Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Piętnastoletni kapitan | |
Podtytuł | Powieść w dwóch częściach | |
Wydawca | Nowe Wydawnictwo | |
Data wyd. | 1930 | |
Druk | Grafia | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Marceli Tarnowski | |
Ilustrator | Wacław Lipiński (1898–1974) | |
Tytuł orygin. | Un capitaine de quinze ans | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JULJUSZ VERNE.
PIĘTNASTOLETNI KAPITAN
Powieść w dwóch częściach
NOWY PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.
NAKŁADEM „NOWEGO WYDAWNICTWA”
WARSZAWA — — — MARSZAŁKOWSKA 141 Druk. „Grafia“, Warszawa
|
W pierwszych dniach lutego 1873 r. dwumasztowy statek „Pilgrim“ znajdował się pod 43°57’ południowej szerokości i 165°19’ wschodniej długości, według południka Greenwich.
Był to bryg specjalnie przysposobiony do połowu wielorybów; zbudowany był w San-Francisco i należał do Jakóba Weldona, który go oddał coś przed dziesięcioma laty pod władzę kapitana Hulla. Aczkolwiek bryg ten był najmniejszym z całej floty tego bogatego właściciela statków, był jednak zaliczany do liczby najlepszych z jego całej flotylli.
„Pilgrim“ był godny swego kapitana, zaś ten ostatni cieszył się oddawna utrwaloną już sławą wytrawnego marynarza i niezrównanego łowcy wielorybów. Ze względu na małe rozmiary statku, i jego załoga była bardzo nieliczna, gdyż składała się z pięciu zaledwie majtków. Ilość ta była niewystarczającą do łowów, lecz pan Weldon, idąc za przykładem wielu amerykańskich właścicieli statków wielorybniczych, wolał kompletować załogę po przybyciu statku do Nowej Zelandji dopiero, gdzie ludzi szukających pracy jest zawsze aż nadto dosyć.
Aczkolwiek polowania miały zazwyczaj przebieg dla „Pilgrima” nader pomyślny, ostatnia ekspedycja była dziwnie nie udana. Nie poszczęściło się absolutnie. Wielorybów nie spotkano zupełnie i trzeba było poprzestać na potfiszach, polowanie na które nie należy do najbezpieczniejszych. Lecz i tych upolować zdołano do tego stopnia małą liczbę, iż tylko niewielką ilość beczek tranem wypełnić zdołano. Wobec takiego niepowodzenia, kapitan Hull mial zamiar skierować swój statek jeszcze bardziej na południe, ku biegunowi, lecz projektu tego nie mógł przyoblec w ciało, ze względu, iż zebrana dorywczo załoga zaczęła nagle wyrażać swe niezadowolenie. Wobec tego, kapitan Hull uznał za wskazane pozbyć się jaknajprędzej tych wszystkich przygodnie zgodzonych majtków, którzy mogli się okazać nader niebezpiecznymi dla całego statku. To też ostrożny kapitan, tłumiąc gniew, odrazu zmienił: kierunek i skierował statek ku Nowej Zelandji.
W połowie stycznia zbliżył się on ku brzegom Auklandu, a następnie zarzucił kotwicę w Weitemata, gdzie pozbył się całej zbuntowanej załogi.
Na statku pozostał wtedy amerykański tylko komplet majtków, którzy byli, rzecz zrozumiała, krańcowo przygnębieni niepomyślnym wynikiem wyprawy, jak również przedwczesnem jej zakończeniem. Jeszcze bardziej był zmartwiony kapitan Hull, który zły wynik uważał wprost za hańbę dla siebie. Starał się więc usilnie o zebranie nowej załogi, lecz zabiegi te nie zostały uwieńczone powodzeniem, ze względu na to, iż pora była już nazbyt spóźniona na zawieranie podobnych kontraktów. Z konieczności więc należało pogodzić się z losem i uważać wyprawę za skończoną. Przeklinając w duszy zbuntowaną załogę, kapitan miał już porzucić Aukland, gdy inne okoliczności zmusiły go do dalszego przebywania w porcie, co w dodatku dało w wyniku to, iż „Pilgrim“, zamiast beczek z tranem, dostał najniespodziewaniej na swój pokład pasażerów, aczkolwiek pasażerskim statkiem nigdy nie był.
Niezwykłym zbiegiem okoliczności zdarzyło się mianowicie, iż w Auklandzie znajdowała się pani Weldon ze swym pięcioletnim synkiem, Jankiem. Przybyła ona tam wraz ze swym mężem i miała z nim razem powrócić również do San Francisco, czemu jednak stanęła na przeszkodzie nagła choroba małego Janka. Pan Weldon musiał wracać, wszelako gdyż jego rozliczne interesy domagały się tego, i z tej przyczyny pani Weldon sama w Auklandzie pozostała.
Trzy długie miesiące przeżyła pani Weldon z mężem w rozłące. Ukochany jej synek wrócił jednak w tym czasie całkowicie do zdrowia i mógł już śmiało udać się w podróż, na nieszczęście jednak ani jeden statek, do Kalifornji płynący, się nie trafiał i pani Weldon skazana być mogła na długie miesiące oczekiwania jeszcze.
W odległych tych czasach bowiem Nowa-Zelandja nie miała jeszcze prostego połączenia z Kalifornią i chcąc się tam dostać należało przedtem jechać do Australji, do Melbourne, ztamtąd - do brzegów Panamy i tam dopiero wyczekiwać na sposobność dostania się do San-Francisco. Podobny sposób podróżowania z tak licznemi przesiadaniami się jest niewygodny i uciążliwy dla każdego, a cóż dopiero dla młodej kobiety, obarczonej małem dzieckiem, w dodatku!
To też pani Weldon szczerze ucieszyła się, gdy się dowiedziała o przybyciu do portu „Pilgrima“ i niezwłocznie zwróciła się do kapitana Hulla z prośbą, by ten zechciał przyjąć ją wraz z synkiem na pokład, a także i towarzyszącego jej kuzynka Benedykta, oraz wierną. niańkę chłopczyka, murzynkę Noon, która całe swe życie spędziła w domu Jakóba Weldona. Perspektywa odbycia długiej podróży na małym statku, objętości 400 tonn, bynajmniej nie przerażała pani Weldon, zwłaszcza iż znała ona kapitana Hulla jako doskonałego marynarza i miała do niego olbrzymie zaufanie.
Kapitan Hull propozycję pani Weldon przyjął z radością, rzecz prosta, i natychmiast oddał do jej rozporządzenia swą kajutę kapitańską, ażeby mogła ona odbyć podróż w warunkach możliwie najdogodniejszych, co było tym konieczniejsze, iż podróż trwać miała 30 do 40 dni.
Faktem w pewnej mierze niekorzystnym dla pani Weldon była ta okoliczność jedynie, iż „Pilgrim“ musiał bezwarunkowo parę dni zatrzymać się w Valparaiso (Chili), gdzie „Pilgrim“ miał wyładować część swych wypełnionych tranem beczek. — Ale z tym trzeba się było pogodzić. Pozatym pani Weldon była młoda, silna i zdrowa, — nie obawiała się przeto niewygód podróży.
Co się tyczy kuzyna Benedykta, to ten bez jednego słowa opozycji zgodził się na wszystko, zdając się najzupełniej na wolę swej kuzynki. Kuzyn Benedykt był wogóle typem człowieka, który zgadzał się zawsze i na wszystko, nie dla tego, by był taki zgodny, lecz że wszystko było dla niego najzupełniej obojętne. Osobnik ten był sobie człeczyną najzacniejszym, lat około pięćdziesięciu, lecz tak niezaradnym, iż wprost nie sposób było pozostawiać go bez opieki. Było to życiowe dziecko. Pani Weldon traktowała go jakby był jej drugim synkiem, starszym, ale o wiele mniej aniżeli jej Janek rozgarniętym. Nie już cienki, ale wprost długi, chudy bardzo, twarz miał również ponad miarę wydłużoną, kościstą, włosy bardzo obfite, długie i gęste; charakterystyczną cechą tej oryginalnej postaci były bardzo długie ręce i nogi. Natrętnym nie był, przykrym również dla nikogo; zanudzał jednak wszystkich, a nawet i siebie. Dodatnim rysem jego charakteru było to jednak, i był bardzo zgodny i łatwy w pożyciu. Zaliczyć go było można raczej do roślinnego świata, aniżeli do istot, żyjących indywidualnem swem życiem. Był jak drzewo, wysoko strzelające ku niebu, nie dające
ni cienia, ni owoców. Był dobry, szlachetny, prawy... jego pragnieniem było: być użytecznym, lecz nie leżało to w jego uzdolnieniach. Każda chęć zrobienia komuś przysługi, kończyła się dla kuzyna Benedykta jakąś komiczną katastrofą. Mimo to wszystko, poczciwy niedołęga cieszył się ogólną sympatją, był lubiany za swe złote serce, wypełnione zresztą po brzegi jedną jedyną namiętnością tylko: miłością nauki.
Tą jego namiętnością była entomologja, t j. nauka o owadach. Jej poświęcał wszystkie dni, a często i nieprzespane noce.
By wzbogacić swe zbiory właśnie, kuzyn Benedykt udał się z państwem Weldon w daleką podróż do Nowej Zelandji. Gdy zaś pani Weldon zdecydowała się odbyć podróż do San Francisco na pokładzie „Pilgrima“, kuzyn Benedykt zgodził się bez żadnego namysłu na to, iż jej towarzyszyć będzie również i w powrotnej drodze.
Nie upłynęło trzech dni nawet, a pani Weldon wraz z synkiem, kuzynem Benedyktem, z Noon wreszcie, znalazła się na pokładzie „Pilgrima“. Gdy się to już stało, kapitan Hull chciał odrazu dać rozkaz podniesienia kotwicy, lecz powstrzymał się, a następnie się zbliżył do pani Weldan ze słowami:
— Szanowna pani zechce za powrotem zakomunikować swemu małżonkowi, iż na własną odpowiedzialność raczyła wsiąść na pokład „Pilgrima“.
— Cóż to ma znaczyć, drogi kapitanie? — ze zdziwieniem zapytała pani Weldon — czyżby pan przypuszczał, że mi grozi jakieś niebezpieczeństwo?
— Nie, pani, tego nie potrzebujesz się pani obawiać — kategorycznym tonem odpowiedział kapitan, przyczem czuć było, iż zapytanie pani Weldon trochę go dotknęło — „”Pilgrim“ jest brygiem doskonałym, któremu śmiało zaufać można; jednak wszystko jest w ręku Boga i nigdy ręczyć nie można za to co się stanie. Nie będzie pani również miała tutaj należnych jej wygód.
— Ależ jeżeli tylko o to chodzi, to niema o czem mówić, kapitanie! — zawołała z wesołym śmiechem młoda kobieta — możemy śmiało ruszać w drogę.
Wobec tego „Pilgrim“, dnia 22 stycznia. podniósł kotwicę, a dnia 2 lutego znajdował się już na niezmierzonym oceanie, w punkcie który wskazaliśmy na początku niniejszego rozdziału.
Początek podróży był więcej niż pomyślny. Bez względu na drobne wymiary statku i brak wygodnych kajut pasażerskich, pani Weldon zdołała się ulokować wcale wygodnie w dość prymitywnem zresztą pomieszczeniu kapitana. Na szczęście kajuta była dosyć obszerna, to też w dzień przebrażała się ona w salon jadalny, w którym zasiadali do stołu: pani Weldon, Janek, kuzyn Benedykt i kapitan.
Dwaj ostatni znaleźli schronienie: — pierwszy w kajucie pomocnika kapitana, zaś drugi — w obszernej kajucie, która normalnie była przeznaczona dla załogi przygodnie angażowanej.
Stali majtkowie „Pilgrima“ mieli swą kajutę oddzielną, którą od pięciu lat wspólnie zajmowali. Byli to ludzie doskonale:z morzem obznajmieni i bardzo do swego kapitana przywiązani. Byli przytem oni wszyscy ze swej służby zadowoleni, ponieważ pan Weldon nagradzał szczodrze ich pracę.
Jednym jedynym człowiekiem zupełnie obcym na pokładzie Pilgrima był kucharz, Negoro, przyjęty do służby w Auklandzie dopiero, na miejsce dawniejszego, niemca, który zbuntował się wraz z resztą załogi.
Wtedy Negoro, będący portugalczykiem, zaofiarował swe usługi i został przyjęty. Okazało się następnie, iż był to człowiek dobrze obznajmiony ze swą pracą i obowiązkowy. Z morzem był on również, jak się zdawało, wcale nie źle obznajmiony. Aczkolwiek świeżo przyjęty kucharz wypełniał: wzorowo swe obowiązki, był cichy, zgodny i gotował bardzo smacznie, kapitan nie był kontent z siebie, iż go przyjął na pokład, a to z przyczyny, iż nic nie wiedział o jego przeszłości. Nikt mu przytem Negora nie polecił, bo nikt go nie znał. Uporczywe milczenie tego czterdziesto-letniego, bladego i ponurego portugalczyka, jego stalowe, zimne, o złym wyrazie oczy, urągliwy wreszcie uśmiech, na jego wązkich wargach wiecznie się czający — również jakoś nie bardzo przypadały kapitanowi do smaku.
Czy Negoro posiadał jakieś wykształcenie?... Czem się dawniej zajmował? Gdzie się urodził i wychował?... Wszystkie te zapytania pozostawały bez odpowiedzi. Kapitanowi było wiadome to tylko, iż Negoro pragnął opuścić statek w Valparaio. Czy miał tam rodzinę jakąś, do której dążył?...
Czy też ztamtąd chciał się udać gdzieś dalej — było absolutnie niewiadome. Sternik Hewick był zdania, że kucharz: „posiada wychowanie, jakiego i oficer by się nie powstydził“, ale to były subjektywnie jedynie wrażenia, na niczem nie oparte. Prawda, iż wyrażał się on nieco wytworniej, aniżeli ogół majtków, ale to jeszcze nie dowodziło niczego. Twierdzić cośkolwiek o nim stanowczo — było nie sposób. Był tajemniczy — oto wszystko. Robił wrażenie tajemniczego z tej być może przyczyny jedynie, iż trzymał się w odosobnieniu, zdala od wszystkich. A tacy ludzie nie są lubiani.
Pomocnikiem kapitana na „Pilgrimie“, wobec braku „starszego oficera“, był tak zwany „ochotnik“, młodzieniec który dopiero się kształcił w szkole marynarzy, lecz który na statku, niemniej, pełnił obowiązki zwykłego majtka, nie z potrzeby, lecz by tym sposobem zdobyć wiedzę praktyczną. Dick Sand, tak się nazywał ów młodzieniec, urodzony był w Ameryce Północnej, w okolicach NewYorku najprawdopodobniej. Zupełnie ściśle nie było to wiadome, ponieważ biedny chłopiec był podrzutkiem, którego dobrzy ludzie znaleźli na ulicach tego wielkiego miasta; imię Dicka (Richard) otrzymał on, ponieważ takie właśnie imię nosił człowiek, który go podrzuconego znalazł na ulicy, zaś nazwisko Sand otrzymał z racji mielizny, na której został znaleziony, a która nosi miano „Sandy-Hook“. Pierwsze wychowanie maleńki Dick otrzymał w ochronce, przyczem bardzo szybko pojął swe smutne położenie i ocenił, iż ochronka, aczkolwiek starannie prowadzona, nic mu nie da, bo nic mu dać nie jest w stanie. To też mając ośm lat życia zaledwie, uprosił swoich przełożonych, aby ci zechcieli go oddać na jakiś statek. Jego prośba została wysłuchana i Dick znalazł się wkrótce na pasażerskim statku, kursującym regularnie pomiędzy portami Południowej i Północnej Ameryki.
Na statku tym, nietylko pasażerowie, ale i oficerowie zajęli się bardzo życzliwie bezdomnym sierotą i zaczęli go kształcić, tak iż Dick po trzyletniej na tym pasażerskim statku służbie, zdał egzamin do wyższej szkoły marynarskiej, do której został następnie przyjęty dzięki protekcji kapitana Hulla, Zacny ten człowiek opowiedział dzieje chłopca swemu chlebodawcy, p. Weldonowi i sprawił, iż bogaty właściciel okrętów zajął się losem Dicka, co dało ten skutek, że i profesorowie w szkole zajęli się gorliwiej jego nauką i w rezultacie pojętny, pilny i pracowity chłopiec ten w piętnastym roku życia posiadał wiedzę bardzo już rozległą.
Ponadto, Dick był zbudowany jak atleta; był silny, gibki i zręczny. Oczy miał niebieskie, przy ciemnych włosach. Zawód marynarski wyrobił w nim energję, bystrość, szybką orjentację i przedsiębiorczość. Nadmierna, umysłowa praca wyczerpała jednak nieco organizm młodego chłopca, tak iż sam kapitan Hull poradził mu, ażeby przyjął on na czas krótki obowiązki praktykanta na Pilgrimie, co będzie z dużą korzyścią dla jego wiedzy praktycznej. Dick zgodził się na to z ochotą, i tym sposobem znalazł się na pokładzie Pilgrima.
Pani Weldon znała Dicka jeszcze z San-Francisco, to też na jego widok ucieszyła się bardzo. Jeszcze bardziej uradowany był widokiem swego przyjaciela mały Janek, dla którego Dick był zawsze bardzo dobry.
Podróż tymczasem odbywała się dalej w warunkach dość sprzyjających, aczkolwiek kapitan uskarżał się trochę na wiatr nie najpomyślniejszy, który mógł, gdyby dął dłużej w tym samym zachodnim kierunku, przedłużyć znacznie podróż.
Monotonję jazdy, dnia 20 lutego, około godziny 9-ej rano, ożywił wypadek nie tak znów często na oceanie się zdarzający.
Pogoda w dniu tym była jasna, słoneczna i cicha. Korzystając z niej Dick i Janek wesoło zabawiali się na pokładzie, a następnie wdrapali się po maszcie, aż do bocianiego gniazda.
Gdy się tam znaleźli, na twarzy Dicka zamarł nagle śmiech niefrasobliwy, chwilę patrzał on uważnie na jakiś punkt oddalony a następnie zawołał głośno:
— Rozbity statek!
Krzyk ten wywabił wszystkich na pokład. Nie mówiąc już nic o kapitanie, pani Weldon i Noon, nawet kuzyn Benedykt oderwał się od swych zbiorów i zaciekawiony wychylił swą głowę zza drzwi swej wiecznie zamkniętej kajuty. Jeden tylko Negoro pozostał głuchy, jak zwykle, nawet na ten wypadek najzupełniej obojętny. Cóż go obchodzić mógł cudzy, rozbity statek?!
Wszyscy wpatrywali się z uwagą w daleki ciemny punkt na morzu, znajdujący się od nich w odległości trzech mil mniej więcej.
— Niema wątpliwości, że to jest rozbity statek! — powiedział kapitan.
— Ach, Boże! — zawołała wtedy pani Weldon — kapitanie, śpieszmy tam!... Przecież na tych szczątkach znajdować się mogą ludzie wyczekujący pomocy?!
— Przekonamy się o tem — odpowiedział spokojnie kapitan, który, zwracając się następnie do sternika, zakomenderował:
— Howicku, skieruj statek ku rozbitym szczątkom.
W bardzo krótkim czasie Pilgrim znajdował się już w odległości pół mili od rozbitego statku. Wtedy wszyscy z całą dokładnością rozpoznać byli w stanie, iż statek, leżący na lewym boku, był ciężko uszkodzony i fale zalewały jego część już w wodzie się znajdującą.
— Tutaj miało miejsce zetknięcie się dwóch statków — powiedział z bólem w głosie kapitan Hull, pokazując pani Weldon dużą szczelinę widniejącą w prawym boku statku, — gdyby otwór ten znajdował się pod wodą, statek zatonąłby już oddawna; na szczęście zdarzyło się inaczej.
— No, w takim razie, chwała Bogu, że przynajmniej na tym nieszczęsnym statku niema rozbitków — rzekła z westchnieniem ulgi pani Weldon — boć przecież statek, który był winowajcą zderzenia się, musiał wziąć niewątpliwie całą załogę statku poszkodowanego na swój pokład.
— Tak przynajmniej statek ten uczynić był obowiązany — odpowiedział kapitan — mogło się stać wszelako i inaczej, tak mianowicie, że załoga tonącego statku zmuszona została do szukania ratunku na swych własnych szalupach. Bardzo często się bowiem zdarza, iż statki, które wyszły cało z wypadku, ratują się ucieczką, ażeby uniknąć odpowiedzialności.
Pani Weldon podniosła wtedy na mówiącego swe piękne, pełne zdumienia oczy.
— Czyżby mogli się znaleźć ludzie-zawolała-do tego stopnia podli, by pozostawić bez ratunku tonących, świadomi przytem jeszcze, iż są winni nieszczęściu? Czyżby się mógł znaleźć kapitan, do tego stopnia nieludzki?
— Niestety, podobnego rodzaju nikczemnicy trafiają się dosyć często, pomiędzy żeglarzami wszystkich narodowości, zaś najczęściej — pomiędzy Anglikami. Chęć uniknięcia odpowiedzialności, a zwłaszcza obawa, iż w razie stwierdzenia winy, przyjdzie płacić odszkodowanie za uczynione straty, aż nazbyt często sprawia iż winowajcy, nie troszcząc się o załogę skazaną ich czynem na zagładę-w szybkiej ucieczce, starają się zatrzeć swój ślad. I w tym wypadku tak właśnie się niewątpliwie stało. zaś to moje mniemanie opieram na fakcie, że nie widzę u boków tonącego statku ani jednej łodzi ratunkowej. Gdyby osada była przyjęta na pokład tamtego statku, — szalupy byłyby pozostały.
— Może jednak zostały one porwane falami — nieśmiało odważył się wtrącić swe zdanie młody Dick.
— Byłyby wtedy pozostały resztki sznurów, a tych nie widzę tutaj — odpowiedział kapitan. — Stwierdza to, iż były opuszczane na wodę przez samą załogę.
— A więc w takim razie należy jedynie prosić Boga, ażeby nieszczęśliwym pozwolił cało dotrzeć do brzegów — żałośliwym głosem powiedziała pani Weldon.
— Niestety!.. Staćby się to mogło cudem chyba jedynie. Najbliższy ląd jest tak daleko, iż nadzieje ocalenia równa się zeru.
— Mamo, mamo! — wmieszał się nieoczekiwanie do rozmowy mały Janek — mnie się zdaje, iż z tamtego statku dochodzi do nos głos jakiś. Może więc tam ktoś pozostał?
Te słowa chłopczyny zastanowiły wszystkich. Zaczęli się uważnie przysłuchiwać.
— Mam wrażenie — powiedział nakoniec Dick — jakbym słyszał szczekanie psa.
— Tak jest, — zawołał radośnie Janek — to piesek szczeka! My go uratujemy, nieprawdaż mamusiu?...
— Poproś o to kapitana, dziecino moja! On jest tutaj panem — odpowiedziała ciepłym głosem pani Weldon — jestem jednak przekonana, że wysłucha on twej prośby.
— Uczynię to bez najmniejszej kwestji, proszę pani. Grzechem by było pozostawiać na pastwę głodowej, powolnej śmierci nieszczęśliwe stworzenie.
Po wypowiedzeniu słów tych, zacny kapitan zwrócił się z rozkazem do sternika:
— Hallo!... zatrzymać statek i spuścić na wodę szalupę. Dicku — mówił dalej kapitan, zwracając się do praktykanta, — pojedziesz ze mną, ażeby obejrzeć pozostałe szczątki i przeprowadzić na statek tego nieszczęśliwego psiaka.
— Słucham! — odpowiedział młody chłopiec, przywykły do ślepego posłuszeństwa.
Nie upłynęło pięciu minut nawet, jak mała łódka kapitańska płynęła ku resztkom rozbitego statku, popychana dwoma parami wioseł, znajdujących się w żylastych rękach dwóch marynarzy. Młody Dick zajął miejsce przy sterze i skierował łódkę ku rufie, gdzie, jak się zdawało, najłatwiej było można wydostać się na pokład.
W miarę zbliżania się statku, szczekanie słychać było coraz wyraźniej, aż nakoniec wielki pies ukazał się na parapecie, utrzymując się z trudem na pochyłości.
— Dicku!... stop! — zakomenderował kapitan.
Pies, na widok zbliżających się, zaczął ujadać gwałtownie, a następnie wyć żałośnie i podbiegać do drzwi, do wnętrza statku prowadzących.
— Czyżby się tam ktoś znajdował? — zrobił uwagę kapitan.
— Uważaj, piesku, uważaj, bo spadniesz, — wołał tymczasem z oddali mały Janek, przesyłając psu powietrzne pocałunki.
Pies na ten głos ucichł nagle, wyciągnął mordę i zaczął węszyć.
W tej samej chwili ze swego kuchennego państwa wyszedł na pokład Negoro i w milczeniu, jak zazwyczaj, zbliżył się ku przodowi statku.
Zaledwie Negoro zaczął się zbliżać ku rozbitemu statkowi, idąc po pokładzie »Pilgrima“, zachowywanie się psa zmieniło się zasadniczo. Ze wściekłem ujadaniem zaczął się rwać ku Pilgrimowi i była chwila, iż chciał się już rzucić do wody.
Brwi Portugalczyka na widok psa zmarszczyły się, a twarz zawsze blada nabrała ziemistych odcieniów. Negoro niczem wszelako nie ujawnił swego wzburzenia, i równie spokojnie, jak przyszedł, wrócił do swej kuchni, jakby nie znajdując nic ciekawego w widoku tonącego statku.
— Co się temu psu nagle stało, wściekł się, czy co? — zapytał kapitan Hull ze zdziwieniem.
Lecz z oddaleniem się Negora i pies uspokoił się momentalnie.
— Biedak, najwidoczniej ginie z głodu — zrobił uwagę kapitan — i to go chwilami do szału doprowadza.
Łódź tymczasem przybita już do brzegu tonącego statku, z wody się wynurzającego i wtedy Dick przeczytał nazwę okrętu: »Waldeck“. Nic ponad to. Z budowy pudła wszelako i z różnych innych szczegółów, które ujść nie mogły fachowemu oku, kapitan Hull wywnioskował, iż Waldeck byt zbudowany w Ameryce, czego dowodziła zresztą sama nazwa. Statek miał około 500 ton objętości.
Po za psem na statku nie było najmniejszego śladu żywej istoty. Stan pokładu okrętowego, z którego fale zmiotły już wszystko, ujawniał, iż katastrofa dość już dawno się wydarzyła.
— Jeżeli na statku tym ludzie pozostali nawet, to oddawna musieli już poumierać z głodu i pragnienia — odezwał się smutnym głosem sternik Howick — i jestem zdumiony, że ten pies żyje jeszcze, wypadek bowiem, zdarzył się conajmniej dwa tygodnie temu.
