„Il voyagea.
Il connut la mélancolie des paquebots, les froids réveils..,
l’etourdissement des paysages et des ruines, l’amertume des
sympathies interrompues.
Il revint.”
W przedsionek tłumnie już włażą,
Spragnieni wulgarnej powieści:
Na operowym ołtarzu
Madonna z gipsu niebieska
Siedmioma mieczami boleści
Przebita: — tu klęknąć każą,
Z zachwytem patrzeć do góry,
Gdzie srebrne aniołów chóry
I w farbie zastygła łezka,
A wietrzyk w firankach szeleści.
Tu: porfirowa kolumna
Z Achilleionu, o którą
Oparta czołem — och, dumna! —
Szlochała przed własną figurą.
Nad białą serwetą Trójca,
W złotym klęczniku nikt nie łka.
Gdzie rudy padł samobójca,
Słyszycie? — Szloch leśny źródełka!
Dać-że ten wierszyk do druku?
Orzekną: „chryja zbyt tkliwa,
a pejzaż z oleodruku!”
Lecz: zieleń, zieleń tragicznie prawdziwa!
O, rozrzucone na wiatry
słowa moje pochwalne:
mój Boże! już kwitną astry.
ZEGARY W TREWIRZE
Z trudem, z jękiem chrapliwym, biją, jak w studni, zegary,
błagając niebios umarłych: a może centurjon przybieży?
Tynk się sypie miarowo z dostojnych łuków prastarych,
jakby nie młot, ale Anioł, kuł w tarczę miedzianą wieży.
Między sklepienia omszałe, gruzy imperatorów,
ruiny, walące się zwolna, kroczę w miesięcznej ciszy,
budzący werk szczękający, wrzaski tragicznych chórów —
— dudnienia kroków na płytach nikt, prócz zegarów, nie słyszy.
W Dreznie błądzisz, jak wszędzie. Oglądasz klejnoty
i precjoza wymyślne o matowym blasku;
przystajesz w słońcu, które blade miota groty
i w deszczu, co na miedzi szmaragdowej pluska
dachów, pod utoczoną barokową wieżą,
lub pod latarnią z bronzu, skręconą na części
fantastyczne! — Obłoki ciągną w wietrze świeżym
i bliska jasna jesień... — Jak trudne jest szczęście.
LUXEMBURG
I
Nie wśród lauru statuy rdzawe,
ni baszty rozwalone —
lecz jarzębiny krwawe
i dęby mroczno-zielone.
Nie romantyczne z darni
ławeczki, o zmierzchu motyle,
ale krzywe latarnie
i drobnych rentjerów wille —
A drzewem pochylony nad nieczułą wodą,
Zmiennym cieniem nas złowisz, jak siecią niewodu?
Tyś nie wiedział, ja nie wiem, któryś ciosał bogów.
W ciemnej oddali słyszym trąbkę samochodu
I na głuchej stacyjce, w wichrze i ulewie,
Pytamy, kiedy pociąg nadejdzie. Nikt nie wie.
BELVEDÈRE
Wsłuchany w słowa puste, wichry, które nie koją,
W liście, blaknące zwolna, szelestem szemrzące na wietrze,
Odsuwam płomień od ust, którego jesień nie zetrze,
Bolesny ślad pocałunku nad ściętą wargą moją.
Pośród bukszpanów ciemnych, strzyżonych sztucznie i wzniośle,
Wśród bielejących posągów do rytmu cudzego serca
Przymierzam krok niechętny, opuszczony morderca,
Sztylet kruszący o marmur, błądzący po prośbie.
Ze wszystkich stworów ziemi, skazanych na umieranie,
Z posągów, zrudziałych na deszczu, ta jedna się prawda wywija,
Iż gorycz ziemi wraz z nami głucho nie przemija
— Łagodną mnie ręką przebija — wargą, co spokój, kłamie.
ze smakiem nicości na wargach ściętych i zziębłych,
otulony w płaszcz samozwańczy poety wieku XX,
w samo serce raz jeszcze dźgnięty żądłem nieuleczalnej czułości,
pod krzewem rozkwitłej magnolji i deszczem złotym, roniącym wyblakłe łzy,
tak niepochwytne, jak zamęt uczuć,
shańbiony o zmierzchu,
cień twój ujrzałem, jak wyrok nieodwołalny, Schubercie!
à Robert de Banneuville,
ami jomaisjamais oublié.
MONACHJUM
Znów włóczyć się po krajach i szczęście podglądać,
samobójcze pokoje hotelowe, znam was!
W deszczowy wieczór lśnienia są tak czarodziejskie
na chodniku placu Lenbacha, iż sądzisz się w Paryżu..
Wezbrane fontanny szumią, o, wędrowcze:
jakaż tu melancholja w elektrycznym blasku,
wśród walców biedermayer wielkiej restauracji,
gdzie sterczysz przy stoliku, sam jeden, sam jeden,
analityk, psycholog, podpatrywacz szczęścia,
usiłujący ukryć hańbę samotności
za dymem papierosa.
Tyle już widziałeś, ale, gdy spojrzysz w lustro ukośne znienacka
w pokoju hotelowym tysiącznym i którymś
i młodość wspomnisz, oraz to, co z niej zostało:
— nie, nie ukryje tego muzyka ni lustro,
ni palmy, ni złocenia, ni szept wodotrysku,
ani słowa wykrętne, te na wszystkich drogach
Europy rozwalonej zebrane kamyki: —
bledniesz.
POWRÓT
Wspomnienia? Te są gorzkie i nadto obłudne.
Strasznej urodzie świata nie sprostają słowa,
Ni uczucia. Pamiętam, bolała mnie głowa,
Gdym wdychał zapach kwiatów o nazwach zbyt trudnych.
O, jeziora, głębokie sny, niedotykalne,
Brzegi, pachnące laurem, goryczą i wodą!
Elegijne cyprysy szeregi tam wiodą!
Czujesz, ktoś piersi chłodnym znów dotyka palcem.
Żałobo dryad! Gdy spojrzysz głęboko,
Cóż-że zostaje oczom, spragnionym ochłody
Wiecznej, prócz oleandrów i tego widoku:
Ów młody piękny chłopak, jak skacze do wody.
Od gwiazd, od rzek, od statków odwróciłem oczy,
Pośród winnic zielonych gęste dymy płyną,
Z splątanych linij prostą wypłynąłem linją:
Znów chłodny smutek miasta piersi moje tłoczy.
Jakże w świateł tych zimnych powiedzieć ulewie,
Na popiół sztuczne słońca gdy palą reklamy,
Że pod gwiazdami nigdzie ojczyzny nie mamy,
Że szukać przestaliśmy... Jak powiedzieć, nie wiem.
