Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 1/17

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 17.

Sto mil w 10-ciu dniach.

Noc minęła najzupełniej spokojnie i wszyscy jaknajlepiej się wyspali, za wyjątkiem może Herkulesa i Austyna, którzy tej nocy stali na straży.
Mały Janek, jak się tylko obudził, zapytał się zaraz, czy jego przyjaciel, Herkules, poszarpał w nocy lwa, lub zjadł na surowo choćby tylko wilka? — Na. nieszczęście, w ciągu całej nocy ani jeden zwierz się w pobliżu obozowiska nie ukazał i biedny olbrzym był niemniej głodny, jak i wszyscy pozostali.
To też ochoczo zabrano się do spożywania śniadania, po ukończeniu którego mr. Harris zabrał się do osiodłania konia, zaś pani Weldon zupełnie wypadkowo musiała odegrać rolę sędziego w sporze, wynikłym pomiędzy kuzynem Benedyktem, a Herkulesem.
Entomolog obwinił czarnego kolosa o to mianowicie, iż ten ostatni z niewiadomych przyczyn przeszkadza mu z rozmysłem w jego pracach, które, być może, unieśmiertelniłyby jego, kuzyna Benedykta imię.
— Nie na to pojechałem, naprzód do Australji, a następnie aż do Południowej Ameryki, by się tutaj wysypiać jedynie i jeść — wołał zirytowany.
Wobec istotnego gniewu kuzyna, pani Weldon zmuszona była prosić Herkulesa, by ten mniej starannie śledził za krokami uczonego i pozwalał mu teraz na odłączanie się od gromadki, byle tylko namiętność łowcy owadów nie oddalała go zbytnio od reszty gromadki.
Około godziny 7 — ej rano wędrowcy nasi byli już gotowi do podróży i natychmiast też wyruszyli w drogę, idąc w tym samym porządku, jak to w dniu poprzednim miało miejsce. Upał był do tego stopnia wielki, jakby podróżnicy nasi znajdowali się w pobliżu samego równika, a nie w strefie umiarkowanej, biorąc i to jeszcze pod uwagę, iż była to dość wczesna wiosna przecież dopiero, a nie lato upalne. Dziwiło to Dicka ogromnie.
Las ciągnął się nieprzerwanie. I to również zadziwiało młodego wodza niepomiernie. Znajdować się mieli bowiem, jak utrzymywał Harris, w kraju pampasów, no a te przecież, jak to sobie dobrze z opisów podróży przypominał, są rozległemi równinami, trawą porosłemi i oznaczać się mają tym nadewszystko, że są pozbawione wody i drzew, kamieni wreszcie. Latem wyglądają one jak pusty step, w porze deszczowej natomiast zamieniają się w przepyszne pastwiska i są porosłe trawami, które dochodzą czasami do tak bardzo znacznej wysokości, iż mogą ukryć jeźdźca na koniu.
Jakżeż las ten nie był podobny do pampasów takich!?
Karawana przedzierała się przez gęstwinę drzew bezustannie, przyczem grunt był częścią błotnisty, częścią kamienisty; w dodatku nawet na wzniesieniach klimat był wilgotny, co w połączeniu z upałem przeobrażało las w duszną cieplarnię.
Przyglądając się temu wszystkiemu, Dick poniewoli zapytywał siebie, czyżby przyroda aż do tego stopnia zapomnieć się mogła, by się okazać zdolną do wytworzenia w krainie pampasów, o klimacie umiarkowanym, — podzwrotnikowej najzupełniej puszczy, która w Afryce, pod równikiem, śmiało znaleźćby się mogła?
Dick zadawał w tej mierze niejednokrotnie zapytania mr. Harrisowi, na które ten zawsze jaknajchętniej odpowiadał, bardzo rzeczowo nawet, ujawniając tym swe wyższe wykształcenie.
— Masz najzupełniejszą słuszność, młodzieńcze — mówił — przyznaję ci ją w zupełności. Prawdziwe pampasy są takie właśnie jak je sobie wyobrażasz. Nasze Boliwijskie pampasy, na równi ze stepami Patagonji, na ogół biorąc są bardzo podobne do stepowych przestrzeni Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, zwanych Savannami. Wszystkie stepy, bez względu na to jak się nazywają, są bardzo do siebie podobne, — aczkolwiek zdarzają się i pewne różnice czasami; savanny naprzykład są dosyć błotniste. Jednakowe są przeto mniej więcej stepy Orinoko, Rio-Colorado, w Equadorze, w Venezuelli, Argentynie, Peru, Chili, a nawet w Brazylji. Lecz tutaj, my, nie jesteśmy bynajmniej w stepach, czy pampasach, lecz w pustyni Atakama, która jest prawie, że nieznaną cywilizowanemu światu. Przyznaję się, że ja sam jestem zdziwiony nieco ogromem tego lasu i nigdy nie przypuszczałem, by w pustyni coś podobnego znaleźć się mogło. Gdybym był wiedział o tym, udałbym się do fermy mego brata zwykłą drogą, którą niejednokrotnie przebywałem. Lecz ostatecznie nie żałuję tego bynajmniej, poznałem nowe i tak niezwykłe okolice, no i miałem szczęście, dzięki temu wyborowi innej drogi właśnie, tak milą zrobić znajomość.