— Masz, najzupełniejszą słuszność Howicku, — przyznał kapitan — jednak obowiązkiem naszym, gdy raz już tu jesteśmy, zbadać wnętrze statku, zwłaszcza iż zachowywanie się tego psa daje do myślenia. Być może, iż znajdziemy jeszcze pod pokładem nieszczęśliwych, na ratunek oczekujących.
— Znajdziemy conajwyżej parę trupów — pochmurnie odpowiedział stary sternik.
— Mylisz się Howicku — pełnym wiary głosem odezwał się Dick — inne zupełnie byłoby zachowywanie się tego psa, gdyby w kajutach nie było nikogo żyjącego.
Pies, jakby zrozumiał słowa te, z głośnym skowytem poskoczył ku drzwiom, do kajut wiodącym, a następnie jednym skokiem rzucił się do wody i zaczął płynąć ku łódce, na którą wydostały go bez większego trudu silne ręce majtków i Dicka. Gdy pies znalazł się już w łodzi, natychmiast podbiegł do beczułki ze słodką wodą i zaczął pić chciwie.
— Otóż to, — zawołał sternik — czyż nie mówiłem?.. — biedak zdychał z pragnienia.
No, teraz możemy już śmiało wracać do Pilgrima.
I, mówiąc to, uderzył wiosłami, które oddaliły natychmiast łódkę od rozbitego pudła.
Lecz pies spostrzegł to natychmiast, bez najmniejszego ociągania się zaprzestał gasić pragnienie i zaczął wyć żałośnie, zwracając mordę ku okrętowym szczątkom. Jego postać i wycie były tak wymowne, że zrozumieć je musiał każden. Nie mogło już ulegać najmniejszej wątpliwości, iż na statku ktoś się znajdował, właściciel psa najprawdopodobniej. Lecz z jakich przyczyn nie dawał on znaku życia? Jeżeli żyje, to słyszeć musiał przecież głosy nawołujących majtków.. Dlaczego więc nie odpowiada?...
Wahać się wszelako było nie sposób dłużej. Łódka powtórnie przybliżyła się do pudła, a gdy się to stało, pies momentalnie wydostał się na pokład i stanął przy drzwiach kajuty, przymilającym skomleniem przywołując przybyłych.
Dick i kapitan podążyli za nim i wydostali się na pokład, po którym, czołgając się, z wielkim trudem dotarli do przejścia między masztami i weszli pod pokład. Gdy się tam znaleźli, ujrzeli pięć ciał, które leżały bez ruchu na podłodze, zdawało się, że martwe. Byli to murzyni.
— Spóźniliśmy się — smutnie powiedział kapitan, zdejmując czapkę z głowy. — Niech ich Bóg przyjmie do Chwały Swojej.
Lecz pies najwidoczniej nie podzielał zdania tego, gdyż z głośnymi skowytami rzucał się na nieruchome ciała, liżąc ręce i twarze.
— Możliwe, iż w biedakach tych tli jeszcze życie, że znajdują się oni w silnem omdleniu jedynie, wywołanem wycieńczeniem organizmu — odezwał się Dick — w każdym razie nie możemy ich tak pozostawić, bez porobienia prób przyprowadzenia ich do życia.
Dla wykonania powyższego, nieszczęśliwi szalupami zostali przewiezieni na pokład „Pilgrima“, gdzie po licznych zabiegach zaczęli wszyscy powracać do życia.
Wtedy kapitan zawołał Negora, ażeby ten dał buljonu i rumu dla uratowanych.
Nie zdążył kapitan wymówić słowa Negoro, gdy pies, który do tej chwili tulił się do uratowanych, skomląc cicho, stanął wyprostowany i zaczął pokazywać groźne kły.
— Negoro! — zawołał kapitan ponownie — ogłuchłeś, czy co?
Portugalczyk ukazał się nakoniec na pokładzie, lecz wtedy pies jednym skokiem rzucił się na niego, chcąc go pochwycić za gardło.
Na szczęście inni majtkowie pochwycili rozjuszonego psa.
— Co to ma znaczyć? — zapytał zdziwionym głosem kapitan Hull — z jakiej przyczyny pies ten, taki łaskawy dla wszystkich, tobie jednemu pokazuje zęby, Negoro? — Czy go znałeś? — I może wtedy wyrządziłeś mu jakąś krzywdę?
— Ja? Pierwszy raz w życiu widzę psa tego — spokojnie odpowiedział Negoro — z głodu oszalało psisko i upatrzyło sobie coś do mnie.
— Szczególna rzecz — szepnął do siebie wtedy Dick — i myślę, że pies ten mógłby nam opowiedzieć wiele o przeszłości tego człowieka, którego nie znamy zupełnie.
Bez względu na to, iż było to hańbą cywilizacji, do samego niemial końce XIX-go stulecia handel niewolnikami w pewnych okolicach Afryki kwitł nieprzerwanie, na wielką był nawet prowadzony skalę, Bez względu na międzynarodowe konwencje, jak również staranny nadzór licznych, krążących po morzach okrętów wojennych wszystkich państw Europy — statki pełno niewolników odbijały, od brzegów Angoli i Mozambiku zwłaszcza, aby dowozić „heban“ t. j. czarnych niewolników, do różnych punktów odbiorczych, pomiędzy którymi, co ze wstydem przyznać trzeba, były i zakątki świata cywilizowanego.
Wszystko to było wiadome kapitanowi Hullowi jaknajlepiej, to też pierwszą jego myślą było, iż „Waldeck“ należał do tego samego typu statków i że uratowani murzyni — to byli niewolnicy na sprzedaż wiezieni?
Tak było, czy inaczej, ocaleni niewolnicy stali się wolnymi z chwilą, gdy wstąpili nogą na pokład okrętu, pod amerykańską flagą płynącego. To też pani Weldon już naprzód cieszyła się myślą, że biedakom udzieli tej radosnej nowiny, gdy tylko wrócą oni do pełnej przytomności.
Otoczono nieszczęśliwych najstaranniejszą opieką i już po upływie trzech dni wszyscy negrzy znajdowali się we wcale już dobrym stanie zdrowia. Można było wtedy rozpocząć badanie. Wszyscy mówili płynnie po angielsku, wyrażając się przytem bardzo poprawnie.
— Wasz statek zginął dzięki zetknięciu się z drugim? — zapytał przedewszystkiem kapitan Hull.
— Tak jest — odpowiedział najstarszy z gromadki ocalonych, wysoki, silny mężczyzna lat około 60-u, z sympatyczną twarzą, w której przejawiały się rozum i silna wola — stało się to nocą, gdyśmy spali w swej kajucie, musiało się to stać nagle bardzo, bo gdyśmy się nakoniec przebudzili i wyszli na pokład, ujrzeliśmy jedynie dwie „Waldecka“ łodzie, ginące już w mgle oddania. — Myśmy jedni na statku pozostali — zapomnieni. Winny katastrofy statek — uciekł najwidoczniej.
— Zkąd i dokąd płynął „Waldeck“?
— Z Melburne, w Australji, do portów Południowej Amoryki.
— A więc wy nie jesteście niewolnikami? — zapytał szybko orjentujący się Dick, wyciągając do starca rękę.
— Dzięki Niebiosom jesteśmy wolnymi obywatelami Stanów Zjednoczonych Północnej Ameryki — z poczuciem godności odpowiedział stary Tom, za siebie i za swych przyjaciół. — Pamiętam ja okropności niewoli, ponieważ mnie wywieźli z Afryki, gdy byłem bardzo małym chłopcem, dzieckiem prawie i sprzedali do plantacji znajdujących się w Południowej Ameryce. Szczęśliwy traf sprawił, iż ztamtąd dostałem się do Pensylwanji, gdzie nietylko uzyskałem swobodę, ale pozyskałem nawet prawa obywatelskie Stanów. Co się zaś tyczy moich towarzyszy, to jeden z nich jest moim synem i nazywa się Baty. Tak on, jak i pozostała reszta przyjaciół moich urodziła się już z rodziców wolnych, tak iż wszyscy oni są już wolnymi obywatelami Ameryki. W poszukiwaniu pracy pojechaliśmy, przed pięcioma laty, do Australji, gdzie pracowaliśmy w plantacjach. Poszczęściło nam się, gdyż zarabialiśmy dosyć dużo i obecnie właśnie, na pokładzie Waldecka, wracaliśmy do swych rodzin, gdy oto zły los nietylko pozbawił nas pięcioletnich naszych zarobków, ale i sami omal nie utraciliśmy życia.
— Oto cała nasza historja, — zakończył stary Tom swe przemówienie.
Wszystko to opowiedziane było z taką szczerością, że nikt nie powątpiewał w prawdę słów starego murzyna.
Następnie tak Tom, jak i jego towarzysze: Baty, Herkules, Austyn i Akteon gorąco dziękować zaczęli za uratowanie im życia.
Nie mniej wdzięczny od ludzi był i pies za ocalenie. Był to okaz pierwszorzędny, należący do rasy brytanów, o ile się zdaje. Wabił się „Dingo“. Według opowieści murzynów, należał on do kapitana, który go znalazł w warunkach dość niezwykłych, na poły martwego, w Afryce, nad brzegami rzeki Kongo. Dingo okazywał swemu wybawcy duże przywiązanie, lecz był stale bardzo smutny i osowiały. Jego olbrzymia siła i odwaga były ogólnie znane. Znaleziony był w obroży, na której znajdowały się napisy:„Dingo, oraz litery: S. V.”
Wypadek z Waldeckiem okazał się nader korzystny dla jednego z pasażerów „Pilgrima“. Szczęśliwcem tym był mały Janek mianowicie, ponieważ pozyskał dwóch przyjaciół: Dinga i Herkulesa. Ten ostatni był jednym z murzynów, zbudowany jak atleta, o sile wprost niewiarogodnej. łagodny przytem jak dziecko. Chłopczyk bawił się z nimi po całych dniach, co rozweselało jego matkę zmartwioną nieco tym, iż wiatr dął bez zmiany w kierunku nieprzyjaznym, co mogło bardzo opóźnić podróż.
Mały Janek ogromnie patrzeć lubił na swego świeżo pozyskanego przyjaciela, olbrzyma, mającego około siedmiu stóp wysokości. Nie tylko się go nie obawiał, lecz z najwyższą radością się z nim bawił. Podobało mu się to zwłaszcza, gdy Herkules stawiał go sobie na swych potężnych dłoniach i tak podnosił w górę, jakby małą jakąś laleczkę.
— Jestem najwyższym „człowiekiem“ na całym pokładzie, — wołał chłopczyna z radosnym śmiechem.
— A czy ja jestem bardzo ciężki? — zapytywał.
— Ogromnie! — odpowiadał Herkules — jak motyl na trawce bujający!
Innego rodzaju, lecz również przyjacielem nad wyraz rozkosznym był Dingo. Pies ten na pokładzie Waldecka, według relacji murzynów, — unikał ludzi, na Pilgrimie zachowywał się zupełnie inaczej. Przepadał zwłaszcza za Jankiem, który znów lubił szalenie jeździć na brytanie i był wierzchowcem o wiele lepszym, aniżeli najpiękniejsze konie na biegunach.
Nie zawsze, niestety. mały Janek mógł spędzać swój czas na tak miłych zabawach, a to z przyczyny, iż pani Weldon, korzystając z tego, że na pokładzie Pilgrima wszyscy mieli dużo wolnego czasu, rozpoczęła uczyć Janka trudnej sztuki czytania. By mu jednak ułatwić zdobycie tej wiedzy, zaczęła naukę od zabawki jakby; Janek mianowicie rozpoznawać zaczął litery na ruchomych deseczkach, a gdy się to stało, zwolna z liter takich pojedyńczych układał naprzód oddzielne wyrazy, jak: mama, tata, Dick, Dingo...
a następnie i całe zdania. Była to doskonała zabawa, którą chłopczyna polubi!ł tak bardzo, iż się nią zajmował nawet wtedy, gdy matki przy nim nie było.
Pewnego dnia literami temi zaczął się zajmować również i Dingo. Naprzód obwąchał każdą deseczkę starannie, a następnie i literom pilnie przyglądać się zaczął. Aż wreszcie jedna z deseczek jego specjalną zwróciła uwagę, stał nad nią długo, machał długo swym puszystym ogonem, aż wreszcie głośno szczeknął i porwał zębami deseczkę, którą złożył potem ostrożnie zdaleka od innych liter.
Była to deseczka z literą „S”.
— Dingo!... co ty robisz? — zawołaj przestraszony chłopczyk, pełen obawy o całość swych deseczek.
Lecz wielki brytan nie miał żadnego zamiaru niszczenia liter, nie odstępował niemniej od nich; przeciwnie — stanął nad całą resztą pozostałych liter, wpatrywał się w nie długo, aż wreszcie pochwycił pyskiem deseczkę drugą, którą położył obok pierwszej.
Gdy tego dokonał, jakby z tryumfem podniósł łeb do góry i głośno zaszczekał.
Mały Janek, jak również i stary Tom, który w tej chwili opiekował się chłopczykiem, byli jednakowo zdumieni zachowywaniem się Dinga. Janek był przy tem przekonany, iż jego czworonożny przyjaciel również się nauczył czytać, a przynajmniej rozpoznaje litery nie gorzej od niego.
— Mamo! Dicku!... chodźcie tutaj jak najprędzej — wołał uradowanym głosem —
chodźcie! przekonajcie się, że nasz Dingo umie czytać.
Pierwszy Dick Sand zbliżył się do psa, który nieruchomo stał wciąż nad literami przez siebie wybranemi i przeczytał: „S. V.“
— Zechciej zmieszać litery, a zobaczysz, że Dingo wybierze je powtórnie — wołał Janek pełnym głębokiej wiary głosem.
Wołania te zainteresowały również kapitana Hulla oraz panią Weldon, która dopiero teraz miała możność oderwania się od swej pracy, jaką była zajęta w swej kajucie.
Dick, mimo pewnego oporu Dinga, zmieszał wszystkie litery razem, a następnie rozłożył je wszystkie ponownie przed psem, Wtedy ten delikatnie zaczął naprzód obwąchiwać deseczki, przyglądać się im, aż wreszcie wybrał z ich liczby powtórnie te same, na których były litery „S. V.”
— Rzecz zaprawdę zdumiewająca — odezwała się pani Weldon — czyżby ten pies istotnie rozpoznawał litery?
— Zwłaszcza że są to te same litery, które Dingo ma wyryte na swej obroży —
powiedział w głębokiem zamyśleniu kapitan Hull — Tomie!... wszak kapitan Waldecka miał podobno znaleźć tego psa nad brzegami Kongo, wszak prawda?
— Tak jest, panie kapitanie — odpowiedział stary Tom — kapitan Waldecka niejednokrotnie opowiadał historję znalezienia psa tego nad brzegami Kongo.
— Hal w takim razie pies ten miałby wiele do opowiedzenia o sobie — zrobił uwagę kapitan — i wielka szkoda, że to rozumne zwierzę niema możności zrobienia tego, bo w takim razie powiedziałby on nam może...
Tutaj kapitan Hull zamilkł i wpadł w głębokie zamyślenie.
— Litery te, przez psa wybrane, coś, widzę, przypominają ci, panie kapitanie z zaciekawieniem zapytała pani Weldon.
— Być może, pani. Coś mi się tam kołacze w głowie, jakaś myśl zamglona, jakieś wspomnienie... Byłby to dziwny zbieg okoliczności w każdym razie. Możliwe, iż litery te dają wskazówki co do losu pewnego młodego podróżnika po Afryce, los którego do dziś jest niewiadomy.
— O kim takim mówisz kapitanie? — zapytała pani Weldon — nie przypominam sobie bowiem imienia i nazwiska, któreby się od liter tych „S, V.” rozpoczynały?
— O, pani mogła nie słyszeć nawet o francuskim uczonym, Samuelu Vernon, który udał się do Środkowej Afryki coś przed dwoma laty z polecenia paryskiego towarzystwa geograficznego. Miał on zamiar przejść przez czarny kontynent z zachodu na wschód: Otóż tę swą wyprawę rozpocząć miał, o ile sobie przypominam, od ujścia Kongo właśnie, zaś kresem jego podróży miały być: przylądek Delhado i ujście rzeki Romuwa, pobrzeżami której kroczyć właśnie miała wyprawa wspomnianego podróżnika.
— I uczony ten nazywał się Samuel Vernon?
— Tego ostatniego faktu jestem pewien w zupełności. Otóż możliwe, iż pierwsze litery imienia i nazwiska tego podróżnika właśnie wyryte zostały na obroży Dinga.
— I losy tego podróżnika nie są wiadome, bez względu na to, iż rozpoczął on swą podróż przed dwoma z górą laty? — ze wzruszeniem dopytywała pani Weldon.
— Niestety, wszelkie wieści o nim zaginęły i nie są znane dotychczas nikomu absolutnie. Najprawdopodobniej został on zabity gdzieś po drodze przez dzikich.
— Więc pan przypuszcza, że Dingo należał do tego nieszczęśliwego podróżnika?.. Lecz czy było wiadome, że ów Samuel Vernon wziął ze sobą psa, w tę daleką udając się drogę?
— Jest to tylko moje przypuszczenie, które uczyniłem wtedy dopiero, gdy ujrzałem, że Dingo z całego alfabetu wybierał te właśnie litery. W podobnych podróżach bywają zazwyczaj postoje bardzo długie. Otóż Samuel Vernon dla zabicia czasu mógł pojętne zwierzę wyuczyć rozpoznawania pierwszych liter swego imienia i nazwiska. Po katastrofie, zwłaszcza jeżeli miała ona miejsce zaraz na początku podróży, pies łatwo mógł wrócić do punktu, z którego wyprawa wyruszyła, to jest do ujścia rzeki Kongo.
— Powiedz mi jeszcze jedno, kapitanie, — czy ten Samuel Vernon samotnie udał się w swą podróż, w towarzystwie jednego tylko psa, co zresztą jest przypuszczeniem tylko? — zapytała raz jeszcze młoda kobieta.
— Żadne bliższe szczegóły wyprawy Samula Vernona nie są mi wiadome pani. Lecz Jest to niemożliwe, by mógł się on wybrać samotnie w podróż podobną. Zazwyczaj wyprawy podobnego rodzaju się odbywają przy współudziale, bardzo licznem czasami, krajowców, którzy pełnią obowiązki tragarzy i przewodników. Bez pomocy takiej podróżowanie po Afryce jest niemożliwe. Tak więc było niewątpliwie i w wypadku omawianym. Czy jednak Vernonowi towarzyszył jaki europejczyk? — nie jest mi to wiadome. Być może, iż Dingo mógłby nam coś u tym powiedzieć?.. Możeby go o to zapytać?... ze śmiechem zakończył słowa swe kapitan.
W tej samej chwili Dingo podniósł swój łeb w górę i zawył żałośnie, lecz prawie natychmiast jego rozumne oczy nabiegły krwią i zamigotał w nich wyraz straszliwej wściekłości.
Zdumiony kapitan rozejrzał się dokoła i jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem portugalczyka, który w tym samym momencie wychylił się ze swej kuchni.
— Z jakiej przyczyny pies ten tak bardzo cię nienawidzi, Negoro? — zapytał kapitan.
— Czyż ja to mogę wiedzieć? — odpowiedział kucharz — najwidoczniej moja osoba nie znalazła w jego oczach łaski.
— Jest wprost niemożliwością, byś nie znał tego psa dawniej — stanowczym tonem powiedział kapitan — przyznaj się, gdzie się z nim spotkałeś?... Może to było w Afryce?
— Możliwe, iż pies ten widział mnie kiedyś i być może również, że go wtedy gdzieś tam kopnąłem — urągliwym głosem odpowiedział Negoro — z psami bowiem w bliższe, przyjazne stosunki nie wchodziłem nigdy, trudno więc wymagać, bym fakt ten zapamiętał.
I Negoro, po wymówieniu słów tych cofnął się do swej kajuty, rzuciwszy przedtem psu pełne nienawiści spojrzenie.
— Dziwne jest to wszystko, bardzo dziwne — powiedziała pani Weldon — bo tylko spójrz, kapitanie, gdy Nogoro stał się niewidoczny, Dingo jest znów najspokojniejszy, gdy przed chwilą było to straszne i niebezpieczne zwierzę.
— Musi być w tem jakaś tajemnica, niewątpliwie — odpowiedział kapitan — przecież Dingo, mimo swej siły, jest psem najłagodniejszym w świecie, a tylko widok Nogora doprowadza go do wściekłości.
Lecz Dinga nio tylko widok portugalczyka wprawiał w szaleństwo. Wystarczało samo wymówienie imienia Negoro.
I w tym wypadku, gdy usłyszał słowo to z ust kapitana, momentalnie wyrwał się z rąk obejmującego go za szyję Janka i jak wściekły rzucił się ku drzwiom kuchni, które na szczęście były dobrze zamknięte.
Dnia 19 lutego, nakoniec, po uporczywej ciszy, wiać zaczął lekki wiatr, północnozachodni, który pozwalał „Pilgrimowi“ na robienie sześciu węzłów na godzinę w niezupełnie dobrym kierunku, na nieszczęście. A statek już trzy tygodnie prawie znajdował się w drodze, co nie przeszkadzało temu, iż zbliżył się bardzo niewiele do celu swej podróży.
Dnia tego pani Weldon, jak zazwyczaj, przechadzała się rankiem po pokładzie, gdy wtem jej uwagę zwrócił dziwny odblask wód oceanu, które były tak jasne, że aż wzrok raziły; zabarwienie wody było przytem najwyraźniej czerwone.
— Z jakiej przyczyny morze ma dziś kolor czerwony — zapytała przechodzącego Dicka młoda kobieta.
— Powodem tego — odpowiedział zapytany — są miljardy maleńkich skorupiaków w rodzaju drobnych krewetek, którymi zazwyczaj się karmią wielkie, morskie zwierzęta ssące.
— O mamo, mamo! — zawołał wtedy Janek — więc to są raki? W takim razie proszę cię bardzo, byś kazała Negorowi nałowić ich trochę, bo ja zupę rakową tak bardzo przecież lubię?!...
Dick roześmiał się głośno.
— Podzielasz gust wielorybów, Janku kochany — odpowiedział chłopczynie — na nieszczęście wszelako raczki, które widzimy, są tak drobne, że ich łowić nie sposób. Zaś widzimy je, bo są w wielkich masach; jest ich miljardy miljardów. Ławica, na którą myśmy się dostali, ciągnie się na parę mil dookoła. Jest to prawdziwe „pastwisko wielorybów“, według wyrażenia rybaków.
— Ach! gdybyśmy spotkali takie pastwisko przed miesiącem, gdyśmy to na wieloryby polowali, — odezwał się Howick — zaraz byśmy się wzięli do porządkowania harpunów. Bo poszedłbym o zakład, że niezadługo natkniemy się na wieloryba.
Jakby na rozkaz, w tej samej chwili rozległ się głos majtka, stojącego na pokładzie okrętu:
— Wieloryb z prawej strony okrętu, pod wiatr!
Kapitan, jak prawdziwy zamiłowany myśliwy, aż podskoczył z radości.
— Co, wieloryb? — cóż to za miła niespodzianka, co za traf szczęśliwy!.
Istotnie, o jakie cztery mile od statku, niespokojne ruchy fal wskazywały, iż tam jakieś wielkie zwierzę znajdować się musi.
Kapitan Hull i cała osada z zajęciem przyglądała się olbrzymiemu ssakowi, który mieć musiał, sądząc na oko, około 70 stóp długości; należał więc do bardzo wielkich.
— Pół tuzina takich okazów, a zapełniłoby się wszystkie próżne nasze beczki — odezwał się Howick.
— Z pewnością tak by było — odpowiedział kapitan.
— Jeżeli byśmy tak zdecydowali się na złowienie go, choć w części powetowalibyśmy sobie nasze poprzednie niepowodzenia — raz jeszcze odezwał się Howick, zwracając się do kapitana, przyczem w jego głosie wyczuć było można wyraźną prośbę.
— To prawda, — rzekł Dick — połów jednak nie zawsze się udaje, przyczem mieści on w sobie zawsze pewne niebezpieczeństwo... A nas jest teraz tak niewielu na pokładzie!
— Rozsądek przemawia przez usta twoje, Dicku, niewątpliwie — wmieszał się do rozmowy kapitan — wieloryby mają do tego stopnia silne ogony istotnie, że najmocniej zbudowana łódź nie wytrzymuje uderzenia.
— Z drugiej jednak strony złowienie takiego kolosa dałoby nam ogromne korzyści — dokończył kapitan, a cała osada te jego ostatnie słowa przyjęła z wyrazami głośnego uznania.
— Ze sto beczek tranu wytopić by można! — wołano.
Kapitan milczał, lecz było widoczne, iż ma ogromną ochotę uledz prośbom całej załogi.
Wtem odezwał się cieniutki głosik:
— Mamo, poproś kapitana, ażeby mi złowił tego wieloryba, bo ogromną mam ochotę przypatrzeć mu się z blizka.
To mały Janek rzucał na szalę wagę swego głosu.
— Tak maleńki?! — wesoło już zawołał wtedy kapitan — a więc dobrze, postaram się spełnić to twoje życzenie.
— Wszak prawda, zuchy? — mówił dalej, zwracając się do majtków — nie wielu jest nas wprawdzie, lecz możeby się dało temu jakoś zaradzić?
— Ależ, kapitanie, — chórem zawołali majtkowie — nas sześciu w łodzi wystarczy jakoś, zaś statkiem zaopiekuje się przecież pan Dick!
— Widzę, iż będę musiał uledz waszym prośbom... — powiedział po chwili zmagania się ze sobą kapitan.
— Tak, tak! — odpowiedzieli majtkowie — wyruszamy na łowy!
— Kapitanie, zbyt mała będzie was liczba, a to wieloryb potężny wyjątkowo — odważył się wystąpić z protestem Dick!
Ale zgorączkowany i ogarnięty namiętnością łowów kapitan nie zwrócił większej uwagi na słowa młodego chłopca.
— Toż to jest drobnostka, Dicku — odpowiedział — czyż to dla mnie pierwszyzna? Sam rzucać będę harpunem i zobaczysz jak szybko załatwię się z tym olbrzymem.
— Hurrah!... niech żyje nasz kapitan — wołała cała załoga, ogarnięta już szałem mordowania i nadzieja, pokaźnych zysków.
Pragnienie polowania było do tego stopnia w całej załodze silne, że nawet pani Weldon nie śmiała protestować. Niepokoiła ją jednak zbyt mała osada.
Lecz kapitan Hull uspokoił ją pod tym względem.
— Nie po raz pierwszy mi się zdarza wyruszać na połów w jednej tylko łódce i wynik był zawsze pomyślny. I niech mi pani wierzy, że nam nic nie zagraża. Pewne ryzyko jest, oczywiście, lecz niebezpieczeństwo towarzyszy każdemu naszemu krokowi przecież?...
Pani Weldon, uspokojona słowami temi, nie sprzeciwiała się więcej, zwłaszcza iż nie mogła wiedzieć przecież, że kapitan nie zupełnie szczerze jej wszystko powiedział. Wyprawa bowiem na wieloryba w jednej tylko łodzi — była zawsze bardzo ryzykowną. Jedno wadliwe uderzenie wiosłem wtedy, — groziło nieuchronną zgubą.
