Para czerwona/Tom II/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Para czerwona |
Wydawca | Wydawnictwo „Nowej Reformy” |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dopiero po odjeździe urzędników mógł się Karol rozmówić z gospodarzem, który był wtajemniczony od dawna w sprawy krajowe, a żona jego przybiegła serdecznie przeprosić Karola za obojętne przyjęcie. Mnóstwo rzeczy było do zrobienia, broń do przewiezienia, żywność dla obozu, narzędzia kowalskie dla kucia pik i oprawiania kos, doktor dla chorych, wszystko to należało co najprędzej obmyśleć i wykonać, każda uchodząca godzina była nieopłaconą stratą. Wzięli się też wszyscy do roboty, a najprzód gospodarz wysłał po lekarza, który miał o parę mil oczekiwać. Potem zwrócono się do spiżarni Jejmościnej, pakując co tylko było można na kufry, na ostatek przywołano kowala. Robotników wprawnych do pomocy było w obozie kilku, ale im kuźni i przyrządów brakło. Najdogodniej to strojenie kos i nożów mogło się odbywać w lesie, a kuźnie należało, jeśli nie na wojskowy sposób, to po cygańsku urządzić. Właściciel wioski wezwał na to kowala, ale jeszcze nie bardzo był pewnym, jak go do roboty nakłoni. Był to człek stary, bardzo zamożny, majster dobry, ale przytem zawadyaka i nie łatwy do użycia. Wsunął się do izby w swym skórzanym fartuchu, oczerniony od węgla, i nim się namyślono jak do niego przemówić, stanął w progu, pytając o rozkazy.
Właściciel wioski był człowiekiem dobrodusznym i nieco miękkim, spojrzał na Karola, widocznie się wahał. Karol spostrzegł, że musi na siebie wziąć wszystko i przystąpił do majstra śmiało.
— Panie majstrze — rzekł — ja tu jestem gościem i z daleka, zajechałem do waszego dziedzica, pytając o kowala, mam robotę dużą; ile zarabiacie dziennie?
— To tam bywa różnie, ale ja się odednia nie najmuję — rzekł kowal.
— Wszystko jedno — odpowiedział Karol — najmiecie się jak zechcecie, ale pojedziecie ze mną.
— Gdzie bym ja zaś miał jechać? czy to ja cygan, żebym się za robotą włóczył, jest jej w domu, ledwie człek nastarczy.
— A ja wam mówię, że pojedziecie — przerwał przybyły — sprawa pilna.
Kowal spojrzał bystro w oczy Karolowi, kiwnął nań ręką i cicho mu szepnął:
— Czy to kosy oprawiać?
— A no tak.
— To czemuż od razu nie mówicie, insza rzecz — szparko dodał majster — niech jegomość daje wóz, zabierze się co się patrzy i pojedzie się.
To mówiąc, szeroką dłonią uderzył się w piersi i dodał:
— Jużcić to mospaneńku, od żołnierza się krew należy ojczyźnie, a od kowala pot, mospaneńku, co się winno to się zrobi.
Karol aż podskoczył go uścisnąć, a dziedzic, który go wcale nie znał takim patryotą, stał zdumiały. Kowal był wesół, pokręcał osmalonego wąsa i rzekł do swego pana:
— Jegomościuniu się na mnie patrzycie jakbyście się dziwili, a pozwólcie sobie powiedzieć jedną prawdę. Ot dziś, jak przyszło do ważnej sprawy, toście nie wiedzieli, czy kowal szelma, czy poczciwy człowiek? A czemu tak? Bo nigdyście do kowala nie zagadali o czem innem jak o żelazie, a gdybyście mu byli do serca zastukali, odezwałoby się ono, dobrodzieju.
To mówiąc, pokłonił się i szparko wyszedł na wóz ładować. Tymczasem podano jedzenie, przyszły kobiety pełne ciekawości jak ten pierwszy powstaniec wyglądał, spodziewały się jakiegoś stroju wyrazistego, jakichś cech widocznych, i zdumiały wielką prostotą powierzchowności gościa. Rozmowa naturalnie toczyła się o Warszawie, o prześladowaniach moskiewskich, o rozpoczynającem się powstaniu narodowem, ale nie mogła trwać długo, bo czas był krótki, a tuż i doktór, którego posłane konie niedaleko od wsi spotkały, nadjechał.