Źrenice z oczodołów żywy blask wyżera,
W puste jamy dalekie znów świecą plejady —
Oślepiony, zataczam się, bezwstydnie blady:
Do domu wracać pragnę, czy znowu umierać?
„Que viens-je encore chercher ici? — Peut-être, ainsi qu’un corps brulant trouve joie à se plonger nu dans l’eau froide, mon esprit, dépouillé de tout, trempe dans le désert glacé sa ferveur.”
Lśniącym lakierem powleczone liście eukaliptusa; kiście sztywnych palm, sucha żółtość ich owoców, szeleszczących, jak ruda bibuła; czerwone dachówki, nagrzane aż do oparzenia, płyną w rozedrganem powietrzu; i świegoty ogłupiałych jaskółek nad tarasami, w fali róż i kukurydzy opadającemi ku morzu. Ono łączy się barwą niedotykalną mleka z horyzontem; jeszcze ciemnieją drobną plamą maleńkie wiosła na wodokręgach, powracających ku ochrze brzegu. I w późną tę godzinę stateczek — z pomiędzy dwóch cyprysów, które trwają, wycięte nieruchomo, jak czarne trybularze zieleni, pozostawia smugę sunącą granatowej krwi. Wtedy do chłodnych schronić się portyków... Pomiędzy płytkiemi szczelinami płyt, po których, wracając, płasko stawiasz stopy, trudzą się w wielkim pożarze pojedyńcze mrówki, jakgdyby one to miały usprawiedliwić całą resztę, ten nakrywający nas dzwon pustki, o który tłucze twe zdyszane serce; nie, nie obchodzi cię realność.
W krzyku ptactwa, w dokuczliwem graniu cykad, (które dzwoni w uszach), pod wschodzącemi gwiazdami — a rozwierają się jak oczy nadto jasne po długiem spaniu — w zbyt dotykalnej siatce dźwięków i odbijalnych świateł, patrzysz na ziemię ciemną, blednącą w uśmiechach. Mury, bielone mury, krają meble pożółkłemi mrocznie cieniami. (Niechaj nie zadrżą palce, kiedy ujmujesz ołówek, tajemniczy, jak wiosło, odbijające brzeg, nie dygocą ci wargi, jak u posągów w księżycu). Nie podnoś do oczu kubka z lodem chlupoczącym, jak szkło, mógłbyś dojrzeć teraz ręce własne, rozpływające się, jak widmo. Po lśniącym filarze balkonu, po naoliwionym maszcie marmuru, ześlizgujesz się w glebę rozwaloną rudo aż do mrocznych korzeni, gibki, kosmaty i tępy, jak oneone. I nagle — przez otwarte na oścież drzwi — jak po płaskich płytach, zalewanych przez tafle morza i lunę, wbiegasz, przerażając żywych: nagi i bardzo głodny, pchasz w usta surowe figi.
Hjalmarze! nadto dobrze przedmieścia Berlina
znam: wiem, nie patrząc, z jakiego komina
dym fabryczny, jak chorągiew anarchji, nad jakiem
więzieniem z brudnej cegły żałobnie rozpina
skrzydła sadzy. I w której knajpie gra muzyka. W takie-m
wieczory chodził, w kułak pięści zacisnąwszy, do kina
staromodnego obok gazowni, gdzie pianino gra księżycowo,
trzeszcząc, jak rozklekotany flet, w który nie mam już sił dąć: flet Apollina.
Że żagle w niczem nie przypominają ptaków (chociaż twierdziłem inaczej)
tutaj na tem jeziorze zmierzchowem, wierz mi na słowo;
robotnicy bladzi idą na piwo, bezradna jest dziewczyna,
a nocami drzewa szumią, jak wszędzie, w rozpaczy.
A jeśli myślisz jeszcze, o, silny Hjalmarze,
że tu, w cyrku wędrownym, wielce romantyczni
siłacze do przetrwania dodają otuchy:
o, nie! pod plaskającemi płótnami na wichrze
stracisz ostatnie złudzenie, mój druhu,
gdy dojrzysz ich wargi zaciśnięte w torturze: bo tak walczyć musi atleta!
I ja tak pragnę sprostać w blasku metalicznym
reflektorów — wizji codziennej, co mnie przerasta,
gdy, o ucieczce myśląc, samotnie się trudzę.
Hjalmarze! pijesz whisky w barze portowego miasta,
jak w kinie, wdychasz słony wiatr, pachnący tranem i przestrzenią.
Ale ode mnie odeszli ludzie. Moja miłość do świata nie jest prosta,
a słowa te, to groszaki jałmużny, co już nic nie zmienią.
Wybacz dziś, że do ciebie piszę ja: poeta.
PISZĘ Z LIPSKA
Przyjacielu daleki w dalekiej Warszawie!
Jakiem słowem powiedzieć, żem szczęśliwy prawie
Bez ciebie? Ulic szarość, drzew smutna zieloność
Rumieńcem oblewają słowa, które płoną,
I, jak ptaki niechętne, nad miasto im obce
Wzlatują, by powrócić. O, tak, tyś jest chłopcem:
Wszystkie miasta i drzewa i ptaki sekrety
Tobie jeszcze zwierzają najczulsze. Poety
Strzeż się! Serce jego spalone na płomień.
Kiedy miłość do świata wyzna, wraz podpowie
Zdradę. W tem mieście pokonał olbrzyma
Chór. Tu-m szczęśliwy. Bowiem ciebie niema.
Więc nie myśl, że me słowa służą tylko tobie,
A kroki te bez celu. Kiedy dłonie obie
Ponad pomniki chwały i śmiertelne kraje
Nie tobie, ale widmu wieczności podaję,
Tą wargą, z której oddech odlata, ślubuję,
Że czuję za tysiące. — Bez ciebie nie czuję!
Listy, pełne wybiegów, jakby dla zabawy,
Piszę znów, proch przed tobą i cokół twej sławy.
Poezja — czyż pamiętasz? — podała nam ramię
Pod cieniem tamtej wiosny. To nas obu łamie.
Tedy dziś jeszcze mową wyznaję zawiłą,
Żem z obu śmierci bardziej gorzką obrał: — miłość.
ELEGJA NA VADUZ
Liechtenstein! O, jedyny zakątku na świecie
Romantyczny! Jak w ojczystym zapadłym powiecie:
Pełno nieuprzątniętych pośród szyb pajęczyn,
Tu, w lochach, o księżycu, napewno ktoś jęczy,
Szeleści łańcuchami, za sobą je wlecze,
Jak w młodości, gdy-m czytał Walter-Scotta. Leczy
Czas ponoć rany dawnych pięknych umiłowań,
Lecz zawsze jeszcze serce drga, gdy dzięcioł kowa,
Znużony-m, a znów młode drży serce człowiecze.