W dodatku, wobec małej liczby majtków, kapitan był zmuszony sam przyjąć udział w wyprawie, pozostawiając dowództwo statku — piętnastoletniemu dziecku!...
Cofać się jednak już było nie sposób.
— Dicku! — rzekł do młodego chłopca odprowadzając go na stronę — oddaję statek pod twoją opiekę. Pamiętaj, iż na twej głowie będzie teraz bezpieczeństwo żony naszego chlebodawcy i jego małego synka. Mam jednak całą nadzieję, iż moja nieobecność nie potrwa zbyt długo.
— Dołożę wszystkich sił, ażeby podołać zadaniu — odpowiedział poważnie młody chłopiec.
Dick miał niekłamaną ochotę wziąć udział w łowach, zdawał sobie jednak doskonale z tego sprawę, że na łodzi — silne ramię jest przedewszystkiem pożądane, gdy znów na statku tylko on jeden z całej załogi był zdolen w pewnej choć mierze do zastąpienia kapitana.
Nakoniec przyszła chwila odjazdu; czterech majtków zajęło miejsce przy wiosłach sternik Howick ulokował się na swem zwykłem miejscu, t. j. przy rudlu, kapitan Hull wreszcie stanął na przodzie łodzi, z harpunem w ręku.
Pogoda zdawała się sprzyjać wyprawie, morze było spokojne doskonale się nadające do manewrowania łodzią.
Rzuciwszy okiem na łódź, dla sprawdzenia, czy wszystko jest w niej w porządku, kapitan raz jeszcze przywołał do siebie Dicka.
— Dicku — powiedział — żagle pozostawiłem ci w takim układzie, że będziesz mógł manewrować statkiem bez większych trudności. Brałem pod uwagę słaby wiatr, jaki mamy od dość już dawna; gdyby się on zmienił wszelako nagle, to Tom i jego towarzysze są już dosyć dobrze oznajmieni z rzemiosłem majtków i będą zdolni niewątpliwie dać ci pomoc w każdym wypadku.
— Możecie jechać spokojnie, panie kapitanie — odpowiedział na te słowa Tom stary — my wszyscy z radością i z największą starannością spełnimy każden rozkaz pana Dicka Sanda i ręczymy za porządek na statku.
— Widzisz, Dicku, jakich mieć będziesz wiernych i chętnych pomocników — mówił dalej kapitan — pamiętaj tylko o jednem, iż tobie nie wolno opuścić teraz, jako jedynemu odpowiedzialnemu kapitanowi, statku pod żadnym pozorem. Jeżeliby połów nasz zmusił łódź do zbytniego oddalenia się od statku, to podążaj za nami, gdybyśmy nie wrócili przed nocą, pozapalaj latarnie na masztach. A gdyby okazała się potrzeba bliższego podpłynięcia ku nam, dam ci wtedy znak, przez podniesienie w górę tej oto bandery.
— Wszystkie, twe rozkazy kapitanie, będą z pewnością wypełnione, bądź spokojny o to. Nie spuszczę zwłaszcza z oka waszej łodzi — odpowiedział Dick.
— Ufam ci w zupełności, Dicku, znam przecież twą przedsiębiorczość, ostrożność i rozwagę. Gdyby było inaczej, nigdy bym się nie zdecydował na opuszczenie statku. I wiedz, że ciężkie obowiązki masz do spełnienia teraz, wiedz i to również, że w obecnej chwili jesteś absolutnym panem na statku, na którym wszystko twoją wolą dziać się teraz winno. Jesteś niewątpliwie pierwszym w dziejach kapitanem, mającym piętnaście lat życia.
Dirk Sand słowa te przyjął w głębokiem milczeniu. Zarumienił się tylko silnie, a oczy błysnęły mu energją.
— Zuch chłopak! — pomyślał sobie wtedy kapitan Hull — szczęśliwy statek nad którym będzie on obejmował w przyszłości dowództwo.
Mimo to wszystko, mimo całą wiarę w Dicka, kapitan nie bez ciężkiego niepokoju oddalał się od swego statku.
— Szczęśliwych łowów! — wesoło wołała pani Weldon. — Choć prawda! — dodała po chwili ze śmiechem — mąż mówił mi zawsze, że takie życzenia nieszczęście przynoszą właśnie!
— O ile są wypowiedziane przez usta stare i brzydkie — z galanterją odpowiedział kapitan. — Życzenia łaskawej pani przeto pobudzić mogą jedynie do wyładowania. całej energji naszej.
Mały Janek nakoniec rozproszył resztki chmur na czole kapitana.
— Wujku kapitanie — wołał chłopczyna przesyłając rączkami gesty pożegnania — proszę cię, nie męcz zbytnio biednego wieloryba, gdy go łowić będziesz. Delikatnie weź go za pletwy, jak to robi wujek Benedykt, gdy pochwyci motyla.
Słowa te cała załoga przyjęła głośnymi wybuchami śmiechu.
— Panie kapitanie — wolał jeszcze kuzyn Benedykt — o ile wiem, to na skórze tych wielkich ssaków znaleźć można czasami nader rzadkie podobno okazy owadów, jeżeli bym więc mógł prosić...
— Czyż tak jest istotnie? — pełnymi już ustami śmiał się kapitan. — O!... jeżeli tak, to mieć będziesz, panie Benedykcie, pełną swobodę robienia swych poszukiwań, gdy nasz wieloryb znajdzie się już na pokładzie.
Łódź coraz bardziej się oddalała. Wszyscy ostatnie, głośne i z wyrazem wesela, przesyłali pożegnania. Nawet Dingo wsparł się na swych potężnych łapach i wychylił daleko swój łeb olbrzymi po za barjerę pokład okalającą, lecz zamiast szczekać radośnie — posępnie wyć zaczął.
Wycie to przeraziło panią Weldon.
— Dingo! — zawołała — brzydki, niepoczciwy Dingo! To ty w ten sposób żegnasz swych zbawców i przyjaciół? No, szczeknij mi zaraz, tylko głośno, wesoło i radośnie!
Pies nie posłuchał się jednak rozkazu, zwiesił tylko smutnie łeb ku ziemi, potem podszedł ku pani Weldon i lizać zaczął jej ręce.
— Zawył... zły to znak!... O, zły! — mruknął do siebie Tom stary.
Dingo krótko jednak tulił się do kolan pani Weldon, po chwili odskoczył, szerść mu się najeżyła i momentalnie się wyprężył, jakby do skoku.
Pani Weldon odwróciła się natychmiast i ujrzała na przodzie okrętu ukrytego Negora, który opuścił kuchnię, ażeby przypatrzeć się odjazdowi. Dingo, nie zważając na wołania pani Weldon, rzucił się ku niemu z wściekłością. Lecz Negoro nie stracił przytomności, pochwycił szybko dobrze okuty drąg i stanął w obronnej postawie, plecami opierając się o maszt.
Pani Weldon rzuciła się jednak na pomoc portugalczykowi i była na tyle szczęśliwa, że zdołała jeszcze pochwycić psa za obrożę, czem go w szalonym skoku powstrzymała.
Negoro jednego nie wyrzekł słowa, twarz jego tylko blada z żółtawym odcieniem, stała się popielata zupełnie, jakby ją kto popiołem przysypał. Stał jeszcze chwil kilka z harpunem w górę podniesionym, lecz go wkrótce opuścił i wrócił do swej kuchni, do której tyłem się jednak cofał.
Dick Sand, z wyrazem nietajonego niepokoju przyglądał się całej tej scenie.
— Herkulesie — odezwał się głosem powolnym i cichym, jakby rozkaz ten nie chciał przejść mu przez gardło — proszę cię, zwracaj pilną uwagę na tego człowieka. Jest on dla mnie nad wszelki wyraz podejrzany.
— O, nie jest on wrogiem tak bardzo znów groźnym — odpowiedział Herkules, wstrząsając pięścią, którą z pewnością powalićby mógł bawołu, — gdybym tylko zauważył coś podejrzanego, nie wyszedłby on żywy z pewnością z mych rąk.
Na tym ten przykry epizod został wyczerpany. Pani Weldon i Dick znów całą swą uwagę zwrócić mogli na oddalającą, się łódź, która pędzona potężnemi uderzeniami wioseł szybko mknęła, naprzód, od statku wciąż się oddalając.
Tak doświadczony łowca wielorybów, jakim był kapitan Hull, z góry obliczył wszystkie niespodzianki, jakie zdarzyć się mogą. Wiedział on dobrze, iż upolowanie wieloryb większych rozmiarów nie należy bynajmniej do rzeczy łatwych i że należy zachowywać się jak można najostrożniej.
Z tych przyczyn sternik Howick kierował łodzią w ten sposób, ażeby ona podpłynęła do wieloryba pod wiatr.
— Uwaga, moje dzieci! — wesoło mówić zaczął kapitan — postaramy się zbliżyć do łupu naszego tak, by on naprzód poczuł harpun w swem cielsku, a dopiero potem spostrzegł naszą obecność. By się to jednak stało, musimy się zachowywać o ile możności najciszej i płynąć ciągle pod wiatr.
— Ostrożnie, cicho i równo zanurzajcie, chłopcy, wiosła w wodę — przemówił po dłuższej chwili milczenia wódz wyprawy.
Wieloryb ani się poruszał, co wskazywało, że łodzi nie zauważył dotychczas.
Łódź płynęła, jakby była poruszana czarodziejską jakąś siłą, bez najmniejszego szelestu, najzupełniej cicho, jakby widmo jakieś,.
Mimo to, niosła się ona z szybkością jaskółki.
Wieloryb trwał w nieruchomości.
Po upływie dwóch godzin, łódź znalazła się nakoniec w pożądanej bliskości wieloryba, tak iż można już było rozpocząć działania zaczepne.
Kapitan Hull już zaczął okręcać harpun dokoła głowy, by z tem większą. rzucić go siłą, gdy nagle sternik Howick szepnął cicho z niepokojem w głosie:
— Podnieście no w górę wiosła, chłopcy, zdaje mi się bowiem, że wieloryb poczuł nas wreszcie, oddycha bowiem teraz znacznie wolniej, aniżeli przed chwilą.
— Cicho, Howick! nie czas teraz na robienie uwag i spostrzeżeń. Trochę już za późno na to. W obecnej chwili naszem staraniem jedynem winno być to tylko, ażeby zbliżyć się do ssaka z jego lewego boku, by tym samym mieć możność ugodzenia go harpunem wprost w serce — cierpko powiedział kapitan.
W milczeniu opuścili wioślarze wiosła, zaś Howick manewrować tak zaczął łodzią, by po dużem kole zbliżyć się niepostrzeżenie do lewego boku wieloryba. Kapitan Hull stał na przodzie łodzi na wyprężonych jak stal nogach, z podniesionym w górę harpunem w ręku, w każdej chwili gotowy do zadania śmiertelnego ciosu.
Howick po nad to zwracał nieprzerwanie najbaczniejszą uwagę na ogon kolosa, straszliwe uderzenie którego w jednej chwili w drobne drzazgi zamienić mogło łódkę.
Wieloryb wszelako trwał ciągle w spokoju, być może nie zauważył jeszcze niebezpieczeństwa, lub też je sobie lekceważył, co nie na żarty niepokoić już zaczynało starego Howicka. Zdarzało się, prawda, choć bardzo rzadko, zbliżać się do śpiącego na powierzchni wód wieloryba i zabić go jednym, celnie wymierzonym ciosem. Lecz wieloryb na którego polowano, nie spał przecież! Śpiący wieloryb nie wyrzuca w góry strumieni wody na dziesięć metrów wysoko! Ta uporczywa nieruchomość wieloryba, nienormalna z pozoru, niepokoiła bardzo, powtarzamy, Howicka.
— Coś tutaj jest nie w porządku, kapitanie! — ledwo dosłyszalnym szeptem odezwał się w końcu stary sternik — z jakich dobrych przyczyn ten potwór się nie porusza? Przecież nie śpi, kanalja. Czy tylko w tym bezwładzie nie szykuje on nam jakiegoś straszliwego, a niespodziewanego ciosu?
Kapitan w duchu przyznał słuszność Howickowi, za późno już było jednak, ażeby się cofać. A zresztą, znajdowali się w doskonałem położeniu, które dawało nadzieję, iż pierwszy zadany cios może śmiertelnym się okazać.
Zmierzywszy więc wytrawnem okiem odległość, kapitan Pilgrima obniżył harpun do wysokości oka i zaczął mierzyć, następnie podniósł go wysoko w górę, okręcił parokrotnie ponad głową i rzucił. Harpun ze świstem przeciął powietrze i nieomal do połowy pogrążył się w ciele wieloryba.
— W tył — zakomenderował kapitan, po zadaniu ciosu co tchu w piersiach, w tył!... od szybkości cofnięcia się bowiem zależy teraz nasze życie!
Jak lotna strzała, ślizgać się zaczęła łódka po powierzchni fal. Kapitan tymczasem zaczął wyrzucać w wodę przygotowane zwoje lin, których jeden koniec był do harpuna przymocowany.
Wtem stary Howick wzburzonym krzyknął głosem:
— Niech wszyscy djabli wezmą, kapitanie!... to przecież jest samica!... — Spojrzyjcie!... karmiła ona właśnie swe małe! I z tej przyczyny pozostawała w nieruchomym stanie, gdyśmy się do niej zbliżali!
Kapitan zasępił się mocno, usłyszawszy te słowa. Istotnie, do prawej piersi wieloryba tuliło się mało, jeżeli użyć wolno takiego określania, gdy się mówi o tworze, mającym parę metrów długości. Okoliczność ta zwiększała bardzo poważnie niebezpieczeństwo łowów, ponieważ jest rzeczą ogólnie wiadomą, że samica w obronie malago swego walczyć zwykła zawsze z ogromną zaciekłością. Na razie Jednak wieloryb nie rzucał się na łódź, nie było więc konieczności odcinania liny i szukania ratunku w szybkiej ucieczce.
Wieloryb jedynie zanurzył się nieco, a następnie bardzo szybko płynąć zaczął. Niemniej szybko odwijała się lina, a i łódź mknęła bystro po powierzchni fal, nie mogła jednak ona dorównać szybkości wieloryba, to też trzeba było niezadługo dowiązać linę drugą, a następnie i trzecią.
Najwidoczniej wieloryb bardzo powierzchowną otrzymał ranę i nic nie stracił ze swych sił.
— Patrzcie, jak pędzi szalenie to zwierzę przeklęte — mruczał stary Howick — powiedziałby kto, że to jakiś pierwszej klasy rumak na wyścigach.
Niezadługo w nurtach pogrążyła się i cała lina czwarta, a następnie odwijać zaczęto i piątą, już ostatnią. Na szczęście pogrążyła się ona w wodzie do połowy zaledwie.
— Nakoniec! — zawołał kapitan — wieloryb zmęczył się widać nareszcie. Teraz więc się zbliża chwila ostatecznej z nim rozprawy. Czas najwyższy, ażeby dać sygnał naszemu Pilgrimowi.
Mówiąc to, kapitan powiewać zaczął białą chorągiewką.
Dick znak ten dostrzegł natychmiast i bez zwłoki, przy pomocy murzynów, starał się zadość uczynić rozkazowi. Na nieszczęście jednak wiatr dął w przeciwnym akurat kierunku, tak iż statek miał możność bardzo powolnego jedynie zbliżania się do łodzi.
Tymczasem ranny wieloryb wypłynął nakoniec na powierzchnię, aby odetchnąć powietrzem, lecz i teraz, ku ogólnemu zdziwieniu, — w nieruchomej trwał postawie. Hak tkwił w jego grzbiecie, lecz harpun nie uszkodził żadnych wewnętrznych organów olbrzyma najwidoczniej, gdyż znajdował się on w pełni swych sił, jak to wnioskować było można z iście szalonych uderzeń jego ogona.
— Oczekuje na małego — odpowiedział Howick, na pytający wzrok kapitana. — Małe, rzecz zrozumiała, nie mogło nadążyć za matką i z tej przyczyny się jedynie ona zatrzymała, nie z braku sił bynajmniej. Dobrze by było może fakt ten wykorzystać i skończyć z matką jaknajprędzej.
Wszyscy uznali trafność tej rady. Dwóch majtków pochwyciło więc za włócznie, ażeby ugodzić niemi olbrzymie zwierzę.
— Baczność, dzieci! — zawołał kapitana — a dobrze mierzcie, bo zdarzyć się może, że nie będziemy w stanic powtórzyć ciosów.
Howick zwrócił łódkę wprost na wieloryba; umiejętnie pogrążone w wodę wiosła potężnie pchnęły barkę. Minuta jedna, druga... a wątła łódeczka prawie, że wpadła na olbrzyma. Majtkowie już podnieśli w górę włócznie, gdy wieloryb uczynił nagły zwrot i zwrócił się frontem ku atakującym, Howick tak zręcznie manewrował jednak, iż olbrzym nie mógł dosięgnąć łodzi. Rzucono włócznie, jedne drugie, trzecie... Po chwili walki takiej, wieloryb uspokoił się, znieruchomiał i zaczął wyrzucać w górę słupy wody, krwią, ciemną zabarwionej. Jego odpoczynek był bardzo krótki jednak i zwierzę ponownie rzuciło się do walki, do ostateczności najwidoczniej rozwścieczone. Tym razem udało mu się końcem pletwy dosięgnąć łodzi, tak iż ta mocno się przechyliła i nabrała wody.
— Do wiader, prędzej, na Boga, bo inaczej potoniemy! — komenderował kapitan — a ty Howicku uważaj tymczasem, by wieloryb nie zaatakował nas niespodziewanie.
Dwóch majtków porzuciło wiosła i zaczęło wiadrami wylewać wodę. Kapitan tymczasem przeciął bezużyteczną, już teraz linę, ponieważ rozszalały wieloryb nie myślał bynajmniej o ucieczce, lecz raczej o napaści; ze ściganej zwierzyny sam zamienił się w myśliwca.
Trzeci atak zapowiadał się nad wszelki wyraz groźnie, zważywszy to przedewszystkiem, iż łódź w połowie była napełniona wodą, to znaczy iż utraciła swą, dawniejszą, łatwość zwrotów. — Kapitan Hull ze swą załogą, w obecnej chwili już nie o połowie, lecz o własnem jedynie myśleć musiał ocaleniu.
Lecz i tym razem Howickowi się udało uchronić łódź od rozbicia, wieloryb zdołał jednak otrzeć się swą, pletwą, o tył łodzi, przyczem uczynił to z taką, siłą, że Howick aż spadł z ławy, łamiąc swoim ciężarem drąg steru.
— Boże mój! — zawołał kapitan, widząc szalony upadek swego przyjaciela — Howicku, czy aby cały jesteś?... rąk lub żeber nie połamałeś sobie?
— Eh! mniejsza o to, gorzej, iż złamałem drąg steru.
— A zapasowego niema? Jeżeli jest, to zakładać go żywo, bo wieloryb do nowego szykuje się ataku!
W tejże chwili w pobliżu łodzi woda silnio zawrzała i z odmętu mały się wynurzył wieloryb. Gdy go matka ujrzała, jednem potężnem uderzeniem ogona zbliżyła się do niego.
Niebezpieczeństwo faktem tym jeszcze bardziej zwiększone zostało.
Ruchami pełnymi już rozpaczy beznadziejnej kapitan Hull dawać zaczął białą chorągiewką „Pilgrimowi“ sygnały, wzywające ratunku.
Lecz jakąż pomoc dać mógł nieszczęśliwym bardzo daleko się znajdujący statek?... Dick Sand robił wszystko, co tylko było w jego mocy, lecz nie w jego siłach leżało, by zbliżyć się z pożądaną szybkością. Był bezsilny, to też z zamierającym z bólu sercem przyglądał się jedynie staczanej w oddali walce.
A wieloryb, własnem ciałem osłoniwszy przedewszystkiem swe małe, z tem większą wściekłością do ostatecznej rzucił się walki. A że łódź była już bez steru, wieloryb swój straszny cios ogonem wymierzyć miał możność bez żadnego już sprzeciwu.
Załoga łodzi zrozumiała, że jest zgubiona.
Uderzenie było straszne. Spód łodzi momentalnie rozpadł się na niezliczoną ilość drobnych części, a nieszczęśliwi w łódce się znajdujący naprzód zostali wyrzuceni w górę, a następnie głęboko się zapadli w wzburzone fale oceanu.
Gdy „Pilgrim“ zdołał dopłynąć nakoniec do miejsca katastrofy, na powierzchni fal krwią gdzieniegdzie zabarwionych, unosiły się tylko nikłe szczątki potrzaskanej łodzi.
Po za tem nie było na falach nic więcej.
Jakie wrażenie sprawiła śmierć kapitana Hulla i jego towarzyszy, na wszystkich tych, którzy tylko zdala, bezradni, przypatrywali się przebiegowi katastrofy? — nie ma potrzeby opisywać chyba. Pisać o tym jest zresztą nie sposób. Nazbyt bolesne są to rzeczy.
Dość powiedzieć, że byli naocznymi świadkami całego przebiegu zdarzeń — i nie byli w stanie najmniejszej udzielić pomocy. Było to zaprawdę straszne.
Gdy Pilgrim znalazł się wreszcie na miejscu wypadku, tuż obok resztek strzaskanej łodzi, zalana łzami pani Weldon padła na kolana pod wielkim masztem, z głośnym okrzykiem:
— Przyjaciele moi!... módlmy się. To jedno jut tylko uczynić możemy dla nich.
Mały Janek upadł również na kolana, tuż obok swej matki, Biedne dziecko widziało wszystko i wszystko zrozumiało, to też nie do zniesienia wprost przerażenie przeniknęło całą, jego niewinną jeszcze duszyczkę. Dick Sand, kuzyn Benedykt, Noon i pozostała reszta murzynów — naśladowali wszyscy przykład młodej kobiety i pobożnie powtarzali za nią słowa modlitwy, za przedwcześnie zgasłych przyjaciół.
Po ukończeniu tej krótkiej, lecz gorącej modlitwy, pani Weldon otarła swe zapłakane oczy i rzekła:
— A teraz, przyjaciele moi, błagajmy Najwyższego, aby zechciał udzielić nam sił i odwagi w ciężkiej doli naszej.
Słowa te otworzyły wszystkim oczy na grozę położenia. Było ono bardzo ciężkie istotnie. Statek, na którym się znajdowali, nie miał teraz nie tylko dowódzcy, ale i załogi nawet. A znajdował się pośrodku olbrzymiego oceanu przecież! Byli oddaleni o setki mil od najbliższego lądu, na łasce fal, burz i wichrów.
Co za fatalność postawiła wieloryba tego na drodze „Pilgrima“?
Niespodziewana śmierć kapitana i całej reszty załogi „Pilgrima“ pozostawiła statek i wszystkie znajdujące się na nim osoby w położeniu wprost strasznem. Na „Pilgrimie” nie było teraz ani jednego rutynowanego, obeznanego z morzem i żeglugą marynarza; za wyjątkiem jednego jedynego młodzianka, mającego piętnaście lat życia zaledwie! Na niego spadły teraz wszystkie obowiązki, cała odpowiedzialność za los, na statku pozostałych! Prawda, na pokładzie znajdowało się pięciu dorosłych i silnych mężczyzn, o moralności nieposzlakowanej, lecz nie mieli oni najmniejszego pojęcia o żegludze.
To też trudno się dziwić temu, iż nieszczęśliwy piętnastoletni kapitan stał długo na pokładzie, ze wzrokiem w morze utkwionym, wpatrując się w miejsce, na którem zginął jego zacny przełożony i opiekun. Niewesołe myśli krążyły w głowie biednego chłopca; z ciężkiem westchnieniem zwrócił on wzrok na horyzont, w nadziei, iż może dojrzy jakiś okręt, któremu możnaby powierzyć panią Weldon i jej synka. On sam „Pilgrima“ nie opuściłby, rzecz prosta, w żadnym wypadku, byłby jednak bezmiernie szczęśliwy, gdyby los dopomógł mu zbawić żonę i dziecko jego dobroczyńcy.
Niestety jednak, nieogarnięty wzrokiem ocean był pustynny zupełnie. Nigdzie nie było widać najmniejszego choćby śladu żagla. I nie mogło być nawet inaczej. Dick Sand wiedział przecież lepiej od innych że „Pilgrim“ znajdował się w okolicach najzupełniej odległych od normalnych dróg. po których statki krążyć zwykły, co się stało z przyczyny stale nie sprzyjającego wiatru.
To smutno i ciężkie myśli biednego chłopca przerwane zostały ukazaniem się na pokładzie Negora, który w czasie trwania całej katastrofy przebywał pod pokładem, lecz o której wiedział niewątpliwie.
Nikt nie mógł odgadnąć, jakie myśli krążyły w głowie tego tajemniczego człowieka. Teraz przyglądał się tylko z lekkim jakby uśmiechem na zaciśniętych wąskich wargach pustemu pokładowi i milczał.
Po chwili podszedł do Dicka, znajdującego się wtedy już w budce kapitańskiej i stanął przed nim nieruchomo, patrząc nań wyzywająco.
Młody chłopiec, pod wpływem wzroku tego, bezwiednie uniósł głowę w górę i przemówił:
— To ty, Nogoro! Czego chcesz tutaj?
— Chciałbym porozmawiać z kapitanem, albo też, w razie jego nieobecności, ze starszym sternikiem — odpowiedział zimno portugalczyk.
Dick Sand spojrzał ze zdumieniem na mówiącego.
— Czyż nie jest ci wiadome, że oni zginęli?
— Któż jest w takim razie dowódzcą statku teraz? — zapytał po otrzymaniu odpowiedzi tej Negoro z odcieniom ironii w głosie.
— Ja — spokojnie odpowiedział młody chłopiec.
Portugalczyk lekceważąco wzruszył ramionami.
— Ty?... Ty chcesz być kapitanem: w piętnastym roku życia?
— Tak jest, ja — z naciskiem odpowiedział Dick Sand — i bądź pewien, iż pomimo mych lat piętnastu potrafię każdego zmusić do posłuszeństwa. Bądź togo pewien, Nogoro, powtarzam.
Portugalczyk wobec tej pewności siebie młodego chłopca zmieszał się widocznie i odstąpił w tył parę kroków.
Pani Weldon, przysłuchująca. się z oddali rozmowie, podeszła wtedy ku portugalczykowi.
— Tak jest, Nogoro — przemówiła — kapitan Hull, odjeżdżając, tutaj obecnemu Dickowi Sand powierzył dowództwo statku, a teraz ja, jako żona właściciela statku, wybór ten potwierdzam. I myślę, że tej woli mojej sprzeciwiać się nikt niema prawa.
Negoro słowa te przyjął w milczeniu, uśmiechnął się tylko z jakimś dziwnym skrzywieniem ust, następnie skłonił się uniżenie pani Weldon i odszedł do swej kuchni.
