Pięć minut do północy/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pięć minut do północy
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Ilustrator Tadeusz Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.

Miesiąc upłynął od pierwszego spotkania Manon z chorym kapitanem.
Hans von Essen, mimo groźnej przepowiedni profesorów, nie umarł. Czuł się z każdym dniem lepiej. Już trochę chodził po swym pokoju i otulony kocami siadywał na balkonie, skąd rozlegał się widok na miasto, jezioro i obszerną panoramę Alp.
Z niecierpliwością wyglądał przyjścia Manon, a gdy schylała się nad nim i, jak matka troskliwa, kładła mu dłoń na ramieniu, przymykał oczy i odrazu stawał się małym chłopcem, czującym wielką krzywdę, że jest słaby i nie może biegać lub ciskać kamieni.
Pewnego razu Manon, uśmiechając się radośnie, rzekła:
— Po obiedzie przyprowadzę panu gości!
Podniósł na nią wzrok pytający i skrzywił się.
— O, bardzo proszę, bez grymasów! — zawołała prawie wesoło. — Chociaż cieszę się, gdyż widzę w tem nową oznakę powracającego zdrowia!
— Kogo pani ma zamiar przyprowadzić? — spytał z uśmiechem.
— Bardzo się pan ucieszy, gdy powiem! — odparła. — Przyjechali do Genewy Joe Leyston i Roy Wilson.
— Ach! — zawołał kapitan radośnie. — Znowu będziemy wszyscy razem... Tylko Borysa brakuje...
— Bez niego lepiej nam będzie — zauważyła spokojnie.
Hans wpadł w wyborny humor i gdy na jego prośbę Manon przywołała z restauracji maitre d’hôtel, zajął się przeglądaniem karty win, wybierając jakieś stare marki, któremi chciał uraczyć przyjaciół.
— Urządza pan orgję! — zaśmiała się lekarka. — A tymczasem dostanie pan tylko szklankę śmietanki z arakiem i żółtkiem.
— Niech pani na dziś zmieni receptę i zapisze mi szklankę araku z odrobiną śmietanki i żółtka! Nie wolno? Ha! Trudno, skoro pani jest tak nielitościwa dla swego pacjenta! — żartował Hans, wodząc za nią szczęśliwemi oczami.
Nareszcie usiadła naprzeciw niego i zaczęła rozmowę.
Była ona dziwna dla ludzi naszej doby. Manon i Hans mieli tak spokojne, szczere głosy, że nic nie mogło wzbudzić podejrzenia o niewypowiedzianej, zatajonej myśli.
W ciągu tego miesiąca odkryli przed sobą swoje dusze.
Zrozumieli wszystko, wszystko objaśnili i przebaczyli. Wiedzieli o sobie najdrobniejsze szczegóły, rozumieli się do najnieuchwytniejszych odruchów myśli i uczuć. Było im dobrze z sobą. W obecności Hansa Manon czuła się swobodną i radosną, a on wiedział o tem i szczęściem napełniało go to głębokie uczucie przyjaźni.
Kochał Manon, lecz rozumiał, że miłość jego, zrodzona w dzieciństwie, powinna pozostać nietkniętą i niezmienną, jak wieczna wiosna, że powinien cieszyć się nie tyle swojem szczęściem, ile każdą radością, każdą chwilą dobrego nastroju przyjaciółki.
— Przez całe życie zostanę wujaszkiem pani! — mówił nieraz z pogodnym uśmiechem.
— Uważani pana za brata, z którym bardziej szczerą jestem niż z matką — odpowiadała. — Dobrze nam z tem!
— Dobrze! — wtórował jej Hans. — Chciałbym, żeby tak przeszło całe moje życie.
— Tegobym nie chciała! — protestowała energicznie. — Pan jest młody i, gdy zdrowie powróci, powinien pan wziąć się do pracy i walczyć z tem, co zgubiło Niemcy i całemu światu zadało cios!
Westchnął i nic nie odpowiedział. Przerażała go myśl, że nastąpi czas, gdy będzie pozbawiony widoku i głosu Manon, bez której nie mógłby przeżyć, jak mu się zdawało, ani dnia jednego.