Więc to tutaj? Wśród zdarzeń widmowej zamieci
Cóż prócz przędzy zostało pajęczyn, rupieci
Z dawnych marzeń? Prócz garści, którą ważę, prochu,
Prócz echa, co przedrzeźnia, że nie zdołam kochać
Piękna świata? Że ono raz jeszcze przerasta
Siły wzniesione serca, kiedy-m uciekł z miasta,
By uciec sobie? Iż napróżno dyszę
Krwią, którą ono tłoczy, w słowach się kołysze,
Za każdym prostym krokiem nieznacznie się skrada,
Iż wstaje w czarnem oknie nieczekana blada
Twarz księżyca sądząca, bym znów zastygł w ciszę?
Pozwól westchnąć powiewem, zanim zgasisz oczy!
Spójrz, kiedy dzień opada, wślad poza mną kroczy
Cień drzew. Gałęźmi gościnnie szeleści,
Do spoczynku zaprasza, jak w starej powieści,
I pod dębem raz jeszcze drżącemi rękoma
Łamię chleb. Trzeszczy w zębach ta razowca kromka,
Zbóż dookolnych plony. Popiję go mlekiem,
I drogi się rozłożą, białe i dalekie,
Osnute sinym pyłem perłowe winnice
Nad popielate zmierzchem i mleczne ulice
Chłód, miły sercu, rzucą na tę jedną chwilę,
W której, spojony z ziemią, nie zapragnę tyle
Jej, by wreszcie odpocząć. Oddaloną burzę
Wdychając, widnokręgiem teraz się nie znużę
I w podzięce ku ziemi sennej się pochylę.
GHETTO WIEDEŃSKIE
Poza wąską, szarą, zamuloną rzeką, która was odgradza, przegradza nieprzekraczalnie, dzieli na zawsze, jak najtragiczniejszy wyraz świata: „nigdy!“;
za tym potokiem wspaniale - barbarzyńskiej rozpaczy, zwolna cofającym się wstecz, ku praźródłom, zasypanym okropnym gruzem tysiącleci,
(a przez most z obcych dzielnic miasta huczą na motocyklach przestrzeń gwałcący, silni optymiści, w szkarłatnych koszulach, z różą między zębami, lśniącemi, połyskującemi wilczo):
na placu świątecznie wymiecionym szarą miotłą pustki;
pośród kwiatów zalęknionych, jaskrawych, o barwach paschalnych;
między parasolami siwobrodych patrjarchów, kupców przygarbionych w czarnych, zbyt wielkich, bezsilnie - owisłych kapeluszach;
lichwiarzy o źrenicach, rozjaśnionych iskierką przebiegłej radości, o nosach mięsistych dojrzałej bulwy;
nosach, opadających drapieżnie na wargi wydęte lubieżnością;
wśród ostrego zapachu cebuli:
plączą się paradoksalne gołębie
i podfruwają w trzepocie ku palcom żylastym, wykrzywionym podagrą, cierpliwie,
bez przerwy, nabożnie, przeliczającym pieniądze.
KASSEL
Pośród marmurów i krzewów, których aromat bije,
dusznych kwiatów jaskrawych, lśniących strzyżonych bukszpanów,
wiatr na łące zdziczałej chyli trawy pochyło,
a one nagle ciemnieją, jak wargi przed pocałunkiem.
Znowu cisza. U sztachet, złoconych szpiczastych grotów,
zefir w wątłej melodji plącze płoche girlandy,
w locie listki gubiący i pęki luźnych stokroci,
o szyby stuka pałacu, oczekujące Aurory.
Przechodzę aleją, szczęśliwy! Na omszałym cokole
Amor, nad rdzawym basenem strzegący zamarłej fontanny,
uśmiecha się dziwnie i palec do rozchylonych usteczek
wznosi, nabrzmiałych słodyczą, przekorny, prawie mówiący.
A dęby, gdzie wicher północy i chmury, wzdęte scenicznie,
gniazdo wiją dostojne, wtórują dudniącem milczeniem.
TEATR W NIEMCZECH
Na scenie i na ulicy pukają welocypedy.
O, synu kupczyka,
Pojąłeś córkę oficera,
A teraz ci serce zamiera,
Kiedy się z rąk wymyka.
Święty Franciszek, wykręcony jak drzewo,
Zachłyśnięty miłością człowieka.
Grajek w popękanych lakierkach
Przez blask reflektorów ucieka.
Ale miłość zbyt jest wielka
(zawsze jest jakiś ładny chłopiec nie wiedzieć skąd
o ruchach zbyt wdzięcznych
i jedzą w zapachach perfum mdłe kanapki).
Szaro. Szuranie liści,
jak szmer kołowrotków drewnianych;
dziergają płótna grube
kobiety przetowłose!
Chłodno. Rude gałęzie,
jak drzewce mocno ciosane,
jak groty z ostrzem stępionem,
dźwięczące w wrzasku ptactwa!
Dęby. Starce dostojne
z rozwianą na wichry północy
brodą, skrawą i groźną,
łagodne i już zmurszałe!
Nad jeziorem wzburzonem przystaję
pod tysiącletniemi chmurami,
o tatarak potykam się bury,
jak o włócznię rdzawą Wenedów...
AMSTERDAM
Przyjdź-że raz jeszcze, chłopcze pięknolicy,
Na Nieuwe Hogstraat, w żydowskiej dzielnicy,
Stań, głowę pochyl, i posłuchaj srebra
Melodyjnego dźwięków z sczerniałej wieżycy.
Nim zsiniałe źrenice nakryją powieki,
Tę lipę starodawną i kanał daleki
Ujrzysz, wargi wilgotne i ramiona smagłe
Rozchylisz, abstrakcyjne, gnane wiatrem żagle,
Sunące nad czeluścią żałobnej ulicy,
Skąd bije odór tłuszczu i zamorska febra.
Tytoń ciemny i kawę wonną w tej stolicy
Sprzedają, lecz okręty rdzewieją w przystani, —
Tułam się, jak Spinoza, powracam z otchłani,
By w oczach martwiejących ujrzeć trójkąt nagle.
SKRYTY SENS PEJZAŻU
Woły w jarzmie pod kabłąkiem
niebios ciągną worki, z białym pyłem drogi mieszając mąkę;
nie słuchając terkocącego motoru samochodu,
silniejszego od serca, pochyl się, wybladły,
ramionami nad mrocznem jeziorem; pełnemu czułostkowości
gąszcz rozchyla magja ciemno-zielona,
a pojedyńcza kropla rosy nad leśną mogiłą oświetla wiele
lśniących słów..
a drobnomieszczańskiej prowincji nie zdziwi się trzydziestoletni poeta. —
Lecz wielce jestem znużony. W polskim ogródku przekwitła akacja
oddawna. I nikt mnie w ojczyźnie nie czeka.
NANCY
Znów we Francji. Obco tu żyją.