Tak się zakończyło pierwsze starcie pomiędzy Dickiem a Negoro, przyczem młody kapitan pokazał, iż potrafi narzucić, w razie potrzeby, swą wolę nieposłusznym.
Dick, po odejściu portugalczyka, rzucił naprzód wzrokiem po całym pokładzie, a następnie spojrzał na twarze wszystkich pozostałych, na statku się znajdujących, na twarze murzynów spojrzał zwłaszcza, które, wszystkie, oczekiwały od niego jakby słów pociechy. Oczy wszystkich tych, wprawdzie czarnych, lecz zacnych, szczerych i uczciwych ludzi, wyrażały miłość i pełne posłuszeństwo. To go znacznie pokrzepiło i dało mu poczucie siły.
Wtedy przemówił do nich. Ze spokojną pewnością siebie człowieka, który postanowił wypełnić swój obowiązek do końca, w krótkich słowach zawiadomił swych słuchaczów, iż choćby miał to przypłacić życiem, postanowił dołożyć wszystkich usiłowań, ażeby doprowadzić statek do szczęśliwej przystani i że ma nadzieję, iż mu nie odmówią swej pomocy.
Słowa młodego przełożonego znalazły duże uznanie i wszyscy rozeszli się do swych zajęć, pełni nadziei i wiary, że wszystko, przy Boskiej pomocy, zakończy się dla nich szczęśliwie.
Po rozmowie tej, Dick Sand powierzył ster dłoniom starego Toma, który z prowadzeniem statku był już nieco obznajmiony, sam zaś udał się do kajuty zmarłego kapitana Runa, by się upewnić, w jakim punkcie statek właściwie się znajduje?
I stwierdził, na zasadzie pomiarów dokonanych przez zmarłego, iż „Pilgrim” rankiem dnia tego znajdował się pod 43°35’ szerokości i 13°1’ długości. Że zaś od chwili tej, z przyczyny słabego wiatru, statek przebył w czasie całego dnia zaledwie mil parę, można więc było śmiało uważać, iż znajdował się on w tem samem, mniej więcej, co rankiem miejscu.
Młody nasz kapitan opracował sobie w myśli następujący plan: jako nie obznajmiony jeszcze w sposób wystarczający ze wszystkiemi tajemnicami kierowania statkiem, jako cel wytknął sobie to jedynie, by doprowadzić statek nie do Valparaiso koniecznie, lecz do pierwszego lepszego portu Ameryki Południowej, a choćby nawet i Północnej. I miał nadzieję, że mu się to uda może. Byle tylko statek szedł nieprzerwanie na wschód — to w końcu do Ameryki dotrzeć przecież musiał?
Cała trudność polegała więc na tem, by kierować statkiem według wskazówek kompasu i mierzyć szybkość, ażeby mieć możność oznaczania następnie na mapie punktu, w którym statek w danej chwili się znajduje.
Oprócz dwóch kompasów, znajdujących się: w budce kapitańskiej i w kajucie zmarłego kapitana, „Pilgrim” posiadał na pokładzie tak zw. „lochs“, który wskazywał z dużą ścisłością ilość robionych „węzłów“, w pewnym z góry określonym czasie. Przy pomocy tych dwóch narzędzi przeto, Dick miał nadzieję, iż mu się uda określanie ilości mil, przez „Pilgrima“ zrobionych, a także to, w jakim one były zrobione kierunku.
Murzyni zwolna coraz sprawniej wykonywali swe prace, a że przytym wiatr nakoniec dąć zaczął i to w pomyślnym, wschodnim kierunku, „Pilgrim” przeto coraz bardziej zdawał się zbliżać do celu, t. j. ku wybrzeżom z utęsknieniem wyczekiwanej Ameryki.
Dick mając busolę i „lochs”, który dzień w dzień parokrotnie był wrzucany do morza, był zupełnie pewien swego: 1° iż w dobrym płynie kierunku, i 2° — z jaką szybkością?
Pewnej nocy, w chwili gdy Dick zajmował właśnie przy rudlu swe zwykle stanowisko, zdarzył się smutny wypadek, spadł mianowicie ze ściany kompas, w kajucie kapitana się znajdujący, i w drobne się potłukł kawałki.
Kompas pozostał na statku już tylko jeden wtedy. Gdyby i ten wypadkiem miał uledz zniszczeniu, położenie statku mogłoby się stać groźne, to też Dick postanowił zwracać na pozostałą busolę jaknajbaczniejszą uwagę.
Dodać musimy tutaj, iż młody kapitan nocami sam zawsze kierował statkiem, a tylko przy dziennym świetle oddawał ster w ręce starego Toma, lub syna tego ostatniego, Baty’ego.
W trzy dni po nieszczęśliwym wypadku z kompasem, pogoda bardzo znacznie zmieniła się na gorsze. Wiatr ucichł zupełnie, a jak to zwykle się zdarza, gdy opadają mgły, powietrze ochłodziło się bardzo, przyczem przesycone było wilgocią. Z nadejściem nocy mgły stały się gęste do tego stopnia, że z pokładu nie można było dojrzeć najniższych nawet żagli. W czasie takiej pogody pływanie na europejskich morzach staje się bardzo niebezpieczne, tutaj wszelako, w tak mało uczęszczanym zakątku oceanu Spokojnego, ryzyko było prawie żadne, to też nad ranem, gdy przy normalnych warunkach robiło się już jasno, wyczerpany czuwaniem i wytężoną uwagą, Dick postanowił udać się na spoczynek, przywołany Tom zastąpił go wtedy u steru.
Oprócz Toma, na przodzie okrętu czuwał Akteon jeszcze.
Mimo wschodzącego dnia, na pokładzie, dzięki gęstej mgle, ciemności panowały zupełne.
Nie upłynęła godzina czasu jeszcze, od chwili, jak młody kapitan udał się na spoczynek, gdy starego Toma ogarniać zaczęła niczem nie przezwyciężona drzemka. Był to stan do snu letargicznego podobny; absolutny bezwład, z martwotą, graniczący. Ręka Toma przytem trzymała ster, a nawet nim poruszała, lecz były to odruchy tylko ciała, wolą bynajmniej nie kierowane.
Stan ten doskonale zauważył jakiś tajemniczy osobnik, który od dłuższego już czasu starego murzyna obserwował. Od jakiejś pół godziny portugalczyk Negoro stał cicho, oddech wstrzymując i na sposobną: wyczekując chwilę. Nakoniec się odważył, Jak bezcielesny cień przeniknął się lekko około pogrążonego w letargicznym śnie Toma i zbliżył się do stoliczka, na którym był umieszczony kompas, a nawet się przy nim na bardzo krótką chwilę zatrzymał. Czego ręka Negora w tej krótkiej chwili dokonała? — nie wiadomo. Zdawało się jedynie, jakby jakiś drobny przedmiot pod busolą umieściła.
O, gdyby Dick Sand mógł wiedzieć o tym fakcie dokonanym! Z jakim pośpiechem i przestrachem odrzuciłby on wtedy jaknajdalej przedmiot, przez portugalczyka podstępnie podłożony pod strzałkę igły magnesowej! Lecz biedny piętnastoletni kapitan zasypiał snem spokojnym i silnym ponad zwykłą miarę zmęczonego organizmu. Zaś stary Tom, gdy się nakoniec ocknął ze swego letargicznego snu, przetarł jedynie ze zdziwienia oczy, nie pojmując, jakim sposobem statek mógł aż tak bardzo znacznie zboczyć ze swej drogi?
Kawałek żelaza, ukryty pod busolą, dobrze spełniał swe złowrogie zadanie. Zdołał zmienić kierunek w jakim płynął dotychczas statek, który szedł teraz nie na wschód, lecz na południo-wschód, nieomal wprost ku południowemu biegunowi.
Mijały dni. Cały następny tydzień upłynął spokojnie, bez najmniejszej zmiany. Wiatr północny, który Dickowi zdawał się być zachodnim z dnia na dzień zyskiwał tylko na sile i „Pilgrim“ robił teraz przeciętnie do 160 mil na dobę, co było szybkością najzupełniej zadawalającą.
Wszystko więc zdawało się iść najzupełniej pomyślnie, jednak Dick był mocno zaniepokojony tym, iż mimo bliskości brzegów Ameryki, — ocean pozostawał bez zmiany pustynnym, tak iż ni razu załoga nie dojrzała dymów z kominów parowych statków, lub żagla. Dziwiło go to niepomiernie; niejednokrotnie już przepływał tę część oceanu Spokojnego i zawsze spotykał okręty bądź amerykańskie, bądź angielskie, w drodze z przylądka Horn, lub z portów Ameryki Południowej kurs swój biorące, albo też powracające do miejscowości tych.
Zaś działo się tak, bo „Pilgrim“ znajdował się pod wiele wyższym stopniem, aniżeli Dick to przypuszczał, geograficznej wysokości, to jest, iż statek o wiele bardziej był posunięty na południe i o wiele był bardziej oddalony od wybrzeży Ameryki.
Dla winowajcy natomiast, który rozmyślnie uszkodził kompas, tak iż ten obecnie błędnie wskazywał kierunek, fakt ten był najzupełniej zrozumiały, Negoro wiedział, że statek dąży nie ku brzegom Ameryki, bynajmniej, lecz ku przylądkowi Horn, który stanowi, jak wiadomo, kres Ameryki na południu.
Lecz Dick ten swój niepokój ukrywał przed wszystkimi starannie, a nawet do pani Weldon mówił wesoło:
— Jeszcze jakieś kilkanaście dni, dwa tygodnie conajwyżej, a znajdować się już będziemy na stałym lądzie, w którymkolwiek z miast Ameryki Południowej, a wtedy skończą się już wszystkie nasze kłopoty!
— Mam nadzieję, iż słowa twe się sprawdzą, mój mały przyjacielu, lecz nie kłopocz się zbytnio — mówiła łagodnym i pełnym serdeczności głosem młoda kobieta, z uczuciem smutku patrząc na pobladłą twarz Dicka.
Dnia 26 lutego barometr zaczął opadać gwałtownie, co mogło zapowiadać deszcz długotrwały, a nawet burzę.
Po tem pierwszem ostrzeżeniu, na które Dick odpowiedział zwinięciem większości żagli, czarne chmury zasłaniać zaczęły cały widnokrąg. Morze stawało się coraz burzliwsze. Bałwany piętrzyły się i stawały się coraz to, wyższe, lecz jeszcze, na szczęście, nie ścierały się ze sobą. Wszystko to wskazywało, że burza już gdzieś szaleje, na zachodzie najprawdopodobniej, lecz że jeszcze nie nadeszła. To wszystko, co było dotychczas, a co tak już przerażało ogromnie nie obeznanych z morzem murzynów, to był jedynie tak zwany „świeży wiatr“ według określenia doświadczonych wilków morskich.
Dwa tygodnie przeszło trwało na statku pełne gorączki życie, krążąc obłędnie pomiędzy obawą śmierci, a nadzieją. „Pilgrim“ w czasie tym nieprzerwanie płynął wciąż przed siebie i przed siebie, w jednym i tym samym kierunku: — na wschód... jak się Dickowi wydawało.
I coraz większe ogarniać go zaczynało przerażenie. Według jego obliczeń, ląd powinien był być już oddawna, Dick wypatrywał go bezustannie, a tymczasem dni mijały za dniami, a tak samo jak za statkiem, tak i przed nim — był ocean tylko.
— Czy my, Dicku, jesteśmy bardzo jeszcze oddaleni od brzegów? — zapytywała codziennie, nie domyślająca się jeszcze niczego pani Weldon.
I Dick co dzień był zmuszony do dawania jednej i tej samej odpowiedzi:
— To, że nie jesteśmy już u brzegów Ameryki, jest dla mnie absolutnie niezrozumiałe. Według moich bowiem obliczeń, przebyliśmy już oddawna całą przestrzeń, jaka nas od lądu oddzielała.
— Może pomyliłeś się w obliczeniu szybkości, chłopcze?
— Nie, pani, — z nietajoną troską w głowie odpowiedział Dick — z największą uwagą zawsze śledziłem dane, które nam dawał „lochs“. Instrument ten jest zresztą do tego stopnia prosty i łatwy w użyciu, że zrobienie omyłki przy jego zastosowaniu jest wprost niemożliwe. Ot, teraz właśnie zarzuca go stary Tom, to się pani sama przekonać będzie mogła o prawdzie mych słów.
Głośny krzyk starego murzyna nie pozwolił Dickowi na dokończenie zdania. W jego glosie brzmiał przy tem taki przestrach i ból, że młody kapitan pędom pobiegł ku niemu.
— Co się stało, Tomie? — drżącym zapytał głosom.
— Ach, kapitanie! Lochs, lochs!... Lina się urwała... zaledwie był zdolen wybełkotać murzyn przerażony.
— Co? — zawołał Dick rozpaczliwie — a więc i lochs straciliśmy bezpowrotnie?
Tom pokazał koniec liny, która pozostała w jego ręku.
Chmurnie marszcząc brwi, Dick oglądać zaczął ów oberwany koniec sznura. Miał bezwzględną pewność, że lina była nowa i bardzo mocna, gdyż specjalnie do celów podobnych przygotowana. A jednak się zerwała i to w dodatku na samym początku? Zaczął się jej pilnie przyglądać i wtedy doszedł do przekonania, że sznur został rozmyślnie przecięty, a nie przetarty bynajmniej.
Fakt ten przypomniał Dickowi nieszczęście, które się zdarzyło z kompasem, w kajucie kapitana. Czyżby może i tamten wypadek zbrodniczą ręką był wywołany? Biedny chłopiec, w ciężkiem przygnębieniu opuścił głowę. Nie rozumiał, nie pojmował nic.
Odtąd Dick nie miał już możności obliczania szybkości, z jaką statek płynął, i nie posiadał żadnego innego instrumentu prócz busoli.
Biedak nie wiedział, że i to ostatnie narzędzie od dość dawna już ta sama zbrodnicza ręka uszkodziła w ten sposób, że strzałka kompasu fałszywie teraz wskazywała kierunek, co sprawiało, że „Pilgrim“ nie dążył do Ameryki bynajmniej, lecz płynął od niej daleko, z jej brzegami równolegle.
Nazajutrz barometr spadł do tego stopnia nagle i gwałtownie, że nadejście szybkie burzy było niewątpliwe. Mógł to być jeden z tych przerażających huraganów, jakie aż nazbyt często zdarzają się na tym oceanie, przez ironję chyba. „Spokojnym“ nazywanym.
By uniknąć zagłady, należało jaknajszybciej usunąć resztę płótna z masztów, a nawet pospuszczać wszystkie reje. Momentalnie, ryzykując w każdej chwili wpadnięcie do morza, Dick, bez żadnej postronnej pomocy, wdrapał się na reje i pozwijał żagle.
Po niesłychanych wysiłkach udało mu się nakoniec wypełnić całą pracę, to znaczy zwinąć żagiel bocianiego gniazda oraz przedni, pozostawiając jedynie żagiel trójkątny i jeszcze jeden, pomocniczy.
Mimo to wszystko, „Pilgrim“ posuwał się z zawrotną szybkością, do tego stopnia wielką była siła wiatru. Dzięki swej doskonałej budowie, posłuszny był on niemniej naciskom steru i Dick miał pełną możność kierowania nim, zależnie od kierunku już ścierających się fal, które czasami wznosiły statek do wysokości najwyższych kościołów, to znów pogrążały go w niezgłębione, zdawało się z pozoru, przepaści.
W nocy barometr spadł jeszcze bardziej i Dick już się rzucił, by zwinąć wszystkie, do ostatniego żagle, gdy gwałtowne uderzenie wichru porwało je w strzępy.
Tym ostatnim wypadkiem Dick przeraził się już ostatecznie. Przecież ląd mógł być blisko! W każdej więc chwili teraz mogli wpaść na podwodne skały, w które, jak wiedział, obfitują pobrzeża Chili i Peru.
By zapobiedz groźnemu niebezpieczeństwu, Dick oddał ster Tomowi, sam zaś udał się na przód okrętu i przez lunetę badać rozpoczął fale, czy nie dojrzy na nich większej ilości pian, które są zawsze nieodłączne od podwodnych raf.
W tej samej chwili ukazał się Negoro na pomoście, niosący ranny posiłek, składający się jak zazwyczaj, z herbaty i sucharów. Gdy już porozdzielał pomiędzy wszystkich należne każdemu porcje, przystanął na moment na przodzie statku, gdzie nie było już w chwili tej Dicka, gdyż ten udał się właśnie na śniadanie do kajuty pani Weldon, i zaczął bystrym wzrokiem wpatrywać się w dal.
W pewnej chwili wyciągnął rękę w stronę północy, w mgłach której majaczyć się zdawały jakby kontury skał, czy też gór dalekich....
Nikt jednak nie dojrzał tej wyciągniętej ręki Negora, nikt nie zwrócił uwagi na jogo tryumfujący uśmiech.
Nikt się nie dowiedział, co dojrzał portugalczyk w dalekościach i co go tak bardzo ucieszyło?...
Huragan tymczasem szalał z niegasnącą siłą. Wiatr pędził statek z szybkością 90 mil na godzinę. Wiatr podobny na lądzie jest zdolen do wyrywania z ziemi drzew z korzeniami, do obalania stuletnich dębów, do zrywania dachów z murowanych domów!... Na Guadelupie huragan podobny, dn. 23 czerwca 1825 roku, powyrywał z lawet dwudziestocztero funtowe armaty nawet. Jak bardzo przeto jest okropne położenie drobnego statku na oceanie się znajdującego w czasie trwania huraganu? Cała obrona statku w warunkach takich na tym polega, że jest on ruchomy. Doświadczeni marynarze doskonale z tego zdają sobie sprawę, to też starają się zawsze wtedy: „iść przed burzą“, to znaczy: płynąć z wiatrem, z szybkością, o ile tylko jest możliwe, — największą. W tem jest ich ocalenie. By statek był do tego zdolny wszelako, musi być doskonale zbudowany. Na szczęście — „Pilgrim” takim właśnie był statkiem.
Jak już wiemy o tym, — „Pilgrim“ płynął bez żagli, które od pierwszego uderzenia huraganu zostały poszarpane. Bez względu na to, płynął on i bez nich aż nadto szybko.
Uciekającemu przed burzą statkowi grozi jednak jedno niebezpieczeństwo. Mianowicie to, że fale płyną szybciej aniżeli on. Co chwila więc olbrzymie bałwany, jak ośmiopiętrowe domy wysokie, uderzają na ster i — o ile nie wyniosą statku w górę — zalewają go.
By uniknąć katastrofy zatopienia, Dick rozkazał szczelnie pozamykać wszystkie drzwi, okienka kajut, najmniejsze nawet otwory i sam jeden pozostał na pokładzie, rozkazawszy się uprzednio przywiązać silnie do kapitańskiej ławki.
Trzy dni i trzy noce huragan szalał bez przerwy. Przez cały ten czas Dick na jedną choćby minutę nie opuszczał kapitańskiej budki. Nakoniec rankiem dnia czwartego, nieomal nieprzytomny ze zmęczenia, poszedł na chwilę do swej kajuty, ażeby rozgrzać się, osuszyć i choć trochę odpocząć.
Czyhający oddawna najwidoczniej na sposobność taką Negoro, gdy tylko Dick Sand zniknął za drzwiami swej kajuty, ukazał się na pokładzie i podszedł do starego Toma, sternika w chwili tej miejsce zajmującego, i zaczął z nim rozmawiać, nie zwracając bynajmniej uwagi na zalewające go od czasu do czasu fale. W czasie rozmowy takiej wpadł niby wypadkowo na Toma i razem z nim upadł na pokład; gdy zaś podnosił się, chwycił, niby bezwiednie, za skrzynkę z kompasem i wyjął zręcznie ukryty tam kawałek żelaza.
Stary Tom, padając, głośno krzyknął z przestrachu. Czujny Dick głos ten usłyszał i momentalnie zjawił się na pokładzie.
— Co się stało? — zakrzyknął — może z kompasem zdarzyło się znów nieszczęście jakie?
Stary Tom uspokoił jednak młodego kapitana słowy:
— Nie, nie!... Dzięki Bogu wszystko jest w porządku. To tylko Negora fala tak rzuciła na mnie i razem upadliśmy na ziemię. Ja zaś krzyknąłem, bo i mnie pochwycił lęk, by się busoli nie stało co złego w tym wypadku. Negoro wprawdzie przechylił nieco stolik, lecz szybko wrócił on do równowagi.
Gdy Dick słowa te usłyszał, z zapartym oddechem rzucił się ku kompasowi, lecz od jednego rzutu oka ocenił, że wszystko w najzupełniejszym znajduje się porządku.
To go uspokoiło, lecz niemniej z surowym wyrazem twarzy zwrócił się do portugalczyka:
— Po co tu przyszedłeś?
— Tak sobie, przejść się, — zuchwale odpowiedział Negoro, lekceważąco wzruszając ramionami — i sądzę, że spacer po pokładzie nie jest nikomu wzbroniony jeszcze?
— Zabraniam ci zbliżać się do kapitańskiej budki i radzę trzymać się najdalej od kompasu! Czy mnie zrozumiałeś, czy słyszysz?!
— Słyszeć, tak, słyszę, tylko słuchać tego bynajmniej nie mam zamiaru.
Dick, milcząc wyjął rewolwer zza pasa i wymierzył lufę w pierś pobladłego kucharza.
— Posłuchaj mnie, Negoro, — powiedział wtedy młody chłopiec, najzupełniej spokojnie, bez najmniejszego uniesienia — jeżeli jeszcze raz ośmielisz się w podobny sposób mi odpowiedzieć, będzie to ostatnia. chwila twego życia.
Dick nie zdołał dokończyć tych słów, gdy nagle ujrzał portugalczyka na kolanach, u swych nóg.
Ciężka dłoń Herkulesa tak bardzo zaciężyła na ramionach Negora, że aż uklęknąć musiał.
— Kapitanie — przemówił olbrzym — czy rozkażesz, abym wrzucił do morza tego nędznika?
— Wstrzymaj się jeszcze, Herkulesie — odpowiedział Dick, — Pamiętaj jednak, Negoro, że przy pierwszem zuchwalstwie rozkażę rzucić cię w falę z obojętnością nie większą, jakby dotyczyło to zdechłego psa.
— Pozwól mu powstać, Herkulesie — dokończył Dick Sand, zwracając się do olbrzyma.
Negoro powstał, a następnie odszedł bez jednego słowa. Gdy był u drzwi swej kuchni, odwrócił się, nienawistnym wzrokiem obrzucił Dicka i Herkulesa, szepcząc do siebie: poczekaj ty smarkaczu i ty murzynie przeklęty. — porachujemy się ze sobą jeszcze.
Dick po odejściu portugalczyka jeszcze raz jaknajstaranniej zbadał instrument i z radością się przekonał, że znajduje się on w jak najlepszym stanie. O zajściu z Negoro, ani pomyślał; niepokój tylko jakiś, od woli niezależny, bezustannie podsuwał mu myśl, czy czasem ostatni ten wypadek nie był w jakimś związku ze zniszczeniem pierwszego kompasu? Lecz jakiż cel miećby mógł Negoro w niszczeniu narzędzi, od których zależało bezpieczeństwo wszystkich osób na statku się znajdujących, a więc i jego?
Tak mówił rozsądek. A jednak nie dający się ukoić niepokój, mimo rozumowanie to, wciąż targał sercem Dicka.
To też dla wszelkiej pewności, by nie mieć sobie nic do wyrzucenia, Dick Sand postanowił trzymać stale Dinga w budce kapitańskiej. Wtedy Negoro nie odważy się do niej zbliżyć! Napewno!
Jeszcze dni cztery minęły w tym samym dusznym niepokoju, potęgowanym tą okolicznością jeszcze, iż siła huraganu nie słabła bynajmniej, aczkolwiek zdarzały się godziny względnego spokoju, w czasie których wiatr przycichał i spokoiło się morze. Po jednej z takich przerw wicher ponownie uderzył z całą siłą, lecz zmienił nagle zasadniczo kierunek i pędzić zaczął „Pilgrima“ ku północy.
Aczkolwiek oddalało to statek od Ameryki, Dick nic poradzić nie mógł na to; nie mając żagli — był bezsilny.
Minął i dzień 25-marca, a nie można było zauważyć najmniej szych śladów lądu. Statek tymczasem pędził wciąż naprzód z szybkością wprost niewiarogodną. Cóż się więc stało z tym lądem niedościgłym?... Czyżby cała Ameryka zapadła się nagle w morze? Dickowi czasami się zdawało, że stracił rozum, że oszaleje!
Czyżby w złym płynął kierunku? Ale to przecież było niemożliwe! Kompas jaknajwyraźniej wskazywał, iż statek do ostatnich czasów płynął na wschód nieprzerwanie... A płynął tak — już całe dwa miesiące! I to z zawrotną chwilami szybkością. A więc, — już oddawna do lądu dotrzeć był powinien. Jakże więc wytłumaczyć to nieistnienie ziemi?...
I biedny chłopiec chwytał się za głowę, uważając się chwilami za przeklętego przez jakiegoś demona!
I istotnie, statkiem kierował, rządził, demon zła, lecz w ludzkiej postaci. Jeden Negoro, który stał właśnie w drzwiach swej kajuty i uśmiechał się szatańsko, patrząc na horyzont, był świadomy tego, z jakiej przyczyny igła magnesowa kompasu tak długo fałszywie wskazywała północ. On jeden całą
wiedział prawdę.
Nakoniec, dnia 26 marca, z piersi Herkulesa, który stał na straży, wydobył się radosny okrzyk: „Ziemia“!
Dick w jednym skoku znalazł się przy nim.
— Ziemia?... Gdzie?... Z której strony?... Czy aby się nie mylisz?... Bo ja nic dojrzeć nie mogę!
Lecz Herkules z całą pewnością wyciągnął rękę w kierunku północno-wschodnim i powiedział:
— Tam, tam jest ziemia!
— A więc nareszcie! — zawołał Dick swobodniej oddychając.
W tym samym momencie, na pokładzie ukazała się pani Weldon, która wiecznie zapominała o tym, że zostało jej wzbronione wychodzenie na pomost, w czasie trwania huraganu.
Gdy usłyszała ona wymówione słowo: „ziemia“ — aż przybladła ze wzruszenia.
— Tak jest, mamy przed sobą nakoniec ląd stały — drżącym głosem powiedział Dick.
Młody kapitan odrazu zdał sobie z tego sprawę, iż ta upragniona ziemia, od tak dawna oczekiwana, w tych warunkach, w jakich się do niej zbliżali, — mogła się stać dla nich wprost grobem. Gnany wichrem bryg leciał wprost na nią. Gdy się do tej upragnionej ziemi zbliży nakoniec — cóż się stanie?...
Poprostu — rozbije się o jej brzeg skalisty.
Zjawienie się Negora na pokładzie przerwało te nie wesołe myśli.
