Paulina/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Paulina |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Opowiadanie to, głębokie na mnie wywarło wrażenie. Mężczyzna najprędzej podbija serce kobiety odwagą. Jest li to wynik słabości naszej, czy też to, że same przez się nic uczynić nie mogąc, wiecznie potrzebujemy czyjejś podpory? nie wiem. Bądź co bądź, wszystko co mówili na niekorzyść hrabiego zostało zapomniane; pozostało mi tylko w umyśle wspomnienie tych dwóch polowań, z których jednego sama byłam świadkiem. Nie bez pewnej trwogi jednakże, myślałam o tej strasznie zimnej krwi, której Paweł winien był życie. Wieleż to walk stoczyło serce tego człowieka, zanim wolą poskromił jego bicie, jak straszny ogień musiał przepalić tę duszę, by ją tak zahartować i w zimną stal zamienić.
Prawdziwą plagą naszej epoki jest wieczna gonitwa za romantycznemi przygodami, a oddalenie od prostoty Im więcej materjalnem robi się społeczeństwo tem wyobraźnia staranniej poszukuje nadzwyczajności, która coraz więcej niknąć ze świata, chroni się na deski teatrów i karty romansów; stąd też pochodzi ich wpływ ułudny, na takie jak moje usposobienia. Nie będziesz się więc dziwić, jeżeli postać hrabiego Horacego ukazała się wyobraźni młodej dziewczyny otoczona całym urokiem i zajęła umysł, w którym dotąd tak niewiele wypadków zostawiło swe ślady. To też kiedy w kilka dni po polowaniu zobaczyliśmy w wielkiej alei zamkowej dwóch młodych ludzi, i kiedy zaanonsowano nam Pawła i hrabiego de Beuzeval, po raz pierwszy w życiu uczułam gwałtowne bicie serca, oczy mi się zaćmiły, Wstałam zamierzając uciec z pokoju, lecz matka zatrzymała mnie.
Obydwaj panowie weszli. Nie wiem, co do nich mówiłam, jednak, musiałam im się przedstawić jak nieśmiała i niezgrabna dziewczyna; to też gdy podniosłam oczy, ujrzałem hrabiego Horacego patrzącego na mnie poszczególniejszym wzrokiem, którego nie zapomnę nigdy; po chwili jednak uspokoiłam się i odzyskałam przytomność tak, że mogłam patrzyć na niego i rozmawiać z nim zarówno jak z Pawłem.
Znalazłam w nim tę samą obojętność, ten sam wzrok nieruchomy i głęboki, który takie wywarł na mnie wrażenie, lecz co więcej, łagodny głos, który równie jak ręka jego i noga zdawał się właściwszym dla kobiety niż dla mężczyzny. W miarę jak się ożywiał, głos jego nabierał siły.
Paweł, jako wdzięczny przyjaciel, skierował rozmowę na przedmiot, w którym hrabiego chciał przedstawić w jak najkorzystniejszym świetle. Zaczął mówić o jego podróżach. Hrabia przez chwilę zdawał się wahać, czy może dać się pociągnąć w rozmowę, wmieszać swoje ja do banalnej poplaniny, właściwej zwykle na pierwszych wizytach.
Wkrótce jednak wspomnienie zwiedzanych przez niego okolic, pociągnęło go ku sobie. Pełne malowniczego wdzięku i swobody życie dzikich krain, stoczyło krótką walkę ze zwyczajami cywilizowanego świata i odniosło nad niem zwycięstwo. Hrabia z uniesieniem przedstawił nam widok cudownej podzwrotnikowej roślinności, opis wycieczek swoich, walkę z Piratami, wskrzesił barwnem słowem życie swobody pełne, a dostarczające co chwila nowej dla serca lub umysłu rozrywki, przedstawił nam człowieka, jako pana stworzenia, który nie zna granic innych, prócz granic horyzontu — innej woli nad wolę kaprysów swych i upodobań. Nagle szybkim zwrotem zwrócił się ku obyczajom życia codziennego, wśród ludzi o podciętych skrzydłach, skrępowanej woli. Życie salonów przedstawił jak nędzną komedję, w której wszystko jest fałszem i udaniem — małostką lub słabością. Mówił to z nieopisaną gorzką ironją, z żywym dowcipem. Natura jego była burzliwa i namiętna; to też wśród pęt towarzyskich form, zwyczajów, miotał się jak lew uwięziony i wyrywał się z nich wkrótce ku wolności i swobodzie.