Piszą listy na blatach,
Blagują. Porto piją.
A miłość tu jest taka:
Siedzą. Godzinami milczą.
I uważnie grają w tric-trac’a.
Na prowincji, w katedrze, poczułeś się święty.
Deszcz skrapia drzewa (jak wszędzie) zielone
I rokokowe cudne monumenty.
Wrony kraczą. Idź „między one“.
W młodości! ach, co mówię: przed dwoma jeszcze laty
Wzruszyłby mnie ten widok na stolicę świata,
Na jej dachy wyniosłe, szyfrowe i srebrne,
Na morze dachów, jak fal skamienionych,
Żaluzje staroświeckie i zdaleka bledsze,
I chmury błąkające się pośród kominów nieruchomych.
Pasma dymu, chwiane czyjemiś ustami na wietrze,
Ustami, których niegdyś byłem spragniony,
Miłością nieziemską zatruty.
Ale tutaj połóż kres, tutaj
Wstrzymaj się u kraty
Okna.
Serce twoje tyle jest starsze, pokój jemu!
Wkrótce dachy poczną moknąć
I lśnić o wieczorze, podobne oku czarnemu,
Ślepnącemu od łez.
A w dali zygzak, którego nie czekasz, znak krwawy,
Pragnie cię zbudzić do młodości! do uczucia! do sławy!
Że ważyć się będą, jak liście wilgotne, znów niecierpliwe słowa.
Gdy się wychylisz: trawy suche na wietrze
Przez jesienne najczystsze powietrze
Chwieją się... Przecie możesz raz jeszcze spróbować.
Wszystko jest dobre
Miasta po których błądzisz pozbawiony wiary
Pachnące cedrem szelestem gazu mandarynkami
Płaszcz zamyślenia jak szara chmura
Miasto łagodnej oddali z wieczora
Perłowy brzeg morza w trąbce dłoni
Spływają u stóp bałwany gnane oddechem
Za mgłą łez nie ujrzysz wielkich oczu okrętów
Jak ryby łagodne krążą oczy po fali
Po napiętych niebiesko linach nerwach gnanych pośpiechem
Strunach stalowych drgających piosenką żelazną z wieczora
Muzyko! Zegar cyka i gaśnie
Jak blada latarnia zielono
Powracasz pijany Wszystko jest dobre
Wieczór zapadający się zwolna jak kielich kwiatu
Widzisz ostre zarysy wskazówki zabójczego zegara
Gdy łagodnie jak matka morduje realność
Naga tancerka, czyżby z bronzu? Pusta
wewnątrz, odlana! Och, zarys jej w lustrach,
pokrytych mgłą. Na ułamanym marmurze konsoli
powykręcane bibeloty, strasznie! Powoli
przemieniają mnie w widmo! Zapatrzę
się w blask naftowy lampy. Na teatrze
pocznie się dramat rzeczy grać. Dekoracje
przemień. Uciekaj póki się nie zbudzi
ich wrogość, przestrzeń obca, raz na zawsze
dopóki nie uwięzi, między ludzi
idź!
W czapkach na bakier, tak miękkich,
jak gołąb, w szalach barwionych, barwnych, z głębi
akordeonów, na prostych stołkach, przy blacie
nagim: a na tej desce plama,
głęboka czerwień. Nie krew to, likier! W dramacie
krwi niema! Humor, pięść, łuna różana
nad miastem szarem, róża u apasza
w klapie, tłuczone szkło. To uliczka nasza,
gdzie powracamy w zachód malowany
złotem nad Sacré Coeur, jak w bramy
szczęścia, gdzie powracamy zawsze.
Zamiast wedrzeć się przemocą
Do pałacu z różu szarego i mgły
Za żaluzje gdzie skrywa się szczęście i kłamstwo
W jesienny dzień płynący: klęknę
Łagodnie uśpionym leżeć
Na chłodnych płytach bazyliki
Serca Jezusowego ponad nią
Dymy się ważą jak sztandar
Wzywający ptaki do odlotu
V
TRÓJKĄT SZCZĘŚCIA — TO PARYŻ
Miasto ze szkła
z żelaza z kwiatów z betonu z różu ze szronu
Kelner w spękanych lakierkach
pod takt nieprawdziwej muzyki
Deputowani w bawełnianych rękawiczkach
drepcą Deszczyk kropi
Przed mostami pochylając kominy zwolna przejeżdzają parowce
Wielki przemysłowiec wraca do smrodliwego hoteliku łacińskiej dzielnicy
Niegdyś szło się ciemniejącą miedzą przez rudziejące rżyska; u boku starszy towarzysz z rozwianą czupryną; u nóg plątały się pojedyńcze źdźbła. Wyżeł naszczekiwał i migał, jak cień, w fioletowej kapuście. Potem stawało się w wielkiem oknie bawialni i o pierwszej gwieździe mówiło się w park rozlany, gdzie półokrągłe bielały koleiny pojazdów i breków, o spojeniu się niebios i ziemi, o ich uścisku bezmiernym, o całości. Podpatrywały nas krzewy leszczyn, gęste i szeleszczące. Nie będzie już takich zachodów, kiedy na złocistym skraju horyzontu spłonął siwy samolot, jak bomba, nadziana słomą, jak chochoł, rozdarty wiosną przez karminowe róże.
W tem czarującem zdeprawowaniu pochylasz się nad filiżanką i, jak w gęstem jeziorze pozłocistej smoły, widzisz krągłe kolce gwiazd: to źrenice odbite w herbacie. Wyglądają z dna, niby pyszczki rybie, łowiące wietrzyk wieczorowy, pełen aromatu wschodów, i przez czerniejące zmarszczki w mocnym wywarze ledwo chwytają palce, drgające, jak grzbiet konia na pustyni. Rozwiany burnus drży i trzepota na tle różowo-pustem, śpiewa napięta cięciwa, wsparłeś się w bok, jak emir, i zawodzisz gorzką, hulaszczą, natchnioną piosenkę. Wory pereł dźwięczą po brukach Bagdadu, rumaki tanecznie stąpają po różach, baseny zielonkawe chluszczą, dotknięte przez stopy smagłe, zmąca się młodość. Na bardzo mrocznem suknie szukasz dłonią, drżącą niecierpliwie, łańcuszka filigranowej roboty; ale to już jest w szwajcarskiem sanatorjum i czas biały kitel nasunął na patrzące oczy.