Portugalczyk nieśmiało i skurczony skierował swe kroki ku przodowi okrętu, a gdy tam się znalazł, zaczął uważnie przyglądać się lądom, coraz wyraźniej z mgieł oddalenia się wyłaniającemu. Patrzył długo, aż nakoniec pokiwał głową, jak człowiek, który już zbadał niewiadome, który poznał prawdę, który wie, czego ma się trzymać. Następnie wymówił szeptem jakąś nazwę, której nikt, na nieszczęście, nie dosłyszał i wrócił do swej kajuty, nie przemówiwszy jednego do nikogo słowa.
Upłynęły dwie godziny. I dziwna rzecz, ów ląd, który powinienby być już zupełnie widoczny — zaczął jakby znikać! Nie mogło być dłużej wątpliwości. To nie był ląd stały, lecz jakaś wyspa tylko!
— Jakaż by to wyspa być mogła? zadał sobie Dick zapytanie natychmiast. W pobliżu zachodnich brzegów Ameryki wysp żadnych niema przecież? Chociaż jest, prawda! Wyspa Wight-Hoo, do tego stopnia obszarem niewielka, że tylko na bardzo dokładnych mapach zaznaczana bywa.
O fakcie tym Dick zawiadomił oczywiście panią Weldon natychmiast.
— Ależ Dicku — zrobiła wtedy uwagę pani Weldon — sam przecież więcej niż przed tygodniem mówiłeś, że wyspę tę oddawna już mamy po za sobą!
— Mogłem się mylić, pani.
— W jakiej odległości znajduje się wyspa ta od amerykańskich pobrzeży?
— W odległości 35-u stopni, to znaczy około dwóch tysięcy mil.
— Boże miłosierny! — z przestrachem odezwała się młoda kobieta — więc my jesteśmy jeszcze tak bardzo od Ameryki daleko? A tacy pewni byliśmy, że jesteśmy nieomal już u jej brzegów!
— Pani — odpowiedział Dick, przesuwając ręką po czole — przyznam się pani w tej chwili szczerze, że nie rozumiem nic, co się teraz dzieje. Wprost nie może mi się pomieścić w głowie, jakim sposobem znajdować się możemy dopiero około tej wyspy, jakim sposobem przebyć mogliśmy tak niewielką część drogi naszej?... Jedno jedyne można znaleźć tłumaczenie tego nieprawdopodobnego faktu, takie mianowicie, że busola źle nam wskazywała kierunek. Lecz i to jest wątpliwe, boć przecie rankami mieliśmy zawsze słońce przed sobą, to znaczy, żeśmy bez zmiany płynęli stale w kierunku na wschód, zbaczając tylko nieco, pędzeni takim wiatrem właśnie, nieco na południe. A i to również wziąć należy pod uwagę, że kompas jest w zupełnym porządku. Więc nie rozumiem, pani, nic z tego wszystkiego. Dzięki tej wyspie niedawno spotkanej, to wiem przynajmniej, z pewnością już niewątpliwą, gdzie się znajdujemy, to znaczy — dokąd nas burza zapędziła. Bo to była wyspa Wight-Hoo z pewnością! Nie czuję się teraz zagubionym w tych nieogarniętych przestrzeniach wielkiego oceanu. Dzięki temu, że wysepkę tę spotkaliśmy na swej drodze, wiem z całą pewnością, że teraz płyniemy w dobrym kierunku i że za jakieś dni 12-e, do 15-u będziemy już napewno w Ameryce, jeżeli tylko huragan nakoniec się uciszy.
Huragan wszelako szalał dalej, z niesłabnącą siłą.
Na szczęście, w dniu 28 marca siła wiatru słabnąć zaczęła nakoniec, tak iż nazajutrz pod wieczór bezmiary morza przyjmować zaczęły normalny swój wygląd. Kołysania statku ustały.
Gdy tylko pani Weldon fakt ten zauważyła, wyszła natychmiast na pokład, by zmusić Dicka do udania się na spoczynek.
Lecz młody chłopiec, jak prawdziwy kapitan, ani chciał słyszeć o tym.
— Co, ja mam się wysypiać, gdy żagli nie mamy jeszcze na rejach? Nie pora myśleć o spoczynku teraz, lecz raczej gorączkowo wziąć się do pracy. A zresztą, czuję się zdrów i silny najzupełniej.
— Ani ja, ani mąż mój, nigdy ci, Dicku nie zapomnimy twego poświęcenia. Twa przytomność umysłu, roztropność, odwaga i energja, jakiej złożyłeś dowody, stwierdzają, że zupełnym już jesteś mężczyzną. To też jak tylko skończysz szkołę wyższą, otrzymasz natychmiast nominację na kapitana jednego z okrętów domu Jakóba Weldona. A mówię ci to nie tylko w swojem, ale i męża mego imieniu.
Porpurą oblała się twarz Dicka i łzy zabłysły w jego oczach.
— O, pani Weldon — zawołał — jesteś zbyt dobrą. dla mnie.
— Dicku — odpowiedziała młoda kobieta poważnie — dotychczas byłeś naszem dzieckiem przybranym jedynie, odtąd będziesz nam synem, który ocalił swą matkę i swego młodszego braciszka. Bo gdyby nie twoje bohaterskie wysiłki, huragan zatopiłby „Pilgrima“ niewątpliwie. Ja pierwsza przeto przyjmuję cię za syna i ściskam jako matka.
Po rozmowie tej dzielny chłopiec uczuł się bardzo pokrzepionym na siłach, spotęgowała się jego energja i moc ducha. To też natychmiast wziął się do umieszczania nowych żagli na rejach. Ciężka i trudna to była praca, lecz pod wieczór „Pilgrim“ znów płynął pod żaglami, jak na to pozwalał wiatr cichy i sprzyjający. Szybkość statku powiększyła się wtedy bardzo znacznie i dochodziła do 15 węzłów na godzinę.
Z jakąż bezmierną radością stanął wtedy Dick u rudla. Jego „Pilgrim“ nie był już bezwolną Igraszką wichru i fal, lecz płynął pod żaglami, w pożądanym kierunku!
Po upływie paru dni pogoda jednak znów się zmieniła na gorsze. Barometr ponownie opadać zaczął, a siła wiatru się wzmogła.
Lęk ogarnął Dicka. Czyżby los jeszcze jedną kazał im przetrwać burzę?
Siła wiatru wzmagała się jednak bardzo powolnie, fale również były o wiele mniejsze. I tak trwało dni parę.
Aż nakoniec dnia 6-go marca, Herkules, obdarzony z natury wyjątkowo dobrym wzrokiem, zawołał drżącym z radości głosem:
— Kapitanie, ziemia! Teraz już Amerykę mamy przed sobą napewno!
— Dick spojrzał. W dalekościach widniało wybrzeże, lecz nad wszelkie spodziewanie — płaskie, bez śladu gór. Być może iż mgły przysłaniały wysoki łańcuch Andów i z tej przyczyny nie było ich widać jeszcze?
„Pilgrim” płynął wprost ku lądowi temu, to też rósł on w oczach. Pobrzeże wszelako wbrew nadziejom zdawało się być zupełnie pustynne, bez śladu ludzkich siedzib. Nie było również ani zatoki, ani ujścia rzeki, do której wpłynąćby można.
Co gorsza, okazało się, iż brzeg jest skalisty, poprzedzony licznemi rafami, o które z szumem rozbijały się fale. Z przyczyny nie wystarczającej ilości żagli, Dick nie miał możności skierowania „Pilgrima“ na pełno morze, ażeby szukać dogodniejszego miejsca dla wylądowania, zwłaszcza iż wiatr z siłą wciąż wzrastającą pędził statek wprost na wybrzeże.
Nie było innego wyjścia. Trzeba było lądować!
Dick długo się wpatrywał w nieprzerwanie ciągnący się rząd raf i wysoko w górę wystrzelających z morza skał, a następnie w milczeniu, z pochyloną głową, wrócił do rudla, przy którym jego obecność była już niezbędna, ponieważ „Pilgrim“ nie więcej jak o milę był od brzegu oddalony.
Pani Weldon, Janek i inni w milczeniu spoglądali na niegościnne wybrzeże, gdy wtem drgnęli wszyscy.
To Dingo wyć zaczął przejmująco.
— Co to się ma znaczyć? — z przestrachem, instyktownie zniżając głos, zapytała pani Weldon — dlaczego Dingo tak żałośnie i długo wyje, patrząc na ten brzeg? Czyżby był on już tutaj kiedykolwiek?
— Albo przeczuwa nieszczęście — zrobił uwagę stary Tom — pamięta pani, jak wył, w chwili odjazdu kapitana Hulla? Zwierzęta więcej wiedzą od nas i niech nas Bóg ma w swej opiece.
Pani Weldon, po usłyszeniu słów tych, cicho opuściła się na kolana i zaczęła się modlić.
Dingo wył nieprzerwanie.
W tej samej chwili i Negoro ukazał się na pokładzie. Lecz był zupełnie inny, jak zazwyczaj. Zamiast zuchwalstwa — niepokój widniał w jego oczach. Był blady, zmięszany; wargi drżały mu widocznie.
— Spojrzyj, Tomie, — szepnęła pani Weldon do ucha starego murzyna, który najbliżej się niej znajdował — portugalczyk zdaje się również, jak i Dingo, poznawać ten brzeg.
— O, gdyby Dingo mógł mówić! — odpowiedział również cicho stary murzyn —
mógłby on nam wtedy opowiedzieć bardzo wiele z pewnością o tym człowieku.
Dingo przestał wyć nakoniec, jakby bólem wyczerpany. Ucichł, a następnie się odwrócił, chcąc najwidoczniej się udać na swe zwykłe legowisko.
W tem oczy nabiegły mu krwią. Wściekły ryk wydarł mu się z gardzieli i jak oszalały rzucił się w stronę Negora, lecz ten momentalnie znikł za drzwiami swej kuchni, od których na szczęście się nie oddalał, gdyż inaczej rozjuszczony pies zadławiłby go chyba.
Gdy to się działo na przodzie okrętu, Dick w swej budce kapitańskiej wytężał wzrok, ażeby wynaleźć jakąś lukę pomiędzy rafami, któraby mu dała możność pomyślnego dotarcia do brzegu. Lecz rafy wyłaniały się z morza jedna po drugiej nieomal. Stawało się pewnikiem coraz większym, iż statku nie da się uratować, należało więc myśleć o tym jedynie, ażeby choć jego pasażerowie zostali ocaleni.
Gdy biedny piętnastoletni kapitan podobnie gorzkiemi myślami zatruwał swą duszę, zbliżyła się do niego pani Weldon. Wtedy Dick postanowił powiedzieć jej wszystko.
— Przed upływem pół godziny, pani, statek wpadnie na te skały i już na nich pozostanie, — rozbity. Nam jednak nic złego się nie stanie, ponieważ i bez statku zdołamy się łatwo wydostać na brzeg. — „Pilgrima “ Bóg nie pozwolił mi ocalić, niestety.
— Chłopcze! wiem przecież — odpowiedziała pełnym serdeczności głosem pani Weldon — iż uczyniłeś wszystko, co tylko było możliwe w zakresie twych sił. Nie martw się więc i może dobry Bóg ocali nas jeszcze.
Młoda kobieta, mówiąc to, była bardzo blada i konwulsyjnymi ruchami przyciskała Janka do piersi. Poznała całą grozę położenia, lecz mimo to odważna kobieta miała głos spokojny. Nieustraszenie patrzyła w oczy niebezpieczeństwu, przygotowana na wszystko.
— A teraz, Dicku, — po chwili się odezwała — wydaj rozkazy: co wszyscy robić mamy, by ci nie utrudniać ratunku?
— Rozkazuj, kapitanie Sand — zawołali chórem murzyni — jesteśmy na śmierć choćby gotowi, byle tylko uratować dobrą panią naszą i jej synka.
Dick z wyjątkową przytomnością umysłu zaczął wydawać rozkazy. Przedewszystkiem pani Weldon, Janek, kuzyn Benedykt i Noon włożyli na siebie pasy bezpieczeństwa, przyczem Herkules miał czuwać nad bezpieczeństwem pani Weldon i Janka. Pozostali murzyni mieli sobie polecone przeniesienie na brzeg rzeczy najniezbędniejszych. Nie upłynęło pół godziny, a wszystko to było zrobione. I czas był po temu najwyższy. Złowróżbna bowiem linja raf zbliżała się z szaloną szybkością. Szum rozbijających się fal już zagłuszał słowa komendy, gdy Dick rzucił ostatni rozkaz wyniesienia na pokład kilku beczek z tranem. Tłuszcz ten miał uspokoić, w razie potrzeby, wzburzone fale.
Gdy wszystkie te przygotowania zostały już ukończone, Dick miał znów możność zwrócenia baczniejszej uwagi na ster. „Pilgrim“ w tym momencie dopływał właśnie do linji raf, o które w każdym już momencie uderzyć mógł spód statku.
—W ostatniej jednak chwili prawie, Dick ujrzał wązki pomiędzy skałami przesmyk. Bez chwili namysłu, oczywiście, skierował tam statek. Lecz w miejscu tem morze wprost szalało, w cieśni dwóch skał zamknięte.
— Rozbić beczki, prędko! — wydal rozkaz Dick.
Pod ciężarem obficie spływającego tłuszczu, morze uspokoiło się nagle, jakby zaklęte, i bryg, ocierając się o skały — nie uwiązł w nich, lecz jakby je przeskoczył.
— Jesteśmy uratowani! — wymówić zdołała pani Weldon, której wzruszenie zatamowało oddech i wstrzymało obieg krwi.
Statek rozbił się wprawdzie następnie o skały nadbrzeżne. lecz stało się to już po za linją odmętów i wirów, na spokojnej stosunkowo wodzie, o paręset zaledwie kroków od suchego brzegu.
Statek był stracony, lecz cala załoga i pasażerowie wyszli cało z rozbicia.
Po 73-ch dniach podróżowania znaleźli się oni nakoniec na stałym lądzie, i gorąco zaczęli dziękować Bogu, iż ich wyprowadził z morskich odmętów przynajmniej.
Jakieby nie było położenie naszych podróżników, mogli być oni niemniej wdzięczni niebiosom za to, iż rozbicie się statku miało miejsce tak blisko brzegu, a także iż ląd ten był Ameryką, skąd już wcześniej, czy później będą się już mogli dostać względnie łatwo do San Francisco.
Co do „Pilgrima”, to o jego uratowaniu nie mogło być mowy. A zresztą, za parę dni najdalej rozniosą go fale bez śladu, jego spód bowiem był w zupełności strzaskany.
Dalszymi losami gromadki, jego opiece powierzone, Dick nie martwił się zbytnio. Przypuszczalnie znajdowali się oni na wybrzeżach Peru, to też zdawało się być rzeczą niewątpliwą, iż w krótkim czasie dojdą oni do siedzi ludzkich, gdzie znajdą pomoc, która da im możność dalszego podróżowania.
Na razie, znajdowali się oni w miejscowości pustynnej zupełnie. Była to równina piaszczysta, usiana licznemi skałami i pełna rozpadlin, w oddaleniu paru kilometrów widniał las, na północy, o dwa, trzy kilometry od miejsca rozbicia toczyła swe wody jakaś mała rzeczka, nad brzegami której rosły jakieś nieznane im drzewa, do platanów podobne. Gór nie było widać zupełnie, lecz Dick tłómaczył to sobie tym, że las rósł na wzniesieniu, a więc zasłaniał gęstwiną swych drzew łańcuch górski.
Wszędzie nad brzegiem unosiły się całe stada najrozmaitszego ptactwa, roślinność również była bardzo bujna i bogata, nigdzie natomiast widać nie było najmniejszego choćby śladu ludzkich siedzib. Nigdzie słupy dymów nie wznosiły się w powietrze, słowem nic nie wskazywało, ażeby ta część lądu była zamieszkała.
Ze zdumieniem wciąż wzrastającem patrzał na to wszystko Dick, nie bez trwogi zapytujący siebie, dokąd to, w jakie miejsca rzucił ich kaprys wichrów i fal?
Że ludzi nigdzie nie było, dowodziło tego również i zachowywanie się Dinga. Gdyby ci bowiem znajdowali się w pobliżu, pies napewno dałby znać o tem głośnem szczekaniem. Dingo natomiast, po wydostaniu się na brzeg, ani razu jeszcze nie wydobył z siebie głosu, biegał jedynie na wszystkie strony jak oszalały, jakby w poszukiwaniu czegoś, czy kogoś; to znów z łbem opuszczonym zdawał się węszyć ślady jakieś, przyczem chwilami wył cicho, niedosłyszalnie nieomal.
— Co się temu psu stało, spojrzyj no, Dicku? — ze zdziwieniem zapytała w końcu pani Weldon.
— Mam wrażenie, jakby pies ten odnajdywał jakieś dawne ślady. Sądząc z tego przypuścićby można, że Dingo już tutaj byt kiedyś — odpowiedział młody chłopiec, który od dłuższego już czasu nie spuszczał wzroku z Dinga.
— Pies robi to samo zupełnie, co Negoro — niespodzianie odezwał się stary Tom, wskazując ręką na północ w stronę rzeczki — niech pan spojrzy, kapitanie, przecież Negoro najwyraźniej bada starannie pobrzeże strumienia, jakby na niem szukał czegoś?
— Bardzo możliwe, iż w słowach twych, Tomie, mieści się prawda — odpowiedział Dick Sand w głębokiom zamyśleniu. O, gdybyśmy znać mogli myśli tego człowieka!
— Cóż w tym trudnego, kapitanie? — odezwał się Herkules — rozkaż tylko, o możnaby go bez większego trudu zmusić do mówienia.
Lecz Dick naprzód głową dał znak przeczenia, a następnie mówić zaczął:
— Nie, nie, Herkulesie, uciekać się do podobnych czynów nie mamy żadnego prawa. Nie mieliśmy go nawet na statku, a cóż dopiero tutaj, na lądzie, na którym Negoro jest już zupełnie wolny, nie skrępowany żadnemi zobowiązaniami. Negoro w tej chwili jest wolny zupełnie i wolno mu robić co chce.
A Negoro znał to swoje prawo niewątpliwie. Gdy tylko wydostał się na brzeg, oddalił się natychmiast od całej reszty rozbitków, bez jednego słowa usprawiedliwienia się, bez zapytania, czy mu odejść wolno?
Wkrótce przestano myśleć o nim, zwłaszcza iż ważniejsze sprawy były na głowie.
Przedewszystkiem wynaleźć należało jakieśkolwiek na noc schronienie. Na otwartem bowiem powietrzu pozostawać było niebezpiecznie. Ponadto negrzy zajęci byli wyławianiem sprzętów, które w obfitości wyrzucały fale z rozbitego „Pilgrima“. Tym sposobem na brzeg dostały się skrzynie z mięsnemi konserwami, z sucharami i innymi zapasami, tak iż o żywność troszczyć się nie było potrzeby, na czas dłuższy nawet. — Herkules przyniósł następnie parę gallonów wody z rzeczki. Co się zaś tyczy schronienia, to małemu Jankowi udało się je wynaleźć. Była to pieczara, falami morza przed wiekami wyżłobiona.
Istotnie grota ta nadawała się jak nie można lepiej na schronienie, była bardzo obszerna i zupełnie sucha.
Było wtedy już pod wieczór, to też wszyscy bardzo szybko znaleźli się w grocie, w której Baty z Austonem rozpalili suty ogień, przy którym Noon przygotowała w krótkim czasie gorący posiłek, jaki wszyscy spożywać zaczęli z wielkim apetytem.
W czasie tej zaimprowizowanej wieczerzy, przy wejściu do pieczary ukazał się Negoro, który mimo swą samodzielność uznał najwidoczniej za korzystne dla siebie przyjmować udział w spożyciu posiłku przez innych przygotowanego i należącego do innych również.
W ogólnej rozmowie nie przyjmował wszelako żadnego udziału, natomiast z uwagą przysłuchiwał się wszystkiemu temu, co o przyszłości radzono.
Przedewszystkiem pani Weldon podziękowała Dickowi za jego wszystkie dotychczasowe trudy, mówiąc, iż tylko dzięki niemu nie spoczywają teraz na dnie oceanu, zaś skończyła swą przemowę słowy:
— Jak byłeś na statku naszym kapitanem, Dicku, tak bądź i teraz naszym nietylko przywódcą, ale i opiekunom, naszym zbawcą.
— Hurrah, niech żyje nasz wódz i opiekun, kapitan Dick Sand! — zawołali jednym głosem murzyni, powstając z entuzjazmem ze swych miejsc.
— A więc, — mówiła dalej pani Weldon — jesteś naszym wodzem, Dicku, rozporządzaj przeto nami, kieruj i radź, co robić mamy, ażeby się wydobyć z naszego trudnego położenia?
Oczy wszystkich zwróciły się wtedy na pobladłą twarz młodego dowódcy. Nawet Negoro nie spuszczał z niego wzroku.
Dick, wzruszony dowodami tego uznania, po dłuższej chwili namysłu odpowiedział zwolna:
— Dziękuję ci droga, przybrana matko moja, za zaufanie, jakiem mnie, niezasłużonie, obdarzasz. I wam dziękuję, przyjaciele moi. Co zaś się tyczy położenia naszego, to przedewszystkiem zastanowićby się należało nad tym, gdzie się w obecnej chwili znajdujemy? Otóż ja przypuszczam, że statek nasz rozbił się na wybrzeżach Peru, lecz zastrzegam się odrazu, iż jest to mój osobisty domysł jedynie, który bardzo łatwo mylnym okazać się może. Zaś te moje przypuszczenia opieram na tym, iż nadbrzeżna linja Peru jest pustynną. właśnie, niezamieszkałą; ciągnie się przytem na bardzo dużej przestrzeni; dotarcie więc do ludzkich siedzib może się okazać nie tak łatwe dla nas.
— Cóż więc poczynać mamy teraz, jak sobie radzić? — zapytała pani Weldon. Niemożliwością przecież jest dla nas oczekiwać tutaj nadejścia pomocy, która może nie przyjść nigdy.
— Otóż to właśnie — odpowiedział Dick — nie możemy tutaj czekać, to znaczy: musimy udać się w podróż. I to w podróż bardzo uciążliwą i bardzo daleką, być może. Podróż podobna domaga się przygotowań. Niezbędne są dla nas zapasy żywności, niektóre narzędzia, broń wreszcie. By to wszystko zdobyć, musimy raz jeszcze udać się na statek, by zabrać zeń wszystko, co nam może być potrzebne.
Rada ta wydała się wszystkim doskonałą, to też wszyscy murzyni, pod przewodnictwem Dicka, bez względu na noc, udali się na statek, do którego dostać się było można suchą prawie nogą. Gdy gromadka nasza, dostała się na pokład, odrazu przekonała się, że część ładunku, znajdującego się na przodzie okrętu, zabrały już fale, pozostała jednak reszta nie została jeszcze zalana wodą i w dobrym się znajdowała stanie. Zabrano przedewszystkiem broń, pomiędzy którą znalazły się dwa dalekonośne karabiny, kilka dubeltówek i parę rewolwerów. Proch i kule znajdowały się w kajucie kapitana Hulla, w jaknajlepszym stanie. Zabrano wreszcie aż nadto wystarczającą ilość żywności, trochę bielizny i parę ciepłych pledów, dla pani Weldon i jej synka. Wzięto nakoniec potrzebną ilość siekier, długich myśliwskich noży i t.p.
Gdy już miano opuścić statek ostatecznie, Dick przypomniał sobie polecenie pani Weldon zabrania z podręcznej szkatułki, znajdujących się tam pieniędzy i kosztowności. Nie znalazł ich jednak. Kto mógł zabrać w takim razie złoto i brylanty? Na murzynów podejrzenie paść nie mogło, z tej choćby tylko przyczyny, iż ani jeden z nich nie odłączał się na moment od reszty gromadki. Uczynić to mógł przeto jeden Negoro tylko. Fakt ten do tego stopnia wzburzył Dicka, iż już chciał wydać Herkulesowi rozkaz pochwycenia portugalczyka, rozwaga jednak nie pozwoliła mu uczynić tego następnie. Jeżeli Negoro zrobił to nawet, to przecież nie nosi tego złota przy sobie, lecz z pewnością zdążył już je zakopać. — Winy przeto dowieśćby mu nie można w każdym razie.
I tak portugalczykowi kradzież uszła na sucho, gdyż i pani Weldon zgodziła się z punktem widzenia Dicka, iż niemożliwością jest oskarżać kogoś o złodziejstwo, nie mając w ręku dowodu winy.
Zresztą Negora karać byłoby już bardzo trudno, ponieważ znikł bez śladu i na noc nie powrócił.
Nazajutrz, po doskonale przespanej nocy, Dick, po wyjściu z groty ze smutkiem się przekonał, że fale, w czasie przypływu, uniosły „Pilgrima“ naprzód w górę, a następnie rozbiły go o skały, tak iż tylko pływające po morzu resztki mówiły jeszcze o niedawnem istnieniu pięknego statku.
Gdy tak były kapitan „Pilgrima“ przyglądał się szczątkom swego statku, nagle omal go nie przewrócił Dingo, który z głośnem szczekaniem pędził jak szalony ku rzece.
— Oho! — zawołał wtedy Dick — mamy coś nowego. Nie może ulegać wątpliwości, iż przy ujściu tej rzeczki znajduje się człowiek. I nie Negoro, bo pies ujadałby wtedy zajadlej. Trzeba będzie pójść za nim.
— Hej!... Baty, Akteonie i Herkulesie — zawołał głośno, zwracając się w stronę groty — weźcie broń, a i mnie również podajcie karabin, i chodźcie za mną.
Dick poskoczył jeszcze ku grocie, ażeby powiedzieć pani Weldon, z jakich przyczyn się oddala, a następnie na czele swego oddziału pospieszył ku rzece, kierując się głosem Dinga.
Gdy doszli nakoniec, ujrzeli brytana ze zjeżoną szerścią i szczekającego bezustannie, bez specjalnej nienawiści wszelako.
W oddaleniu kilkudziesięciu kroków stał jakiś człowiek, europejczyk niewątpliwie, w najmniejszej mierze do portugalczyka bynajmniej niepodobny.
Dick zaczął nieznajomemu się przypatrywać. Stał on nieruchomo na miejscu, najwidoczniej ukazaniem się przybyłych mocno zdziwiony, a nawet jakby przestraszony nieco. W ręku miał broń gotową do strzału.
Gdy jednak usłyszał przyjazne okrzyki pozdrowienia, jakie przesyłał mu Dick, a za nim murzyni, zarzucił broń na ramię i również przesłał kapeluszem znak powitania.
Był to mężczyzna lat około czterdziestu, silnie ogorzały, przyczem jednak na jego pełnej twarzy jednej nie było zmarszczki. Łysinę natomiast miał potężną i ona jedynie mówiła, iż był to człowiek już w sile wieku. Pozatem jego postać ujawniała siłę i gibkość. Z rudawych włosów Dick wyprowadził wniosek, iż był to prawdopodobnie anglik, lub amerykanin, do anglo-saksońskiej należący rasy.
