Para czerwona/Tom II/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Para czerwona |
Wydawca | Wydawnictwo „Nowej Reformy” |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W karczemce na kraju lasu nazajutrz pod wieczór odbywała się równie smutna, rozpaczliwsza jeszcze może scena. Tam przywieziono trupa powieszonego szynkarza, a młoda jego żona siedząc nad nim na ziemi, wyła z płaczu, rwąc sobie włosy na głowie. Dzika ta namiętna istota, podnosiła się rozpaczą wielką aż do heroizmu prawie; żal jej po mężu wyrażał się tak przejmująco, że kilku ludzi stojących w progu, truchleli, patrząc na nią. Chwilami zrywała się i z zaciśnionemi pięściami, z rozpuszczonym włosem biegła do progu, jak wściekła, rzucając się na niemych i chłodnych świadków swojej boleści, którzy pierzchali przed tą furyą przelękli. Była to kobieta zaledwie dwudziestokilkoletnia, twarzy wschodniego typu, namiętnej i bardzo pięknej. Z pałającemi czarnemi oczyma, z których krew zdawała się zamiast łez wytryskać, z zmarszczonemi brwiami, z usty rozdartemi krzykiem i pokąsanemi z bólu, podobną była do starożytnej Medei. Niekiedy przyklękiwała przy trupie całując go, mówiąc do niego, rzucając mu się na pierś zimną, to znów z podniesioną głową, z załamanemi rękami, chodziła po izbie płacząc i sama mówiąc do siebie. W strasznem jej łkaniu był czasem dziki śmiech, to żałość dziecięcia, to ryk zranionej wilczycy, która szczeniąt wydartych szuka. Chodząc tak, to biła się o ściany, to padała, to jak zdrętwiała stawała patrzeć na trupa milcząca i dwa długie łez strumienie lały się jej z oczów na obnażone piersi. Chciano natychmiast pogrzebać zmarłego, ale kobieta zatrzasnęła drzwi, pogroziła ludziom i zamknęła się z nim sama. Chociaż obawiano się, aby w tej rozpaczy nie dopuściła się nad sobą samobójstwa, nie wiedząc co czynić, ludzie się rozeszli i musieli ją tak z ciałem wisielca zostawić. Do późnej nocy ciemno było w karczemce, ryk tylko płaczu chwilami wylatywał aż na pole, potem ucichło wszystko, drzwi się otworzyły, kobieta stanęła w progu, wyciągnęła pięść w stronę lasu i zawołała:
— Zemszczę się, zemszczę! Nikt nie tknie więcej jego ciała, nikt się nie będzie urągał mogile!! nie! nie!
I zażegnawszy garść słomy wsunęła ją w strzechę, patrząc, jak powoli płomyk, rozdymany wiatrem, pełzał po dachu i wjadał się w suche drzewo domostwa. Zamknęła drzwi, usiadła na kamieniu, podparła twarz na ręku, przypatrując się z dziką radością pożarowi.
Ubrana była jak od święta, włożyła najnowsze suknie, strój, w którym jej było najlepiej, wszystkie bogactwo swoje, w kieszeniach brzęczały pieniądze, na palcach błyskały pierścionki. I była dziwnie piękną z tą wypłakaną rozognioną twarzą i zwierzęco uśmiechającemi się usty. Budynek gorzał powoli, pilnowała go, aby nic zeń nie zostało, spadające wiązki słomy podkładała pod ściany, a gdy pułap przegorzawszy runął, porwała się na nogi, pobiegła do okna, pięścią wytłukła szyby, spojrzała. Belki, słoma, szczątki dachu pokryły całe ciało nieszczęśliwego, twarz tylko blada, jakby umyślnie aby ją raz jeszcze widzieć mogła, cała była odsłoniętą. Włos na głowie płonąć zaczął, potem w dymie i płomieniach wszystko znikło.
Kobieta odstąpiła od okna, poszła kilka kroków drogą, odwróciła się jeszcze ku pożarowi, popatrzała i nagle zanuciła jakąś pieśń wesołą, szaloną, która buchała z niej jak płomień na zgliszczach; urywała się, wracała, gasła!
Gdy ludzie z bliskiego dworu nadbiegli, postrzegłszy pożar, znaleźli już tylko gasnące pogorzelisko a w niem kupkę niedopalonych kości.
Nazajutrz rano w karczmie o milę ztamtąd, nieznajoma kobieta, jakby obłąkana, jakby nieprzytomna, siedziała na kolanach moskiewskiego oficera i z jednej z nim szklanki piła herbatę z rumem. Szeptali coś do siebie po cichu, ona się uśmiechała do niego, a kapitan rodem Kałmuk, który jak był żyw, o takiej piękności ani marzyć nie śmiał, zdawał się gotów dla niej nawet carowi się sprzeniewierzyć. Wieczorem było wielkie u kapitana przyjęcie, na którym owa kobieta z wypłakanemi oczyma, ale uśmiechającemi się usty, pozawracała głowy wszystkim porucznikom, a stary nawet major ofiarował konia kapitanowi, żeby mu tę krasawicę odstąpił.