Był to młody Izraelita, Polak, który niedawno nauki ukończył w Berlinie, chłopak bardzo miłej powierzchowności, wykształcony, pełen talentu, ale utrapiona gorączka. Nigdzie na miejscu długo wytrwać nie mógł, potrzebował nużącego zajęcia, aby zbytek życia, jaki w nim był, wyszafować. Leczył najczęściej darmo, bo był sam z siebie dość zamożny, jedynie dlatego, aby mieć praktykę, oprócz tego grał na fortepianie, śpiewał, rysował karykatury, bawił się chemią i mikroskopem, pisał wiersze i zakochiwał się co trzy dni. Wszystkie te zajęcia razem jeszcze go nie wyczerpywały, pełen był życia, a życie to w jego żyłach płynęło młodzieńczem weselem, z czarnych oczów i z ust rumianych zdawało się buchać i tryskać. To też doktór Hensch pożądanym był w każdem towarzystwie i do każdego umiał się wybornie zastosować. Z uczonymi polemizował do upadłego, po łacinie, po niemiecku, po francusku, po angielsku, po polsku. W salonach arystokratycznych mówił o Londynie, Paryżu, modach i drobnostkach; ze studentami był burszem, a na wsi prawie udawał szlachcica, choć, prawdę powiedziawszy, to mu się najmniej dobrze udawało. Karol, który nie wiedział jeszcze, który z lekarzy przyjedzie pierwszy, niezmiernie się ucieszył ujrzawszy go, bo w istocie był to człowiek nieoszacowany w takich okolicznościach. Hensch ledwie stanął na progu, już się począł upominać, aby co prędzej jechać do obozu, ale mu to nie przeszkodziło dowcipnie opowiedzieć przygody swej podróży, uśmiechać się do siostry gospodyni, poznajomić z dziećmi, a nawet pobrzdąkać na fortepianie. Chociaż tego miłego gościa radzi byli zatrzymać gospodarstwo, musiano go wszakże puścić, bo i on i Karol spieszyli. Zaprzężono konie, przywiązano do wozu wierzchowca osiodłanego, którego gospodarz ofiarował i miano wyjeżdżać, gdy w bramie zjawił się Wojtek zadyszany, na chłopskim koniku.
— A tyś to gdzie bywał? — zapytał Karol.
— Eh! nic proszę jegomości, ja tu za interesem jeździłem i powracam.
— Cóż to za interes?
— To z tym szynkarzem, proszę pana — mruknął — potrzeba go było powiesić to się go powiesiło.
Karol aż wzdrygnął się na bryczce.
— Gdzież? co? kto wam rozkazał?
— A proszę pana, wszystko się wedle porządku zrobiło. W obozie go osądzili, że szelma zdrajca, potem my pojechali, ale nawet z księdzem co go wyspowiadał, zawieźliśmy go o dobrych dwie mile, żeby nie blisko obozu wisiał, a tam mu już sosnę dobrali jak się należy, postronek, proszę pana, nowiuteńki, i bardzo to porządnie się wszystko zrobiło.
Karol był w rozpaczy, ale Wojtek ani mógł zrozumieć, żeby się inaczej stać mogło i powtarzał tylko:
— A kiedy mu się to należało!
Z tem przykrem wrażeniem dojechali do obozu razem prawie z kowalem, który zaraz kuźnię sztyftować zaczął. Zdala już się las rozlegał pieśnią Boże coś Polskę ogromnym chórem nuconą, i weselszym niż rano gwarem. Mimo złej pory, jakoś teraz wszystko szło ku lepszemu, przybyły zapasy, nadeszło trochę broni, rozstawiono placówki i gdy wjechali w środek, raźniej było spojrzeć na dzielną tę młodzież, która wszakże podobniejszą jeszcze była do jakiejś wyprawy łowieckiej, aniżeli do wojska. Rozmaitość strojów i uzbrojeń nadawała temu obrazowi barwę bardzo oryginalną. Przypomina sobie każdy co widział Warszawę w kilku swobodniejszych chwilach, jak dziwne stroje przybrała młodzież wyłamując się z długiej niewoli, która nawet odzieży dotykała. Wszystkie niemal te kontusze, żupany, pasy, konfederatki, jasnych kolorów czapeczki, klamry z orłami, godła polskie dawno nie widziane o białym dniu, występowały tu jako protestacya narodu po długoletnim ucisku. Każdy wdział na tę wielką uroczystość powstania, co miał najulubieńszego sobie, co mu najwięcej do serca mówiło. Dobyto z starych kryjówek przyrdzewiałe szable, Janiny z godłem Sobieskiego, Augustówki, karabele konfederatów Barskich, głównie z Kościuszkowskich czasów, pałasze śpiące w pochwach od Grochowa i Wawru wychodziły teraz na świat znowu walczyć za tę Polskę, za którą przeszli ich posiadacze poginęli.
