Para czerwona/Tom II/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Miasteczko leżało w równinie nad rzeczułką płynącą niskiemi łąkami. Z tej strony jego były górzyste pola, przecięte wesołemi gajami, z drugiej ciągnęły się łąki, a za niemi w dali czerniały pasma lasów i świeciły szerokie stawy. Niewielka ta osada, oprócz mieszczan katolików, liczyła znaczną ludność izraelską. Trakt, który tędy przechodził, dodawał jej życia; większa też część mieszkańców trudniła się furmanką, reszta rzemiosłami, wyrobem skór, rolnictwem.
Od obozu na wzgórzu widać było jak na dłoni, całą mieścinę skupioną dokoła rynku, przy którym stał starożytny murowany kościółek. Dalej nieco czerniała gontami kryta synagoga ze swymi oryginalnemi daszkami i przyczółkami. Jedną połać placu zabierały skromne drewniane kramiki, resztę dziedziniec kościelny, obwiedziony murem i liczne zajezdne domy, między którymi prym trzymał tak zwany »hotel warszawski« i »hotel paryski«. Oprócz tego było kilka skromniejszych zajazdów rozmaitego nazwania; poza miasteczkiem, w szeroko rozrosłym parku, stał ładny pałacyk dziedzica, do którego wiodła alea kasztanami wysadzana. Dziedzic, tytułujący się hrabią, od dawna był za granicą.
Już nocą, gdy obóz pod miasteczkiem rozłożono u dwóch wielkich karczem, pilnując, aby przedwcześnie nie dano wiedzieć w mieście o przybyciu oddziału, cudownym jakimś sposobem, wieść o nim doszła do miasteczka. Możnaby czasem sądzić, że u nas wiatry usłużne nowiny roznoszą; w nocy wiedziano już o zbliżaniu się powstańców na probostwie, u burmistrza, u kilku znaczniejszych mieszczan. Pleban, zacny staruszek, który pamiętał dobrze rok 31, niespokojny był o swoich parafian, czy też godnie obrońców Ojczyzny przyjąć potrafią, chodził po pokoju, łysinę tarł, ale tak już było późno, że nie wiedział jakby się ludzi poradzić. Już miał chłopca posyłać do burmistrza, gdy zastukano do drzwi i po głosie poznał nadchodzącego.
— A to jakby wiedział — rzekł — że mi do niego było tak pilno! Istny cud!
Burmistrz, wąsaty szpak otyły, zażywny, choć się nie przyznawał, ale także służył w trzydziestym pierwszym roku w narodowych szeregach, serce mu też w piersiach skakało na wieść o powstaniu. Z tą samą myślą, z którą proboszcz chciał posyłać do niego, on przybiegł do proboszcza.
— Jegomościuniu, rzekł, stawiając laskę w kącie i całując staruszka po ramionach — jegomościuniu, jak pana Jezusa kocham, wielka nowina!... Jutro będziem mieli gości!
— Co to ty myślisz — panie Jędrzeju — że ty mnie co nowego powiedziałeś? A toć ja od godziny potnieję w gorączce, myśląc o tem i już miałem mojego drapichrósta posyłać do waszmości, żeby się z nim poradzić. No cóż myślicie? Czy pozamykamy im drzwi i milczkiem tak te poczciwe dzieciska zbędziemy?
— A!... Ojcze dobrodzieju, ale to jutro za nimi ani chybi przyjdzie siła tych stupajków i dopieroż nas tu oporządzą!!
— Słuchaj-no, panie Jędrzeju, jak te kapuśniaki się przywloką, to choćbyśmy jak żółwie siedzieli w skorupie, nie uwierzą, żeby nam do swoich serce nie zabiło. Już co ma być to będzie, a co trzeba zrobić, to należy zrobić po Bożemu.
— Więc jak jegomość radzi?
— Jak ja radzę? Słuchajmy serca, a jutro, choćbyśmy odpokutowali, no, to będziemy cierpieć za wiarę i ojczyznę. Jegomość, panie Jędrzeju, przysposób prowiant i przyjęcie uczciwe, bo to i zgłodniałe i zbiedzone i z Moskalami się już tłukli, słyszę... Jegomość myśl o ciele, a ja będę o duszy. Wyjdę z bractwem, z chorągwiami na spotkanie, a w dzwony każę walić, choćby miały popękać. Boć to my nie z przykazu najezdników, ale braci-żołnierzy przywitać i pobłogosławić mamy. Dobrzeby było, żeby i starszyzna z mieszczan i żydzi z rabinem wyszli na spotkanie. Ot, co ja mówię, panie Jędrzeju.