Rano Moskale wysłali szpiegów pod obóz powstańczy, kobieta poszła sama z niemi przebrawszy się za wieśniaczkę. Znała ten bór przytykający do karczmy, w której się urodziła, gdzie mieszkał dawniej jej ojciec, jakby jej był własnym. Nie potrzebowała ścieżek, aby się wedrzeć w głąb jego. Kilka razy stykali się w drodze z przybywającymi do obozu i wysłanymi z niego. Kobieta im dopomogła ominąć i zmylić straże. Gdy było potrzeba, zbliżała się sama do placówek, zaczynała rozmowę, uśmiechała pokusą; a mrugała na towarzyszy, aby się tymczasem nie spostrzeżeni przemknęli, i doprowadziła ich tak aż do wzgórza i dębu, u którego pogrzebiono pierwszą ofiarę. Tam ukryci o zmroku, patrzyli długo w obóz i liczyli ludzi i rachowali broń, a śmiała kobieta wdarła się aż do środka, aby lepiej podpatrzeć, co się tam działo.
W chwili, gdy udając wieśniaczkę; przesuwała się między szałasami, Wojtek, który na pniu siedział, spostrzegł jej twarz, poznał ją, i jak błyskawicą przeleciała mu myśl o szpiegach. Nie mówiące nic nikomu, szepnął parę słów towarzyszowi, aby ją mieli na oku, ukrył się sam, ale ją śledził niespokojnie: zaczepiono ją tu i ówdzie, biorąc za markietankę. Piękna jej twarz obudzała ciekawość, wszakże umiała się przemknąć nie zatrzymana i wyślizgnęła się już z pośrodka szałasów ku mogile, gdy Wojtek, który ją miał na oku, ostrożnie za drzewa się kryjąc, w ślad za nią iść zaczął. Było z nim trzech czy czterech uzbrojonych, którzy mu krzakami dołem przedzierając się, towarzyszyli. Po ruchach i wejrzeniu bojaźliwem nieznajomej kobiety, z kierunku jej kroków, Wojtek już był pewnym, że to była szynkarka, której twarz raz widziana, utkwiła mu w pamięci. Szedł więc ścigając ją i dojrzał ukrytych dwóch ludzi, których z sobą przyprowadziła. Wskazał natychmiast tym, co z nim szli, nie chcąc alarmować obozu; był pewny, że ich osaczy i pochwyci. Ale gdy się zbliżył, ludzie owi pierzchnęli, dano ognia, krzyk dał się słyszeć, zerwali się wszyscy w obozie, puściła się pogoń. Nie schwytano jednak nikogo, na ziemi i krzakach widne były ślady krwi przez kilkadziesiąt kroków, potem znikły. Napróżno najlepiej znający las trzęśli wszystkie jego zakąty, nikogo nie znaleziono. Ale przytomność Wojtka ocaliła od zagłady ten pierwszy oddział, ledwie się przygotowujący do boju. Nie ulegało wątpliwości, że Moskale wyszpiegowawszy go, korzystając z tej chwili nieprzygotowania, napaść zechcą jutro. Natychmiast więc należało myśleć o przeniesieniu się w inne lasy sąsiednie o parę mil odległe, które wąską szyją zarośli i błot łączyły się z puszczą. Chorych potrzeba było wziąć na nosze, kuźnie i rozpoczęte roboty zaniechać, a samym o północy, w ściśniętej kolumnie, którą poprzedzały ruchome straże, puścić się na oznaczone miejsce.
Gdy to postanowiono, zaledwie pozostawało dosyć czasu, aby na naznaczoną godzinę wszystko było w gotowości. Ruch wielki powstał w obozie, ale nie było tam, popłochu, ani pośpiechu zbytniego, który równie szkodliwym bywa jak lekkomyślna opieszałość.
Znalazło się kilku wojskowych, którym wspomnienia służby dozwoliły pokierować zwinięciem obozu i bezpiecznem posuwaniem się na miejsce wcześniej przygotowane i opatrzone.
Nie był to odwrót, ale konieczne przesiedlenie się, nimby się siła ta, z tak różnych złożona żywiołów, czas miała zorganizować się, skupić i uzbroić, zyskanie na czasie było wielką wygraną.
Nie dając się rozpraszać ludziom jeszcze do posłuszeństwa i karności nie nawykłym, obwarowawszy się z przodu i zabezpieczywszy od napaści niespodzianej na tyle ciągnącego obozu, ruszono w nocy przez lasy pod przewodnictwem ludzi pewnych. Pochód ten przez puszczę nie był łatwym, ale nikt nie szemrał, bo wszyscy przygotowali się do niebezpieczeństw i znoju. Ostatni opuścił obozowisko, brat zmarłego pochowanego pod dębem, który, pomodliwszy się na mogile, ujął strzelbę, przysięgając pomstę na wrogach Ojczyzny... Wkrótce w to miejsce tak przed chwilą gwarne, znowu wróciło milczenie; niedogasłych kilka ognisk, wykopane doły, rozrzucone szałasy i szczątki drzewa, świadczyły tylko, że je niedawno opuszczono.