III
Wzdłuż rzeki iść, która zwie się... która zwie się... niechaj będzie: Narew. Aż do mostku, omszałego zielono, rzezanego biało; belki brzozowe próchnieją z roku na rok, co raz szybciej przechodzisz po nich aż pomiędzy rdzą rumianą zarosłe sadzawki, pachnące świeżą zgnilizną, jak rozpłatany karp. „Pan Aleksander [70]spóźnił się! — To dobrze. — Ale już przedziera się przez krzaki, w kaszkiecie, jak dwurogi faun. — O, uciekajmy!“ Niezabudki rozkwitły chabrowo, kryją się drobne olśnione oczy. Olcha dygoce, nad strumykiem dzikie i cierpkie konwalje; nie puszczasz nas, mostku, i tu siądziemy nad strugą, łoziny pleść, jak w staroświeckiej piosence:
„Siądziemy, prości, dłonią w dłoń
i gwarzyć będziem o przyszłości..“
Aż wygoni nas, zarosłych wonną macierzanką i chmielem u płota, gong, bijący miarowo, jak w skroniach krew. I pójdziemy przez te drzwi, które otworzą się w nigdzie..
IV
Duszo miasta!.. Wstanę z ponad listów, przesypywanych piaskiem, z pomiędzy płonących kandelabrów. Straszy w chłodnej sieni, gdy zstępuję po stopniach stalowych i kruchych. Tam, do szyby, przylgnął jeden listek, deszczem zielony, drobny, jak ciepłe wnętrze zamkniętej dłoni. Przejrzałem najskrytsze tajemnice prostych słów! a tyle pięter przede mną, tyle pięter.. Niematerjalny, jak człowiek ze szkła, szaleniec, nad którym trzepoce czarny sztandar anarchji, wyciągniętym palcem, poomacku, dotykam zimnych tabliczek. O, [71]żałobna czułości, rozdarta przez szyby dzwonne, czekasz zgłoski, która zapłodni łono puste w wilgotnych ścianach, ociekających od łez stuleci; czekasz poronienia cudu. A na ramionach czujesz migający cień; ściga, jak płomyk gazu; jak pisk myszy; jak pajęczynowy dotyk niebytu; jak jęk i śmiech szatana.
V
W najwcześniejszych latach demon podszepnął ci: życie wolą do obłędu; było to w pół-ciemnej mansardzie, przez okno promień ukośny załamywał się w lustrze, przed którem stała dziewczyna — Klotylda, Pamela, czy Sylwja? — w perukę wpinając różę. Nad pochyłym dachem, gdzie działa się ta miłość, wirowały gołębie, i w aureoli tej prędko twą zmęczoną od ironji twarz ukoiła ciepła kobiecość. Panie Sylwestrze! przez śnieg, gdzie ciemniały i jarzyły się ślady stóp, jak stygmaty, wracałeś do huty szklanej, gdzie czarni i piękni w bluzach niebieskich robotnicy żonglowali bąblami płynnej materji. Była to forma ostateczna, lotna, jak dyliżans, z którego wychylała się Elwira ku ludziom zmierzchu; jej to — złotej wagi sztuki — szukałeś, patrząc wieczorami przez księgi, jak przez panoramy. Lecz aleksandryny wyrastały, jak sztywne sztachety oleandrów; powracał smutek nicości, niepoprawny i bezpłodny, jak Eros; krzyczące żelazo maszyn zabijało uśmiech i zamieniało go w chemję; a nad umarłemi horyzontami zapadało słońce, czarne i groźne, jak wielki cham.
Na powietrzu czuję zapach krwi: niebiosa dżdżą ołowiem i siarką, taplą się czarne dziury gleby, jak wtedy, gdy przeora je wichr wiosenny. Wargi Oceanu podpływają, jak rosnąca przepaść, i toczą głazy krągłe i złowrogie, jak słowa: to kule, nalane ołowiem, w pulsie ironicznym przestrzeni, w hymnie, w śpiewie żywiołów. Myśli, spętane klamrą woli, wydzierają się przez strzaskane drzwi widnokręgu i na lody, chmurne, jak zdruzgotane kolumny, między foki płaskonose dążą, jak prostacki genueńczyk, niepokalany Kolumb, admirał wielkich mórz. W tej Apokalipsie mam otwarte serce, naprawdę dalekie oczy, jestem czujny; szarpany przez wszystkie jędze, włócząc płaszcz triumfalnie i żałobnie przez wody, jak Gog i Magog, naginam się słuchem w tę noc gwiezdną, wyjącą i podniebną. Szklana łopata blasku rozwala niebiosa, jak wniebowstępująca winda. W mdlącym zapachu skór — zwierząt, zarzynanych żywcem — w pryskających meteorach, gnuśnych i dusznych, jak poranki, w mowie aniołów, pośród trumien pływających, jak rozchylone chaty na zbełtanej zieleni: powracają słowa, przemilczane od tysiącleci, a w każdym jarzy się kropla krwi, jak w łamliwym krysztale.
Miasta: te stacje męki!.. Ballady strasznych domostw; cicho cyka tam czas, serwetki strzępione we frendzle: na wilgotnych pościelach przelewają się soki z ciał do ciał. W smrodzie śledzi rodziny lęgną się, jak pluskwy; ludzie z wargą zajęczą, ludzie z wolami, tyją, jak topielcy. Puste lustra zaludniają ciemności; staruszek kędzierzawy, jak szary pudel, w zapachu farby drukarskiej, w chłodnej woni mydła i w mdląco-ciepłej skóry juchtowej, wsparty na kiju, jak Pan Bóg, oddaje się liryzmowi picia herbaty. Obok wędliniarni, pośród różowych jęzorów mięsa, drzemie w wannie nieruchoma woda z zielono-gnuśnej żelatyny; z szumiącym gazem nad głową, w zimnym korytarzu, pod oślepłą twarzą zegarów, w odorze kalafjoru i ubóstwa, stłoczeni dziecinni egzaminowani: „Zgubiłeś sprzączkę, Alfredzie?” — „Ślizgawko, ślizgawko!” — „O, sekretarzu!” W śpiewającej na rogu kawiarence siedzi zapuchnięty Balzac nad misą owoców; gorycz orzechów pali język; na lśniącym dymniku złamany kawałek światła: to zaręczyny księżyca. Furkocą mu przez źrenice jaskółki, jak listki białodrzewu fruwające. Zatopić oczy w perspektywach dalekich, dalekich drzew..