Po obiedzie Hansa, Manon znowu przyszła i, stanąwszy na progu, oznajmiła:
— Goście przybyli...
— Bardzo proszę! — zawołał kapitan, podnosząc się z kanapy i idąc ku drzwiom. — Panie Leyston, panie Wilson, drogi panie Małachowski, jakże się cieszę!
Serdecznie potrząsał ręce znajomych i podsuwał im fotele.
— Panna Manon przeraziła nas, opowiadając o ciężkiej chorobie pana, ale widzę, że teraz już wszystko dobrze! — zauważył Roy Wilson.
Well, very well! — potwierdził Joe, przyglądając się Hansowi z ciekawością.
Rozmowa długo nie mogła się nawiązać. Coś krępowało tych ludzi. Nie pomogło nawet wyborne wino, podane przez lokaja.
Odczuwał to zmieszanie i skrępowanie Hans von Essen.
Uśmiechnął się i rzekł:
— Przed dowódcą łodzi N. 30 nie mogą panowie zdobyć się na szczerość?...
O!... — mruknął Leyston, krzywiąc usta.
— Istotnie — zgodził się Roy. — Jest pan autorem najstraszliwszej stronicy z historji ostatniej wojny...
Zapadło milczenie.
— Jednym z autorów, chciałem powiedzieć... — poprawił się Amerykanin.
— Nie mówmy teraz o tem! — przerwała Manon. — Kapitan jest jeszcze zbyt słaby, aby mógł prowadzić długie i poważne rozmowy.
Yes! — zgodził się Joe.
— Naturalnie — podtrzymał go Wilson.
— Przepraszam! — odezwał się Hans. — Nie będę mówił długo, lecz muszę odpowiedzieć... Objaśnię przedtem, o co mi chodzi...
Manon z niepokojem przyglądała się kapitanowi. Hans podniósł do ust szklankę i, zrobiwszy mały łyk, mówił:
— My, którzy, zawdzięczając naszemu wiekowi, będziemy zniewoleni kierować losami naszych narodów, nieodwołalnie musimy się porozumieć, aby pomiędzy nami zapanowała ufność bezgraniczna. Powinniśmy się zrozumieć wzajemnie, tak całkowicie, jak to uczyniła względem mnie panna Manon de Chevalier. Wierzę, że ludzkość stopniowo wejdzie na inne tory życia. Dyplomacja stara, podstępna, imperjalistyczna i egoistyczna umrze niezawodnie i nastąpi okres polityki światowej, opartej na ogólnem, nie sformułowanem jeszcze prawie międzynarodowem...
O!... — podnosząc ramiona, rzucił Joe.
— Tak jest! — energicznie potrząsnął głową Hans. — Nie starajcie się, panowie, przekonywać mnie, że właśnie mój naród pogwałcił prawo! Sam to wiem... bolałem nad tem i, gdy ujrzałem całą klęskę, która za to spadła na nas, chciałem umrzeć...
Mówiącemu oczy ponuro błysnęły na to wspomnienie i twarz zbladła.
Manon natychmiast podniosła się i podała mu lekarstwo.
Hans uśmiechnął się i rzekł:
— Niech się pani nie boi! Jestem zupełnie spokojny. Pragnąłbym tylko, żeby nasi dawni towarzysze zrozumieli mnie!
Spojrzał na siedzących i ciągnął dalej:
— Przyznaję, że Niemcy są winni, gdyż wprowadzili do wojny bezwzględność i okrucieństwo. Winni są dlatego, że byli pierwszymi, którzy na szeroką skalę zastosowali podobne metody walki...
Zamyślił się i umilkł na długą chwilę. Gdy podniósł oczy, spostrzegł, że goście z zaciekawieniem oczekiwali dalszych jego słów.
— Widzicie, panowie, że potępiam niemiecką politykę wojny i nawet nie zamierzam jej bronić. Wiem, przecież, co się działo na wojnie...
Zasłonił twarz rękami, bo w tej chwili przyszła mu na pamięć Manon, samotna, pełna odwagi i ofiarności, skromna sanitariuszka francuska.