Wszystko to mr. Harris wypowiedział głosem umiarkowanym, cichym i spokojnym, jakby miał jaki wykład w szkole. I istotnie wytłumaczył wszystko. A jednak... nie zdołał rozproszyć niewytłomaczonego niepokoju, jaki ogarnął Dicka.
— A czy pan nie obawia się zabłądzić, będąc po raz pierwszy w życiu w tym lesie? niezdecydowanym glosom odezwał się młody, chłopiec, badawczym wzrokiem ogarniając twarz nieznajomego?
— Najzupełniej się nie lękam tego — odpowiedział pewnym głosem amerykanin — las dla mnie jest najzupełniej tem samem, czem jest morze dla żeglarza. Cóż z tego, że ten las oto nie jest mi znany? Lecz poznałem olbrzymie przestrzenie lasów innych. Więc i ten niema dla mnie tajemnic, jestem w nim tak zupełnie, jakbym się znajdował w swym domowym parku. Drogę swą wśród lasu rozpoznam zawsze po formie pni drzewnych, po budowie łodyg, po układzie liści, po mchach... i po tysiącu innych cech, faktów, które dla oka profana są niezrozumiałe, niewidzialne. To też raz jeszcze upewnić cię, mój młody przyjacielu, mogę, całą waszą, gromadkę do fermy mego brata w dobrem doprowadzę zdrowiu.
Te ostatnie słowa wypowiedziane zostały takim pełnym serdeczności tonem, że na duszę biednego chłopca spłynęła wraz z niemi duża ulga.
— I Dick, mimo maleńkiego ziarnka niepokoju, które tkwiło jeszcze w jego sercu, powiedział sobie, iż niema najmniejszej słusznej racji niedowierzać Harrisowi, Jakiżby zresztą mógł mieć cel w okłamywaniu ich?
Tak minęło pięć dni podróży, zupełnie spokojnie, bez najmniejszych przygód. Nie przebywano więcej, jak ośm do dziesięciu mil dziennie, w jednym i tym samym czasie zatrzymywano się na południowy odpoczynek, zaś za zbliżeniem się wieczoru rozkładano się zawsze w jakiemś staranniej upatrzonem miejscu na nocleg. Zmęczenie stopniowo ujawniać się już zaczynało u niektórych, lecz naogół stan zdrowia całej gromadki był wcale dobry.
Jedynie mały Janek coraz częściej przykrzyć sobie zaczynał monotonję leśnej podróży, sposępniał i pobladł.
I cztery dni następne minęły bez żadnej zmiany. Karawana, jeżeli tak nazwać można małą gromadkę przyjaciół naszych, szła nieprzerwanie na północ. Co do tego — nie mogło być żadnych wątpliwości, ponieważ Dick miał przy sobie kompas, który mu się udało zabrać z pokładu „Pilgrima”. Jeżeli więc Harris nie pomylił się w swych obliczeniach, to ferma San Felice znajdowaćby się powinna w odległości mil dwudziestu, dwudziestu pięciu, conajwyżej, Za trzy dni przeto, była nadzieja, iż podróż będzie ukończona. Było to koniecznie, ponieważ nietylko już Janek, ale i pani Weldon oraz Noon — omdlewali ze znużenia.
Tymczasem wszelako nic nie wskazywało bliskości ludzkich siedzib. Przeciwnie nawet — okolica przybierała coraz bardziej dziki wygląd, coraz straszniejszą się stawała, Nocami rozlegały się coraz częściej jakieś groźno ryki. W nocy, a nawet i w dzień coraz częściej widzieć było można przemykające się pomiędzy drzewami zwierzęta.
Jeszcze większy przestrach sprawił rankiem, dnia dziewiątego podróży, ostry świst w powietrzu, który wyszedł z gęstwiny, znajdującej się bardzo blisko miejsca postoju.
— Żmija — rozpaczliwym głosem krzyknęła pani Waldon i poskoczyła, aby unieść w górę Janka.
Lecz Harris natychmiast uspokoił przestraszoną matkę.