— Ale co Moskale powiedzą? — rzekł cicho burmistrz, tuląc głowę między ramiona.
— Może być, nie zaręczę, że jegomości dadzą sto, a mnie też z jakie pięćdziesiąt, uwzględniając na starsze lata. Ale powiedz mi panie Jędrzeju, jak będziemy cicho siedzieli, czy to jegomości zapewni, że ci tej samej porcyi, przyszedłszy, nie dadzą? Mają oni słuszność, bo jużciż myślą sobie, to są Polacy, cóżby to byli za trutnie, gdyby nie zasłużyli w taką porę choć na sto batogów? Więc widzisz, panie Jędrzeju, że jak masz jegomość wziąć sto, a ja pięćdziesiąt, to weźmiemy przynajmniej nie darmo, Moskalowi oszczędzim grzechu, a sobie wstydu. Prawda czy nie, panie Jędrzeju?
— A no, to prawda, ojcze — rzekł ożywiając się burmistrz. — Niech tam dyabli wezmą, człek się przynajmniej choć jeden dzień swobodą pocieszy, braci wyściska i taki naszego orła ślicznego, naszego orła białego znowu zobaczy ulatującego w powietrzu na krwawej, dziewięcioma wiekami farbowanej krwią tysiąca pokoleń, chorągwi.
Burmistrz zapłakał, zapłakał i ksiądz; zaczęli się ściskać, popłakali jeszcze mocniej, aż tu do drzwi stukają i słychać głos starego mieszczanina Strzepy.
— Śpi ksiądz proboszcz?
— Chodź, chodź, a gdzie tam śpi? Gdziebym ja tam spał!
Strzepa, ogromny suchy drab, łysiuteńki jak kolano, ale za to z wąsem, jak wiecha, wprost przypadł do proboszcza, ściskając go za kolana. Z wielkiego pośpiechu i zmęczenia, tchu mu w piersi a głosu w ustach brakło.
— Tatuniu, nasi idą! Oddział ogromny, a my śpiemy. A jak jutro przyciągną i bochenka chleba nie znajdą? Hę?
— Cyt, tyt! Toć radzim.
— A ojcze, żeby wstydu nie było! — zawołał Strzepa
Burmistrz, złapany na uczynku, trochę się znowu zląkł i przybrał minę urzędową, ale mu to prędko odeszło.
— Panu burmistrzowi — rzekł Strzepa — jako człowiekowi urzędowemu nie wypada, żeby się tem bardzo zajmował, ale tylko pozwólcie mnie, ja lecę i wszystko jak należy przysposobię. Piekarze niechaj przez całą noc chleb i bułki sposobią, pójdę i po rzeźnikach, żeby mięso było...
Burmistrz był wielce rad, że go to uwolniło od zbyt widocznego występowania; przyrzekł jednak ze swej strony po cichu wszelką pomoc i współdziałanie. Strzepa chodził niemal jak oszalały, ściskał proboszcza, całował burmistrza, a nalegał na to, aby miasteczko wstydu sobie nie zrobiło.
Nazajutrz też, jak świt, gdy obóz ruszył z rozwiniętą chorągwią, z Berdyszem na czele, który sobie na ten dzień pióro białe przypiął do czapeczki, nim się zbliżyli do grobli, która w główną prowadziła ulicę, już wszystka ludność wysypała się na ich powitanie. Rynek był pełen, ulica zapełniona, w oknach głów co nie miara, na dachach chłopcy poprzyczepiani jak grzybki. Jeszcze oddział był na drugiej stronie grobli, gdy w kościelne dzwony wszystkie zaczęto bić wesoło, jakby na Zmartwychwstanie Pańskie. Proboszcz w kapie, z krzyżem w ręku szedł na spotkanie, a za nim chłopak z wodą święconą, bractwo z chorągwiami, mieszczanie, kahał, rabin i żydzi. U samych wrót miasteczka zaszedł im drogę proboszcz z błogosławieństwem, zsiadł z konia Berdysz, przyniesiono i rannego Karola, a staruszek, płacząc, kropił ich święconą wodą i żegnał krzyżem świętym. Nadeszli potem mieszczanie, przyszli żydzi, ściskając i całując tę piękną, rzeźką młodzież, która szła tak ochotnie na moskiewskie jatki.