VIII
Inne grody: jak lśniące stalowe pługi w wilgotnych, przekopanych grudach; jak plamy zieleni na czarnoziemie; jak kałuża na glebie, lustro czarno-pomarszczone; miasteczka: siwe dymy nad kościołkami, parujące
[74]nozdrza wołów, — taki był dojazd, pełen żalu, do uniwersyteckich rezydencyj! A tam: gazony wokół budowli z brunatnej cegły i białe kwiaty azalji: najwyższe piętra w ostrołukach pod gnatem sczerniałym rozchylają się wesołemi okienkami na pstre rabaty z poza muślinowych firanek. Gdy wytężysz wzrok, dojrzysz cień halabardy. U stóp wzgórza, gęstego od dębów i buków, arkada mostu pożółkła, nad nią rycerz w zbroicy z piaskowca, i przewala się pianami wspaniała melodyjna rzeka. Noc, jak kopuła, szlifowana mieczem, księżyc — on, jedyny! — i miljon gwiazd, zatopionych w milczącej szmerem fali. Inne, o, Byronie, wyrastające z topieli w srebremdzierganym płaszczu Inkwizycji — Cordoba, Toledo, lub Wenecja — z oślepłego lapis-lazuli, jak przygasłe klejnoty modro-malachitowe. Tu: dnie, jak tarcze zegarów bez żelaznych wskazówek; tu: godziny, jak leniwy potok, jak śmiertelny ruczaj, jak chłód eteru; tu: dziryty dźwięczą o marmury, spłókiwane, szczerbione przez deszczowe strugi; tu: chłopiec - idjota, przebierając palcami, przygrywa na flecie i umiera z grymasem pobłażania, jak w pianie łabędziej, w pościeli kochanki. Przewertowałeś te bezpłodne foljały mądrości, księgi, w żelazo zakute i szafir, beznadziejności świata; masz oczy fosforyzujące i żółte, jak u żbika, palce białe, stworzone do pieszczot i mordu. I inne: powstające szybko, jak śliskie grzyby; płynne szare krople wiszą na drutach telegraficznych nad wapnem, zaprószenem ziemią, jak krem śmietany [75]kasztanami; pod popielatym obłokiem lipy zielenią się majem, wschodzi jutrzenka nadziei, tramwaje ruszają same, nagle, jak anewryzm. Jesteś zwarjowany globtroter, w kraju nieosiągalnym i nowym: w kraju podsłuchanych rozmów na ulicy, na różowym, jak świeże masło, bruku kojącej pospolitości. To zakwitają kamienie, w żółtych butach świątecznie kroczą gentlemeni, staje się wszystko, co wspominasz. I inne, jeszcze inne..
IX
W tym ciemniejącym korytarzu szumiący błękitnie jęzor gazu; z poza złoconych wypukle ram — przez wpół-rozwarte ciężko dębowe drzwi — posępne i nastroszone, niedołężnie kładzione, lśniące i kleiste portrety. Poza geridonem i konsolą igła wetknięta w krosna, w kwiaty barbarzyńsko-wschodnie, wpół-wykończone. Ten zegar ze stiuku, gdzie girlandy wieńczą dziewoje o łonach falujących, pamięta oblężenie Paryża. Rachel, w purpurowym płaszczu z włóczki, otyła i przegięta ospale, wygląda w podwórko ku drewnianemu gankowi, wijącemu się, jak zewnętrzna przybudówka, w półkole, gdzie ukazuje się wysoki lokaj o srebrniejących skroniach: na tacy w rękach, obleczonych w bawełniane rękawiczki, rozdygotanych z pośpiechu, widnieją wielkie esy-floresy. Pod kominkiem, udającym [76]marmur, gdzie ułożono szczapy dla ozdoby, pod zwisającą kotarą bordo, w pół kunsztownie upiętą, w tym rozległym salonie o cieniach, skulonych po kątach za lustrzaną szafą, dziadek stryjeczny przykłada do ucha złoty zegarek - samograjek z Lipska; tiurli wątła melodyjka w subtelnym, w dokuczliwym zgrzycie werka; inicjały na cienkiej kopercie.
„Maurycy!“
„Izabello!“
„Wiesz Fifi..“
„Zaczekaj-no, opowiem dowcip..“
„Fi-donc!“
„Mówił-mi na giełdzie..“
Jest piękna w lokach i zbyteczna, jak spłowiała minjatura: z poza szelestu falban i odoru paczuli, słychać z kantoru, jak przekładają postawy sukna i suchy szczęk gałek rachunkowych. Jest jeszcze w głębi, za rdzawą sztachetą, zrudziały basen z odłupaną Najadą, ku któremu, gdy zapalą świece w dźwięcznych kandelabrach, wygląda FAMILJA. ... Szary uśmiech niebios, jak zasmuconej konwencjonalnie Madonny. Płaty śniegu, po brzegach siwiejące fioletem, jak zziębnięte wargi, limfatyczny krajobraz więzi. Jeden jedyny czarny przechodzień, — jak wiatrak osamotniony na widnokręgu. Roztacza się za mgłą, za mgiełką, krajaną nagiemi gałęźmi, obszar opustoszałej przestrzeni: chmury powszednie, układane w kształty przez widma, sino-ciche niebiosa, dziurawione przez wietrzyk przedwiośnia, ziębiący do kości, — gdzie, dygocący, nie wnijdziesz nigdy.
Ach! lata, pełne podstępnego wyboru, te pory wiosny wczesnej i przebiegłej zadumy, kiedy znużenie w usypiającej monotonji drobnych kropel deszczowych, lśniących pojedyńczo na czarno-oślizgłej szybie, za któremi latarnie, budziło rozkosz i niewiarę! Umiłowanie wątłości, skłębionych siwych mgieł w kotlinach poranku, i wichru, powstającego kolumną piasku w brutalnej otchłani, która nas śni! Scenerjo! pod zawartą przyłbicą, nasuniętą na lice, szparki źrenic; godziny, drążone kule szklane, grzechocące po polanie, wibrującej ziołami i próżnią; ostokrzewy zdmuchnięte i kłójące, jak żądło losu, nieśmiertelniki; biały krzak cierniowy, rozdygotany przez furkot ptaka, kiwający się, jak buddyjski bożek. Dnie fanatyczne, pełne szczęku przyszłości, jak zawierających się żuchw; „wiszące ogrody“; ulica, przy końcu której — szarej i gładkiej — zduszony okrzyk Apostaty: chargocące a — aa! Spokój. Dobroć zakwefiona przechodzi przez pokoje, ociera się o ludzi, którzy są bliscy, rozwiera okno i chce dyszeć nocą. Tam jest pełnia, olbrzymie powrotne koło horyzontu, słońce wschodzi jednocześnie i zachodzi, nad żelazno - popielatym wiaduktem, po którym oddala się gryzący pióropusz dymu. Pachną bezwonne jesienią fiołki, posągi budzą się do życia, drzewa opadają piórami i gwiazdami, raz jeszcze patrzysz z czujną trwogą w puste oczodoły cudu. Dzwonią pory poetom w świecie struchlałym! Blady, triumfalny, z ściętym grymasem szczęścia na wargach, wkraczasz, ginący w bezechu, w maki niepamięci, na akwedukty..