Gdy nieznajomy zbliżył się do Dicka, przemówił pierwszy, po angielsku, z niezwykle przyjaznym uśmiechem:
— Pozdrawiam was na amerykańskiej ziemi, przyczem mam nadzieję, że jesteście amerykaninami również?
— Tak jest, w Ameryce, wszyscy, zostaliśmy urodzeni — odpowiedział Dick.
— Mieszkańcami Ameryki Południowej jesteście zapewne? — pytał dalej nieznajomy nad wyraz uprzejmym tonem, jakby przepraszające nim za swą ciekawość.
— Nie, panie, jesteśmy obywatelami Stanów Północnej Ameryki — odpowiedział młody chłopiec, Nazywam się Richard Sand i pochodzę z New-Yorku.
Odpowiedzią tą nieznajomy ucieszył się bardzo najwidoczniej i serdecznie wyciągnął dłoń do uścisku, którą Dick przyjął grzecznie, lecz bardzo zimno.
— Muszę przyznać, iż jest to dla mnie nadzwyczaj miłe spotkanie. Któżby się mógł spodziewać ujrzeć ziomka w takiej pustyni!? Zechciej mi opowiedzieć, mój młody przyjacielu, co za niezwykłe losy sprowadzić cię mogły do tego pustkowia?
W tejże chwili ku rozmawiającym zbliżyła się pani Weldon, na widok której nieznajomy z ugrzecznieniem zdjął kapelusz, składając przybyłej ukłon głęboki.
— Statek nasz rozbił się o nadbrzeżne skały i byliśmy zmuszeni poniewoli do wylądowania na tym pustynnym brzegu.
Na twarzy nieznajomego wyraźnie przebiły się uczucia bólu i współczucia, zaś jego wzrok pobiegł w dal, ku morskiemu pobrzeżu, jakby pragnął zobaczyć ślady katastrofy, o której przed chwilą się dowiedział.
Młoda kobieta domyśliła się znaczenia wzroku tego i odpowiedziała nań ze smutnym uśmiechem:
— Niestety, po naszym statku nie pozostało już śladu nawet. Dzisiejszej nocy fale przypływu rozniosły jego resztki. Wybrzeża tej krainy okazały się bardzo niegościnnymi dla nas.
— Nazwę której próżno staramy się odgadnąć — wtrącił zręcznie do rozmowy zapytanie to Dick Sand.
Nieznajomy ze zdziwieniem spojrzał na młodzieńca.
— Jesteście państwo na wybrzeżach Ameryki Południowej. Jakim sposobem mogliście nie wiedzieć o tem?
— Że jesteśmy w Ameryce, wiedzieliśmy sami — odpowiedział z małą urazą w glosie Dick — przypuszczaliśmy nawet, że burza wyrzuciła nas na brzegi Peru... Czy tak jest istotnie?
— Niezupełnie, mój młody przyjacielu. Peru znajduje się nieco bardziej na północ. Znajdujecie się w Boliwji.
— Czy podobna? — zawołał Dick ze zdziwieniem.
— A nawet — w południowej Boliwji — spokojnym głosem uzupełnił daną informację nieznajomy, — w pobliżu Chili.
— W takim razie jakżeż się nazywa ta zatoka? — zapytał Dick, ręką wskazując na morze.
— Nie potrafię ci odpowiedzieć na to, mój młody przyjacielu, a to z przyczyny, że po raz pierwszy jestem nad brzegami morza w tej okolicy, aczkolwiek wnętrze kraju znam dosyć dobrze.
Dick z uwagą zaczął rozmyślać nad słowami nieznajomego. Zgadzały się one w gruncie rzeczy z jego obliczeniami. Zamiast pod 27, lub 35 stopniami szerokości, znajdowali się pod 25. Drobna to była omyłka. Wątpić przytem w prawdę słów nieznajomego nie było najmniejszej przyczyny, tym bardziej, iż tłumaczyły one w sposób oczywisty pustynność pobrzeża. Boliwja wogóle jest krajem bardzo słabo zaludnionym, na południu zwłaszcza, z racji swego bardzo niezdrowego klimatu, a także dzięki nieprzystępności swych brzegów, usianych rafami i skałami.
Po zastanowieniu się nad tymi wszystkimi faktami, Dick zwrócił się do nieznajomego z ponownem zapytaniem:
— Sądząc ze słów pańskich, jesteśmy więc bardzo dalecy od Limy?
— Oczywiście. Lima się znajduje dość daleko ztąd, na północy. Ot w tym kierunku należałoby iść do niej.
I nieznajomy ręką wskazał las, dając do zrozumienia, iż przez las ten właśnie idzie do Limy droga.
Pani Weldon uważnie śledząca każdy ruch nieznajomego i każde jego ważąca słowo, ze względu na zniknięcie Negora, a jednocześne prawie zjawienie się nieznajomego, musiała przyznać, iż absolutnie nic nie uprawomacniało do podejrzeń. Odpowiedzi nieznajomego były, o ile się zdawało: jasne, proste, szczere, pewną nawet życzliwością jakby tchnące.
— Wybaczyć mi pan zechce me niewłaściwe być może zapytanie — odezwała się wreszcie — lecz mam wrażenie, że pan nie jesteś stałym mieszkańcem tego kraju?
— Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, tak samo jak i państwo. Nazywam się William Harris — odpowiedział amerykanin, kłaniając się nisko.
— Ja zaś jestem żoną znanego w San Francisco właściciela statków, Jakóba Weldona, — odpowiedziała młoda kobieta uprzejmie, wyciągając ku nieznajomemu swą drobną, choć nieco opaloną dłoń.
— Od bardzo dawna nie byłem już w swej ojczyźnie — prowadził dalej rozmowę amerykanin — urodziłem się w Filadelfji, lecz od lat już dwudziestu przesiedliłem się do Boliwji, ze względu na rodzinę moją, która tutaj się znajduje.
— I mieszka pan już tutaj od tego czasu stale?
— Nie, pani. Mój dom znajduje się o wiele dalej na południe, na samej granicy Chili. W obecnej chwili dążę do Atakama, znajdującej się na północo-wschodzie.
— Czyżbyśmy się znajdowali na granicach tej pustyni? — zapytał z niepokojem Dick.
— Tak jest, mój młody przyjacielu. Równina, albo jeżeli chcecie tak ją nazywać: pustynia Atakama, rozpoczyna się tym lasem właśnie, kończy się zaś łańcuchem gór, które zamykają horyzont. Jest to okolica bardzo ciekawa, a jednocześnie bardzo mało znana.
— I pan, panie Harrison, sam odbywasz tę podróż? — zainteresowała się pani Weldon — myślę, że nie jest to nazbyt bezpieczne, z tej choćby przyczyny, że pojedyńczy człowiek łatwo przecież zabłądzić może?
O, ja nie po raz pierwszy znajdować się będę w tym lesie. Oprócz zaś tego, o jakieś 200 mil (angielskich) ztąd, w kierunku północnym, znajduje się ferma, San Felice, do mego brata należąca, do którego się udaję właśnie w sprawach familijnych. Jeżelibyście państwo zechcieli przyjąć mnie do swego towarzystwa, — o ile trwacie, oczywiście, w zamiarze udania się do Limy — to moglibyśmy tę część drogi odbyć razem. Ręczę przytem, iż bylibyście przyjęci przez brata mego jaknajgościnniej w świecie; ponadto moglibyście uzyskać tam pomoc, któraby wam pozwoliła na odbywanie dalszej podróży w warunkach wygodniejszych i gwarantujących wszelkie bezpieczeństwo.
Tak bardzo uprzejme zaproszenie chwyciło za serce panią Weldon, która pospieszyła z serdecznemi podziękowaniami.
Amerykanin podziękowania te przyjął w uprzejmem milczeniu, a chcąc zmienić temat rozmowy najwidoczniej, obojętnie zapytał:
— Ci czarni, to niewolnicy państwa zapewne?
— W Stanach Zjednoczonych niewolnictwo zostało już zniesione. Czyżby pan o tem nie wiedział? — z pośpiechem odpowiedziała pani Weldon, chcąc zatrzeć przykrość, jaką zapytanie amerykanina musiało sprawić Herkulesowi i jego towarzyszom.
Mr. Harrison naprzód chłodnym okiem spojrzał na murzynów, a następnie ozięble odpowiedział:
— Ach, prawda!... Zapomniałem, że wojna 1862 r. rozwiązała tę sprawę na niekorzyść białej rasy!
— Ale my tak stoimy w lesie, a przecież mamy tutaj swe apartamenty, do których najuprzejmiej zapraszamy pana — z wesołym śmiechem odezwała się pani Weldon.
Mr. Harris zaproszenie to przyjął w milczeniu; ukłonem jedynie za nie dziękując.
W czasie powrotnej drogi, Dick głęboko zastanawiał się nad propozycją amerykanina odbycia wspólnej podróży do fermy San-Felice. Udanie się w głąb kontynentu, ażeby tym sposobem dotrzeć do ludzkich siedzib, było nieodzowne, lecz podróż zapowiadała się nie najlepiej, wszystko wskazywało, iż będzie ona długa i bardzo uciążliwa. Więc Dick się wahał czy mu wolno narażać panią Weldon i jej małego synka na podobne trudy?... czy nie lepiej by było, ażeby w podróż udał się on sam w towarzystwie jednego Baty’ego naprzykład tylko, pozostawiając panią Weldon pod opieką starego Toma i potężnego Herkulesa?
Więc postanowił te wszystkie swe wątpliwości przedłożyć nowemu znajomemu, i poprosić go o radę.
Ale Mr. Harris uspokoił go całkowicie.
Istotnie — mówił — droga do Limy, a nawet i do fermy San Felice tylko, jest długa i dosyć uciążliwa, boć przecie przechodzić będziemy przez puszczę nieomal dziewiczą. Pani Weldon wszelako posiłkować się może mym wierzchowcem, którego pozostawiłem nad rzeczką, a którego oddaję jaknajchętniej do rozporządzenia mej rodaczki i jej małego synka. Co zaś do odległości, to idąc brzegami rzeczki, przy której spotkaliśmy się, mielibyśmy istotnie 200 mil do przebycia, jeżeli jednak pójdziemy wprost przez las, to skrócimy sobie tym znacznie drogę, o połowę przynajmniej, tak iż robiąc po dziesięć mil dziennie (16 kilometrów), co nikogo utrudzić zbytnio nie może, dotarlibyśmy do San Felice po upływie jakiegoś tygodnia. I jeżeli państwo macie wystarczająco duże zapasy żywności, to możemy śmiało choćby dziś jeszcze wyruszyć w drogę, bo te, które ja mam ze sobą, są wystarczające dla jednego zaledwie człowieka.
— O, żywności mamy aż nadto dosyć i chętnie podzielilibyśmy się nią, z panem w razie potrzeby — odpowiedziała pani Weldon.
— W takim razie i ta ostatnia trudność już nie istnieje — wesoło powiedział amerykanin — i moim zdaniem zrobiliśmy bardzo dobrze, gdybyśmy wyruszyli w drogę natychmiast, nie tracąc drogiego czasu.
Dick wszelako miał ciągle jeszcze jakieś wątpliwości. Jako marynarzowi ciężko było mu rozstawać się z morzem, perspektywa zagłębienia się w las nieznany nie nazbyt mu się uśmiechała. To też te swe wahania wypowiedział on w całej serji zapytań, z któremi się zwrócił do mr. Harrisa.
— Niech mi pan zechce powiedzieć, czy nie byłoby rozsądniej, byśmy, zapominając o Limie, udali się brzegami morza do pierwszego lepszego miasta nadmorskiego? Trudności podróży są wszędzie mniej więcej te same, droga nadbrzeżna z wielu względów wydaje się mi natomiast nie tylko bardziej racjonalna, lecz nadewszystko bezpieczniejsza.
Harris, gdy usłyszał te słowa, nachmurzył się zlekka, niczem jednak nie pokazał, że uwagi młodego chłopca nie przypadają mu do smaku, co się ujawniło w jego odpowiedzi.
— Bardzo możliwe, iż słuszność byłaby w całości po pana stronie, gdyby nie okoliczność, że najbliższe portowe miasto znajduje się w odległości 600 mil.
— A czy nie moglibyśmy tak tutaj doczekać się nadpłynięcia jakiegoś statku, z liczby tych, które obsługują pobrzeże Peru, Boliwji i Chili? Niechby to była drobna łódź rybacka choćby.
— Mr. Harris, usłyszawszy zapytanie to, naprzód uśmiechnął się tylko, a dopiero potem odpowiedział:
— Czyżby pan nie zauważył, do jakiego stopnia. brzegi tego morza są niegościnne? To też wszystkie statki trzymają się o ile możności najdalej od tych niebezpiecznych brzegów. A i pan, mój młody przyjacielu, czyś spotkał choć jeden statek w czasie swej podróży?
Dick Sand ze smutkiem opuścił w dół głowę.
— A więc rzecz zdecydowana — rozstrzygnęła wątpliwości Dicka pani Weldon — przyjmujemy pańską pomoc, mr. Harris, i zgóry za nią dziękujemy.
— Pozwolę sobie doradzić w takim razie, byśmy wyruszyli w podróż dziś jeszcze; w początkach kwietnia bowiem rozpoczyna się tutaj pora deszczowa, podróżowanie w czasie której jest bardzo utrudnione.
W takim razie trzeba zająć się przygotowaniami — powiedział Dick energicznie.
— Hej, towarzysze — zawołał, zwracając się do murzynów — musimy się przygotować do drogi. Trzeba nam będzie wybrać przedewszystkiem potrzebne przybory oraz zapasy żywności, a następnie podzielić to wszystko tak, by każden z nas miał coś do dźwigania.
— Panie Sand — odezwał się Herkules — niech mi pan pozwoli, bym ja poniósł wszystko.
— Nie, nie mogę się zgodzić na to, poczciwy Herkulesie, byłoby to niesprawiedliwością, by jeden z nas tylko uginał się pod nadmiernym ciężarem, inni zaś szli swobodnie.
— No, tego kolosa nie tak łatwo by było zamęczyć pracą — zauważył Harris, oglądając młodego atletę wzrokiem urodzonego handlarza niewolników — drogo zapłaconoby za ciebie na afrykańskich targowiskach!
— Nie jestem na sprzedaż — odparł mrukliwie murzyn.
Gdy zostało zdecydowane, że zapasów żywności wziąć należy tyle tylko, by starczyło ich na dni dwanaście, pani Weldon zaprosiła mr. Harrisa na śniadanie.
— Uprzejmie dziękuję za łaskawe zaproszenie i przyjmuję je najchętniej — odpowiedział amerykanin — lecz pozwolą mi państwo, iż przedtem sprowadzę tutaj mego wierzchowca.
— Czy pan pozwoli, żebym mu towarzyszył? — zapytał Dick.
— Ależ z największą. przyjemnością, mój młody przyjacielu. Przy sposobności pokażę ci kierunek, w jakim płynie widziana przez nas rzeczka.
Gdy para świeżo zaznajomionych udała się w niedaleką drogę, pani Weldon pośpieszyła do groty, ażeby pomódz Noon w przygotowaniu śniadania, z którem wystąpić pragnęła o ile możności najwspanialej. Wydobyła najdelikatniejsze więc konserwy i wkrótce zapach gotowanej szynki i aromat narkotycznej kawy w najwyższym gatunku wypełniły całą grotę.
Gdy to się działo, Harris i Dick zapuścili się w las, w którym znaleźli łatwo przywiązanego do drzewa konia.
W powrotnej drodze Dickowi przyszła do głowy myśl, zadać amerykaninowi pytanie, którego ten z pewnością się nie spodziewał:
— Niech mi pan zechce wybaczyć me zapytanie, panie Harris, czy pan jednak nie spotkał kiedykolwiek w swych podróżach portugalczyka, imieniem Negoro?
— Negoro? — zapytał amerykanin, z miną człowieka nie rozumiejącego o co chodzi — któż to jest taki?
— Był on naszym kucharzem na statku — powiedział Dick, nie spuszczając wzroku z nieznajomego — uratował się z rozbicia razem z nami, a następnie przepadł nie wiadomo gdzie.
— Może utonął, biedaczysko? — dobrodusznie zapytał Harris, udając że nie zauważył badawczego spojrzenia młodego chłopca.
— Nie, panie, nie utonął on bynajmniej, twierdzić to mogę z całą pewnością, gdyż cały wieczór wczorajszy spędził on w grocie wraz z nami. Następnie znikł. Więc sobie pomyślałem, że może pan go spotkał nad brzegami tej rzeczki?
— Nie, panie, nie spotkałem nikogo. Jeżeli jednak ten wasz kucharz, jak pan przypuszcza, udał się istotnie do lasu, to go może, błąkającego się, gdzie spotkamy?
— Możliwe — odpowiedział w zamyśleniu Dick, uspokojony widocznie jasnemi odpowiedziami amerykanina.
Ze śniadaniem, które mówiąc nawiasem było wyborne, załatwiono się bardzo prędko i jeszcze przed południową godziną nasza karawaną, ruszyła w drogę.
Nie bez trwogi zagłębiał się wódz wyprawy w leśne gęstwiny. Jakieś smutne przeczucia targały jego sercem. Pani Weldon, natomiast, wprost przeciwnie, w najdoskonalszym znajdowała się humorze. — W ten pogodny stan ducha wprawiły ją dwie informacje, udzielone przez mr. Harrisa: 1-o, iż w okolicach tych niema powodu obawiać się krajowców, jak również dzikich zwierząt, i 2-o, iż w bardzo krótkim stosunkowo czasie dotrą wszyscy do ludzkich siedzib.
Mała gromadka wędrowców naszych w następującym postępowała porządku:
Na czele kroczył mr. Harris, jako przewodnik, w towarzystwie Dicka, obydwaj dobrze uzbrojeni, za nimi podążali Baty i Austyn, zbrojni w dubeltówki i długie noże myśliwskie. Za tą przednią strażą dopiero jechała konno panni Weldon z synkiem, mając przy swym boku: z jednej strony starego Toma, zaś z drugej wierną Noon. Pochód zamykali: Akteon, z dubeltówką w każdej chwili do strzału gotową, i Herkules, z olbrzymią maczugą w dłoniach i rewolwerem za pasem.
Wierny Dingo biegał luzem, to samo i kuzyn Benedykt, którego nie było sposobu zmusić, aby trzymał się porządku. Z pudełkiem na ramieniu, siatką w ręku i z pokaźnej wielkości lupą, na szyi zawieszoną, uganiał się bez wytchnienia za owadami, których obecnie miał aż nadto dosyć.
Podróż byla męcząca, w lesie bowiem nawet śladu nie było drogi, najmniejszej choćby nie było ścieżki. W dodatku w lesie było nad wszelki wyraz duszno. Nie prażyły wprawdzie promienie słońca bezpośrednio, lecz z wilgotnego gruntu podnosiły się opary, tak iż wędrowcy nasi byli jak w łazience Mr. Harris wszelako starał się tłumaczyć, że na otwartych przestrzeniach podróżowanie byłoby jeszcze bardziej przykre, z przyczyny większego upału.
Zdumiewać mogła bogata flora okolicy, przez którą kroczyła karawana. Wielka szkoda, iż kuzyn Benedykt nie był botanikiem, lecz entomologiem tylko, bo na nieznane owady natrafić jakoś nie mógł, natomiast poważnemi odkryciami mógłby był wtedy jaknajłatwiej wzbogacić botanikę. Na drodze, po której przechodził on bowiem, rósł cały bezmiar drzew, krzewów i roślin, o istnieniu których w podzwrotnikowych lasach Ameryki Południowej nikt nie wiedział dotąd!
Co prawda, to warunki dla bujnej wegetacji były nad wszelki wyraz sprzyjające. Grunt wszędzie był bardzo wilgotny, miejscami — błotnisty nawet, przy temperaturze bardzo wysokiej. Warunki podobne dla roślin — są idealne właśnie, Bardzo liczne strumienie utrudniały podróż; niektóre z nich były do tego stopnia głębokie, że należało je przebywać w bród, przyczem woda dochodziła czasami aż do końskiego brzucha.
Pod wieczór pierwszego dnia podróży, grunt zaczął falować i było widocznem, że podróżnicy nasi piąć się zaczynali na płaskowzgórze. Jednocześnie drzewa nie rosły już tak gęsto, a i roślinność wogóle stawała się stopniowo coraz mniej bogatą.
Czujną uwagę Dicka zaniepokoiło jedno wszelako, to mianowicie, iż mimo tak bardzo bujnej i różnorodnej wegetacji, nie napotkał w ciągu całego dnia ani jednego drzewa kauczukowego, ojczyzną którego jest Południowa Ameryka przecież?... Wiedząc o tym, Dick oddawna obiecywał Jankowi, że drzewa te mu pokaże. Chłopczyna teraz bezustannie dopominał się o nie; wyobrażał sobie bowiem, że wszystkie gumowe zabawki dziecinne, jak lalki, piłki i t.p., wiszą jak owoce na drzewach takich!
— Gdzież są te kauczukowe drzewa, Dicku? — pytał bezustannie.
— Cierpliwości, dziecino, — uspakajał chłopczyka Harris — będziesz miał całe sady tych drzew w San Felice i dostaniesz tam nawet prześliczną, jasno pąsową piłkę, ot takiej wielkości! Tymczasem zaś skosztuj tego oto jabłuszka.
Mówiąc to, Harris zerwał z najbliższego drzewa owoc nadzwyczaj soczysty, z wyglądu podobny do brzoskwini, i podał go Jankowi.
— Czy aby nie zaszkodzi mu owoc ten najzupełniej mi nieznany? — z niepokojem zapytała pani Weldon — mój mąż zawsze ostrzegał mnie, bym nie próbowała owoców, których nie znam.
W miejsce odpowiedzi, Harris zerwał jeszcze kilka brzoskwiń i zajadać je zaczął z ogromnym smakiem.
— Są to owoce mangowego drzewa — powiedział następnie.
— I ty zjedz, mamusiu, jabłuszko takie — mówił z przymileniem Janek — przekonasz się wtedy, iż są one o wiele bardziej soczyste i słodsze, aniżeli prawdziwe. Ale ja mimo to chcę kauczukowego drzewa, a Dick obiecał jeszcze, że mi pokaże kolibry. Czy ja je kiedy zobaczę, panie?
Ale zobaczysz je, zobaczysz — odpowiedział, śmiejąc się, pan Harris — w San Felice jest ich bardzo dużo, Jeżeli jednak pragniesz ujrzeć je jaknajprędzej, to powinnibyśmy iść nieco szybciej niż teraz.
Dick uwagę tę puścił mimo uszu. Zastanawiał się, dlaczego nie napotkali drzew kauczukowych nigdzie i dlaczego nie widzieli dotychczas kolibrów, których w lasach Południowej Ameryki jest, jak wiadomo, obfitość?
Wędrowcy nasi do zachodu słońca przebyli około ośmiu mil, bez większego zmęczenia. Był to jednak pierwszy dzień podróży dopiero!
Na nocleg zatrzymano się pod olbrzymiem drzewem mangowem, potężne konary którego zastępowały jaknajlepiej dach, któryby mógł osłonić od słońca, lub deszczu, oddział wojska z setki żołnierzy się składający.
— Należałoby, myślę, rozpalić ognisko — odezwała się pani Weldon — nietylko z przyczyny, iż ogień jest niezbędny dla zagotowania wody na herbatę, lecz jeszcze, że zabezpieczać ma on najlepiej podobno od napadu dzikich zwierząt?
— Obawiać się dzikich zwierząt nie mamy potrzeby, niema ich bowiem wcale w tych okolicach, a i herbata jest zbędna, przecież i bez niej jest nam aż nadto ciepło? Zaś ogień mógłby sprowadzić jakich nieproszonych gości, t.j. krajowców, spotkanie z którymi nie jest dla nas bynajmniej pożądane. Są to rabusie i złodzieje przeważnie. To też powtarzam raz jeszcze mą radę, którą już uprzednio panu Dickowi dać sobie pozwoliłem: najlepiej będzie dla nas, gdy przejdziemy przez puszczę zupełnie cicho i bez śladów, bez ognia. i bez zbytecznych wystrzałów.
Noc minęła najzupełniej spokojnie i wszyscy jaknajlepiej się wyspali, za wyjątkiem może Herkulesa i Austyna, którzy tej nocy stali na straży.
Mały Janek, jak się tylko obudził, zapytał się zaraz, czy jego przyjaciel, Herkules, poszarpał w nocy lwa, lub zjadł na surowo choćby tylko wilka? — Na. nieszczęście, w ciągu całej nocy ani jeden zwierz się w pobliżu obozowiska nie ukazał i biedny olbrzym był niemniej głodny, jak i wszyscy pozostali.
To też ochoczo zabrano się do spożywania śniadania, po ukończeniu którego mr. Harris zabrał się do osiodłania konia, zaś pani Weldon zupełnie wypadkowo musiała odegrać rolę sędziego w sporze, wynikłym pomiędzy kuzynem Benedyktem, a Herkulesem.
Entomolog obwinił czarnego kolosa o to mianowicie, iż ten ostatni z niewiadomych przyczyn przeszkadza mu z rozmysłem w jego pracach, które, być może, unieśmiertelniłyby jego, kuzyna Benedykta imię.
— Nie na to pojechałem, naprzód do Australji, a następnie aż do Południowej Ameryki, by się tutaj wysypiać jedynie i jeść — wołał zirytowany.
Wobec istotnego gniewu kuzyna, pani Weldon zmuszona była prosić Herkulesa, by ten mniej starannie śledził za krokami uczonego i pozwalał mu teraz na odłączanie się od gromadki, byle tylko namiętność łowcy owadów nie oddalała go zbytnio od reszty gromadki.
Około godziny 7 — ej rano wędrowcy nasi byli już gotowi do podróży i natychmiast też wyruszyli w drogę, idąc w tym samym porządku, jak to w dniu poprzednim miało miejsce. Upał był do tego stopnia wielki, jakby podróżnicy nasi znajdowali się w pobliżu samego równika, a nie w strefie umiarkowanej, biorąc i to jeszcze pod uwagę, iż była to dość wczesna wiosna przecież dopiero, a nie lato upalne. Dziwiło to Dicka ogromnie.
Las ciągnął się nieprzerwanie. I to również zadziwiało młodego wodza niepomiernie. Znajdować się mieli bowiem, jak utrzymywał Harris, w kraju pampasów, no a te przecież, jak to sobie dobrze z opisów podróży przypominał, są rozległemi równinami, trawą porosłemi i oznaczać się mają tym nadewszystko, że są pozbawione wody i drzew, kamieni wreszcie. Latem wyglądają one jak pusty step, w porze deszczowej natomiast zamieniają się w przepyszne pastwiska i są porosłe trawami, które dochodzą czasami do tak bardzo znacznej wysokości, iż mogą ukryć jeźdźca na koniu.
Jakżeż las ten nie był podobny do pampasów takich!?