— Ależ tutaj niema wężów wcale — rzekł z dobrotliwym uśmiechem — to był cienki bek antylopy jedynie. Wartoby było je zobaczyć, bo prześliczne są to zaprawdę stworzenia, bardzo wątpliwe jednak, aby się to nam udało, ponieważ są one bardzo płochliwe i rzucają się do ucieczki za najmniejszym choćby szelestem.
Dick wszelako pośpieszył ku gęstwinie, z której ów syk dał się słyszeć, lecz nic nie zobaczył.
Zaś uczynił to z instyktownej potrzeby sprawdzenia słów amerykanina, do którego nie mógł jakoś nabrać zaufania.
Tego samego dnia wędrowcy nasi mieli możność ujrzenia paru rodzai zwierząt najrozmaitszych. Jedno takie spotkanie było na tyle nawet pomyślne, że do zwierząt zbliżyć się było możne więcej niż na odległość strzału.
Zdarzenie to miało miejsce około godziny szóstej po południu, pod wieczór już; w gęstwinie leśnej, mimo dość wczesnej jeszcze godziny, stawało się już mroczno. Gromadka nasza znajdowała się wtedy na większej polance, gdy nagle, w odległości kilkuset zaledwie kroków, z gęstwiny leśnej wypadły jakieś zwierzęta, trzy czy cztery sztuki, i bardzo szybko znikły w przeciwległej ścianie drzew.
Na ich widok Dick aż zakrzyknął ze zdziwienia.
— Ależ to żyrafy! — zawołał zdumiony.
— Cóż za nonsens, Dicku! Zastanów się, co mówisz! Żyrafy w Ameryce? — ze zgorszeniem powiedział amerykanin — to były strusie, jak mogłeś ich nie poznać!?
— Ale struś jest ptakiem, a jako taki ma dwie nogi tylko, zaś ja widziałem najdokładniej, że przebiegające zwierzęta miały po dwie pary nóg.
— Ha! to w takim razie odkryłeś nowy gatunek strusi... czworonożnych. Można ci tego powinszować — wolał Harris, śmiejąc się głośno.
— I zechciej mi wierzyć — ciągnał dalej, już poważnym tonem — że to były strusie. Omyliłeś się, lecz to nie robi ujmy twemu wzrokowi, podobnego rodzaju omyłki bowiem zdarzają, się dość często najlepszym myśliwcom nawet. Niech ci Akteon powie, który jest podobno myśliwym doskonałym, że omyłka taka jest bardzo możliwa?
— Mnie się zdaje, panie Harris — rzekł Akteon — że to były żyrafy, przyznaję jednakże, iż tak właśnie twierdzić z całą, pewnością, — nie sposób. Stworzenia te, które przemknęły się przez polankę, biegły zbyt szybko i w bardzo zbitej masie, a w takim wypadku popełnienie omyłki, przy ocenie gatunku, jest zawsze możliwe.
Harris uśmiechnął się tryumfująco.
— Omylił cię wzrok, mój młody przyjacielu, w czem zresztą niema nic tak bardzo znów dziwnego, ani nieprawdopodobnego. Patrząc z większego oddalenia bowiem, łatwo wziąć stadko z 8-u strusi się składające, za grupę żyraf w ilości czterech sztuk. Stworzenia te są tej samej mniej więcej wysokości i jednako długie mają szyję.
— A zresztą najlepszym dowodem tego, że się mylisz, jest to chyba, że żyraf w Ameryce nigdy nie było, za wyłączeniem ogrodów zoologicznych oczywiście.
— Lecz i strusi w Ameryce niema również, o ile mi się zdaje?
— Wybacz, mój drogi, że ci zaprzeczyć muszę. Strusie w Ameryce Południowej spotkać można częściej, aniżeli to ci się wydawać może. Nie mówiąc już nic o specjalnych fermach, w których są one hodowane, są jeszcze miejscowe, w dzikim znajdujące się stanie, a nazywane „nandu“.
Słuchając tych wywodów amerykanina, który zdawał się znać jak najdokładniej obyczaje ptaków tych, Dick przypuszczać zaczął, że istotnie omylił go wzrok. Zamilkł więc i zamyślił się głęboko. Znów wątpliwości zakradły się do jego duszy.
Koniec podróży się zbliżał. Harris twierdził nawet, iż z pewnych danych ma możność wysnucia niewątpliwego wniosku, iż ferma jego brata znajduje się w odległości nie większej, jak pięciu do siedmiu mil.
— Jutro wieczorem znajdować się już będziemy wszyscy pod dachem mego brata — twierdził.