Piękna to i uroczysta była chwila, gdy razem z tym tłumem wykrzykującym »Niech żyje Polska«, pociągnęli do kościoła panu Bogu podziękować, że choć na chwilę dozwolił starej polskiej chorągwi rozwinąć się w powietrzu. I zagrały organy i uroczyście ze łzami odśpiewano Te Deum temu wielkiemu zwycięstwu, a potem Boże coś Polskę. Wszystek lud na cmentarzu i w kościele wtórował tej pieśni, która pozostała najwybitniejszym wyrazem ówczesnej wojny za niepodległość.
Nie jest to bez znaczenia, jakiemi pieśniami charakteryzują się epoki; mazurek Dąbrowskiego, polonez Kościuszki, Trzeci Maj, mazur Chłopickiego, naostatek nad te wszystkie piosenki stokroć uroczystszy wielki hymn, śpiew pełen majestatu i pieśń męczeńska Boże coś Polskę i Z dymem pożarom. Wielkie były i tam usiłowania i ofiary ale przy dzisiejszych wyglądały jak mazury przy pieśni kościelnej. Epoka, społeczność, walka, przybrały rozmiary epiczne; nie zaprzeczy nikt, że różnica, którą wskazujemy, nie jest przypadkową, ale znaczenia pełną.
Po wyjściu z kościoła, oddział przyjmowany przez mieszczan i gościnnie między nich rozdzielony, poszedł posilić się i spocząć nieco. Rozstawiono jednak placówki dokoła, aby Moskale niespodzianie ich tu nie zaskoczyli. Gorętsi pobiegli zdzierać orły czarne moskiewskie i rozbijać je gdziekolwiek się znalazły; zabrano kasę i jakiś mały magazynik, w którym było trochę butów i płaszczów sołdackich. Dzień dla młodzieży przeszedł wesoło, ale w hotelu warszawskim, gdy doktór Hensch z miejscowym lekarzem opatrywali ranę dowódcy, posępne widać było twarze. Rana rozogniona kilkagodzinnym pochodem, pełna drobnych obłamków kości, nabrała dosyć niepokojącego charakteru; Gliński wszakże stoicko znosił cierpienie, a nie chcąc, by je drudzy z nim podzielali, starał się uśmiechać i udawać więcej siły, aniżeli miał w istocie. Przyszli go tu odwiedzić i ksiądz proboszcz i stary Strzepa, naradzano się gdzieby go bezpiecznie ukryć, ale w miasteczku wystawionem na przechody wojsk i kwaterunki, nie było żadnego domu, w którym by za bezpieczeństwo rannego ręczyć można. Jednozgodnie więc radzili wszyscy przewieźć go na wieś na ustroniu położoną, opodal od gościńca. Proboszcz ofiarował konie swoje i stary koczobryk, który, jego zdaniem, nosił jak kareta, ale rzeczywiście trząsł gorzej od prostego wozu. Wojtek postanowił odprowadzić Karola, nie żeby swoją także ranę pieścić na wsi, ale z troskliwości o człowieka, do którego się przywiązał; znał oprócz tego okolice, a nawet pana wioski, szlachcica, który, chociaż miał niemieckie nazwisko, ale lepszym był Polakiem od wielu na ski. Dwóch jego synów już było w lesie, starzy z córkami siedzieli na wsi, myśląc tylko jakby się czemś krajowi przydać mogli. Doktór Hensch jechał z Glińskim także, czując, że życie jego było drogiem, a rana zbyt ciężką, aby ją na lada cyrulika zdać można. Wlokąc się noga za nogą po niedobrej drodze sławnym tym powozem księdza proboszcza, o którym Wojtek powiadał, że mało w nim sobie zębów nie powybijał, tłukąc jednymi o drugie, zbliżyli się do ustronnej wsi owej dobrze pod wieczór. Cicho tu było i spokojnie po owym miejskim gwarze; kilka psów szczekało w dziedzińcu, żuraw skrzypiał u studni, a z folwarku dolatywała przez czeladź nucona ta pieśń, tak już wówczas rozpowszechniona, Boże coś Polskę.