Mimo najsurowszych rozkazów, trudno było kilkuset ludzi utrzymać w milczeniu i głuchy szmer leciał ponad tą zwolna poruszającą się kolumną, której księżyce wschodzący przyświecał. Lekki przymrozek wysuszył powierzchnię ziemi i pochód ten znacznie ułatwił. Chociaż łatwiej było przez pola dostać się na obszerne obozowisko nowe, postanowiono wszakże przedzierać się lasami, aby jak najmniej śladów po sobie zostawić... Kapitan służył za kwatermistrza...
Jeszcze nie ze wszystkiem wygasły ognie starego obozowiska, gdy, wiedzeni przez kobietę z ręką związaną krwawemi chusty, Moskale otoczyli ostrożnie całą tę część lasu, którą niedawno zajmowali powstańcy... Czekał ich zawód wielki, gdyż pierwsi wysłani na zwiady, dostrzegli, że już powstańców tam nie było... Kapitan dowodzący, który był dotąd w tyle swej armii, dowiedziawszy się, że nieprzyjaciela niema w domu, wyrwał się naprzód z kilku oficerami i przybiegł opatrywać obozowisko. Chodzili po niem długo, usiłując z zajętego miejsca obrachować siłę, ale rachuby ich ścisłe być nie mogły, gdyż obóz ochotników wedle stałych prawideł nie był urządzony.
Złożono radę wojenną przy mogile.
Dostrzegłszy krzyż i domyśliwszy się w niej trupa, nie mogli wytrwać pijani żołdacy, aby nie zbezcześcili grobu. Ludzie bez serca nie poszanowali nawet śmierci, obalono znak zbawienia, rozkopano miękką jeszcze ziemię, dobyto z grobu nieboszczyka, wywleczono, odarto do naga, a dzicz poczęła się pastwić nad nieszczęśliwemi zwłokami...
Kobieta z ręką postrzeloną pierwsza przybiegła, śmiejąc się, nasycać tą igraszką bezbożną, godną kannibalów... Jej szatański śmiech zachęcał do niej i podżegał...
Odartego do naga, zaczęto ubierać: włożono mu na głowę kapelusz stosowany z sinego papieru, przybito szlify, obwiązano szarfę, w usta skostniałe wbito fajkę i tak strojnego przywiązano do pnia drzewa kawałem postronka... Żołnierze i szynkarka, pobrawszy się za ręce, poczęli nucić jakąś hulacką piosnkę i tańcować. Najdowcipniejszy z batalionu, postawił tymczasem nad rozkopanym grobem z szczątków drzewa małą szubieniczkę, a dla wyrazistości zawiesił na niej miniaturowy stryczek ze sznura...
Naniecone ognisko oświecało tę scenę, która dać może wyobrażenie o charakterze Moskali w całej tej wojnie ich z nami; jest to rys nie zmyślony, ale blado jeszcze i nieśmiałą ręką powtórzony z rzeczywistości. Ani wiek, ani boleść, ani stan, ani nawet ta śmierć, która zwykła przejednywać wrogów, nie powstrzymały nigdy rozwścieklonej tłuszczy, gdy miała do czynienia ze słabszymi. Nie jeden raz z rozkazu generałów tańcowali na mogiłach świeżo rozstrzelanych powstańców, dobijali rannych, cięli żywcem na kawały, darli skórę, obcinali nosy i uszy... zadawali najprzemyślniejsze męczarnie. Ani suknia kapłana, ani świętość kościoła, ani majestat ołtarza i krzyża, nie opamiętały tej dziczy pogańskiej, godniejszej imienia zbójców niż żołnierzy.
I tu też kapitan pół pijany, ani młodzi porucznicy nie myśleli wzbronić profanacyi grobu, której towarzyszyły dzikie śmiechy i skoki. Starszyzna nigdy nie śmiała sprzeciwić się wyuzdaniu sołdatów, nie mając nad nimi żadnej władzy; najmniejszą z ich strony oznakę ludzkości poczytywano za zdradę i współczucie dla buntowników. Kapitan postanowiwszy ścigać powstańców, nie spieszył wszakże z pochodem za nimi, był mocno przekonany, że dosyć będzie napaść ich, by rozprószyć. Po wypoczynku i wypiciu herbaty przy mogile, dano rozkaz cichy do wymarszu... Na powózce kapitana jechała kobieta z ręką skrwawioną, z włosem rozczochranym... i patrzyła w dal oczyma chciwemi. Gdy mijali trupa, stojącego u drzewa, roześmiała się dziko, klasnęła w dłonie i zaśpiewała...
Ciągnęły tak dwa owe oddziały jeden za drugim... ostrożniejszy Karol, gdy się choć na chwilę zatrzymać przyszło, wysyłał straże poza siebie, aby się przekonać, czy nie jest ściganym. Roztropny Wojtek nad ranem przybiegł mu szepnąć, iż Moskale ciągną nie w zbyt znacznej liczbie, znużeni i podobno myślą broń w kozły postawiwszy, godzinę u skraju lasu odpocząć. Nowina ta pobiegła z ust do ust... myśl jak błyskawica przeleciała po sercach wszystkich, aby nie dając im czasu na wypoczynek, napaść pierwszym niespodzianie. Wyższość ma zawsze pewną, ten co śmiało sam uderza na nieprzyjaciela. Karolowi do serca przypadała ochota młodzieży, ale się po trosze obawiał jej narazić, nie rozpatrzywszy się dobrze. Wojtek się klął, iż żołnierze byli bez dział, bez koni, piesi i nie przechodzili o wiele liczby powstańców. Wszakże kapitan i Karol postanowili, kazawszy się przysposobić do walki, ponabijać broń i uformować — sami przekonać się o sile i pozycyi zajętej przez Moskali.