Niektórzy mieli dubeltówki, rewolwery, lub nawet czerkieskie szaszki. Wśród tej rozmaitości strojów, ukazywały się i na prędce uszyte mundury i sukmanki chłopskie uświęcone kościuszkowską pamiątką. Przypływ nowych wojowników ożywił bardzo obóz, liczba ich wzrastająca dodawała otuchy, a widok broni już rodził chęć do walki. Jednakże połowa prawie ludzi nie miała jej jeszcze i właśnie dla tych potrzeba było choć piki przysposobić. Obóz rozdzielił się teraz na grupy wedle naturalnego powinowactwa, charakterów, powołań, koleżeństwa i sympatyi. Prace bieżące zajmowały część większą. Czeladź kowalska urządzała już kuźnię na prędce, inni ciosali drzewca do pik, inni gotowali jedzenie. Przy ogniskach lano kule, wyrabiano ładunki. Pod jednym z szałasów czeladź krawiecka z Warszawy przerabiała surduty na kurtki mundurowe.
Karol, który porzucił był obóz w chwili odrętwienia, uradował się w duszy, widząc go tak gwarnym, ożywionym, wesołym i zajętym pracą. Większa część twarzy biednych wychodźców była rozjaśnioną, kilka tylko między niemi tęsknotą powleczonych smutnie odbijało. W jednym kątku na pieńku siedział ksiądz Łukasz z tabakierką w ręku i zagrzewał ducha pół rubaszną, na pół pobożną przemową. Mimowolnie postać ta przypominała Schillerowskiego braciszka w obozie Wallensteina.
Ale było tam prócz niego mnóstwo figur oryginalnych zupełnie naszych, i nigdzie w świecie trafić się nie mogących. Wiele z nich najżywsza imaginacya poety stworzyć by nie mogła takiemi, jakiemi je utworzyło życie. Doktor Hensch wpadłszy w to ruchawe mrowisko ludzkie, uczuł się aż do egzaltacyi rozpłomieniony widokiem młodzieży, która życie niosła na obronę i wyzwolenie kraju. Nie miał jednak czasu długo się rozpatrywać, bo go powołano natychmiast do chorych. Leżeli oni w wykopanej wczoraj ziemlance tak niewygodnie, iż pierwszą radą lekarza było przeniesienie ich do wioski.
Właśnie w chwili, gdy się z Karolem wciskali do tej smutnej jamy, służącej biednym zbiegom za schronienie, wyszedł z niej blady i zapłakany mężczyzna; na twarzy jego malowała się boleść wielka. Na zapytanie Karola wskazał tylko ręką posłanie; w kątku na płaszczu leżał tam młody człowiek, którego Hensch rękę ująwszy, puścił smutnie. Był to już trup tylko, pierwsza ofiara przyniesiona ojczyźnie. Dwóch ich braci, synów wdowy ubogiej, wyszli jednego dnia w lekkiej odzieży, grzejąc się sercami i zapałem. Starszy z nich, silniejszy, przetrwał kilka dni niewygód, głodu i zimna, młodszy zasłabł, przybył do obozu z gorączką i już z tego łoża suchych liści, nie powstał.
Widok tej zżółkłej twarzy z otwartemi usty, leżącej jak ją śmierć pochwyciła, był w istocie przerażający. Jedną ręką trup jeszcze cisnął do piersi krzyżyk przez matkę dany przy pożegnaniu.
Nieopodal od niego drugi w gorączce majaczył, przyśniwały mu się niebezpieczeństwa, Moskale, bitwy, zrywał się niekiedy i chciał biedz na wroga, ale osłabły padał, to znowu w pośród szału jasną wstęgą przesuwały mu się przez głowę jego wspomnienia młodości weselszej, ukochanej, którą pożegnał przy wyjściu z domu, i zabaw młodzieńczych...