Karawana przedzierała się przez gęstwinę drzew bezustannie, przyczem grunt był częścią błotnisty, częścią kamienisty; w dodatku nawet na wzniesieniach klimat był wilgotny, co w połączeniu z upałem przeobrażało las w duszną cieplarnię.
Przyglądając się temu wszystkiemu, Dick poniewoli zapytywał siebie, czyżby przyroda aż do tego stopnia zapomnieć się mogła, by się okazać zdolną do wytworzenia w krainie pampasów, o klimacie umiarkowanym, — podzwrotnikowej najzupełniej puszczy, która w Afryce, pod równikiem, śmiało znaleźćby się mogła?
Dick zadawał w tej mierze niejednokrotnie zapytania mr. Harrisowi, na które ten zawsze jaknajchętniej odpowiadał, bardzo rzeczowo nawet, ujawniając tym swe wyższe wykształcenie.
— Masz najzupełniejszą słuszność, młodzieńcze — mówił — przyznaję ci ją w zupełności. Prawdziwe pampasy są takie właśnie jak je sobie wyobrażasz. Nasze Boliwijskie pampasy, na równi ze stepami Patagonji, na ogół biorąc są bardzo podobne do stepowych przestrzeni Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, zwanych Savannami. Wszystkie stepy, bez względu na to jak się nazywają, są bardzo do siebie podobne, — aczkolwiek zdarzają się i pewne różnice czasami; savanny naprzykład są dosyć błotniste. Jednakowe są przeto mniej więcej stepy Orinoko, Rio-Colorado, w Equadorze, w Venezuelli, Argentynie, Peru, Chili, a nawet w Brazylji. Lecz tutaj, my, nie jesteśmy bynajmniej w stepach, czy pampasach, lecz w pustyni Atakama, która jest prawie, że nieznaną cywilizowanemu światu. Przyznaję się, że ja sam jestem zdziwiony nieco ogromem tego lasu i nigdy nie przypuszczałem, by w pustyni coś podobnego znaleźć się mogło. Gdybym był wiedział o tym, udałbym się do fermy mego brata zwykłą drogą, którą niejednokrotnie przebywałem. Lecz ostatecznie nie żałuję tego bynajmniej, poznałem nowe i tak niezwykłe okolice, no i miałem szczęście, dzięki temu wyborowi innej drogi właśnie, tak milą zrobić znajomość.
Wszystko to mr. Harris wypowiedział głosem umiarkowanym, cichym i spokojnym, jakby miał jaki wykład w szkole. I istotnie wytłumaczył wszystko. A jednak... nie zdołał rozproszyć niewytłomaczonego niepokoju, jaki ogarnął Dicka.
— A czy pan nie obawia się zabłądzić, będąc po raz pierwszy w życiu w tym lesie? niezdecydowanym glosom odezwał się młody, chłopiec, badawczym wzrokiem ogarniając twarz nieznajomego?
— Najzupełniej się nie lękam tego — odpowiedział pewnym głosem amerykanin — las dla mnie jest najzupełniej tem samem, czem jest morze dla żeglarza. Cóż z tego, że ten las oto nie jest mi znany? Lecz poznałem olbrzymie przestrzenie lasów innych. Więc i ten niema dla mnie tajemnic, jestem w nim tak zupełnie, jakbym się znajdował w swym domowym parku. Drogę swą wśród lasu rozpoznam zawsze po formie pni drzewnych, po budowie łodyg, po układzie liści, po mchach... i po tysiącu innych cech, faktów, które dla oka profana są niezrozumiałe, niewidzialne. To też raz jeszcze upewnić cię, mój młody przyjacielu, mogę, całą waszą, gromadkę do fermy mego brata w dobrem doprowadzę zdrowiu.
Te ostatnie słowa wypowiedziane zostały takim pełnym serdeczności tonem, że na duszę biednego chłopca spłynęła wraz z niemi duża ulga.
— I Dick, mimo maleńkiego ziarnka niepokoju, które tkwiło jeszcze w jego sercu, powiedział sobie, iż niema najmniejszej słusznej racji niedowierzać Harrisowi, Jakiżby zresztą mógł mieć cel w okłamywaniu ich?
Tak minęło pięć dni podróży, zupełnie spokojnie, bez najmniejszych przygód. Nie przebywano więcej, jak ośm do dziesięciu mil dziennie, w jednym i tym samym czasie zatrzymywano się na południowy odpoczynek, zaś za zbliżeniem się wieczoru rozkładano się zawsze w jakiemś staranniej upatrzonem miejscu na nocleg. Zmęczenie stopniowo ujawniać się już zaczynało u niektórych, lecz naogół stan zdrowia całej gromadki był wcale dobry.
Jedynie mały Janek coraz częściej przykrzyć sobie zaczynał monotonję leśnej podróży, sposępniał i pobladł.
I cztery dni następne minęły bez żadnej zmiany. Karawana, jeżeli tak nazwać można małą gromadkę przyjaciół naszych, szła nieprzerwanie na północ. Co do tego — nie mogło być żadnych wątpliwości, ponieważ Dick miał przy sobie kompas, który mu się udało zabrać z pokładu „Pilgrima”. Jeżeli więc Harris nie pomylił się w swych obliczeniach, to ferma San Felice znajdowaćby się powinna w odległości mil dwudziestu, dwudziestu pięciu, conajwyżej, Za trzy dni przeto, była nadzieja, iż podróż będzie ukończona. Było to koniecznie, ponieważ nietylko już Janek, ale i pani Weldon oraz Noon — omdlewali ze znużenia.
Tymczasem wszelako nic nie wskazywało bliskości ludzkich siedzib. Przeciwnie nawet — okolica przybierała coraz bardziej dziki wygląd, coraz straszniejszą się stawała, Nocami rozlegały się coraz częściej jakieś groźno ryki. W nocy, a nawet i w dzień coraz częściej widzieć było można przemykające się pomiędzy drzewami zwierzęta.
Jeszcze większy przestrach sprawił rankiem, dnia dziewiątego podróży, ostry świst w powietrzu, który wyszedł z gęstwiny, znajdującej się bardzo blisko miejsca postoju.
— Żmija — rozpaczliwym głosem krzyknęła pani Waldon i poskoczyła, aby unieść w górę Janka.
Lecz Harris natychmiast uspokoił przestraszoną matkę.
— Ależ tutaj niema wężów wcale — rzekł z dobrotliwym uśmiechem — to był cienki bek antylopy jedynie. Wartoby było je zobaczyć, bo prześliczne są to zaprawdę stworzenia, bardzo wątpliwe jednak, aby się to nam udało, ponieważ są one bardzo płochliwe i rzucają się do ucieczki za najmniejszym choćby szelestem.
Dick wszelako pośpieszył ku gęstwinie, z której ów syk dał się słyszeć, lecz nic nie zobaczył.
Zaś uczynił to z instyktownej potrzeby sprawdzenia słów amerykanina, do którego nie mógł jakoś nabrać zaufania.
Tego samego dnia wędrowcy nasi mieli możność ujrzenia paru rodzai zwierząt najrozmaitszych. Jedno takie spotkanie było na tyle nawet pomyślne, że do zwierząt zbliżyć się było możne więcej niż na odległość strzału.
Zdarzenie to miało miejsce około godziny szóstej po południu, pod wieczór już; w gęstwinie leśnej, mimo dość wczesnej jeszcze godziny, stawało się już mroczno. Gromadka nasza znajdowała się wtedy na większej polance, gdy nagle, w odległości kilkuset zaledwie kroków, z gęstwiny leśnej wypadły jakieś zwierzęta, trzy czy cztery sztuki, i bardzo szybko znikły w przeciwległej ścianie drzew.
Na ich widok Dick aż zakrzyknął ze zdziwienia.
— Ależ to żyrafy! — zawołał zdumiony.
— Cóż za nonsens, Dicku! Zastanów się, co mówisz! Żyrafy w Ameryce? — ze zgorszeniem powiedział amerykanin — to były strusie, jak mogłeś ich nie poznać!?
— Ale struś jest ptakiem, a jako taki ma dwie nogi tylko, zaś ja widziałem najdokładniej, że przebiegające zwierzęta miały po dwie pary nóg.
— Ha! to w takim razie odkryłeś nowy gatunek strusi... czworonożnych. Można ci tego powinszować — wolał Harris, śmiejąc się głośno.
— I zechciej mi wierzyć — ciągnał dalej, już poważnym tonem — że to były strusie. Omyliłeś się, lecz to nie robi ujmy twemu wzrokowi, podobnego rodzaju omyłki bowiem zdarzają, się dość często najlepszym myśliwcom nawet. Niech ci Akteon powie, który jest podobno myśliwym doskonałym, że omyłka taka jest bardzo możliwa?
— Mnie się zdaje, panie Harris — rzekł Akteon — że to były żyrafy, przyznaję jednakże, iż tak właśnie twierdzić z całą, pewnością, — nie sposób. Stworzenia te, które przemknęły się przez polankę, biegły zbyt szybko i w bardzo zbitej masie, a w takim wypadku popełnienie omyłki, przy ocenie gatunku, jest zawsze możliwe.
Harris uśmiechnął się tryumfująco.
— Omylił cię wzrok, mój młody przyjacielu, w czem zresztą niema nic tak bardzo znów dziwnego, ani nieprawdopodobnego. Patrząc z większego oddalenia bowiem, łatwo wziąć stadko z 8-u strusi się składające, za grupę żyraf w ilości czterech sztuk. Stworzenia te są tej samej mniej więcej wysokości i jednako długie mają szyję.
— A zresztą najlepszym dowodem tego, że się mylisz, jest to chyba, że żyraf w Ameryce nigdy nie było, za wyłączeniem ogrodów zoologicznych oczywiście.
— Lecz i strusi w Ameryce niema również, o ile mi się zdaje?
— Wybacz, mój drogi, że ci zaprzeczyć muszę. Strusie w Ameryce Południowej spotkać można częściej, aniżeli to ci się wydawać może. Nie mówiąc już nic o specjalnych fermach, w których są one hodowane, są jeszcze miejscowe, w dzikim znajdujące się stanie, a nazywane „nandu“.
Słuchając tych wywodów amerykanina, który zdawał się znać jak najdokładniej obyczaje ptaków tych, Dick przypuszczać zaczął, że istotnie omylił go wzrok. Zamilkł więc i zamyślił się głęboko. Znów wątpliwości zakradły się do jego duszy.
Koniec podróży się zbliżał. Harris twierdził nawet, iż z pewnych danych ma możność wysnucia niewątpliwego wniosku, iż ferma jego brata znajduje się w odległości nie większej, jak pięciu do siedmiu mil.
— Jutro wieczorem znajdować się już będziemy wszyscy pod dachem mego brata — twierdził.
— Żeby tylko udało się nam dostać do tej fermy, panie Harris — odpowiedziała z ciężkiem westchnieniem pani Weldon — przyznaję się, iż z niecierpliwością oczekuję tej chwili, bo jestem bardzo zmęczona.
— Tak, widzę to — odpowiedział głosem współczującym amerykanin — twarz pani bardzo przybladła.
— Ach, o mnie mniejsza! Ale mój drogi Janek zaczyna nie na żarty mnie niepokoić — odpowiedziała drżącym głosem biedna matka — jestem pewna, iż ma on febrę, od trzech dni ma gorączkę niewątpliwie.
— Powinnoby się tutaj na chorobę tę skuteczne znaleźć lekarstwo — odezwał się Dick, przysłuchujący się od dłuższego już czasu rozmowie. — Ameryka Południowa jest przecież ojczyzną chiny.
— Tak jest — odpowiedział Harris — i drzewa chinowe dość często spotkać można w głębi kraju, w pobliżu brzegów morskich o wiele rzadziej się zdarzają wszelako. Jestem przekonany zresztą, że i w tym lesie znaleźć by je można, czy są jednak? — nie wiem, bo dotychczas żadnej nie zwracałem na to uwagi. Zresztą. uważam za konieczne uprzedzić, że rozpoznanie drzew chinowych jest dosyć trudne, z tej przedewszystkiem przyczyny, iż rosną one w odosobnieniu i to w gąszczu innych drzew przeważnie. Krajowcy rozpoznają je zazwyczaj wczesną wiosną, po ich wonnych kwiatach, blado-różowego koloru.
— Panie Harris, błagam cię, zechciej teraz baczniejszą zwracać na nie uwagę — prosić zaczęła pani Weldon — jeżeliby ci się udało znalezć jedno takie drzewo, powiedz mi o tem.
— Z całą przyjemnością, szanowna rodaczko, Lecz zdaje mi się, iż jest to trud zbędny. Za przybyciem bowiem do San Felice znajdziesz tam, pani, proszki chininy, które są o wiele skuteczniejsze, aniżeli nie spreparowana kora tego drzewa.
Ostatni nocleg w lesie był poprzedzony niezwykłem odkryciem, jakie zrobił kuzyn Benedykt.
W ciszy zupełnej, gdy wszyscy pomęczeni bardzo, odrazu ułożyli się na spoczynek, rozległ się nagle głośny krzyk, bólu pełen.
W jednej chwili wszyscy zerwali się na nogi. Krzyżować się zaczęły pomieszane pytania.
— Co się stało?... Kto krzyknął?
Winnym zamieszania okazał się kuzyn Benedykt, który przemówił nakoniec wzburzonym głosom:
— To ja krzyknąłem, coś mnie bardzo boleśnie ukąsiło w twarz.
— Boże kochany!... czy czasem nie żmija? — trwożliwie zawoła pani Weldon.
— Co za żmija! — gniewnie odpowiedział uczony — czyżbym ja mógł zwracać uwagę na jakiegoś tam płaza, na jakąś nie interesującą żmiję?! Nie, kuzynko, mnie ukąsił jakiś owad, którego pochwyciłem i mam wrażenie, iż jest to okaz niezwykły.
— A więc go pan zgnieć i daj nam spać spokojnie — gniewnym głosem zawołał Harris.
— Zgnieść... owad?... ze zgorszeniem zaoponował uczony — szanowny pan zapominać się zdaje, że rozmawia z entomologiem. W dodatku mówiłem przecież, że to być musi jakiś nadzwyczajny okaz, to też cierpliwie doczekam się świtu, ażeby mieć możność rozpoznania mej zdobyczy.
Dick, słysząc to, wyjął z kieszeni elektryczną latarkę i zaświecił nią uczonemu.
— Boże miłosierny — zawołał ten wtedy radośnie — oto jestem nakoniec wynagrodzony za wszystkie me trudy! Wielkie nadzwyczajne odkrycie, które rozsławi me imię! Czy wiesz, kuzynko, co za owad mnie ukąsił? Mucha tse-tse!
— Czy nie jadowita? — zapytała młoda matka, okrywając zasłoną twarzyczkę swego Janka.
— Jej ukąszenie, rzecz dziwna, aczkolwiek bolesne, nie jest bynajmniej dla ludzi szkodliwe; dla zwierząt natomiast bywa nie rzadko śmiertelne, dla słoni nawet.
— Ale w takim razie istnienie tej muchy jest wiadome, jak widzę — zrobiła uwagę pani Weldon — w czem więc leży to twoje niby wielkie odkrycie, kuzynie?
— Bo dotychczas przypuszczano, iż owad ten pleni się w Afryce wyłącznie. Ja. pierwszy w Ameryce go odkryłem!
— Dwunasto-dniowa podróż przez las dziewiczy, bez dróg, w powietrzu dusznem i gorącem, a jednocześnie wilgocią przesyconem, z noclegami pod gołem niebem, na ziemi wilgotnej przeważnie, przy odżywianiu się bardzo niedostatecznem, składającem się z zimnych konserw mięsnych, sucharów i owoców mangowego drzewa — wszystko to, nie mówiąc już nic o moralnych cierpieniach, wyczerpało do ostatnich krańców kobietę przyzwyczajoną do wygód, w jakich żyła dotychczas pani Weldon, Podróż ta była tak uciążliwa, biorąc pod uwagę zabójczy klimat, zwłaszcza, iż wyczerpanymi krańcowo nią byli nawet murzyni, za wyjątkiem Herkulesa, siły którego zdawały się być niezmierzone.
Niezmęczonym był również i mr. Harris — Dick jedynie siłą woli trzymał się na nogach. Najgorzej wszelako się działo z małym Jankiem. Dziecko najwidoczniej było chore zupełnie. Jego wychudła twarzyczka była stale rozpalona, zaś drobne ciałko wstrząsały bezustannie ataki febry, z dnia na dzień zyskującej na sile,.
Według zapewnień amerykanina, miał to być ostatni już dzień podróży. Nadzieja więc odpoczynku podtrzymywała stargane siły.
Nadzieja ta sprawiła właśnie, iż z ostatniego noclegu wyruszono w drogę z wyrazami wesela na ustach. Uwagę Dicka zwróciło to wszelako, że jeden Harris nie przyjmował udziału w tej ogólnej radości, — owszem, — pochmurniał coraz bardziej i coraz niechętniej odpowiadał na pytania. Nie mniej dziwnem było również i zachowywanie się jego konia, który kroczył osowiały, jakby nie czuł bliskości domu.
Podejrzenia coraz silniejsze powstawały w umyśle Dicka. Las rzedniał chwilami, co prawda, lecz nigdzie nie było najmniejszych śladów, któreby wskazywały bliskość większej formy. Nie napotkali ani na jedną drogę, na jedną ścieżynę, lub na uprawne pole. Nie było widać nigdzie choćby tylko drzew zrąbanych. Wszędzie była głucha pustka bez śladu człowieka.
Co to wszystko znaczyć mogło?
Zwróciło to w końcu uwagę nawet pani Weldon.
— Czy pan Harris nie zabłądził aby w tym lesie wypadkiem? — zapytała swego przybranego syna.
A Dick nie umiał jej dać żadnej na to odpowiedzi.
Mijały godziny, noc się powoli zbliżać zaczynała, a w pustynnym wyglądzie lasu nie zmieniło się nic.
Zmieniło się jedynie zachowywanie się Dinga, który niespodziewanie zaczął ujadać wściekle i rwać się ku odległym zaroślom, jakby wyczuwał w nich jakiegoś wielkiego swego wroga.
Pierwszy Tom stary na fakt ten zwrócił uwagę:
— Niech pan tylko spojrzy, kapitanie. Dingo, taki spokojny w czasie całej przez las podróży, teraz znów szaleć zaczyna, jak to bywało na pokładzie „Pilgrima”, gdy zobaczył Negora.
Dick Sand aż się wstrząsł cały, gdy usłyszał te słowa.
Negoro mógł iść w oddali naszymi śladami — mówił dalej stary murzyn — a teraz się bardziej do nas zbliżył.
— Nie mamy jednak żadnej pewności, czy tam jest Negoro istotnie, czy też może jakie dzikie zwierzę, którego Dingo nienawidzi, a którego jednocześnie się obawia? Możnaby jednak zrobić próbę...
— Hej, Dingo!... do nogi — zawołał następnie na psa — chodź tutaj, mój dobry, wierny psie! A teraz: Negoro, NegoroJ... pyf go!... huzia!
Ledwo Dingo usłyszał nienawistne imię, — jak oszalały, ze złowrogiem naszczekiwaniem, rzucił się w gęstwinę.
— No, teraz mamy pewność niewątpliwą. Tam, w tej gęstwinie,z pewnością kryje się Negoro, nie żaden inny człowiek, lub zwierzę.
Amerykanin widział i słyszał wszystko, to też natychmiast zbliżył się do rozmawiających.
— Cóż to za zabawę urządziliście sobie z tym psem? — z najnaiwniejszą zapytał się miną.
— Eh! nic takiego — stary Tom odpowiedział — mówiliśmy tylko psu temu, że tam, w tych oto gąszczach, znaleźć może człowieka, z którym przyjaźnił się bardzo na statku.
— Ach, tak?!... Teraz przypominam sobie. Mówicie o dawniejszym waszym... kucharzu, jeżeli się nie mylę? I przypuszczacie, iż szedł on w ślad za nami? Cóż?... Jestto możliwe, aczkolwiek mnie osobiście nie wydaje się prawdopodobnem. Lecz w takim razie należałoby może udać się za Dingiem, bo ten Ne... Negoro?.. bo wszak tak ten portugalczyk się nazywa?.. może jest ranny, chory... potrzebuje naszej pomocy?!...
— O, niech pan będzie o niego najzupełniej spokojny — odpowiedział Dick tonem ostrym, choć spokojnym — jest to łotr skończony, który zawsze i wszędzie da sobie rady. Dingo ostrzegł mnie, że nikczemnik ten krąży gdzieś blisko. Jestem mu za to bardzo wdzięczny, gdyż będę się miał teraz na baczności.
Ściemniało się już, gdy wędrowcy nasi natknęli się na ślad naprawdę zdumiewający. Drogę, po której kroczyli, przechodzić musiały niedawno jakieś potężne i rosłe zwierzęta, jak to bez trudu wywnioskować było można ze śladów, jakie ich przejście pozostawiło. Na wysokość wzrostu człowieka, a nawet i wyżej, gałęzie drzew były połamane, zaś trawa w zupełności stratowana, wreszcie na błotnistym gruncie widniały odciski potężnych stóp, które nie mogły być, z pewnością, pozostawione przez zwierzęta W rodzaju jaguarów. Spustoszenie podobne pozostawić mogły po swem przejściu jedne słonie tylko.
Spostrzeżenie to Dick zakomunikował natychmiast staremu Tomowi.
— Słonie? — ze zdumieniem powtórzył tenże — ależ słoni nie było nigdy w Ameryce!
— O tem wiem doskonale — rozdrażnionym głosem odpowiedział Dick, Lecz w takim razie myśmy żadnych nie widzieli śladów, a gałęzie tych drzew nie zostały połamane, lecz poprostu nigdy ich nie było!
Nie próbował nawet pytać amerykanina o wytłomaczenie niezrozumiałego faktu tego, jakim sposobem słonie znaleźć się mogły w Ameryce Południowej? Jakąż mógł otrzymać odpowiedź? Taką może, że to były strusie!
Dick w obecnej chwili już nie powątpiewał dłużej, iż ów Harris zaofiarował swe usługi z tym celem jedynie, ażeby ich oddalić od morskich wybrzeży, i w głąb kraju wciągnąć.
Nie pojmował jedynie, w jakiej myśli mógł to robić?
Biedny wódz wyprawy zdawał sobie doskonale teraz z tego sprawę, że jego odpowiedzialność, ze zwiększeniem się niebezpieczeństw, wzrosła również ogromnie. Przyrzekał sobie święcie, iż stawi czoło każdemu niebezpieczeństwu, nie chciał jednak przerażać biednej matki i postanowił nic jej jeszcze nie mówić!
To też, gdy w pewnej chwili ujrzał gromadę olbrzymich, ciemnych zwierząt, szybko pędzących ku przepływającej rzece, w której falach pogrążyły się one w końcu, już chciał krzyknąć: „chippopotamy” — lecz powstrzymał się w porę i udał, że nic nie widział.
— Żyrafy, mucha tse-tse, słonie, hippopotamy... wszystko to w Ameryce! Czy ja rozum tracę? — mówił do siebie Dick, ściskając rękoma głowę — Boże miej litość nademną! — kończył modlitwę.
Chwilami rozwiązanie tej zagadki błysnęło mu w głowie, niejednokrotnie na ustach miał jedno okropne słowo, którego jednak nigdy nie odważył się wymówić jeszcze.
Z nikim nie mógł się myślami swemi podzielić. Pani Weldon była zajęta swym chorym synkiem tylko i nic nie widziała, o niczem wiedzieć nie chciała nawet. Duszny niepokój Dicka podzielał jeden Tom stary tylko.
W pół godziny po spotkaniu hippopotamów, Dick, idący na czele całej karawany, ujrzał nagle jakiś przedmiot błyszczący; schylił się natychmiast i podniósł nóż niezwykłego kształtu, z zaokrąglonem ostrzem i oprawny w kość słoniową, roboty bardzo prymitywnej. Milcząc, pokazał przedmiot ten Harrisowi i przemówił z naciskiem:
— Czyż to możliwe, ażeby dzicy krajowcy ośmielili się podchodzić tak blisko ku fermie pańskiego brata?
Amerykanin zmięszał się widocznie.
— Wie pan, że nie pojmuję, jakim się to sposobem stać mogło, widzę wszelako, iż zboczyłem nieco najwidoczniej z drogi. Ferma musi się tutaj znajdować gdzieś blisko, wątpię jednakże, byśmy dziś dojść do niej zdołali. I myślę, że możebyście się państwo tutaj gdzieś rozłożyli na nocleg, ja zaś sam się udam na poszukiwanie drogi?
— O nie, panie Harris, lepiej będzie, byśmy się już nie rozstawali teraz — rzekł stanowczym tonem Dick Sand i niby wypadkowo oglądać zaczął swój rewolwer.
— Zatrzymamy się tutaj na nocleg, przyczem pan pozostanie przy karawanie — mówił dalej Dick, tonem nie dopuszczającym opozycji — ja zaś udam się na poszukiwanie odpowiedniego miejsca.
— Herkulesie — zawołał następnie wódz wyprawy — pomożesz panu Harrisowi rozsiodłać konia i opiekuj się nim aż do mego powrotu, bo czuje się on bardzo dziś zmęczony.
Następnie, wziąwszy ze sobą Toma, młody chłopiec udał się dalej w drogę z celem wynalezienia odpowiedniego na nocleg miejsca.
Po paru minutach zaledwie drogi, wyszli na małą polankę, pośrodku której wznosił się baobb potężnej wielkości.
— Otóż doskonałe na nocleg miejsce — zawołał stary Tom — niech pan wraca do naszej karawany, ja zaś zajmę się rozpaleniem jaknajszybszem ognia dla naszej biednej pani.
I z temi słowy poczciwy murzyn oddalił się szybko. Gdy jednak zbliżył się do drzewa, cofnął się nagle i krzyknął przerażony:
— O, panie Sand! Przychodź, przychodź tutaj jaknajprędzej!
— Co się stało?... Co się z tobą dzieje, Tomie drogi?! — zawołał Dick podbiegając szybko.
— Panie!... Niech pan spojrzy! Krew!... Krew na ziemi i na drzewie. I to ludzka jest krew, bo oto tutaj leży świeżo odrąbana ręka, a tutaj topór nawet, najwidoczniej przez oprawców zapomniany! A tutaj — łańcuch... I widły!...
— Cicho, Tomie, na miłość Boga, cicho! Nie przestraszaj biednej, słabej kobiety i jej chorego dziecka.
— Boże miłosierny, w niebiosach się znajdujący!... jak możesz dopuszczać, by na ziemi tak bardzo okropne i ohydne się działy rzeczy?!... Pamiętam, dobrze pamiętam i przypominam sobie te narzędzia tortur, aczkolwiek, gdy je widziałem, miałem zaledwie sześć lat życia! Ubiegłej nocy pod tym drzewem był postój karawany handlarzy niewolników, przysiąc na to mogę!
— Nie możemy dłużej się łudzić, panie Sand! Jesteśmy w Afryce, krainie niewolnictwa!
Dick milczał. Zarzucił sobie tylko ręce na głowę, ruchem najwyższej rozpaczy.