Objechali cicho lasem ich stanowisko, znaleźli w istocie rozłożonych na ziemi, w większej części śpiących, bez placówek, bezpiecznych i nie w zbyt przeważnej sile... Można więc było szczęścia spróbować. Żołnierz napity, zmęczony pochodem, był senny, nikt się nie spodziewał i nie przypuszczał napadu. Gdy z tego rekonesansu powrócili do swoich, wrzała młódź, rwąc się z do pierwszej próby; gorączka jej może była ze wszystkiego najstraszniejszą. Po kilkakroć więc wydawszy rozkazy i przypomniawszy potrzebę i obowiązek posłuszeństwa, Karol rozdzielił na dwoje oddział, rozporządzając nim tak, aby na nieprzyjaciela ze dwóch stron mógł uderzyć. Przodem szli orężni, z tyłu kosy i piki, a że to było pierwsze starcie, wszystko pałało żądzą niezmierną spotkania...
Ostrożnie, po cichu, podkradając się, szli z obu stron lasem, a szczęście chciało, by im nad ranem ciężki sen żołnierzy i ich nieopatrzność dozwoliły tak się przybliżyć, iż na pierwszy okrzyk: »Wiara! Polska!« dopiero się Moskale rzucili do broni...
Broń stała w kozłach, szyku nie było, strach owładnął nimi aż do starszyzny, pomieszane głosy, komenderówki sprzeczne, hałas, klątwy razem buchnęły, a tuż i powstańcy rzucili się wystrzeliwszy tylko, na żołdactwo... Ledwie dziesiąty pochwycić miał czas za karabin, połowa na ziemi rozrzucona została, którą natychmiast porwali nasi... Moskale pod pozorem formowania się, rozbiegli na pole i w las... Nie było prawie z kim się bić. Kapitan rozbudzony, z głową obwiązaną fularem, latał z szablą dobytą i łajał co wlazło. Udało mu się przecie wśród tego zamętu jakąś garść skupić i z nią porządny rozpocząć odwrót.
Nasi powstrzymywani przez Karola, który ich nie chciał na zbytnie wystawiać niebezpieczeństwo, parli się wszakże za Moskalami, część w ich własne uzbrojona karabiny... Obóz moskiewski, w którym przed chwilą biwakowali, był teraz w ręku powstańców, nawet jaszczyk zielony, ta arka ruska, w której spoczywa artel, papiery, ładunki, dostała się naszym. Jedną tylko powózkę z kobietą sam kapitan, konia wiodąc w ręku, wyciągnął za sobą. Z obu stron wymierzono jeszcze kilka strzałów... kilku ludzi padło rannych... a na przodku i szczęśliwie otrzymanym placu boju, trupy moskiewskie... rusznicami myśliwców obalone pierwszymi wystrzałami...
Wyciągnąwszy w pole nieco, gdyż zasadzki z lasu obawiali się, Moskale skupili się, zbili w kwadrat, ale po chwili namysłu nie chcieli rzucić się na powstańców zajmujących ich stanowisko dla odbicia łupów, sądząc, że napastnicy, których liczby ocenić nie mogli, muszą być znacznie silniejsi, gdy się ich napaść odważyli. Karol zaś zabrawszy porzucone karabiny, jaszczyk ów zielony z ładunkami, trochę pieniędzy, nieco rańców i inne łupy mniejszej wartości, nie sądził także roztropnem ścigać nieprzyjaciela... szczęśliwy, że pierwsze zetknięcie było zwycięskiem, cofnął się w las, na dawniejszą drogę i w porządku poszedł, wśród radosnych okrzyków młodzieży tryumfującej. Wielu z niej rwało się na resztki Moskali, nie można im było wszakże dozwolić wycieczki niebezpiecznej i rozkazy wydano najsurowsze, do dalszego pochodu.
Trudno jest odmalować uczucia tych kilkudniowych żołnierzy po odniesionem tak łatwem zwycięstwie, które niemal całe winni byli roztropnemu kierunkowi starego kapitana. Z jakim zapałem idąc zaśpiewali znowu chórem tryumfu Boże, coś Polskę!
Trudno też opisać, z jakim wstydem ów oddział piechoty począł powolny marsz do wsi, z której był wyszedł przed dwudziestu czterema godzinami. Stracił on kilku ludzi w zabitych, miał kilkunastu rannych, postradał zielony jaszczyk i kilkadziesiąt sztuk broni. Żołnierze zwlekli się jakoś z lasu i rowów, szło jednak o to, aby porażkę utaić i postanowiono powracać aż w nocy, a zakazano rannym i zdrowym słowo pisnąć o całym tym wypadku. Kapitan, który czuł, że na nim największa cięży odpowiedzialność łajał od ostatnich słów podkomendnych, porucznicy przeklinali podoficerów, podoficerowie zwalali winę na ospałość żołnierzy, słowem każdy siebie uniewinniał, a na drugich zrzucał odpowiedzialność. Spostrzeżono, że i ten, co pierwszy krzyż na mogile obalił, i ci, co się nad trupem pastwili, wszyscy od pierwszych padli wystrzałów. Był to wypadek, ale w nim poczuli karzącą rękę Bożą. Nakazawszy jak najsurowiej milczenie, dowódca rozbił tym razem obóz w czystem polu i postanowił doczekać nocy, aby po cichu wrócić do wioski.