Gdy bryka stanęła przed gankiem, Hensch poszedł uprzedzić gospodarza o kłopocie, który mu przywiózł. W jednej chwili, jakby róższczką dotknięte, zbudziło się wszystko, i pan i pani i dwie ich córki i słudzy ze światłem wyszli na ganek, wnieśli rannego na rękach, a że trzeba było przewidywać możliwe jakie odwiedziny Moskali, umieszczono go zaraz w tyle domu, w jednym z panieńskich pokoi, gdzie było najzaciszniej, a zdawało się najbezpieczniej. Sławna to gościnność polska od wieków, w całym dziś świecie niema kraju, co by się w tym względzie z naszym mógł porównać; chwalą angielską swobodę wiejskiego życia i wygodę, jakiej goście po zamkach możnych doznają; ale żeby być przyjętym w Anglii, potrzeba być znanym, a gościnność jest tam udziałem bogatych, gdy u nas najbiedniejszy dworek dla nieznajomego otwiera się człowieka, i jest w nim każdy jakby synem, jakby bratem.
Stary pan Werner, jego żona, córki, wszystko to natychmiast. zajęło się chorym. Ojcu i matce właśni synowie przyszli na myśl i łzy stanęły im w oczach, bo Gliński wiekiem i twarzą bardzo ich przypominał. Wnet cały dom był na Henscha rozkazy, z takiem uczuciem serdecznem, jak gdyby winien był jeszcze wdzięczność za ciężar, który mu przyniesiono. Obmyślono zaraz wszelkie środki na wypadek jakiegoś poszukiwania i najazdu Moskali. Karol miał uchodzić za jakiegoś siostrzeńca samej pani, chorego na gorączkę. Hensch cały wieczór spędził u jego łoża, pilnie śledząc skutki znużenia, opatrywania, podróży, a wreszcie samej rany, która go wielce niepokoiła. Jedna z panien czuwała dla posługi w sąsiednim pokoiku; Karol czuł się jakby w rodzicielskim domu.
Tymczasem po spoczynku w miasteczku, w którem długo zatrzymywać się ostrożność nie pozwalała, oddział pod wieczór wyruszył w sąsiednie lasy, nie chcąc dłuższym pobytem narażać mieszkańców na następstwa walki. Wysłani na zwiady donieśli, że Moskale połączywszy się i trochę wypocząwszy, powoli w ślad ruszali za powstańcami. Pożegnawszy poczciwych mieszczan, Berdysz objął komendę i wyszedł w przeciwną stronę, burząc za sobą mosty i psując groble. W miasteczku na noc wyglądano Moskali, nie bez obawy, gdyż ukazanie się ich wszędzie i zawsze dzikie i barbarzyńskie, zostawiało po sobie ślady. Domyśliwano się też, że o radosnem przyjęciu doniosą usłużne szpiegi i że za nie pewnie pokutować przyjdzie. Strzepa, który się najwięcej uwijał, a miał nieprzyjaciela w jakimś odstawnym żołnierzu, zemknął bez śladu; burmistrz chodził blady i niespokojny, ksiądz modlił się, ale ducha nie tracił.
Rano, nie dowierzając jeszcze czy w miasteczku nie było zasadzki, wpadło kilkunastu kozaków cwałem przebiegając puste ulice. Po drodze, dla wrażenia mieszkańcom poszanowania prawej władzy, rozdali kilkadziesiąt bizunów pomiędzy przechodzących bezbronnych, kobiety i dzieci; napiwszy się wódki, którą sobie podać kazali i za którą naturalnie nie zapłacili, wrócili nazad ku oddziałowi powoli posuwającemu się groblą do miasteczka, za nimi wyszło kilku z hałastry miejskiej osobistych nieprzyjaciół Strzepy, burmistrza i proboszcza, spiesząc Moskalom opowiedzieć o wczorajszem przyjęciu. Majorowi było to bardzo na rękę, że pod pozorem pomsty nad źle myślącymi, mógł sobie w miasteczku pohulać. Sołdactwo wpadło doń, jak na pastwę, rzucając się na mieszkańców.