Słuchałam tej strasznej filozofji, jakgdybym czytała Byrona lub Goethego, była to ta sama siła myśli, podniesiona siłą wyrażenia. Wówczas dopiero postać jego niewzruszona i obojętna, zrzuciła maskę z lodu, ożywiła się ogniem, oczy rzucały błyskawice, głos tak słodki nabierał dźwięku i siły, a uniesienie i gorycz, nadzieja czy pogarda, poezja i proza życia, wszystko to topniało w uśmiechu, jakiego nigdy u nikogo nie widziałam, a który sam w sobie zawierał więcej rozpaczy i pogardy, aniżeli najboleśniejsze łkanie.
Po godzinnej wizycie, Paweł i hrabia odjechali. Gdy opuścili salon, spojrzałyśmy na siebie w milczeniu; zdawało mi się, iż kamień spadł mi z serca, obecność tego człowieka ciążyła mi jak obecność Mefistofela Małgorzacie Goethego; wrażenie jakie wywarł na mnie było tak widoczne, że matka nie czekając na to, co powiem, bronić go zaczęła, biorąc sofizmaty jego tak śmiało wygłaszane, za grę słów dowcipnych, najzwyczajniejszą obmowę z tą różnicą, że dotyczyła ona całego społeczeństwa. Matka moja ani jego cnót zanadto nie podnosiła, ani też nie potępiała go, jak to czyniłam ja w głębi serca; różnica zdań naszych wpłynęła na to, iż niechcąc przekonywać mej matki, udałam, iż nie myślę już więcej o tym przedmiocie. Po dziesięciu minutach opuściłam też salon pod pozorem bólu głowy i udałam się do parku; tam już nic nie mogło przerwać ciągu mych myśli. Zaledwie zrobiłam sto kroków, musiałam wyznać przed sobą, że jeżeli nie chciałam mówić o nim, to dlatego jedynie, aby tem swobodniej móc o nim myśleć. Przekonanie to przeraziło mnie; nie kochałam hrabiego i gdy oznajmiono jego przybycie, serce moje biło raczej z bojaźni, niż z radości, nie lękałam się go przecież, bo nie miałam powodu do obawy i zdawało mi się, że on nie może mieć wpływu na przyszłość moją.
Po raz pierwszy przypadek sprowadził go na moją drogę, wizyta jego była prostym dowodem uprzejmości — myślałam — to też może już nigdy więcej go nie zobaczę; z jego usposobieniem awanturniczem, zamiłowaniem do podróży, mógł lada chwila opuścić Francję, jego ukazanie się mogłam uważać jak sen, zjawisko, nic więcej; za dwa tygodnie. Tak rozmyślając, usłyszałam dzwonek wzywający na obiad. Zadrżałam, godziny mijały jak minuty.
Gdy wróciłam do salonu, matka moja oddała mi list oj hrabiny M., która pomimo lata pozostała w Paryżu i z powodu urodzin swej córki, zapraszała nas na wielki wieczór w połowie tańcujący, w połowie zaś muzykalny. Przyjęłam zaproszenie z pośpiechem, rada, że myśli, które tak bardzo minie opanowały, rozerwę cokolwiek; miałyśmy zaledwie trzy dni do przygotowań; miałam też nadzieję, że wśród zajęć toaletowych przestanę myśleć o nim. Mówiłam o projektującej się zabawie z takiem zajęciem, jakiego moja matka nigdy we mnie nie dostrzegła; chciałam tegoż samego dnia jeszcze jechać do Paryża, pod pozorem, że nie wiele mamy czasu do kupna sukien i kwiatów: w rzeczywistości jednak szło mi jedynie o zmianę miejsca, któraby mi dopomogła w walce przeciwko wspomnieniom. Matka moja ze zwykłą dobrocią przystała ma moje życzenie; wyjechałyśmy zaraz po obiedzie.
Nadzieje nie omyliły mnie, zajęcia i przygotowania do tak rzadkiego w tej porze balu, oderwały uwagę moją od nierozsądnej trwogi i oddaliły na chwilę widmo, które mnie ścigało. Cały dzień balu przepędziłam w gorączkowej działalności, jakiej matka moja nigdy dotąd u mnie nie widziała; była też tak szczęśliwa z oczekiwanej dla mnie przyjemności! Biedna matka!...
