Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 1/16
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piętnastoletni kapitan |
Wydawca | Nowe Wydawnictwo |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie bez trwogi zagłębiał się wódz wyprawy w leśne gęstwiny. Jakieś smutne przeczucia targały jego sercem. Pani Weldon, natomiast, wprost przeciwnie, w najdoskonalszym znajdowała się humorze. — W ten pogodny stan ducha wprawiły ją dwie informacje, udzielone przez mr. Harrisa: 1-o, iż w okolicach tych niema powodu obawiać się krajowców, jak również dzikich zwierząt, i 2-o, iż w bardzo krótkim stosunkowo czasie dotrą wszyscy do ludzkich siedzib.
Mała gromadka wędrowców naszych w następującym postępowała porządku:
Na czele kroczył mr. Harris, jako przewodnik, w towarzystwie Dicka, obydwaj dobrze uzbrojeni, za nimi podążali Baty i Austyn, zbrojni w dubeltówki i długie noże myśliwskie. Za tą przednią strażą dopiero jechała konno panni Weldon z synkiem, mając przy swym boku: z jednej strony starego Toma, zaś z drugej wierną Noon. Pochód zamykali: Akteon, z dubeltówką w każdej chwili do strzału gotową, i Herkules, z olbrzymią maczugą w dłoniach i rewolwerem za pasem.
Wierny Dingo biegał luzem, to samo i kuzyn Benedykt, którego nie było sposobu zmusić, aby trzymał się porządku. Z pudełkiem na ramieniu, siatką w ręku i z pokaźnej wielkości lupą, na szyi zawieszoną, uganiał się bez wytchnienia za owadami, których obecnie miał aż nadto dosyć.
Podróż byla męcząca, w lesie bowiem nawet śladu nie było drogi, najmniejszej choćby nie było ścieżki. W dodatku w lesie było nad wszelki wyraz duszno. Nie prażyły wprawdzie promienie słońca bezpośrednio, lecz z wilgotnego gruntu podnosiły się opary, tak iż wędrowcy nasi byli jak w łazience Mr. Harris wszelako starał się tłumaczyć, że na otwartych przestrzeniach podróżowanie byłoby jeszcze bardziej przykre, z przyczyny większego upału.
Zdumiewać mogła bogata flora okolicy, przez którą kroczyła karawana. Wielka szkoda, iż kuzyn Benedykt nie był botanikiem, lecz entomologiem tylko, bo na nieznane owady natrafić jakoś nie mógł, natomiast poważnemi odkryciami mógłby był wtedy jaknajłatwiej wzbogacić botanikę. Na drodze, po której przechodził on bowiem, rósł cały bezmiar drzew, krzewów i roślin, o istnieniu których w podzwrotnikowych lasach Ameryki Południowej nikt nie wiedział dotąd!
Co prawda, to warunki dla bujnej wegetacji były nad wszelki wyraz sprzyjające. Grunt wszędzie był bardzo wilgotny, miejscami — błotnisty nawet, przy temperaturze bardzo wysokiej. Warunki podobne dla roślin — są idealne właśnie, Bardzo liczne strumienie utrudniały podróż; niektóre z nich były do tego stopnia głębokie, że należało je przebywać w bród, przyczem woda dochodziła czasami aż do końskiego brzucha.
Pod wieczór pierwszego dnia podróży, grunt zaczął falować i było widocznem, że podróżnicy nasi piąć się zaczynali na płaskowzgórze. Jednocześnie drzewa nie rosły już tak gęsto, a i roślinność wogóle stawała się stopniowo coraz mniej bogatą.
Czujną uwagę Dicka zaniepokoiło jedno wszelako, to mianowicie, iż mimo tak bardzo bujnej i różnorodnej wegetacji, nie napotkał w ciągu całego dnia ani jednego drzewa kauczukowego, ojczyzną którego jest Południowa Ameryka przecież?... Wiedząc o tym, Dick oddawna obiecywał Jankowi, że drzewa te mu pokaże. Chłopczyna teraz bezustannie dopominał się o nie; wyobrażał sobie bowiem, że wszystkie gumowe zabawki dziecinne, jak lalki, piłki i t.p., wiszą jak owoce na drzewach takich!
— Gdzież są te kauczukowe drzewa, Dicku? — pytał bezustannie.
— Cierpliwości, dziecino, — uspakajał chłopczyka Harris — będziesz miał całe sady tych drzew w San Felice i dostaniesz tam nawet prześliczną, jasno pąsową piłkę, ot takiej wielkości! Tymczasem zaś skosztuj tego oto jabłuszka.
Mówiąc to, Harris zerwał z najbliższego drzewa owoc nadzwyczaj soczysty, z wyglądu podobny do brzoskwini, i podał go Jankowi.
— Czy aby nie zaszkodzi mu owoc ten najzupełniej mi nieznany? — z niepokojem zapytała pani Weldon — mój mąż zawsze ostrzegał mnie, bym nie próbowała owoców, których nie znam.
W miejsce odpowiedzi, Harris zerwał jeszcze kilka brzoskwiń i zajadać je zaczął z ogromnym smakiem.
— Są to owoce mangowego drzewa — powiedział następnie.
— I ty zjedz, mamusiu, jabłuszko takie — mówił z przymileniem Janek — przekonasz się wtedy, iż są one o wiele bardziej soczyste i słodsze, aniżeli prawdziwe. Ale ja mimo to chcę kauczukowego drzewa, a Dick obiecał jeszcze, że mi pokaże kolibry. Czy ja je kiedy zobaczę, panie?
Ale zobaczysz je, zobaczysz — odpowiedział, śmiejąc się, pan Harris — w San Felice jest ich bardzo dużo, Jeżeli jednak pragniesz ujrzeć je jaknajprędzej, to powinnibyśmy iść nieco szybciej niż teraz.
Dick uwagę tę puścił mimo uszu. Zastanawiał się, dlaczego nie napotkali drzew kauczukowych nigdzie i dlaczego nie widzieli dotychczas kolibrów, których w lasach Południowej Ameryki jest, jak wiadomo, obfitość?
Wędrowcy nasi do zachodu słońca przebyli około ośmiu mil, bez większego zmęczenia. Był to jednak pierwszy dzień podróży dopiero!
Na nocleg zatrzymano się pod olbrzymiem drzewem mangowem, potężne konary którego zastępowały jaknajlepiej dach, któryby mógł osłonić od słońca, lub deszczu, oddział wojska z setki żołnierzy się składający.
— Należałoby, myślę, rozpalić ognisko — odezwała się pani Weldon — nietylko z przyczyny, iż ogień jest niezbędny dla zagotowania wody na herbatę, lecz jeszcze, że zabezpieczać ma on najlepiej podobno od napadu dzikich zwierząt?
— Obawiać się dzikich zwierząt nie mamy potrzeby, niema ich bowiem wcale w tych okolicach, a i herbata jest zbędna, przecież i bez niej jest nam aż nadto ciepło? Zaś ogień mógłby sprowadzić jakich nieproszonych gości, t.j. krajowców, spotkanie z którymi nie jest dla nas bynajmniej pożądane. Są to rabusie i złodzieje przeważnie. To też powtarzam raz jeszcze mą radę, którą już uprzednio panu Dickowi dać sobie pozwoliłem: najlepiej będzie dla nas, gdy przejdziemy przez puszczę zupełnie cicho i bez śladów, bez ognia. i bez zbytecznych wystrzałów.