Tymczasem nasi zajmowali pod szczęśliwą wróżbą miejsce na nowy obóz przeznaczone, a otrzymane zwycięstwo ożywiło ich, rozpromieniło i dodało otuchy. Zdobyty wóz, oprócz nieznacznej sumy pieniędzy, zawierał zapas ładunków, który się przydał bardzo, proch, kule i pistony. Same karabiny szacowniejszym jeszcze może były łupem. Cieszyli się też nimi, a nadewszystko bagnetami, ci, co je pochwycili.
Nowy obóz otoczony także był lasem, a z drugiej strony obwarowany głęboką rzeczułką, do której przystęp nie był łatwy. Puszcza, na której brzegu się rozkładał, ciągnęła się daleko i pełna była tych osad leśnych, chat gajowych i leśników, w których chorzy i ranni pomieszczeni być mogli. W tem pierwszem spotkaniu kilku otrzymało kontuzye od kul, ale straty w ludziach nie było. Ranni, między którymi i gorący Wojtek się znajdował, tak się chlubili i cieszyli swojemi ranami, jak czasem dzieci nową sukienką lub jakimś podarkiem, który w ich oczach dojrzalszemi je czynił. Rana jest chrztem żołnierza; czuje się już prawdziwym obrońcą ojczyzny, kto za nią choć kroplę krwi przelał.
Niedługo jednak wolno było spoczywać, musiano wrócić do tych samych prac, które pochód przerwał, ustawiono ogniska i miechy dla kuźni, zaczęto szyć mundury, a starszyzna spisywała ludzi, dzieliła ich, wymustrowywała.
Tak upłynęło dni parę, w spokoju, trochę broni nadeszło różnemi drogami, ale zasiłek ten nie był znaczny. W większej części myśliwska i licha, ledwie na pierwszy poskok służyć mogła, a że ludzi nieustannie przybywało i dzień nie minął, w którym by kilkunastu, nawet kilkudziesięciu nie zwiększyło obozu, brak więc jej coraz mocniej czuć się dawał.
Tymczasem Moskale, po wstydliwej dla nich porażce, przybywszy do wioski, choć milczeli przed obcymi, przed komendą utaić jej nie mogli. Dowodzący w okolicy pułkownik był w rozpaczy; chciał koniecznie powetować klęskę nim by się o niej wyższe dowiedziały władze. Ściągnąwszy więc siły ze wsi okolicznych, wezwawszy secinę kozaków z miasteczka, wziąwszy dwa małe polowe działa, rozesłał szpiegów dokoła dla wyszukania powstańców. Nie było tak trudno o nich się dowiedzieć, ale zajęta dosyć mocna pozycya ostrożność nakazywała. Przez parę dni rozmyślano nad planem wyprawy, naostatek oddziały wyruszyły dwoma kolumnami. Szeroka droga, przecinająca las z tyłu, za obozem powstańców, dozwoliła jednej z nich tył im zająć, gdy druga rachując na to, że zaalarmowani cofać się będą przez rzeczkę na pole, ustawiła się tu z działami, aby, wzięci we dwa ognie, ujść nie mogli. Szczęściem ranny Wojtek, naczelnik policyi obozowej, bo go tak na śmiech zwano, miał konszachty i stosunki w sąsiednich wioskach, zwietrzył plan zawczasu i bądź co bądź, wolano opuścić obozowisko, aniżeli w niem czekać sił przeważnych. Nim więc z tyłu drogę zajęła nieprzyjacielska kolumna, powstańcy w porządku cofnęli się na nią i wyciągnęli w pole pod las, w miejsce gdzie się ich wcale znaleźć nie spodziewano. Tym sposobem mogli mieć do czynienia z jedną tylko częścią oddziału, druga bowiem oddzielona dosyć znaczną przestrzenią i rzeczką gniłą do przejścia trudną, na której wcześnie popalono mosty, nie mogła tak szybko nadciągnąć. Pochód ten odbyto tak pospiesznie, że nieprzyjacielski oddział w kilka godzin po przejściu drogi leśnej zaczął ją dopiero zajmować. Wysłani przodownicy w stronę obozu znaleźli tylko ognie, doły, trochę węgli i pustkę. Plan cały został chybiony, oznajmiono drugiemu oddziałowi, a nasi zyskali tym sposobem kilka godzin czasu. Nie na rękę było zapewne przyjmować bój z nieprzyjacielem, gdy pilniejsze było zorganizowanie się i uzbrojenie. Wreszcie w partyzanckiej wojnie oddziały zawsze się tak poruszać powinny, aby same niepokoiły, napadały nieprzyjaciela, ich rzeczą są utarczki a nie bitwy, powinny nużyć, szarpać, ścigać, więcej niż walnego szukać boju, ale w tej chwili trudno było zetknięcia uniknąć. Oprócz dwóch wspomnianych oddziałów, inne także moskiewskie kręciły się po okolicy; ażeby się przerżnąć w głąb kraju, musiano z jednym z nich walczyć.