Dziesiąta wybiła, ja od dwudziestu minut byłam już gotowa; ja, co zawsze się opóźniałam, dziś czekałam na matkę. Pojechałyśmy nakoniec; całe prawie nasze towarzystwo zimowe, powróciło do Paryża, na tę zabawę. Spotkałam dawne moje pensyjne koleżanki, przyjaciółki karnawałowe, zwykłych tancerzy i odnalazłam dawną żywą przyjemność i wesołość młodej dziewczyny, którą już od roku tracić zaczynałam.
Ścisk był szalony, podczas chwilowego odpoczynku, hrabina M. zaprowadziła minie do salonu gry, ażeby mi wskazać najsławniejszych artystów, literatów i poetów, jacy się tam znajdowali; wielu z nich znałam już dawniej, lecz byli i tacy, których po raz pierwszy w życiu spotykałam. Pani M. wymieniła mi kolejno ich nazwiska, dodając uwagi, których, nie jeden dowcipny feljetonista jej pozazdrościł, gdy nagle wchodząc do jednego salonu zadrżałam i mimowoli zawołałam:
— Hrabia Horacy!
— Czy znasz go? — zapytała pani M. z uśmiechem.
— Widziałyśmy go na wsi u pani de Lucienne.
— Ach prawda — zawołała hrabina — słyszałam o jakiemś polowaniu, o przypadku pana Pawła.
W tej chwili hrabia podniósł oczy i ujrzał nas. Coś podobnego do uśmiechu ukazało się na jego ustach.
— Panowie! — zawołał do trzech swoich partnerów — czy pozwolicie, bym się oddalił? przyślę wam zastępcę.
— Cóż znowu? odpowiedział Paweł — wygrałeś od nas cztery tysiące franków, a na zastępcę przyślesz nam takiego, co ma dziesięć luidorów w kieszeni. Nie, nie chcemy.
Hrabia usiadł, postawił wszystkie wygrane pieniądze na kartę. Przeciwnik jego ściągnął bank, hrabia rzucił kartę nie patrząc na nią.
— Przegrałem! — zawołał i posunął złoto i bilety ku bankierowi.
— A teraz czy jestem wolny? — zapytał Pawła.
— Jeszcze chwilkę kochany przyjacielu — odpowiedział Paweł — i odkrywszy karty hrabiego wskazał, iż jest wygrany.
Wówczas hrabia Horacy obracając się w naszą stronę i zwracając mowę do gospodyni domu zawołał:
— Wszak panna Eugenja dzisiaj kwestować będzie na biednych? pozwoli więc pani, bym moją część na jej ręce złożył.
To mówiąc wziął mały koszyczek stojący na stoliczku, włożył w niego osiem tysięcy franków i podał je hrabinie.
— Doprawdy nie wiem, czy mogę to przyjąć? — odpowiedziała pani M. — suma jest tak wielka!
— To też — odpowiedział hrabia Horacy z uśmiechem — nietylko w swojem imieniu ją ofiaruję; ci panowie bardzo wiele się do tego przyłożyli i im to panna Eugenja powinna podziękować za swoich protegowanych.
Wymówiwszy te słowa, przeszedł do sali balowej, pozostawiając w rękach hrabiny pełen, koszyk złota i papierów bankowych.
— Otóż i nowy ekscentryczny wybryk jego — powiedziała pani M. — spostrzegł zapewne jakąś damę, którą ma ochotę zaprosić do tańca i oto jest cena, którą płaci za tę przyjemność. Muszę jednak schować te pieniądze, pozwól więc, bym cię odprowadziła do salonu.
Pani M. zaprowadziła mnie do mojej matki. Zaledwie usiadłam, hrabia przybliżył się do nas i zaprosił mnie do tańca.
