Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 1/18

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 18.

To Afryka.

— Dwunasto-dniowa podróż przez las dziewiczy, bez dróg, w powietrzu dusznem i gorącem, a jednocześnie wilgocią przesyconem, z noclegami pod gołem niebem, na ziemi wilgotnej przeważnie, przy odżywianiu się bardzo niedostatecznem, składającem się z zimnych konserw mięsnych, sucharów i owoców mangowego drzewa — wszystko to, nie mówiąc już nic o moralnych cierpieniach, wyczerpało do ostatnich krańców kobietę przyzwyczajoną do wygód, w jakich żyła dotychczas pani Weldon, Podróż ta była tak uciążliwa, biorąc pod uwagę zabójczy klimat, zwłaszcza, iż wyczerpanymi krańcowo nią byli nawet murzyni, za wyjątkiem Herkulesa, siły którego zdawały się być niezmierzone.
Niezmęczonym był również i mr. Harris — Dick jedynie siłą woli trzymał się na nogach. Najgorzej wszelako się działo z małym Jankiem. Dziecko najwidoczniej było chore zupełnie. Jego wychudła twarzyczka była stale rozpalona, zaś drobne ciałko wstrząsały bezustannie ataki febry, z dnia na dzień zyskującej na sile,.
Według zapewnień amerykanina, miał to być ostatni już dzień podróży. Nadzieja więc odpoczynku podtrzymywała stargane siły.
Nadzieja ta sprawiła właśnie, iż z ostatniego noclegu wyruszono w drogę z wyrazami wesela na ustach. Uwagę Dicka zwróciło to wszelako, że jeden Harris nie przyjmował udziału w tej ogólnej radości, — owszem, — pochmurniał coraz bardziej i coraz niechętniej odpowiadał na pytania. Nie mniej dziwnem było również i zachowywanie się jego konia, który kroczył osowiały, jakby nie czuł bliskości domu.
Podejrzenia coraz silniejsze powstawały w umyśle Dicka. Las rzedniał chwilami, co prawda, lecz nigdzie nie było najmniejszych śladów, któreby wskazywały bliskość większej formy. Nie napotkali ani na jedną drogę, na jedną ścieżynę, lub na uprawne pole. Nie było widać nigdzie choćby tylko drzew zrąbanych. Wszędzie była głucha pustka bez śladu człowieka.
Co to wszystko znaczyć mogło?
Zwróciło to w końcu uwagę nawet pani Weldon.
— Czy pan Harris nie zabłądził aby w tym lesie wypadkiem? — zapytała swego przybranego syna.
A Dick nie umiał jej dać żadnej na to odpowiedzi.
Mijały godziny, noc się powoli zbliżać zaczynała, a w pustynnym wyglądzie lasu nie zmieniło się nic.
Zmieniło się jedynie zachowywanie się Dinga, który niespodziewanie zaczął ujadać wściekle i rwać się ku odległym zaroślom, jakby wyczuwał w nich jakiegoś wielkiego swego wroga.
Pierwszy Tom stary na fakt ten zwrócił uwagę:
— Niech pan tylko spojrzy, kapitanie. Dingo, taki spokojny w czasie całej przez las podróży, teraz znów szaleć zaczyna, jak to bywało na pokładzie „Pilgrima”, gdy zobaczył Negora.
Dick Sand aż się wstrząsł cały, gdy usłyszał te słowa.
Negoro mógł iść w oddali naszymi śladami — mówił dalej stary murzyn — a teraz się bardziej do nas zbliżył.
— Nie mamy jednak żadnej pewności, czy tam jest Negoro istotnie, czy też może jakie dzikie zwierzę, którego Dingo nienawidzi, a którego jednocześnie się obawia? Możnaby jednak zrobić próbę...
— Hej, Dingo!... do nogi — zawołał następnie na psa — chodź tutaj, mój dobry, wierny psie! A teraz: Negoro, NegoroJ... pyf go!... huzia!
Ledwo Dingo usłyszał nienawistne imię, — jak oszalały, ze złowrogiem naszczekiwaniem, rzucił się w gęstwinę.
— No, teraz mamy pewność niewątpliwą. Tam, w tej gęstwinie,z pewnością kryje się Negoro, nie żaden inny człowiek, lub zwierzę.
Amerykanin widział i słyszał wszystko, to też natychmiast zbliżył się do rozmawiających.
— Cóż to za zabawę urządziliście sobie z tym psem? — z najnaiwniejszą zapytał się miną.