— Wiem... i nie usprawiedliwiam swoich rodaków! — szepnął. — Jednak spędziłem w samotności dwa lata. Miałem czas na rozmyślania! Doszedłem do przekonania, że wina Niemiec polega na pierwszeństwie w dziedzinie znanych sposobów wałki zbrojnej. Gazy trujące, dymowe zasłony, wreszcie, jako akt rozpaczy, jako ostatnia deska ocalenia, — wojna podwodna... Czyż nie tak?
Yes! — rzucił Leyston i mocniej zacisnął wargi.
— Niemcy byli wynalazcami tych metod. Zapytuję teraz: gdyby Anglicy lub Francuzi domyślili się tego przed nami, czyby oni nie dali praktycznego zastosowania temu odkryciu? Przecież przypomnijcie, panowie, z jaką skwapliwością na nowe niemieckie sposoby odpowiedzieli jeszcze bardziej ulepszonemi metodami aljanci! Francuzi wynaleźli potężniejsze środki dla wojny chemicznej. A czołgi, ziejące ogniem i nie mające dla siebie przeszkód? A nowe materjały wybuchowe? Czyż nie były okrutnym wynalazkiem sieci angielskie, w które wciągnięto nieprzyjacielskie łodzie podwodne i czekano spokojnie, aż załoga niemiecka zginie w zamkniętej szczelnie podwodnej trumnie?
Urwał nagle i duszkiem wypił szklankę stojącego przed nim napoju.
— Jednak, pan broni niemieckiego sztabu! — zauważył Roy Wilson.
— Ależ nie! — zawołał kapitan. — Chcę tylko przytoczyć dowody, że podczas długiej i upartej walki z dna duszy ludzkiej wypływają instynkty drapieżne i zbrodnicze! Naprzykład, Anglja, blokując w ciągu długich miesięcy niemieckie wybrzeża, świadomie skazywała na śmierć dzieci i starców, a całą ludność na głód i choroby... To był pierwszy akt nowych sposobów w prowadzeniu wojny. Czyż wogóle panowie nie spostrzegli zmiany duchowej, jaka zachodzi w wieku najbardziej pokojowym na wojnie? Niech pan, panie Leyston, przypomni sobie swoje postępowanie ze mną w Amsterdamie! Przecież tego w czasie pokoju pan, jako gentleman, uczynić by nie mógł? I z kim? Ze starym przyjacielem, którego pan skazywał z całem prawdopodobieństwem nietylko na złamanie jego karjery, lecz na śmierć z wyroku sądu...
Joe Leyston poruszył się na swym fotelu i wtłoczył monokl w oko.
— Wojna... — syknął.
— Właśnie! — zgodził się, kiwając głową, Hans. — O tem też mówię.
— Ma pan zupełną słuszność! — zawołał z całą szczerością Roy Wilson. Wojna, niby napad nagiego szalu, czyni z ludzi potwory dzikie! Sprawdziłem to na samym sobie! Wiecie, przecież, jak się zapatruję na wojnę? Zdania swego nie zmieniłem. Jednak podczas wojny stałem na czele stoczni, budującej drewniane statki, na których przerzucaliśmy do Europy wojska i materjał wojenny. Później posłano mnie do Francji, abym tam zorganizował warsztaty do naprawiania tych statków. W drodze, na Atlantyku, przyłapała nas niemiecka łódź podwodna! Niebezpieczeństwo było oczywiste i bardzo groźne. Państwo nie uwierzycie mi z jaką wściekłością waliłem z armatki automatycznej do napastnika i ryczałem z radości, widząc, że strzaskałem na łodzi peryskop i uszkodziłem wieżyczkę!
— Tak, tak! — zawołał kapitan. — Rozpacz i wściekłość decyduje o sprawie...
— Być może... — mruknął Joe.
Do rozmowy wmieszał się Alfred Małachowski.
Oczy mu pałały i na bladych policzkach wykwitły rumieńce podniecenia.