W obozie powstańców ruch panował wielki, nie skrywano przed sobą niebezpieczeństwa. Wojsko to młode uszykowane było na polance pod lasem, otoczonej zaroślami, szykowano broń, ostrzono pałasze, a ksiądz Łukasz, wlazłszy na pień, krzyżykiem błogosławił i urywanemi słowy ducha krzepił.
— Wszystkim — mówił — in articulo mortis, daję rozgrzeszenie; kto umrze, pójdzie prościuteńko do nieba, śmierci się niema co bać, daleko lepszy tamten świat niż ta brudna kałuża, w której my tutaj jak żaby się pluszczem, a za Ojczyznę umierać wielkie szczęście i nie każdemu je Pan Bóg dał. Wszak ci to za tę słodką wolność, której za naszego życia nie kosztowaliśmy, potykać się będziemy.
I dodał, zażywając tabaki:
— Z Moskalem, bracia kochani, to tak, jak ze złym psem; jeśli podgiąwszy poły, zmykasz, to ci łydki oberwie, ale popędź no go tylko, to podtuliwszy ogona, będzie ci drapał aż się za nim zakurzy, na bezbronnego to oni chwaty, ale z mężnymi ostrożni.
Mówił to właśnie, a niektórzy się mu uśmiechali, potakując, gdy z lasu ukazały się pierwsze straże nadchodzącego oddziału. W tej samej chwili bez niczyjego rozkazu, jakby prąd jaki ognisty przeleciał piersi wszystkich i jednym głosem zanucili:
Boże coś Polskę...
Okrzyk ten był hasłem rozpoczynającej się potyczki; chmura Moskali, z dzikiem wyciem, poczęła się walić z lasu, a strzelcy rozsypani dokoła, ognia dawać ku powstańcom. Ze strony ich rzucili się także krzaki ochotnicy lepiej strzelający, biorąc na cel Moskali. Z obu stron zdawano się przez chwilę namyślać. Dowódcy naszego oddziału badali siłę przeciwnika i rozpatrywali się, czy nie było z drugiej strony jakiej zasadzki. Zaledwie Bernardyn zlazł z pieńka, gdy gęsto świstać zaczęły kule, a Moskwa z wielkiem hurra! puściła się na powstańców. Wytrzymali oni pierwszy wystrzał, przypuścili dość blisko i dopiero wziąwszy dobrze na cel, dali ognia całym szeregiem. Na przedzie stali najwprawniejsi strzelcy, to też prochu nie zepsuli i z szeregu ubyło dużo ludzi, tak, że szyk się zmieszał i pochód wstrzymał na chwilę, ale ufając w liczbę, Moskale zaraz ponowili atak, który znowu strzałem odepchnięto. Gorętsi z powstańców bez żadnego rozkazu wysforowali się naówczas pędem na część kolumny, ale wpadli na mur bagnetów, nie mając broni.
Zacięta walka rozpoczęła się i trwała długo. Widocznem było, że Moskwa chciała otoczyć, od lasu odciąć i zmusić ich do poddania. Ale choć ze strony powstańców gorsze było uzbrojenie, lik mniejszy i niewielka wprawa, bo wszyscy niemal raz pierwszy walczyli, zapał był tak szalony, tak zuchwały, taka zajadłość w młodzieży, iż Moskale, którzy raczej krzykiem i hukiem spodziewali się przerazić, niżeli walcząc zacięcie, popróbowawszy raz i drugi natarcia, choć nie pierzchali, widocznem było, że szli miękko i jakby wątpiąc o sobie. Z tej chwili niepewności potrzeba było korzystać. Tłum cały w ściśniętych szeregach począł od lasu wychodzić w pole, przebił słabo opierającą się kolumnę i powolnym marszem, w pośrodek wziąwszy wozy i bagaże, wyszedł na równinę.
Moskale, strzeliwszy kilka razy, ścigać go nie myśleli. Z ich strony ranny był major, który wyprawą dowodził, ubitych kilkunastu, rannych bardzo wielu.
Ale i nasi ponieśli znaczne straty, po większej części w tych, którzy zbytni zapał i niedoświadczenie życiem opłacili.
Kilku wyrwało się tak naprzód, że ich skłuto bagnetami, innych mieli czas wziąć na cel. Wojtek dostał drugi postrzał w nogę nie niebezpieczny, ale bolesny. Doktor Hensch, który nie opuszczał obozu, wyjął mu kulę, a poczciwe chłopię, kulejąc, powlokło się z uśmiechem na ustach.
— A już też ta bestya stary Jerzy, co mi wszystko oczy kłuł, że że mnie nigdy żołnierz nie będzie, nie powie teraz, żem nie żołnierz; jak święty Tomasz, kiedy mu jeszcze będzie nie do wiary... to niech palec włoży.