Powracasz, śmiejąc się; nie szlocha nikt, nawet nadzieja. Nie nęcą narkotyki, wyraźne, jak wyrazy, podróże, jak wypukłe sarkofagi. Już książek nie czytujesz w ukryciu, nie smakujesz owoców, ociekających o świcie. Gdzież serce serc, z którem spoić się miałeś, tętniąc? gdzie trwożliwy sekret twego lotu? Przepastne milczenie, jak głaz; pochód codzienności; gałęzie zakwefione, druty zardzewiałe, w kałużach majowych odbicie dawno zgasłych gwiazd.. Winda zamyślenia, żelazna febra, ścinająca głowę, krwawą na białych goździkach.. Smutne zwycięstwo, śmiech, tyran w liberji, samotność, piastunka przy kołowrotku.. Mały opętany idjota pęta się po zamglonych gościńcach, do sinych dziąseł przykładając fujarkę; oddycha druh twój podczas snu w nocy bezdomnej, jak w opustoszałem domostwie, nocy bezpańskiej, która nie zbudzi cię nigdy; włóczy się tam koźlarek z kąta w kąt i nurza ręce w dymiącej krwi; jesteś skazańcem niewiedzy, wstydliwej dobroci, bezsilnej wierności; szepcesz za tych, w których rękach drzemie czyjś bóg. Gwiżdżesz, gwiżdżesz w pusty orzech wyrzeczenia, dumając przy oknie. W pogardzie masz mądrość bezwiedną stuleci, sen święty, ląd wygnańców, mosty ze stężałego srebra, dygoty ptaków. Skrzepłe skały, o, tajemnicze głębie powszedniości; prostoto, surowa i szorstka, jak nocleg! I w słońcu gotyckiem twój uśmiech zgrzybiały, a gwiazdy czarne; w narożnym pokoju czy umiesz płakać, może tylko usnąć?
Wszystko ci jedno.. Kułakami nie z tego świata zamordowałeś piękno bezbronne. Za sobą pozostawiłeś: młodość, bladą, jak tafla lodu, kiedy o zmierzchu powleka ją szron; mądrość, tę bulgocącą flachę z tykwy; żagwie, rozgrabiające noc, jak demony; horyzonty, spalane na żużel czarnym wrzaskiem grozy; demokratyczny optymizm: tragedje bezimiennych ludzi; „chińskie piosenki o niebieskiem serduszku z porcelany“; modre rumaki w śnieżnej zawiei; miesiące, jak drążone gongi, o które biją szpony rąk; nawet szorstki szloch oceanów; zachody barbarzyńskie i krew kozła; zabójstwo Prometeja! Oto błądzą znów pasma reflektorów po domach milczących: samochody dychawiczne łączą się z sunącym cieniem; na podwórzu z dachu rośnie drzewo, jak duch; dym gryzie powieki, a w chodakach chlupoce woda; cierpko pachną październikowe liście, gdy, w tumanach piachu, nadchodzi Ghibli, wicher pustyni, miecąc przed sobą wielbłądy i poganiaczy. Za chwilę: na spalonych przęsłach wklęsłych mostów powstanie Rzeczywistość i na palce — jak na postrzelone ptaki — zwali się młot, który rozstrzaskał czarny kryształ widnokręgów.
XIII
Oto pokonałeś w sobie realność cudu. Powiedziałeś z pokorą — znużony śmiertelnie — niechaj umarli grzebią swoich umarłych: świat jest nowy. Przestałeś tęsknić cynicznie za spokojem minerału, za przeźroczą
[80]błogością. Wiarołomny, poznałeś iluzoryczność celów; złudę dróg, zarośniętych macierzanką i szałwią. Zabity przez miłość; szczęście — to katastrofa. Przestałeś czekać Czarta, wzywać Anioła, dotykalnego, jak ogień. Runęły arkady w zaświat śpiewnego obłąkania. Nie chwieje się ołowiana aureola wokół czoła, georginje już nie są krwawemi nimbami męczenników. Nie wcielisz się — rozdwojony na karmień i roślinę — gdy spłoniesz na stosie, jak Shelley. Patrzysz na sykomory, które zwarzył pomór i żar, rozkładasz dłonie, jakby przebił je sztylet rozkoszy ponad siły, przesłaniasz oczy powiekami zsiniałemi od czuwania. Oczekujesz — zawsze jeszcze — znaku w tym nadmiarze. Wznosisz pomnik na chwałę istnienia, cokół z mgieł, szemrzący, jak nurt, z którego wyłania się Danae, rozkładająca nogi w oczekiwaniu na złoty siew. Nadziemski, bardzo ziemski! sławisz powtarzalność, powstanie z martwych rzeczy, wiatrak sekund; w tobie, wielkim nieznajomym, otulonym złowróżbnie w płaszcz, dzieje planety od nowa biorą początek. Jesteś samotny i silny ponad mleczną kosmogonją, śmierci kradniesz jej kłamstwo. Drapieżnie spragniony wiosny, uśmiechasz się ku szaremu szałowi form! I w ogromnej kopule ciszy ramieniem smagłem i potężnem chwytasz już dreszcz słów.
Pośród lila glicynij, za zielonemi żaluzjami, gdzie wyrzezane jest serce, mieszka się dobrze. Poranki delikatne, ogrody świetliste, w brzęku i blasku zachwycające łatwo, jak romantyczne nowele. Dnie milczące z wianuszkiem margerytek na zadumanem czole. Spokój mogiłek śródleśnych między krzewami głogu i berberysu. Thanatos łagodny o zachodzie, jak aktor z prowincji. Winne grona, triumfalnie obrzmiałe, za leszczyną widne dróżki wśród ciemniejących chwastami trawników, za białym węgłem muru listonosz pośród jodeł, jak duchów, zstępujących do Erebu. Róże, których nie zerwie nikt; malutki cmentarzyk, przycupnięty, jak wioska, pod murem, z którego w słońcu oblatuje tynk; na widnokręgach omglonych: sine śmigi, powolne i uroczyste; czarna śniedź porasta kłosy; rozkosz kąpieli źródlanej; logika gwiazd. Och, gdzież jest oddźwięk nasz w ranek jesienny? Czy na błękicie, w rozdygotanem widzialnie powietrzu, ponad starą strzechą słomianą? Na dolnych piętrach życia pod wartą nieruchomą studziennego żórawia, na pastwiskach, gdzie poprzestaje się na małem w syku pieczonych kartofli, w czułej i obłudnej mądrości sygnaturek w odwieczerz, w skrzypie szprych na rozpalonem wrzosowisku? Wyszedłeś z podziemi, egzaltowany i smutny, w balladową białość, w dwoistość dni, w tuman zmysłowy, gdzie cisza ścina się w kryształowe strugi. O, przyjacielu umarły, w duszącym dymie, spłókiwanym przez deszcze, w słodkich i słonych woniach huczą nam nad głową magnetyczne burze! Nasze oczy, jasne, jak lustrzany [82]ruczaj, czytają, czytają księgę przyszłości; opadają powieki ciężkie, jak obłoki, i gwarzymy o rzeczach miłowanych jawnie, bez lęku. Wskrzesiliśmy słowa stare, muskamy je palcami ślepemi, jak tulipany. Och, samotność bezczynna, samotność dionizyjska!