— Żeby tylko udało się nam dostać do tej fermy, panie Harris — odpowiedziała z ciężkiem westchnieniem pani Weldon — przyznaję się, iż z niecierpliwością oczekuję tej chwili, bo jestem bardzo zmęczona.
— Tak, widzę to — odpowiedział głosem współczującym amerykanin — twarz pani bardzo przybladła.
— Ach, o mnie mniejsza! Ale mój drogi Janek zaczyna nie na żarty mnie niepokoić — odpowiedziała drżącym głosem biedna matka — jestem pewna, iż ma on febrę, od trzech dni ma gorączkę niewątpliwie.
— Powinnoby się tutaj na chorobę tę skuteczne znaleźć lekarstwo — odezwał się Dick, przysłuchujący się od dłuższego już czasu rozmowie. — Ameryka Południowa jest przecież ojczyzną chiny.
— Tak jest — odpowiedział Harris — i drzewa chinowe dość często spotkać można w głębi kraju, w pobliżu brzegów morskich o wiele rzadziej się zdarzają wszelako. Jestem przekonany zresztą, że i w tym lesie znaleźć by je można, czy są jednak? — nie wiem, bo dotychczas żadnej nie zwracałem na to uwagi. Zresztą. uważam za konieczne uprzedzić, że rozpoznanie drzew chinowych jest dosyć trudne, z tej przedewszystkiem przyczyny, iż rosną one w odosobnieniu i to w gąszczu innych drzew przeważnie. Krajowcy rozpoznają je zazwyczaj wczesną wiosną, po ich wonnych kwiatach, blado-różowego koloru.
— Panie Harris, błagam cię, zechciej teraz baczniejszą zwracać na nie uwagę — prosić zaczęła pani Weldon — jeżeliby ci się udało znalezć jedno takie drzewo, powiedz mi o tem.
— Z całą przyjemnością, szanowna rodaczko, Lecz zdaje mi się, iż jest to trud zbędny. Za przybyciem bowiem do San Felice znajdziesz tam, pani, proszki chininy, które są o wiele skuteczniejsze, aniżeli nie spreparowana kora tego drzewa.
Ostatni nocleg w lesie był poprzedzony niezwykłem odkryciem, jakie zrobił kuzyn Benedykt.
W ciszy zupełnej, gdy wszyscy pomęczeni bardzo, odrazu ułożyli się na spoczynek, rozległ się nagle głośny krzyk, bólu pełen.
W jednej chwili wszyscy zerwali się na nogi. Krzyżować się zaczęły pomieszane pytania.
— Co się stało?... Kto krzyknął?
Winnym zamieszania okazał się kuzyn Benedykt, który przemówił nakoniec wzburzonym głosom:
— To ja krzyknąłem, coś mnie bardzo boleśnie ukąsiło w twarz.
— Boże kochany!... czy czasem nie żmija? — trwożliwie zawoła pani Weldon.
— Co za żmija! — gniewnie odpowiedział uczony — czyżbym ja mógł zwracać uwagę na jakiegoś tam płaza, na jakąś nie interesującą żmiję?! Nie, kuzynko, mnie ukąsił jakiś owad, którego pochwyciłem i mam wrażenie, iż jest to okaz niezwykły.
— A więc go pan zgnieć i daj nam spać spokojnie — gniewnym głosem zawołał Harris.
— Zgnieść... owad?... ze zgorszeniem zaoponował uczony — szanowny pan zapominać się zdaje, że rozmawia z entomologiem. W dodatku mówiłem przecież, że to być musi jakiś nadzwyczajny okaz, to też cierpliwie doczekam się świtu, ażeby mieć możność rozpoznania mej zdobyczy.
Dick, słysząc to, wyjął z kieszeni elektryczną latarkę i zaświecił nią uczonemu.
— Boże miłosierny — zawołał ten wtedy radośnie — oto jestem nakoniec wynagrodzony za wszystkie me trudy! Wielkie nadzwyczajne odkrycie, które rozsławi me imię! Czy wiesz, kuzynko, co za owad mnie ukąsił? Mucha tse-tse!
— Czy nie jadowita? — zapytała młoda matka, okrywając zasłoną twarzyczkę swego Janka.
— Jej ukąszenie, rzecz dziwna, aczkolwiek bolesne, nie jest bynajmniej dla ludzi szkodliwe; dla zwierząt natomiast bywa nie rzadko śmiertelne, dla słoni nawet.
— Ale w takim razie istnienie tej muchy jest wiadome, jak widzę — zrobiła uwagę pani Weldon — w czem więc leży to twoje niby wielkie odkrycie, kuzynie?
— Bo dotychczas przypuszczano, iż owad ten pleni się w Afryce wyłącznie. Ja. pierwszy w Ameryce go odkryłem!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.