Bernardynowi choć stał na uboczu przestrzelono kaptur, ciągle się też dziwował dlaczego nie głowę i powtarzał:
— A gdybym był choć odrobinę w tył się pochylił, co by było?
— Byłbyś jegomość leżał w piasku — mówił Wojtek — jak ten poczciwy cyrulik z Warszawy, który i Jezus Marya nie krzyknął; stał bliziutko przy mnie, kulka przyszła, pocałowała go w same czoło i tak nieboraczek zadarł nogi, nawet się ze mną nie pożegnawszy.
— Ażebyś jegomość widział — mówił dalej — jak się na niego Moskale rzucili, tylkośmy się z tego miejsca odsunęli. Koło żadnej panny tyle się garderobianek nie uwija, co tam koło niego było po śmierci przyjaciół. Ja przystałem za krzaczkiem, bo mi ta kula zawadzała okrutnie, patrzę, pełznie jeden, macnął go, a że widać musiał być ciepły, dla bezpieczeństwa pchnął go jeszcze w samo serce bagnetem. Ale bestya z kalkulacyą; bał się surduta podziurawić, to mu go wprzód rozszpilił. Potem obejrzał buty czy warto zdejmować, dalej do kieszeni, do jednej, do drugiej, jak go zaczął, pedam jegomości, patroszyć, jak zaczął obracać, ten sobie, ten sobie, tak w kwadransik obrali go jak orzeszek z łupinek i leżał se jak go matka narodziła. Już co do tego, to Moskal sprawny jest jak nikt! Nie było kieszonki, żeby nie zajrzeli. Jeden nawet gdzieś słyszał, że bywają w guzikach imperyały, bo i te zaczął pruć. Takie to bestyjstwo łakome...
Tak opowiadał Wojtek w czasie, gdy ostrzeliwani zdala, szli powolnie w kierunku drugiego lasu, po za którym spodziewali się połączyć z oddziałem, o którym Karolowi dano znać rano. Stary kapitan wrócił był do swojej wioszczyny; w czasie bitwy, instynktem wiedziony, sam Gliński dowodził. W znacznej już byli od Moskali odległości, gdy, siadając na podanego konia, poczuł jakieś niezwyczajne ciepło w prawej nodze. Wiedzą to wszyscy, co bywali w boju, że otrzymana rana nigdy się w pierwszej chwili czuć nie daje, chyba, by była bardzo ciężką, dopiero krew płynąca zdradza ją swem ciepłem. Karol chwycił się za nogę i teraz dopiero spostrzegł, że but miał pełen krwi, a ból przykry odezwał się nagle. Hensch jechał koło niego.
— Co to jest? Zdaje mi się, żem ranny... Dopierom teraz spostrzegł... Zobacz-no!
W surducie i reszcie ubrania okrągłe otwory świadczyły o przejściu kuli, ale w tej chwili niepodobna było opatrywać rany, potrzeba było czekać aż przyjdą na stanowisko, krew tylko zatamowano nieco i tak posuwali się dalej. Ból był tak przykry, że na koniu usiedzieć prawie nie dawał, pieszo iść było ani myśleć, a marsz trwać musiał do późnego wieczora.
Chociaż drugi oddział moskiewski, który miał zająć stanowisko za rzeczką, obejrzawszy się, że powstańcy z obozu swego wyszli, dążył do połączenia z pierwszym, aby razem z nim ich ścigać, nie mogło się to jednak stać tak prędko.
Po potyczce Moskale obdzierali trupy, pili na pobojowisku czaj, opatrywali rany, zrzucali jedni na drugich winę, że co do nogi nie wybili buntowszczyków, wszystko to dosyć zabrało czasu. Drugi zaś oddział musiał przejść rzeczkę, której brzegi były przepaściste, tak, że oba razem ledwie się zeszły nazajutrz rano. Moskwa, otrzymawszy plac, cieszyła się niby jakiemś zwycięstwem. W raporcie do wyższych władz napisano, że dowódzca został zabity, poległych podano prawie tylu ile było żywych, a o reszcie wzmiankowano tylko, że się w bezładzie rozpierzchli. Zwycięstwo to wcale inaczej wyglądało na miejscu, ale ponieważ u Moskali o tem, o czem oni nie chcą żeby wiedziano, mówić nie wolno, a w gazetach zagranicznych, gdy kto prawdę napisze, nic nie kosztuje bezczelnie zadać kłamstwo, „Dziennik powszechny“ głosił ogromny tryumf, kompletne rozbicie, a pan major z podpułkownikiem mogli bezpiecznie po tak wielkiem powodzeniu oręża, trochę na laurach odpocząć.
Tymczasem oddział Glińskiego posuwał się dalej dla połączenia z drugim, o którym już wspomnieliśmy, pod dowództwem Berdysza.
Nie wiem czy w którejkolwiek wojnie dowódzcy tak, jak w naszej, umyślnie dowolnie przybierali nazwiska, jakby dając do poznania, że się wyrzekają nawet sławy i że nic dla próżnej chęci popisu czynić nie będą. Piękny to jest rys naszej epoki. Człowiek w ten sposób, nie mogące się podpierać ani imieniem, ani przeszłością, musi wysłużyć sobie i wywalczyć sam wziętość, zaufanie i uszlachetnić to imię, które dobrowolnie przyjął... Przyczyniło się może do tego obyczaju bezduszne prześladowanie, ścigające nie tylko ludzi, ale niewinne rodziny, wszakże jest w tem coś więcej, niżeli prosta obawa tyranii.