Proboszcz właśnie był wyszedł ze Mszą świętą przed wielki ołtarz, gdy wykomenderowani przez majora żołnierze, aby go przyprowadzili, wpadli do kościółka. Świętość miejsca nie powstrzymała pijanych, rzucili się do ołtarza, a gdy staruszek zajęty modlitwą, wołania ich słuchać nie chciał, gwałtem porwali jak stał, w ornacie i mszalnem ubraniu, i okładając nahajkami, pociągnęli go przez ulicę do hotelu Warszawskiego, w którym była główna kwatera pana majora. Ludność, która kochała bardzo proboszcza, biegła przerażona za czeredą tych zbójów, ale kozacy rozpędzali, płazując bez miłosierdzia; ksiądz przez całą drogę szedł ze spuszczoną głową, po cichu się modlił, a na twarzy jego nie widać było ani zbytniego przestrachu, ani nawet zdziwienia, bo od wczoraj przygotował się na podobne obejście. Major był stary pijanica, chciwy grosza, żołdak bez serca i wykształcenia. Stojąc z fajką w ustach w progu karczmy, patrzał na tę scenę śmiejąc się, będąc pewny, że z przerażonego starca wyciągnie co zechce. Gdy się ksiądz przybliżył i on i kapitan zaczęli szydzić i urągać.
— A co batiuszka, niema waszych polaczków, coście ich tak wczoraj wesoło przyjmowali, ażeby was z moich rąk wyrwali? dostaliście się w moskiewskie łapy! ha! Będzie bieda!
Ksiądz milczał, zdawało się jakby go to wcale nie obchodziło, co się wkoło niego działo.
— No, słuchaj stary, co to dziś i gadać nie umiesz?
— Kiedy kapłana porywają od ołtarza ludzie bez Boga i wiary, cóż do nich mówić? — rzekł stary proboszcz.
Major nie dobrze zrozumiał, ale zimna krew staruszka rozjątrzała go coraz mocniej; przypadł do niego z pięścią i zakrzyczał:
— Słyszysz, stary popie, co ty tu wczoraj robił? ty przyjmował powstańców, bił we dzwony i błogosławił?
— A tak — odparł proboszcz — nie zaprę się, cóżeś ty chciał, żebym ich przeklinał?
— Ty pójdziesz w Sybir, buntowniku!
— A no to pójdę, stary jestem, a czy mi zemrzeć tu czy tam, dusza do Pana Boga trafi.
Major tą zimną krwią starca dziwnie był jakoś zmieszany, sam nie wiedział co dalej poczynać.
— No, dosyć tej rozmowy, ja będę wiedział co dalej robić, a tymczasem, hej sołdaci, zamknąć go do chlewa.
Jeden z urzędników ośmielił się szepnąć na ucho majorowi, że takie postępowanie z księdzem porwanym od ołtarza, może na niego samego ściągnąć odpowiedzialność przed wyższą władzą; ale major podpiły już, rozjątrzał się coraz bardziej tą zimną krwią, z jaką proboszcz znosił upokorzenie i groźby. Rozkazał zwlec ubranie z staruszka i oddał go w ręce sołdatów. Burmistrz był także przytrzymany, kilku innych mieszczan tłumaczyło się, a w tłoku przed hotelem jakiś obdartus podejrzanej miny, po cichu się ofiarował za pośrednika między rozgniewanym majorem a głównymi winowajcami. Widocznie rzecz była ukartowana na obdarcie, ale proboszcz, gdy do niego przyszli z tą propozycyą, oburzył się tylko strasznie.
— A co ja się mam opłacać! — rzekł — niech sobie robią ze mną co chcą, pieniędzy nie mam i wykupywać się nie myślę. Gdybym miał jaki grosz, wolałbym go swoim dać.