— Eh! nic takiego — stary Tom odpowiedział — mówiliśmy tylko psu temu, że tam, w tych oto gąszczach, znaleźć może człowieka, z którym przyjaźnił się bardzo na statku.
— Ach, tak?!... Teraz przypominam sobie. Mówicie o dawniejszym waszym... kucharzu, jeżeli się nie mylę? I przypuszczacie, iż szedł on w ślad za nami? Cóż?... Jestto możliwe, aczkolwiek mnie osobiście nie wydaje się prawdopodobnem. Lecz w takim razie należałoby może udać się za Dingiem, bo ten Ne... Negoro?.. bo wszak tak ten portugalczyk się nazywa?.. może jest ranny, chory... potrzebuje naszej pomocy?!...
— O, niech pan będzie o niego najzupełniej spokojny — odpowiedział Dick tonem ostrym, choć spokojnym — jest to łotr skończony, który zawsze i wszędzie da sobie rady. Dingo ostrzegł mnie, że nikczemnik ten krąży gdzieś blisko. Jestem mu za to bardzo wdzięczny, gdyż będę się miał teraz na baczności.
Ściemniało się już, gdy wędrowcy nasi natknęli się na ślad naprawdę zdumiewający. Drogę, po której kroczyli, przechodzić musiały niedawno jakieś potężne i rosłe zwierzęta, jak to bez trudu wywnioskować było można ze śladów, jakie ich przejście pozostawiło. Na wysokość wzrostu człowieka, a nawet i wyżej, gałęzie drzew były połamane, zaś trawa w zupełności stratowana, wreszcie na błotnistym gruncie widniały odciski potężnych stóp, które nie mogły być, z pewnością, pozostawione przez zwierzęta W rodzaju jaguarów. Spustoszenie podobne pozostawić mogły po swem przejściu jedne słonie tylko.
Spostrzeżenie to Dick zakomunikował natychmiast staremu Tomowi.
— Słonie? — ze zdumieniem powtórzył tenże — ależ słoni nie było nigdy w Ameryce!
— O tem wiem doskonale — rozdrażnionym głosem odpowiedział Dick, Lecz w takim razie myśmy żadnych nie widzieli śladów, a gałęzie tych drzew nie zostały połamane, lecz poprostu nigdy ich nie było!
Nie próbował nawet pytać amerykanina o wytłomaczenie niezrozumiałego faktu tego, jakim sposobem słonie znaleźć się mogły w Ameryce Południowej? Jakąż mógł otrzymać odpowiedź? Taką może, że to były strusie!
Dick w obecnej chwili już nie powątpiewał dłużej, iż ów Harris zaofiarował swe usługi z tym celem jedynie, ażeby ich oddalić od morskich wybrzeży, i w głąb kraju wciągnąć.
Nie pojmował jedynie, w jakiej myśli mógł to robić?
Biedny wódz wyprawy zdawał sobie doskonale teraz z tego sprawę, że jego odpowiedzialność, ze zwiększeniem się niebezpieczeństw, wzrosła również ogromnie. Przyrzekał sobie święcie, iż stawi czoło każdemu niebezpieczeństwu, nie chciał jednak przerażać biednej matki i postanowił nic jej jeszcze nie mówić!
To też, gdy w pewnej chwili ujrzał gromadę olbrzymich, ciemnych zwierząt, szybko pędzących ku przepływającej rzece, w której falach pogrążyły się one w końcu, już chciał krzyknąć: „chippopotamy” — lecz powstrzymał się w porę i udał, że nic nie widział.
— Żyrafy, mucha tse-tse, słonie, hippopotamy... wszystko to w Ameryce! Czy ja rozum tracę? — mówił do siebie Dick, ściskając rękoma głowę — Boże miej litość nademną! — kończył modlitwę.
Chwilami rozwiązanie tej zagadki błysnęło mu w głowie, niejednokrotnie na ustach miał jedno okropne słowo, którego jednak nigdy nie odważył się wymówić jeszcze.
Z nikim nie mógł się myślami swemi podzielić. Pani Weldon była zajęta swym chorym synkiem tylko i nic nie widziała, o niczem wiedzieć nie chciała nawet. Duszny niepokój Dicka podzielał jeden Tom stary tylko.
W pół godziny po spotkaniu hippopotamów, Dick, idący na czele całej karawany, ujrzał nagle jakiś przedmiot błyszczący; schylił się natychmiast i podniósł nóż niezwykłego kształtu, z zaokrąglonem ostrzem i oprawny w kość słoniową, roboty bardzo prymitywnej. Milcząc, pokazał przedmiot ten Harrisowi i przemówił z naciskiem:
— Czyż to możliwe, ażeby dzicy krajowcy ośmielili się podchodzić tak blisko ku fermie pańskiego brata?