W tej chwili przyszły mi na myśl słowa, tylko co wymówione przez hrabinę; zarumieniłam się, pokazując mu książeczkę, na której poprzednio sześciu tancerzy się zapisało; odwrócił kartkę i jakgdyby nie chciał, by imię jego było pomieszane z innemi, zapisał się na innej kartce do siódmego kadryla, a oddając mi notyskę, wymówił klika słów, których w pomieszaniu nie usłyszałam, poczem oddalił się i stanął oparty o framugę drzwi. Chciałam prosić matkę, abyśmy opuściły bal, bo drżałam tak silnie, iż zdawało mi się, że nie będę mogła się utrzymać na nogach, na szczęście akord silny i świetny dał się słyszeć. Bal był przerwany. Liszt usiadł przy fortepianie.
Grał „zaproszenie do walca“ Webera. Zdawało mi się, iż nigdy jeszcze wielki artysta nie wykonał tak cudownie tej melodji, a może też nigdy nie znajdowałam się w podobnem usposobieniu umysłu, aby zrozumieć melodję tę tak smętną i namiętną; zdawało mi się, że po raz pierwszy ją słyszałam. Błaganie, jęki i konanie cierpiącej duszy, które autor Freyschütza w niej oddał, po raz pierwszy zrozumiałam. Często bardzo sama grywałam tę świetną fantazję i dziś zadziwiona przysłuchiwałam się tym tonom, znajdując w nich coraz to nowe skarby. Czy odkrywał mi je talent artysty, czy też podniecone uczucie moje — nie wiem. W każdym razie skutek był czarodziejski; dźwięki płynęły w powietrzu i obwiewały mnie czarownym tchnieniem melodji; w tej chwili podniosłam oczy i ujrzałam wlepione we mnie oczy hrabiego; spuściłam nagle głowę, nie widziałam jego oczów, lecz czułam ciężące na mnie jego wejrzenie, krew uderzyła mi do głowy i mimowolnie zadrżałam. Wkrótce Liszt powstał, słyszałam szmer dziękujących mu i miałam nadzieję, że w tem powszechnym pomieszaniu hrabia opuści swe miejsce. W istocie, kiedy się ośmieliłam podnieść głowę, już go przy mnie nie było, odetchnęłam swobodniej, lękałam się jednak poszukać go oczyma, lękałam się jego wejrzenia, wolałam nie wiedzieć gdzie się znajduje.
Po chwili nowe nastało milczenie, nowa osoba usiadła przy fortepianie; milczenie zaległo salony, widocznie ciekawość ogólna była podniecona. Ja nie śmiałam jeszcze podnieść oczu. Jak zgrzyt pełen gorzkiej ironji wspaniały pasaż przebiegi po klawiszach, zwolna przeszedł w toni smętny i poważny, a dźwięczny drgający głos dał się słyszeć przy akompaniamencie melodji Szuberta.
„Zgłębiłem wszystko: filozofję, prawo, medycynę; badałem serca ludzkie; zeszedłem do wnętrza ziemi, duch mój na orlich skrzydłach unosił się w niebiosa — gdzie mnie to wszystko doprowadziło? do zwątpienia i rozczarowania. Nie mam już wprawdzie ani złudzenia, ani sumienia, nie boję się Boga, ani szatana, lecz okupiłem to radością życia...“
Po pierwszych słowach poznałam głos Horacego. Zrozumiesz łatwo, jakie szczególne wrażenie wywarły na mnie te słowa Fausta, w ustach tego, który je śpiewał. Wrażenie to zresztą było ogólne.
Nastała chwila głębokiego milczenia, po ostatniej nucie, która uleciała w powietrze skarżąca się jak dusza cierpiąca, potem oklaski szalone posypały się ze wszystkich stron. Ośmieliłam się spojrzeć na hrabiego: dla wszystkich twarz jego wydawała się spokojna i nieporuszona jak zwykle; mnie jednak lekkie skrzywienie ust wskazywało takie same wzruszenie nerwowe, jakiego byłam świadkiem w naszym salonie. Pani M. zbliżyła się, ażeby mu powinszować, wówczas twarz jego przybrała wyraz niedbale uśmiechnięty, wyraz, który umysły wyższe umieją zawsze przybrać wobec światowych wymagań; podał jej rękę i stał się znowu podobnym do innych, człowiekiem, wychwalającym z całą galanterją strój swojej towarzyszki. Rozmawiając z nią rzucił na mnie wejrzenie i spotkał mój wzrok; byłam niem zaskoczona nagle, iż zaledwie zdołałam powstrzymać się od okrzyku, widocznie zrozumiał uczucie moje i wyszedł z panią M. do innego salonu.