Hensch spoważniał, przypatrując się tej poważniejszej stronie wielkiego obrazu, który w sobie wszystko od śmierci aż do wielkiego wesela zawierał. Wezwany widać do umarłego zapóźno, nadbiegł też i ksiądz Łukasz z brewiarzem i modlitwą, a gdy lekarz klękał nad chorymi badając puls i przemyśliwając nad lekarstwem, drudzy tymczasem zająć się musieli nieboszczykiem, którego zaraz z szałasu wyniesiono.
Nie można było odwlekać pogrzebu, aby tym obrazem śmierci nie zasmucać obozu, w którym swoboda ducha i wesołość były warunkami koniecznemi. Chciano nawet, odniósłszy ciało na bok, pogrzebać je na ustroniu po cichu, ale płaczący nad nim brat i otaczający do koła towarzysze jęli nalegać na księdza, ażeby się to odbyło z jakimś chrześciańskim obrzędem. Należało oddać cześć pierwszemu, który umarł dla Ojczyzny.
Trumny dostać było niepodobna, ani jej zrobić tak na prędce; sam brat ułożył to ciało na spoczynek wieczny, z krzyżykiem macierzyńskim w rękach, obszyto je płaszczem jak całunem, a kilku ludzi poszło przodem na wzgórku pod starym dębem wykopać mogiłę.
Zmierzch już był dobry, gdy się ukończyły przygotowania. Z kilku grubych gałęzi zrobiono nosze, na które trup był włożony. Przodem szedł ksiądz z krzyżykiem w ręku, komży i stule, odmawiając modlitwę za umarłych, za nim parami towarzysze i przyjaciele zmarłego; czterech z nich, a między nimi brat, nieśli na ramionach ciało; na czarnym płaszczu, który je okrywał, przyszyto krzyż z białego płótna; zamiast świec służyły trzymane w rękach rozpalone drzazgi łuczywa do pochodni podobne. Powoli smutny ten orszak pociągnął na wzgórze, gdzie widać było mogiłę oświeconą wielkim stosem rozpalonych gałęzi sosnowych.
Dziwnie uroczo i fantastycznie malowało się to w mroku nocnym, przyćmionym jeszcze mgłą gęstą. Spuszczono zwolna ciało biednego młodziana do grobu pod splecionemi starego dębu gałęźmi, a w tej chwili zwykłym wojskowym obrzędem, kilkadziesiąt wystrzałów rozległo się po lesie, żegnając żołnierza. Ksiądz ukląkł, odmówiono Anioł Pański, sypnęła się ziemia garściami i wkrótce dół napełniła. Pierwszy brat, który klęczał i modlił się dotąd, wstał nagle, otarł łzy z ócz i niepewnym głosem zanucił Boże coś Polskę. Pieśń ta była jakby mową pogrzebową dla poczciwego chłopca, który umarł dla tej Polski...
Cały obrzęd przejął jakiemś wrażeniem smutku wszystkich, co mu byli przytomni. Spostrzegł to ksiądz Łukasz i gdy się pieśń skończyła a wszyscy już rozchodzić mieli, postawiwszy skromny krzyż w głowach grobowca, dał znak ręką, iż mówić pragnie.
— Bracia! — rzekł — oto pierwsza ofiara, którą Pan Bóg wybrał z pomiędzy nas, ale żołnierzom Chrystusa i ojczyzny smucić się i płakać nad nią nie przystało. Wszyscyśmy się ofiarowali, jednego przyjęto tymczasem, aleć to kolej nasza żołnierska, a dalej i wszystkich ludzi. Umrzeć to nic, ale poczciwie, jak on, to sztuka. Pan Bóg zadatek wziął, ale reszta długu na naszych ramionach. Więc bracia, nie do łez, bo to babska rzecz, ale do roboty, do rusznic, do siekier i chwalić Najwyższego, że tego chłopczynę słabego prędzej wziął, oszczędzając mu tego, co my jeszcze mamy przed sobą!! Otarłszy oczy, bracia, pomodliwszy się w imię Boże, każdy do swego, a kto nie będzie wesół, powiem, że jest małego ducha. Amen.
Tak wyrzekłszy nad mogiłą nie z wielkiem krasomówstwem, ale serdecznie i zrozumiale, sam pierwszy skierował się ku obozowi i odszedłszy kroków z piętnaście, wysunął tabakierę z rękawa, a choć mu łzy na twarzy nie oschły, począł umyślnie szablankować, aby drugich rozerwać.
Brat ostatni powlókł się za wszystkimi ze spuszczoną na piersi głową.