[59]Paryż.
I
PARYŻ JESIENNY
W młodości! ach, co mówię: przed dwoma jeszcze laty
Wzruszyłby mnie ten widok na stolicę świata,
Na jej dachy wyniosłe, szyfrowe i srebrne,
Na morze dachów, jak fal skamienionych,
Żaluzje staroświeckie i zdaleka bledsze,
I chmury błąkające się pośród kominów nieruchomych.
Pasma dymu, chwiane czyjemiś ustami na wietrze,
Ustami, których niegdyś byłem spragniony,
Miłością nieziemską zatruty.
Ale tutaj połóż kres, tutaj
Wstrzymaj się u kraty
Okna.
Serce twoje tyle jest starsze, pokój jemu!
Wkrótce dachy poczną moknąć
I lśnić o wieczorze, podobne oku czarnemu,
Ślepnącemu od łez.
A w dali zygzak, którego nie czekasz, znak krwawy,
Pragnie cię zbudzić do młodości! do uczucia! do sławy!
Że ważyć się będą, jak liście wilgotne, znów niecierpliwe słowa.
Gdy się wychylisz: trawy suche na wietrze
Przez jesienne najczystsze powietrze
Chwieją się... Przecie możesz raz jeszcze spróbować.
[60]II
WIECZÓR W PARYŻU
Wszystko jest dobre
Miasta po których błądzisz pozbawiony wiary
Pachnące cedrem szelestem gazu mandarynkami
Płaszcz zamyślenia jak szara chmura
Miasto łagodnej oddali z wieczora
Perłowy brzeg morza w trąbce dłoni
Spływają u stóp bałwany gnane oddechem
Za mgłą łez nie ujrzysz wielkich oczu okrętów
Jak ryby łagodne krążą oczy po fali
Po napiętych niebiesko linach nerwach gnanych pośpiechem
Strunach stalowych drgających piosenką żelazną z wieczora
Muzyko! Zegar cyka i gaśnie
Jak blada latarnia zielono
Powracasz pijany Wszystko jest dobre
Wieczór zapadający się zwolna jak kielich kwiatu
Widzisz ostre zarysy wskazówki zabójczego zegara
Gdy łagodnie jak matka morduje realność
[61]III
PODEJRZANA ULICZKA
Naga tancerka, czyżby z bronzu? Pusta
wewnątrz, odlana! Och, zarys jej w lustrach,
pokrytych mgłą. Na ułamanym marmurze konsoli
powykręcane bibeloty, strasznie! Powoli
przemieniają mnie w widmo! Zapatrzę
się w blask naftowy lampy. Na teatrze
pocznie się dramat rzeczy grać. Dekoracje
przemień. Uciekaj póki się nie zbudzi
ich wrogość, przestrzeń obca, raz na zawsze
dopóki nie uwięzi, między ludzi
idź!
W czapkach na bakier, tak miękkich,
jak gołąb, w szalach barwionych, barwnych, z głębi
akordeonów, na prostych stołkach, przy blacie
nagim: a na tej desce plama,
głęboka czerwień. Nie krew to, likier! W dramacie
krwi niema! Humor, pięść, łuna różana
nad miastem szarem, róża u apasza
w klapie, tłuczone szkło. To uliczka nasza,
gdzie powracamy w zachód malowany
złotem nad Sacré Coeur, jak w bramy
szczęścia, gdzie powracamy zawsze.
[62]IV
PARYŻ-TRIUMF
Zamiast wedrzeć się przemocą
Do pałacu z różu szarego i mgły
Za żaluzje gdzie skrywa się szczęście i kłamstwo
W jesienny dzień płynący: klęknę
Łagodnie uśpionym leżeć
Na chłodnych płytach bazyliki
Serca Jezusowego ponad nią
Dymy się ważą jak sztandar
Wzywający ptaki do odlotu
V
TRÓJKĄT SZCZĘŚCIA — TO PARYŻ
- Miasto ze szkła
- z żelaza z kwiatów z betonu z różu ze szronu
- Kelner w spękanych lakierkach
- pod takt nieprawdziwej muzyki
- Deputowani w bawełnianych rękawiczkach
- drepcą Deszczyk kropi
- Przed mostami pochylając kominy zwolna przejeżdzają parowce
- Wielki przemysłowiec wraca do smrodliwego hoteliku łacińskiej dzielnicy
[63]
Na rzece zamulonej wyładowują kamienie
To jak me serce ciężkie którego nie zmienię
Dzisiaj w dzień mglisty wspominam ze szczęścia mnie boli
Zdaleka widzę różowiejący obelisk
Jak w mieście garnizonowem pod kryjącym się księżycem
łypają białkami żołnierze
W białych rękawiczkach z ciężkim karabinem mierzonym krokiem
ront tam z powrotem
Banici
zużywając resztkę sił
jeżdżą konno po opustoszałych alejach
O ziemio! Melodjo bez złudzeń!
Pies dziecko gramofon — to trójkąt szczęścia
Latarnie we mgle
Aureola
jak srogi ból wniebowzięcia
VI
PORY DNIA — PARYŻ
- Gdy naiwnie słucham Chopina
- chleb poranny chrupiąc
- co niedziela gra trąbka zwołująca wartę
- w przedsionku parlamentu
[64]
Uśmiech na wargach rozkwita róża o sercu z djamentu
jak lśniący miecza błysk aureola
nad głową posągu
- Liryczne opryszki w zaułkach
- wyciągają torebki amerykankom
- a za zwrot żądają pocałunku
- (Dlatego reemigracja
- nie od giełdy zależna od sentymentu
- przekracza wszelkie nadzieje)
- Na głowie Republiki z ślepego kamienia
- stroszą się szare wróble symbol zwinnie brudząc
- Na oknie cień mój w słońcu
- zasłuchany w niebo zielonkawe
- w najczystszy skrzypiec ton posłuszny gwiazdom
- W południe farbą cuchnący murarze
- przechodzą białe ślady stóp na brukach
- jak apostołów
- nałożenie wapna
- każde pociągnięcie pędzla jest wezwaniem do nowego porządku
- Poprzez ekran zachwytu oglądam ludzi
- ich ruchy usta we mnie rewolucjonista się trudzi
- przeszywający cienie płomieniem
- Ptaków lot na powietrzu dżdżystem
- nad Panteonem jest jak głos elegji
- Ciepłe na dłoniach łzy oceany słone
- łez przez źrenice złote zadziwione
- ryby płyną
[65]
na widnokręgu żagle się kołyszą
na błękitnej emalji powleczonej martwem złotem
- W szlafroku różowym na balkonie
- kobieta ponad ubogim ogródkiem W święto
- żółte niebo przedmieść gryzie jak chlor
- Na rozmokłej grudzie urlopowani
- uderzają piłkę rakietkami
- Szybkobiegacze o wysmukłych nogach
- Z za drzew bieleją dziewczęta
- z poza drzew ciemniejących oplecionych w bluszcze
- palce widm
- Zmrok granatowy długo się ociąga
- jak śmierć kropla o migdałowym posmaku
- Zamknięty w mętnem olbrzymiem akwarjum dnia
- wszędzie natykam się na zielonkawych sobowtórów
- każda twarz powleczona fosforem
- gaśnie jak zjawa o sinym świcie
- Nierealności! i ten czar okropny
- który mnie chwyta unosi i dławi
- jak szczęśliwego topielca
- Gdybyż nie samotność
- jak łatwy i mały świat
„PARYŻ” —
Karolowi Szymanowskiemu,
wielkiemu europejczykowi.
-
1928 — 1932