Burmistrz mniej w tym względzie delikatny, wziął wszystko na siebie, złożono pewną kwotę, i winowajcy z proboszczem wypuszczeni zostali do domów, ale żądano, aby staruszek o swojem porwaniu z kościoła i całej przygodzie nikomu nic nie mówił. Na to się zgodzić nie chciał. Mrucząc, poszedł do kościoła mszę dokończyć, ale burmistrzowi wręcz odpowiedział:
— Wy sobie róbcie co chcecie, a ja o świętokradztwie raport napiszę i kłamać a oszczędzać tych bydląt nie myślę.
W miasteczku rozstawione żołdactwo dokazywało jak gdyby go szturmem zdobyło, we wszystkich domach rozlegały się krzyki, z kilku wybiegali mężczyźni i kobiety poranieni.
Skarżyć się starszym było rzeczą daremną, bo i ci również sobie pozwalali. Ze sklepów i z domów rabowano w biały dzień, co kto zapragnął. Na tej rozpuście żołnierskiej znaczna część dnia upłynęła, wieczór się zbliżał, a komenda zabierała się noc w miasteczku przepędzić; było to dla mieszkańców groźbą nowych nadużyć i zaczynano już wchodzić w potajemne układy z majorem, aby sobie żołnierzy uprowadził co najrychlej, gdy kozacy za miasteczkiem stojący na straży, wpadli w nie przerażeni z wrzaskiem wielkim, oznajmując, że z dwóch stron ciągną na nich powstańcy. W jednej chwili uderzono w bębny i cała ta dzicz z chat i domostw zleciała się na rynek. Oficerowie powsiadali na koń, nikogo jednak bliżej widać nie było. Szary mrok powoli osłaniał okolicę, mgła coraz grubsza o kilka kroków widzieć dobrze nie dozwalała; odważni owi wojownicy, którzy z babami takich zuchów udawali, nie czuli się dość silnymi, aby mogli stawić czoło niebezpieczeństwu. Na twarzy majora widać było niepokój wielki: wołał, posyłał, odwoływał nazad, łajał, kazał w rynku rozpalać ognie, żołnierzom stać pod bronią, a gdy wysłane powtórnie straże wróciły bez żadnych wiadomości o powstańcach, kozakom, co pierwszy popłoch przynieśli, na skórze wyliczono nagrodę za ich czujność.
Jednakże noc upłynęła wśród ciągłej czujności, o brzasku Moskale pewniejsi, że to były próżne strachy, poczęli drzemać od znużenia i od wódki. W tem nagle z wielkim okrzykiem razem zaświstały strzały z za chat i płotów. Moskale się zerwali do broni, ale już mieli na karku powstańców, którzy, podkradłszy się do miasteczka, otoczyli ich dokoła. Major spał w hotelu, nim zakomenderowano, dużo się ludzi rozbiegło, wiele poginęło, reszty zbite w kupę, w nieładzie cofać się poczęły. Owe jedyne działo, stojące na rynku, wprzód zostało zagwożdżone, nim o niem pomyślano. Wśród strasznego wrzasku, strzałów i płomieni, które kilka strzech ogarnęły, obudzili się mieszkańcy, aby patrzeć na walkę, która wprędce zmieniła się w ucieczkę. Moskale bowiem wycofywali się z miasta na równinę, aby tam znowu przyjść do jakiegoś ładu.
Napad ten prawdziwie partyzancki, wykonał Berdysz bardzo zręcznie, pochwycił nieco broni, popłoszył nieprzyjaciela, ale nie myślał z nim formalnej staczać bitwy i urwawszy co mógł, cofnął się nazad ku lasom. Gdy major zebrał komendę i chciał staczać bój, nie było już z kim. Stracił ludzi, trochę broni, armatę mu zepsuto, wściekły też był i nie mając przed sobą na kim się mścić, rozkazał, pod pozorem zdrady ze strony mieszkańców, w perzynę obrócić miasteczko. Krwawej tej sceny, która tyle razy w czasie wojny się powtórzyła, opisywać nie będziemy, dosyć jest znać usposobienie moskiewskiego żołnierza, jego bezduszność, okrucieństwo i chciwość, aby sobie wyobrazić do czego się on posunąć może, gdy go nic nie powstrzymuje. Zrabowano plebanię, zbito starego księdza, splądrowano domy przedniejszych mieszczan, a w gruzach i popiołach domostw walały się trupy kobiet, dzieci i starców...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.