XV
Haarlem, o, moja miła: krokusy, gencjany, tulipany! Przenikamy w przestwór, jak do niebiosów, otwartych poza obłokami, w tę drobną przystań, gdzie kołyszą się żagle, śnieżne i rude, jak na talerzach, lśniących niebieską polewą. Idziemy, we dwoje idziemy, w zawrotną bezcelowość, fantazmaty, zaplątane między ręce drzew, zalęknieni, jak dusze książek, zbuntowani zachwytem, z wierszem zamarłym na wargach, jak zmierzchowy motyl. Upał wypija oczy, olbrzymi prąd natchnienia płynie przez palce, usta rozdziera słodki spazm. Ludzie uskrzydleni, samotni, jak gwiazda. Przez bezwonne fiołki, liście jesienne koloru słońca, przez żywe cienie i myślące rośliny, — przystajemy na progu nocy. Anioły, które mieszkają na innych globach, strącają jabłka Hesperyd. Spływa ciemny sok muzyki wieczornej. O, pięć złotych zmysłów, rozpostartych, jak struny; o, napięte włókna tajemnicy w szklanej atmosferze snu! Widzisz, moja miła: niebo pęka gwiazdami, jak rozdęty strąk; okna są od zmierzchu błękitno-okie. Im bliżej ziemi, tem ciemniejszy, tem dziwniejszy sen..
Oto zasztyletowałeś noc, zdusiłeś ją w dłoniach żylastych, jak kardynał przebiegłe swe kochanki. Przytakujesz rewolucji, która, w blasku pochodni i srebrnym gwałcie puzonów, plądruje bezcenne puzdra, kruszy marmury, spleśniałe od ciemno-malachitowych wódwód. Złupiłeś świat, jak Ermitaż, dystychami, grzechocącemi, jak po posadzkach kule! Splotłeś wrzynające się w palce sznury okrętowe, napiąłeś liny stalowych wiązadeł, przerzuciłeś pomosty nadziemskich konstrukcyj zasznurowałeś usta, warg dotyk, płaskich i ołowianych, jak polerowany nóż, jadem bladym powleczony, — ty, embrio, skulone w olbrzymio opuchniętem niebie, ty, człowiek-gramofon, ty, krzywo-przysięgający nad wodą księżycową grabieżca! Warkocą tryby werku, jak zardzewiałe zęby stuleci; usypiający szum gazu koloru ćmy wtóruje rozpalonym do biała elektrycznym żarom. W posusze słońca bieleją święte góry przyszłości; o, stożki ośnieżone! Wszelkie substraty istnienia zrzucają skórę, jak chytrze liniejące węże. Pękają blagi z sykiem, jak nakłóte balony! Tęsknota martwa jest, jak gasnący klejnot: wystrzela z niej strzałą złoconą i bielejącą ostra iglica wieżycy, dzwoniąc drapieżnie na alarm! Na zdartych gałęziach rodzą się bolesne ciernie, o które wargi kłuje wiatr, kapryśny wiatr. Oto rzeczy odwrócone w wklęsłych, pękniętych zwierciadłach z gładzonego żelaza, kwadryga wstrzymana ironicznie w rozpędzie, martwota mechanizmów, elektryczny zegar, bezustanny, jak mózg! Jeszcze wczoraj były tu amfory, toczone krągło, dzisiaj — tylko koło [84]olbrzymie, ślepa bazylika dna bez szyb, legenda o Europie, jutro śmierci. Wchodzisz w oślepłą uliczkę, o, Narcyzie, otruty własnem odbiciem. Tyś machina elegijna, spragniona sobowtóra! Tyś pochylony nad niezabudką wybraniec losu, kamieniejący w głowę Meduzy. Tyś kolumna stężałego płomienia, jak cyprys rozsadzający mozajki. Tak cię urzekł strach szklanooki, Faryzeuszu! Tak zbuntowałeś się przeciwko kształtom widzialności, daguerotypie wyblakłych wód. Spiskowałeś poezją w zadżumionych miastach, jak Giorgione w agonji. Jesteś — jak Aldebaran, poczwarne zwierzę kosmosu. Uderzcie młotem w czerep! Niech się sypią gwiazdy.
XVII
Raz jeszcze — ostatni — suma, zwarta, jak kosmogonja. Żegnajcie! Wiotkie mgły na jesiennem pastwisku, babuleńka w białej płachcie. Mruczący zielono piecyk fajansowy, pokryty nalotem czadu. Pobladłe elegijnie śniegi nad blaszanemi dachami. Okna otwarte, przymknięte, rozwarte na Ren i jego gwiazdy spadające. Niebo czernieje, rdzawe po bokach, jak mokra stal. Złamano consecutio temporum; żegnajcie! Pręgowane szlabany rogatek. Żałobne ostrołukowe spichrze Gandawy. Dziecko suchotnicze umierające nieporadnie wśród zabawek. Operlone hamaki chmur, jak pętlice tęcz, i kruszce gorące, żyły ziemi. Chłopcy, ziębnąc, przeciągają się z trzaskaniem stawów, niechętnie wstający z [85]łóżek. Człowiek, krzyczący w epilepsji, jak bawół. Szare wróble dziobią nadobnie parujące końskie łajno. Fale nad umarłym okrętem, obrastającym mchem, jak wino w powieści. Mroźny horyzont zimy, zorany gwiazdami. Ciała zroszone potem popielatym o brzasku szarym, podrzucane dygotem drgawek, jak przed skonaniem, źrenice, przełamane konwulsyjnem zachwyceniem; rozłąko! Serca ubogich; płochość słów, skąpstwo wielkoduszności. Smutek pism humorystycznych, tragiczna katharsis. Różowe dziąsła smagłych kreolek, pochylające się nad brzuchami, z pomarańczowym kwiatem w oliwkowoczarnych włosach. Wielki pejzaż falującego stepu, zieleń bezsenna. Rozszerzone nozdrza topielców, ich twarz granatowa i pełna krwi. Czytelnicy gazet, z papierosem w rozchylonych wargach, przegięci anewryzmem. Lustro wieczoru w topieli zgniłej zieleni.. Żegnajcie! Na skroniach szron męki, złocona blacha tortury.
Pęka głowa, jak spieniona butelka miłej udręki, jak orzech, rozłupany z hukiem. Biało i czarno. Już pod niebem nieubłaganem, przez widne dni, przez jasny wschód, przez skłon, czerwony od łun i sadzy, kroczą — w bluzach, z kaszkietami nasuniętemi na oczy — tytani nowych, prostych ras.