Berdysz, dowódzca drugiego oddziału, był równie młodym i zacnym jak Karol, ale daleko zapamiętalszym i namiętniejszym. W Glińskim przemagały zalety prawdziwego wodza pełnego odwagi, ale razem chłodnej krwi i poważnej rachuby; Berdysz był partyzantem szalonym, zajadłym, unoszącym za sobą żołnierzy, ale mogącym też w zapale ich i siebie zgubić.
O mroku poza lasem, który oddzielał ich od Moskali, dwa bratnie hufce spotkały się w polu. Oddział Berdysza z wielką chorągwią karmazynową, na której błyszczał orzeł biały, cały był złożony z młodzieży najgorętszej i dobrze zbrojnej. Na przodzie jego jechał dowódzca na dzielnym kasztanku, w pąsowej krakusce na bakier, z szarfą przez plecy, pistoletami za pasem i szablicą u nogi. Wyglądał dziwnie malowniczo ze swymi ogromnymi wąsami i wyrazistą fizyognomią. Niegdyś zawołany myśliwy, osobistego męstwa niezłomnego, rubaszny, wesół, ochoczy do wybitej i wypitej, Berdysz był z tego rodzaju ludzi, którzy w wojnie dokazują cudów, ale długo przetrwać nie mogą i czuć się zdają, że ich rola świetna krótką być musi... Oba oddziały pozdrowiły się ogromnym okrzykiem: Niech żyje Polska!
Stanęli, zbliżyli się ku sobie dowódzcy, zaczęli witać żołnierze, a gdy ujrzano pokrwawionych, zapał wzrósł do najwyższego stopnia.
W obu hufcach było mnóstwo znajomych z warszawskiego bruku. Nie jeden z zadziwieniem witał tu kogoś, którego się ujrzeć nie spodziewał. Obu połączenie to dodało otuchy i było wielkim ducha zasiłkiem. Lały się łzy a uśmiechały usta, co kto miał dzielił się z nowymi towarzyszami broni. Ksiądz Łukasz, wlazłszy na wóz, podniósł ręce, modlił się, błogosławił i płakał. Tłumnie opowiadano szczegóły dwóch potyczek.
Korzystając z tej chwili, Karol, który straszliwie cierpiał, krew tracił i dłużej na koniu utrzymać się już nie mógł, poprosił Henscha, aby mu cokolwiek ranę opatrzył. Właśnie zbliżał się do niego Berdysz, a ujrzawszy krew, zamiast przywitania, począł go ściskać, całować prawie ze łzami.
— O! szczęśliwy ty człowiecze, patrzcie! dwa razy już się z Moskalami starł i ranny! Pozwól — krzyknął — niechże ci tę ranę wyssam, niech skosztuję tej pierwszej krwi wylanej za Ojczyznę! Ale spodziewam się — dodał — że to mała rzecz.
Karol się uśmiechnął, choć zęby miał zaciśnięte z bólu i rzekł cicho:
— Zapewne, że to mała rzecz być musi.
Ale Hensch, który w tej chwili ranę sondował, chcąc kulę dobyć, która w niej została, podniósł głowę ku Berdyszowi, dając mu do zrozumienia, że mogła to być rzecz nie tak mała jak im się zdawało. W istocie kula zgruchotała kość, weszła głęboko i na prędce tak z raną poradzić sobie nie było można. Hensch wniósł, ażeby zrobić nosze, utwierdzić je między dwoma końmi i przewieść tak dalej Karola w miejsce bezpieczne. Sam Gliński, który się łudził z początku, że mu ta rana dowództwa nie odejmie i do walki nie przeszkodzi, poczuł teraz, iż na dłużej niż myślał, przyjdzie oddział opuścić. I Berdysz, przypatrzywszy się z bliska ranie, posmutniał.
— Jeśli chcesz — rzekł — dłużej ojczyźnie być pożytecznym, potrzeba ci bracie poszukać gdzie spokojnego kąta i wylizać się nieco. Ale o to nie będzie trudno; pierwszy dwór szlachecki, jaki spotkamy na drodze, gościnnie cię przyjmie, a tymczasem ja ci twoich zuchów zachowam i jak wydobrzejesz, oddam ci ich, spodziewam się, w całości. Dziś — dodał żywo — wypada nam koniecznie posunąć się jeszcze ku miasteczku, nie więcej stąd nad milę oddalonemu, tam wnijdziemy jutro rano, bo trzeba i kasę zabrać i mieszczan rozruszać i w żywność się zasposobić.
Stanęło tedy, że, korzystając z czasu, oba oddziały żywo posunąć się miały tak, aby na nocleg stanąć o kilka stai od K... Berdysz bardzo słusznie postanowił, aby w nocy do miasta nie wchodzić, oddział nieco przybrać i wnijść z pewną uroczystością, któraby na ludzie zrobiła wrażenie...