Amerykanin zmięszał się widocznie.
— Wie pan, że nie pojmuję, jakim się to sposobem stać mogło, widzę wszelako, iż zboczyłem nieco najwidoczniej z drogi. Ferma musi się tutaj znajdować gdzieś blisko, wątpię jednakże, byśmy dziś dojść do niej zdołali. I myślę, że możebyście się państwo tutaj gdzieś rozłożyli na nocleg, ja zaś sam się udam na poszukiwanie drogi?
— O nie, panie Harris, lepiej będzie, byśmy się już nie rozstawali teraz — rzekł stanowczym tonem Dick Sand i niby wypadkowo oglądać zaczął swój rewolwer.
— Zatrzymamy się tutaj na nocleg, przyczem pan pozostanie przy karawanie — mówił dalej Dick, tonem nie dopuszczającym opozycji — ja zaś udam się na poszukiwanie odpowiedniego miejsca.
— Herkulesie — zawołał następnie wódz wyprawy — pomożesz panu Harrisowi rozsiodłać konia i opiekuj się nim aż do mego powrotu, bo czuje się on bardzo dziś zmęczony.
Następnie, wziąwszy ze sobą Toma, młody chłopiec udał się dalej w drogę z celem wynalezienia odpowiedniego na nocleg miejsca.
Po paru minutach zaledwie drogi, wyszli na małą polankę, pośrodku której wznosił się baobb potężnej wielkości.
— Otóż doskonałe na nocleg miejsce — zawołał stary Tom — niech pan wraca do naszej karawany, ja zaś zajmę się rozpaleniem jaknajszybszem ognia dla naszej biednej pani.
I z temi słowy poczciwy murzyn oddalił się szybko. Gdy jednak zbliżył się do drzewa, cofnął się nagle i krzyknął przerażony:
— O, panie Sand! Przychodź, przychodź tutaj jaknajprędzej!
— Co się stało?... Co się z tobą dzieje, Tomie drogi?! — zawołał Dick podbiegając szybko.
— Panie!... Niech pan spojrzy! Krew!... Krew na ziemi i na drzewie. I to ludzka jest krew, bo oto tutaj leży świeżo odrąbana ręka, a tutaj topór nawet, najwidoczniej przez oprawców zapomniany! A tutaj — łańcuch... I widły!...
— Cicho, Tomie, na miłość Boga, cicho! Nie przestraszaj biednej, słabej kobiety i jej chorego dziecka.
— Boże miłosierny, w niebiosach się znajdujący!... jak możesz dopuszczać, by na ziemi tak bardzo okropne i ohydne się działy rzeczy?!... Pamiętam, dobrze pamiętam i przypominam sobie te narzędzia tortur, aczkolwiek, gdy je widziałem, miałem zaledwie sześć lat życia! Ubiegłej nocy pod tym drzewem był postój karawany handlarzy niewolników, przysiąc na to mogę!
— Nie możemy dłużej się łudzić, panie Sand! Jesteśmy w Afryce, krainie niewolnictwa!
Dick milczał. Zarzucił sobie tylko ręce na głowę, ruchem najwyższej rozpaczy.
W pewnej odległości wybrano inne miejsce na spoczynek. Noon, jak zwykle, przygotowała posiłek. Nikt się niczego nie domyślał. Jedynie Dingo wył bezustannie i nie można było go niczem uspokoić.!
Pani Weldon nie tknęła pożywienia, wpatrując się w swego chorego synka, gorączką rozpalonego.
Około północy w oddali dał się słyszeć potężny ryk. Dick zerwał się na nogi i wzrok jego padł odrazu na Dingo, który — tak śmiały zawsze — drżał teraz i tulił mu się do nóg.
— Co to takiego, Tomie? — zapytał młody chłopiec.
— To jest ryk lwa, panie!
— Dickowi pociemniało w oczach, spojrzał na panią Weldon i z karabinem gotowym do strzału rzucił się naprzód.
Lecz król zwierząt oddalił się najwidoczniej, gdyż jego ryk już się więcej nie powtórzył.
Wtedy Dick, nie mogąc już dłużej zapanować nad sobą, zarzucił karabin na plecy, zza pasa wydobył rewolwer i skoczył ku miejscu, na którem spoczywał Harris.
Lecz amerykanin znikł.
Nikczemnik osiągnął swój cel. Gromadka wędrowców została wciągnięta w głąb dziewiczego lasu, bez żadnej pomocy i bez przewodnika.


Koniec części pierwszej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.