— Cały czas byłem na wojnie. Widziałem, jakich zbrodni dopuszczali się nad kobietami i dziećmi Kozacy i dzicz azjatycka, bijąca się w szeregach rosyjskiej armji. Wszystko to wytłumaczyć mogę wściekłością, rozpaczą, lub niewygasłą jeszcze w Azjatach żądzą mordu i zniszczenia. Wiemy, przecież, co się dzieje teraz w Rosji, gdzie panuje czerwony teror komunizmu? Ja jednak oskarżam Niemców! Nie tych dzisiejszych Niemców, których na swoją modłę urobiło życie i polityka, lecz tych, którzy tę modlę wymyślili i narodowi narzucili! Oskarżani Germanję o to, że złożyła do muzeum wielką myśl swoich filozofów, pouczających o obowiązku każdego człowieka względem ludzkości, poetów najgenialniejszych, którzy czuli wieszczą duszą, że istnieje wyższa siła, kierująca czynami, — sumienie! Twórcy germańskiej „Wille zur Macht“ odrzucili swoich mędrców i proroków, a sumienie ze słownika swego wykreślili doszczętnie!
Wstał i wzburzony przeszedł się kilka razy po pokoju.
— Wiem, — ciągnął dalej, — że nie jest dobrze u innych... Niestety! Lecz najgorzej jest w Niemczech, bo tam potrafiono wypalić do reszty poczucie obrzydzenia do siły, stanowiącej prawo, a rozpętującej ponure namiętności! Cały naród germański owładnięty jest tem bałwochwalstwem siły i pychą swego nadczłowieczeństwa. Wojna skończona, Niemcy uległy przewadze przeciwników, lecz zarazki strasznej epidemji tkwią w Germanji wszędzie, jak szeroka, a te zarazki pozostaną widmem nowej wojny i klęski ostatecznej!
Wszyscy słuchali w głębokiem milczeniu. Nikt nie przerywał i nie przeczył.
Widząc to, Małachowski zakończył swoją mowę namiętną smutnym głosem:
— Żaden traktat wersalski, zdawałoby się, rozbrajający Niemców moralnie i fizycznie, na nic się nie zda! Przypomnijcie sobie, państwo, „Mowy do narodu niemieckiego“, wydane przez Jana Gottlieba Fichtego! Było to wtedy, gdy Prusy leżały zdruzgotane i obezwładnione przez Napoleona, gdy mogły być, jak Polska po rozbiorze, wykreślone z mapy Europy. Fichte pisał, że naród Niemiecki, jeżeli chce po klęsce brać udział w historji, mieć wpływ duchowy na przebieg zjawisk, ma jedyną drogę przed sobą: niech się skupi w sobie, niech tworzy własny świat wewnętrzny tak, aby tego nie spostrzegł wróg. Tak będzie i teraz! Wytworzą oni swój odrębny świat wewnętrzny, a on niespodziewanie wyłoni się w postaci nowego imperjalizmu, wybuchającej wojny, które pociągną w wir nowych klęsk inne narody. Klęski będą jeszcze straszniejsze, gdyż wiedza w tym okresie czasu uczyni szalony skok naprzód, a celem jej stanie się odwet i żądza zwycięstwa. Jeżeli żadnym traktatem, najbrutalniejszą siłą Europejczycy nie zdołali zabić ducha odrębności w bezbronnych Hindusach i półdzikich Kafrach, to czyż możemy się tego spodziewać po Niemcach z ich zdolnością do organizacji, jedności narodowej i wychowania podług twardej formuły politycznej? Nie! Inne drogi prowadzą do pokoju i ratowania cywilizacji, lecz drogi te pozostają nieuczęszczane i chwastami porosły oddawna!...
Hans podniósł się i mocno uścisnął dłoń Małachowskiego.
— Zrozumiałem... — szepnął. — Myślałem o tych drogach nieraz...
It’s wonderful! — wołał z porywem Roy Wilson. — Jest to potężne oskarżenie!
Joe Leyston wyjął monokl z oka i, krzywiąc usta, — mruknął szyderczo:
— Uważam, że to było oskarżenie dla wszystkich w jednakowej mierze. Oskarżał zaś nas neofita w grupie narodów...
Małachowski ponuro spojrzał na Anglika.
— Trochę historji, drogi panie! — zawołał. — Przypominam sobie dokładnie, że Anglja powstała pod berłem Egberta w pierwszej połowie dziewiątego wieku, a trochę więcej niż, w 100 lat później w Europie znano już Polskę. Mamy za sobą długi korowód wieków, spędzonych w gronie wolnych i silnych narodów, tradycje trwałe i potężne!