W tej chwili odezwała się przygrywka kadryla, pierwszy tancerz zapisany w mojej książeczce zbliżył się; podałam mu rękę bez myśli, bezmyślnie też tańczyłam jedne tańce po drugich. Potrochu odzyskałam przytomność. Nastąpiła przerwa w tańcach.
Pani M. zbliżyła się do mnie, prosząc bym zaśpiewała duet z Don Juana; w pierwszej chwili odmówiłam stanowczo, byłam pewna, że ani jednej nuty nie potrafię wydobyć; matka spostrzegła moje tłumaczenie się, i z prawdziwie macierzyńską dumą, zaczęła mnie namawiać; duet ten śpiewałam tak często, że trudno mi było znaleźć wymówkę; lękałam się zresztą, aby matka nie zaczęła się. czegoś domyślać, ustąpiłam, zgodziłam się i w towarzystwie hrabiny M. przystąpiłam ido fortepianu; stałam za stołkiem akompaniującej mi, z oczyma spuszczonemi, nie śmiejąc spojrzeć, aby nie spotkać wejrzenia, które mnie wszędzie ścigało. Młody człowiek stanął po drugiej stronie fortepianu, ośmieliłam się podnieść oczy na mego towarzysza. Zimny dreszcz przebiegł po mem ciele; hrabia Horacy miał śpiewać rolę Don Juana.
Zrozumiesz co się ze mną działo, było już jednak zapóźno, bym się cofnąć mogła, oczy wszystkich na mnie były zwrócone, pani M. zaczęła grać, hrabia rozpoczynał śpiew; głos jego tym razem dźwięczał zupełnie inaczej, a gdy zaczął lá ci darem la mano, sądziłam, że się pomyliłam, nie mogłam uwierzyć, ażeby głos potężny, który nas zmuszał do drżenia w melodji Szuberta, mógł się tak nagiąć do dźwięków wesołych, lekkich i wdzięcznych. Po pierwszych zaraz tonach szmer pochwalny dał się słyszeć w całej sali. Gdy na mnie przyszła kolej i drżąc zaśpiewałam — vorroi e non verroi, mi trema un poco il cor, w głosie moim tyle było bojaźni, że powstrzymane oklaski posypały się ze wszystkich stron; a ile było miłości w głosie hrabiego, gdy śpiewał — vieni, mia ben diletto, i ile obietnic ułudnych, gdy wołał io cangiero tua sorte, nie umiałabym ci opowiedzieć, wszystko to tak do mnie mogło być zastosowane, ten duet tak zdawał się być dobrany do stanu mego serca, że czułam się bliska omdlenia śpiewając już presto non son piu forte; w tem miejscu muzyka nagle się zmieniła: skarga zalotnej Zerliny wybucha w okrzyk namiętnej boleści; w tej chwili uczułam, że hrabia zbliża się ku mnie i jego ręka dotyka mojej, w oczach mi się zaćmiło i uchwyciłam się krzesła pani M., dzięki też tylko tej podporze, mogłam utrzymać się na nogach; lecz kiedy głosy nasze się połączyły w andiamo andiam mio bene i uczułam jego oddech na moich włosach i ramionach, drżenie przebiegło po moich żyłach, w okrzyku, w którym się wyczerpały wszystkie me siły, rzuciłam słowo amor i zemdlałam.
Matka przybiegła ku mnie, lecz byłaby nadeszła zapóźno, gdyby pani M. już nie pochwyciła mnie w swe objęcia. Przypisano moje omdlenie zbytniemu gorącu, przeniesiono do sali sąsiedniej, podano sole i otworzono okno, w końcu kilka kropel wody rzuconej mi w twarz przywróciły mi przytomność. Pani M. chciała, abym powróciła do sali balowej, lecz ani słuchać o tem nie chciałam, matka moja zaniepokojona o mnie, pragnęła też wyjechać. Powóz zajechał i wróciłyśmy do domu.
Oddaliłam się natychmiast do mego pokoju; zdejmując rękawiczkę puściłam papier, który mi wsunięto w czasie mego omdlenia, podniosłam go, przeczytałam te wyrazy skreślone ołówkiem; kochasz mnie!... dzięki ci... dzięki.