O! — wyrwało się Joemu, lecz nic więcej nie powiedział, na nowo wciskając w oko połyskujący monokl.
Manon, spostrzegłszy podniecenie kapitana, spojrzała porozumiewawczo na obecnych i umiejętnie przeprowadziła rozmowę na wspomnienia dawnych czasów.
Towarzystwo się ożywiło i zapanowała większa szczerość. Niezawodnie przyczyniły się do tego śmiałe, otwarte słowa, rozbrzmiewające przed chwilą w pokoju chorego, a tak straszliwego niedawno kapitana podwodnej łodzi niemieckiej.
— Cóż, panie Leyston, nie biega pan więcej na dalekie dystanse? — zapytała Manon, dolewając Joemu wina i podsuwając wazę z owocami.
No! — odparł z suchym śmiechem. — W czasie wojny biegałem do Indyj, Mezopotamji, Kanady i Australji, lecz na statkach. Porzuciłem sport i, jako emeryt, grywam w tennisa i hokkey...
— Tak — starzejemy się! — krzyknął Wilson, powracając z balkonu, gdzie palił fajkę. — Ja gram jeszcze w foot-ball, lecz w ekipie mocno zasłużonych rekords-menów. Cha! cha!
Hans słuchał i uśmiechał się łagodnie.
— Kto swój sport uprawia bez przerwy, to pan Małachowski! — zażartował po chwili kapitan. — Szabla i karabin — codzienny sport w życiu żołnierskiem!
— Tak! — zaśmiał się Alfred. — Muszę jednak przyznać, że wołałbym zręczność swoją wypróbować na innem polu.
To mówiąc, wychylił swój kieliszek, spojrzał na Manon i, wstając, powiedział:
— Za długo siedzimy i nużymy gościnnego gospodarza... Zbyt dużo on dziś sobie pozwolił! Jakto tam z temperaturą teraz będzie? Przewiduję wielką kłótnię z panną de Chevalier... Chodźmy, panowie!
Wszyscy zaczęli żegnać Hansa.
— Idźcie, panowie, do parku! Ja tam też przyjdę wkrótce. Muszę tylko wykłócić się z kapitanem o temperaturę i za karę dać mu lekarstwo — mówiła Manon, odprowadzając gości.
— Pani pójdzie z nimi? — zapytał chory, gdy pozostali sami.
— Tak! — odparła. — Chcę spotkać mamę, która jest na spacerze z Henrykiem.
— Kiedyż ja zobaczę Henryka? — szepnął. — Już go bardzo kocham...
— Wkrótce! — obiecała Manon. — Pierwszego dnia, gdy wyjdzie pan na spacer, zaznajomię pana z Henrykiem. On też ciągle dopytuje się o pana.
— Widzi pani? Będziemy z nim dobrymi przyjaciółmi i, ręczę, że nie zburzę mu ani Patrie-en-fleurs, ani innego miasta! — zaśmiał się Hans.
Po chwili pozostał sam i, wyszedłszy na balkon, patrzał w ślad za szybko oddalającą się sylwetką Manon, idącą nadbrzeżem w stronę parku.
Gdy zniknęła na załamaniu ulicy, cicho westchnął i powrócił do pokoju.
— Drogi te pozostają nieuczęszczane i chwastami porosły oddawna... — przypomniały mu się słowa Małachowskiego.
Zdziwił się, że przyszło mu na myśl to zdanie urwane.
— Czy można je zastosować do mego życia? — pomyślał.
— Można w zupełności! — zadecydował ze smutnym uśmiechem na przybladłej twarzy. — Ale to — nic! Lubię miejscowości, gdzie nie spotykam śladów człowieka...
Zdjął marynarkę i rzucił się na łóżko. Czuł się znużony i bardzo smutny.
Przyłapał siebie na tym nastroju i natychmiast błysnęła mu myśl:
— Zazdrosny jestem o Manon?
Podniósł ramiona i przymknął oczy.
— Kocham ją — pomyślał, — a jednak nad moją miłością urósł kopiec bez nagrobka. Tylko dwoje ludzi wie, co tam pogrzebano... nazawsze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.