W pewnej odległości wybrano inne miejsce na spoczynek. Noon, jak zwykle, przygotowała posiłek. Nikt się niczego nie domyślał. Jedynie Dingo wył bezustannie i nie można było go niczem uspokoić.!
Pani Weldon nie tknęła pożywienia, wpatrując się w swego chorego synka, gorączką rozpalonego.
Około północy w oddali dał się słyszeć potężny ryk. Dick zerwał się na nogi i wzrok jego padł odrazu na Dingo, który — tak śmiały zawsze — drżał teraz i tulił mu się do nóg.
— Co to takiego, Tomie? — zapytał młody chłopiec.
— To jest ryk lwa, panie!
— Dickowi pociemniało w oczach, spojrzał na panią Weldon i z karabinem gotowym do strzału rzucił się naprzód.
Lecz król zwierząt oddalił się najwidoczniej, gdyż jego ryk już się więcej nie powtórzył.
Wtedy Dick, nie mogąc już dłużej zapanować nad sobą, zarzucił karabin na plecy, zza pasa wydobył rewolwer i skoczył ku miejscu, na którem spoczywał Harris.
Lecz amerykanin znikł.
Nikczemnik osiągnął swój cel. Gromadka wędrowców została wciągnięta w głąb dziewiczego lasu, bez żadnej pomocy i bez przewodnika.
Któż nie jest zdolen ocenić, jaka ohyda. mieści się w określeniu: „handel niewolnikami”?
W teorji, nikczemna działalność handlarzy tego rodzaju, całą ludzkość hańbiąca, była wzbroniona już w początkach ubiegłego stulecia, w praktyce wszelako istniała do końca XIX wieku nieomal.
Handel murzynami przenikł do Europy w XV-m stuleciu dopiero, w warunkach jak poniżej:
Po wygnaniu maurów z Hiszpanji, ruchliwe i przedsiębiorcze plemiona muzułmańskie schroniły się na wybrzeża Afryki północnej, przedostawszy się tam przez wąski przesmyk Gibraltarski.
Portugalczycy, do których wtedy Afryka Północna należała, z zaciekłością tępić zaczęli wtedy nieszczęśliwych uchodźców, pewna ilość zbiegów tych została pochwycona nawet i odstawiona do Europy z powrotem; do Portugalji mianowicie, w charakterze niewolników. I to się stało genezą tego ohydnego handlu. To byli pierwsi niewolnicy w chrześcijańskiej Europie.
Bogate rodziny pochwyconych proponowały nader często okup za wyzwolenie swych krewnych, lecz propozycje te były przeważnie odrzucane. Portugalczycy bowiem w owych czasach mieli złota, dzięki kolonjom swym, aż nadto dosyć, brakowało im natomiast rąk do pracy.
Wtedy maurowie wystąpili z propozycjami innego rodzaju; ofiarowywać zaczęli mianowicie dwóch murzynów za jednego muzułmanina. To ostatnie o wiele chętniej przyjęte zostało. Zamiany te — w normalny następnie przeobraziły się handel nieszczęsnymi murzynami.
Ohydny handel ten osiągnął szczyt swego rozwoju w wieku XVI-m. Barbarzyńskie jeszcze wtedy bardzo pojęcia czasów tych ogromnie mu sprzyjały. Wszystkie ówczesne państwa „cywilizowanej“ Europy, nie tylko nie stawiały mu najmniejszych przeszkód, lecz nawet przeciwnie, — popierały go, w trosce o rozwój zamorskich kolonji swych, które bez pracy czarnych rąk nie mogłyby się już wprost obejść. To też wwóz „czarnego mięsa“ był prowadzony na wielką skalę i był źródłem ogromnych bogactw, spadających nie tylko na pojedyńcze jednostki, handlem tym się zajmujące, ale i na całe narody, na Europę całą.
Murzyni na miejscu, w Afryce, byli tacy tani, iż handel nimi dawał do 100% zysku.
W rasie białej, na szczęście, nie zamarł jednak wstyd w zupełności, to też bez względu na korzyści, przeciwko handlowi temu budzić się zaczęła w szlachetniejszych duszach opozycja i coraz głośniej opinja domagać się zaczęła, aby rządy ogłosiły prawo, znoszące niewolnictwo absolutnie. Inicjatywę tego ruchu pierwsi dali kwakrowie; już w 1751 roku wysłali oni do swego rządu zbiorowe żądanie zakazu handlu niewolnikami. Stany Północnej Ameryki: Wirginja, Kentucky, Pensylwanja i Massachussets — pierwsze zniosły niewolnictwo, wyzwalając jednocześnie z niewoli tych wszystkich, którzy się w niej znajdowali. Ten ruch wyzwoleńczy szerzyć się następnie zaczął coraz bardziej, przebył Atlantyk i dostał się do Europy, przyczem w Anglji i we Francji pozyskał odrazu bardzo licznych zwolenników. „Niech raczej przepadną kolonje, aniżeliby miały być deptane: sprawiedliwość i słuszność” — wołano. Wzniosłe to hasło obiegło świat stary i — mimo sprzeciwów — wywierać zaczęło coraz silniejszą presję na rządy poszczególnych państw. I w rezultacie Anglja zniosła niewolnictwo w swych kolonjach w 1807 r., Francja w 1814-m.
Wszelako traktat, jaki te dwa wielkie mocarstwa zawarły pomiędzy sobą w tej sprawie, istniał początkowo na papierze jedynie.
Handlarze, bez względu na jego istnienie, bez żadnej zmiany uwijali się po morzach, dowożąc do wszystkich portów Ameryki, Azji i Australji swój ładunek „hebanu”. Koniecznością się stało rozpoczęcie akcji, któraby się okazała zdolną i silną, by nakazać poszanowanie prawa. I oto Stany Zjednoczone, w 1820 r., uznały handel niewolnikami za rozbój morski, za tym przykładem, w roku 1823-m, pośpieszyła również i Anglja, odgłaszając, iż każdy, pochwycony na zajmowaniu się handlem niewolnikami, będzie karany śmiercią. Wślad za prawami temi poszły i czyny. Okręty wojenne Ameryki Północnej, Anglji i Francji — bez miłosierdzia i bardzo wytrwale ścigać zaczęły statki, przewozem murzynów się zajmujące. Stany Południowe Ameryki wszelako, a także Hiszpanja i Portugalja, nie uznały zniesienia niewolnictwa; wywóz więc murzynów do Ameryki Południowej oraz kolonji portugalskich i hiszpańskich nie ustawał. Te trzy państwa przeto bez zmiany najmniejszej prowadziły dalej handel niewolnikami zupełnie otwarcie, a statki niewolnicze, pod banderami tych państw płynące, miały pełną swobodę krążenia po morzach.
Pozatem, nowe prawa, niewolnictwa dotyczące, nie mogły obowiązywać wstecz.
Nie wolno było handlować niewolnikami, nie wolno było również nowych nabywać, lecz dawniejsi nie odzyskali bynajmniej wolności. Dopiero pierwsza Anglja, dekretem z dn. 14 maja 1833 r., wyzwoliła wszystkich niewolników, w kolonjach się znajdujących, co sprawiło, iż 60,500 niewolników odzyskało w roku tym w Anglji swobodę. W piętnaście lat potem, w 1848 roku, prawo podobne uchwaliła dla swych kolonji i Francja, co dało wolność dwustu sześćdziesięciu tysiącom nieszczęśliwych. Nakoniec, w 1859 roku rozpoczęła się bratobójcza wojna pomiędzy Stanami Północnymi, a Południowymi Ameryki, która się zakończyła tryumfem sprawiedliwości, to znaczy, iż po jej zakończeniu w całej Północnej Ameryce niewolnictwo zostało zniesione.
Handel niewolnikami, po wojnie tej, mógł być prowadzony tajnie jedynie, dla zaspokojenia potrzeb kolonji hiszpańskich i portugalskich, a także państw muzułmańskich Marocco’a, Turcji i Zanzibaru. W Brazylji, prawda, niewolnicy nie odzyskali jeszcze wtedy wolności, jednak ich wwóz był już zakazany.
Mimo tego zniesienia niewolnictwa na całym niemal świecie, w samej Afryce łowy na niewolników trwały dalej z niesłabnącą siłą. Całe plemiona bez wytchnienia walczyły bezustannie pomiędzy sobą, aby tylko mieć możność dostawienia na targowiska potrzebnej ilości towaru. Nierzadko całe szczepy szły w niewolę. Karawany niewolników przytem szły z Afryki Centralnej w dwóch przeciwległych kierunkach: na zachód, ku Angoli portugalskiej, i na wschód, ku Mozambikowi, skąd nieszczęśliwi murzyni byli transportowani dalej, do państw muzułmańskich.
A teraz, gdy czytelnicy nasi znają całą grozę handlu niewolnikami, — wyobrazić sobie już mogą jak przerażające były słowa, przez starego Toma do Dicka wymówione:
— „To Afryka! Afryka niewolników i handlarzy niewolnikami“!
Nieszczęśliwy młody chłopiec odrazu zdał sobie z tego sprawę, jak straszne niebezpieczeństwa groziły wszystkim tym, którzy pod jego opiekę się oddali, bez względu na to, w jakim punkcie czarnego kontynentu się om znajdowali.
Dick narazie wiedział jedno tylko, że „”Pilgrim“ się rozbił na wschodnich wybrzeżach Afryki — a to pogarszało bardzo ich położenie, ponieważ najprawdopodobniej znajdowali się teraz gdzieś w pobliżu Angoli, dokąd zmierzają wszystkie karawany niewolników.
Młody kapitan nie mylił się w swych przypuszczeniach. Zły los rzucił go istotnie wraz z całą gromadką na tę złowrogą część Afryki, którą w parę lat później przeszedł Stanley poraz pierwszy. Kraina ta, w chwili opowiadanej przez nas historji, była absolutnie nieznana jeszcze; wiedziano jedynie o nadbrzeżnych miastach: Benguelli, na południu i San Paulo de Loada, na północy, do Portugalji należące.
— W głąb kraju natomiast nikt wtedy, powtarzamy, nie ośmielił się zapuścić jeszcze. Klimat zabójczy, bo nazbyt gorący, a jednocześnie wilgotny; tuziemcy dzicy i okrutni, pomiędzy którymi kwitło miejscami ludożerstwo; wojny, jakie różne plemiona staczają między sobą bezustannie; dzikie zwierzęta wreszcie — oto trudności, na jakie narażał się każdy, kto miał odwagę przedrzeć się do ziem wewnętrznych Angoli, tej najbardziej dzikiej prowincji Afryki całej.
Na zwiedzanie ziem tych pierwszy odważył się, w 1816 r., angielski podróżnik Toockwight, który zbadał ujście rzeki Kongo i dotarł do wodospadów Yelala, przyczem nieomal wszyscy uczestnicy tej wyprawy przypłacili życiem swą odwagę. W lat 38 potem, t.j. w r. 1855-m, słynny Livingstone przeszedł Afrykę od przylądku Dobrej Nadzieji, aż do górnego biegu Zambezzi, skąd skierował się on z odwagą wyjątkową na północo-wschód, i dotarł do Konga, przyczem w dn, 31 maja 1854 r. wszedł do San Paulo de Loanda, to zn. iż on pierwszy utorował drogę ku nieznanym wnętrzom Angoli, tej olbrzymiej kolonji portugalskiej.
W epoce, gdy „”Pilgrim“ rozbił się na wybrzeżach Afryki, kraj Angola wszelako był nieznany jeszcze najzupełniej. Wiedziano o nim tyle tylko, iż był on punktem głównym handlu niewolnikami, przyczem głównemi targowiskami były miejscowości: Biche, Kassange i Kassonde.
W taki to kraj, o sto mil od morskiego brzegu, wciągnięty został podstępem Dick, wraz z kobietą słabą, jej chorem dzieckiem i z towarzyszami murzyńskiego pochodzenia, co wystawiało na zasadzki chciwych takiej zdobyczy handlarzy niewolnikami.
Dick Sand o krainie tej wiedział bardzo niewiele tyle zaledwie, ile się wiedziało o niej z relacji misjonarzy oraz opowiadań kupców portugalskich, którzy krążyli pomiędzy San Paulo de Loanda, wzdłuż Kongo, aż do San Salvador. Lecz wszystkie te wiadomości były tego rodzaju, że potęgować mogły przestrach jedynie.
Jeden Bóg wyprowadzić mógł gromadkę przyjaciół naszych z tej puszczy afrykańskiej, podobnej grozą, do paszczy lwa.
Na drugi dzień po tem odkryciu strasznem, zrobionem przez naszego młodego bohatera, w odległości trzech mil od postoju przyjaciół naszych, miało miejsce spotkanie dwóch ludzi.
Byli to Harris i Negoro, starzy przyjaciele, którzy spotkali się niedawno na pobrzeżu morskiem najzupełniej wypadkowo. Zbliżyło ich przed laty wspólne rzemiosło — handel niewolnikami.
Spotkanie nastąpiło bardzo niedawno najwidoczniej i para czcigodnych przyjaciół spoczywała teraz w cieniu olbrzymiego drzewa bananowego, nad brzegami niewielkiego strumyka, w papyrusowych zaroślach, które ich chroniły przed spojrzeniami ciekawych oczu.
Rozmowa bardzo niedawno rozpocząć się musiała i toczyła się o wypadkach ostatniej nocy.
— Czyż istotnie nie mogłeś wciągnąć dalej w głąb lądu niedorzecznej wyprawy tego zarozumiałego smarkacza „kapitana Sanda“, jak go nazywają ci niewolnicy murzyni? — mówił Negoro zaciągając się papierosem.
Harris pokiwał głową.
— Wierzaj mi, przyjacielu, że stało się to absolutną już niemożliwością. Nie tak to znów łatwo wyprowadzić w pole tego wyrostka, który trochę nazbyt jest ostrożny — odpowiedział Harris. I mogę cię zapewnić, iż aż nadto bystremi oczyma śledzić on zaczął wkońcu każdy mój krok, każde ważył moje słowo. W ostatnich czterech dniach, jego nieświadome początkowo podejrzenia przeobrażać się zaczęły stopniowo w pewność coraz bardziej ugruntowaną, tak iż wkońcu musiałem o własnem myśleć bezpieczeństwie A dodać muszę, iż młokos ten wybornie włada każdą bronią i bez jednej chwili wahania był gotów poczęstować mnie kulą swego rewolweru.
— Wielka w każdym razie szkoda, że nie poszli choćby tylko ze sto mil dalej jeszcze; wtedy mielibyśmy ich w rękach już niewątpliwie. Duża to byłaby dla nas strata, gdyby uciekli na wybrzeże, nie mówiąc już nic o tem, że ja mam swoje prywatne z tym „panem kapitanem“ porachunki.
— Przecież i tak wymknąć się nie zdołają — odpowiedział Harris wzruszając ramionami — i wierzaj, że będziesz miał jeszcze sposobność zapłacenia tego swego rachunku i to z procentami. Dla mnie zaś pozostawanie w pobliżu rewolweru tego nie liczącego się z niczem chłopca stawało się z każdą chwilą bardziej niebezpieczne. Już ci mówiłem przecie, jak to było z ową muchą tse-tse, z żyrafami, z hippopotamami, śladem słoniów i t.p. A słoniów przecież nie tak znów wiele znaleźć można w Południowej Ameryce! Nie więcej w każdym razie ilu jest uczciwych ludzi w Benguelli. Jakby na złość, ten stary murzyn odnalazł widły i łańcuchy, służące do pętania niewolników, a nawet jakąś jedną odrąbaną rękę. A jakby tego jeszcze było nie dosyć, w gęstwinie rozległ się potężny ryk lwa. No, nic tu już teraz po mnie — powiedziałem sobie wtedy — wskoczyłem więc chyłkiem na konia i uciekłem.
— Doskonale sobie zdaję z tego sprawę, Harrisie — odpowiedział Negoro — że twoje położenie było bardzo trudne. Niemniej powtarzam, bo jest to najzupełniej inna sprawa, i byłoby o wiele lepiej, gdyby ten przyszły łup nasz znajdował się jeszcze dalej od morskiego brzegu.
— Zrobiłem wszystko, co mogłem, a nawet... może więcej niż mogłem — odpowiedział Harris gniewliwym już nieco tonem. — Mówmy teraz o czem innem. Powiem ci więc przedewszystkiem, iż było to bardzo rozumne z twej strony, żeś się trzymał w należytej od karawany odległości. Mimo to jednak twą obecność wyczuło nakoniec to obrzydłe psisko, które, o ile mi się zdaje, czuje specjalną jakąś do ciebie antypatję. Powiedz mi, proszę, cóż ty takiego zrobiłeś psu temu?
— Jak dotychczas, to jeszcze nic, niezadługo jednak będzie miał on kulę mego karabinu we łbie! — złowróżbnie zasyczał Negoro.
Harris roześmiał się głośno.
— W każdym razie doradzałbym ci jednak ostrożność. Dick Sand bowiem nie będzie również się ociągał w razie czego, z posłaniom ci kuli. A strzela tak, że niech go djabli wezmą. Wogóle przyznać muszę, że jest to dzielny chłopiec. I nie należałoby go nam zbytnio lekceważyć.
— No, jaki on tam jest, to jest! Drogo mi on wszelako zapłaci za wszystkie zniewagi, jakie znosić musiałem od niego, gdy byłem na statku — powiedział Portugalczyk przez zęby, błysnąwszy dziko oczyma.
— Wybornie — zawołał Harris — widzę, że mój stary przyjaciel nic a nic się nie zmienił. Podróże po cywilizowanych krajach nie zmiękczyły jego serca, nie przeobraziły go w sentymentalną dziewicę!
Negoro milczeniem przyjął te słowa. Harris zmienił przeto temat.
— Powiedz mi wszelako, przyjacielu, gdzie się ty obracałeś przez taki kawał czasu? Gdym cię spotkał, tak bardzo niespodziewanie przy ujściu Longa, zaledwie miałeś tyle czasu, by mi „polecić“ swych byłych towarzyszów, z prośbą, bym ich wciągnął o ile możności najdalej w głąb kraju, zapewniając przytem, że znajdują się oni w Boliwji. Nic się przeto nie dowiedziałem wtedy o twych przygodach, w czasie tych ostatnich dwóch lat. Dwa zaś lata w naszem życiu przygód pełnem — to duży okres czasu. — Pamiętam, że pewnego pięknego poranku opuściłeś nas, podjąwszy się przewodniczenia karawanie niewolników, na rachunek starego Alveza, dla którego obydwaj „pracowaliśmy“ razem przez pięć lat z górą. Najniespodziewaniej, powtarzam, dla wszystkich opuściłeś wtedy Kassangę, nie mówiąc nikomu słowa o swym zamiarze i odtąd wszelki słuch zaginął o tobie. Przyznaję się szczerzo do mych obaw, żeś się spotkał z jakąś angielską fregatą, albo też, żeś miał jakieś nieprzyjemności z moimi ziomkami... Słowem, byłem w trwodze, czy cię czasem, mówiąc szczerze, nie... powieszono!
— I tak prawie było, mój drogi Harrisie, mówiąc prawdę, z wielką tylko trudnością udało mi się od stryczka się wykręcić.
— No, możesz być spokojny, mój miły Negoro — boć przecie, jak to mówią: co się odwlecze, — to nie ucieknie bynajmniej.
— Dziękuję najuprzejmiej za życzenia i wzajemnie ci je składam.
— Cóż?... ja jestem zawsze na to przygotowany — z iście angielską flegmą odpowiedział amerykanin. — Szubienica jest nieprzyjemnością naszego zawodu, z tym trzeba się pogodzić. Ci, którzy pragną umierać w łóżku, niechaj w domu siedzą. Ale opowiedz, jak to tam z tobą było?... Więc cię pochwycił wojenny statek?
— Zgadłeś, bracie.
— Angielski, czy francuski?
— Stokroć gorzej!... Portugalski.
— Rzecz oczywista, iż stać się to musiało przed wyładowaniom? — uszczypliwie zapytał Harris. — Nie... po chwili lekkiego wahania się, odpowiedział Negoro — pozbyliśmy się już wtedy naszej partji murzynów. Na nieszczęście, i portugalczycy już nawet zaczynają teraz kręcić nosem i troszczyć się o miano uczciwych kupców. Ani słyszeć już nie chcą o niewolnictwie, którem się opiekowali przecież przez tyle wieków!... i które było tak bardzo wielkim źródłem ich bogactw. — Zwąchali więc zaraz pismo nosem, zwłaszcza, że ktoś mnie zadenuncjował najwidoczniej, byłem śledzony już oddawna, no i skorzystali natychmiast z okazji, aby mnie pochwycić w swe łapy.
— I cóż? Zostałeś oddany pod sąd?
— Gdybyż tylko to! Ale mnie skazali na dożywotnie ciężkie roboty w San Paulo de Loanda!
— Niech djabli wezmą! Surowy wyrok. Być galernikiem, do kuli przykutym, dla nas, którzy do wolności jesteśmy przywykli... to gorsze od śmierci! Przysięgam, iż wolałbym śmierć, aniżeli dożywotną niewolę.
— Eh, bracie! Z szubienicy się nie urwiesz, gdy z galer uciec można.
— Co, ty uczyniłeś właśnie — domyślił się Harris.
— Jak widzisz. Byłem na galerach całe dwa tygodnie. Udało mi się nie tylko wydostać się na wolność, lecz jeszcze zakraść się pod pokład amerykańskiego okrętu, płynącego do Auclandu, Wcisnąłem się na nim między beczkę wody, a skrzynię sucharów, wyobraź sobie; w ten sposób miałem co jeść w czasie całej podróży. Podróżowałem, jak to już zapewne sam zauważyłeś, najzupełniej jak królowie: incognito.
— Nie płacąc nikomu przytem nic za przejazd — ze śmiechem dodał Harris — no, muszę ci przyznać, iż jesteś trochę bozceremonjalny, mój drogi przyjacielu. Bilet bezpłatny — zdarza się, dość często nawet, lecz zasiadać, nie proszony, do stołu, to już jest, wybacz...
Negoro znów się nachmurzył.
— No, co tam mówić o tych nieprzyjemnościach podróży, w podobnych warunkach odbytej — mówił dalej Harris, widząc niezadowolenie na twarzy przyjaciela. — Tak, czy inaczej jechałeś, osiągnąłeś swój cel, jakim było wydostanie się z San Paulo de Loanda. Powiedz mi lepiej, coś tam porabiał w tej Nowej Zelandji i jak porzuciłeś tę gościnną ziemię Maorisów? Czy powracałeś do nas w tych samych warunkach podróżowania, w jakich stąd wyjechałeś?
— Tego by jeszcze było potrzeba! — odpowiedział z grymasem Negoro — każden człowiek, jeżeli tylko jest uczciwy, kocha swą pracę, więc i ja nie spałem i nie jadłem, myśląc o tem tylko, jakby się wydostać z kraju, w którym niema niewolnictwa. Marzeniem mojem było dostać się jakimkolwiek bądź sposobem do Afryki.
— Pojmuję cię doskonale — z ożywieniem przyznał Harris — boć to przecież z jednej strony zamiłowanie, zaś z drugiej — korzyści wcale nie do pogardzenia! Twa chęć powrotu do Afryki jest więc najzupełniej zrozumiała. Opowiadaj dalej.
— Przez półtora roku.... rozpoczął swą opowieść Negoro i nagle się zatrzymał...
— Harrisie — przemówił szeptem, po chwili — nie słyszałeś wypadkiem szelestu w papyrusach?
— Coś tak jakby... szeptem również odpowiedział Harris, za broń chwytając.
Przez parę minut obaj zacni przyjaciele nasłuchiwali z uwagą, lecz wreszcie Harris broń opuścił, ze słowy:
— Przesłyszeliśmy się. To tylko wiatr głośniej przewiał między łodygami. Opowiadaj więc dalej spokojnie swe ciekawe przygody. Gdy skończysz z przeszłością, łatwiej będzie snuć plany na przyszłość.
Uspokojeni przyjaciele z powrotem zajęli swe dawne miejsca pod bananowem drzewem.
— Przez półtora roku tłukłem się jak ryba na lodzie w tym przeklętym Auclandzie. Jednego piastra nie miałem przy duszy. Więc z konieczności musiałem się najmować do prac najcięższych chociażby. Popróbowałem wszystkiego!
— Czyżby nawet uczciwości? — z naiwną miną zapytał amerykanin.
— Nawet uczciwym być tam musiałem, mój drogi przyjacielu — pochmurnie przyznał i z przykrością w głosie, rozżalony wspomnieniami Negoro.
— Oj, biedaku! Źle więc było tam najwidoczniej z tobą!
Nie najlepiej. Czyhałem jedynie na sposobność, ażeby się wydostać z tego piekła, w którem trzeba było, by żyć, pracować uczciwie! Nakoniec się zdarzyła. Do Auclandu zawinął „Pilgrim“.
— Mówisz o tym samym brygu, który się rozbił u brzegów Angoli?
— Tak jest. Wracać na nim miała do męża, znajdującego się w San Francisco, żona bogatego właściciela statków, pani Weldon, ta sama, którą poznać miałeś szczęście. Na statku, oprócz kapitana, był jeszcze jego pomocnik, ów niedouczony mędrzec, Dick Sand. Wiesz dobrze, że ja jestem marynarzem wcale nio najgorszym, niejednokrotnie przecież przyjmowałem na siebie obowiązki kapitana, statków naładowanych „hebanem“, Poszedłem więc do kapitana „Pilgrima“ i zaofiarowałem mu swe usługi, mówiąc, iż przyjąć jestem gotów wszelkie obowiązki. Wakowała akurat posada kucharza i szczęśliwie zostałem przyjęty. Tym więc sposobem i w takiej roli znalazłem się na pokładzie „Pilgrima“.
— Ależ pozwól, przerwał Harris — jakim cudem statek, który dążył, według opowieści Dicka Sanda, do Ameryki, znalazł się na wybrzeżach Angoli, która, o ile wiem, w Afryce się znajduje?
— Tak... odpowiedział z uczuciem zadowolenia i dumy Negoro — nie do pomyślenie cud ten stał się dzięki mej pomysłowości, genjalności nawet. Jak się to stało?... tego Dick Sand nie odgadnie nigdy zapewne i nigdy się o tym nie dowie. Zaraz ci wytłumaczę jakim się to stało sposobem. Wiedziałem, iż „Pilgrim“ płynął do Valparaiso. Otóż ja tam właśnie wysiąść miałem zamiar w nadziei, iż stamtąd już łatwiej mi przyjdzie do Afryki zachodniej się dostać. W drodze jednak miały miejsce dwa niezwykłe wypadki. Naprzód na pokład się dostało pięciu murzynów wraz z Dingem, którzy zostali pozostawieni na rozbitym statku, a następnie kapitan „Pilgrima”, niejaki Hull, zatonął wraz z całą załogą, w czasie łowów na wieloryby. Wtedy na statku pozostało dwóch jedynie ludzi, z prowadzeniem statków obznajmionych: piętnastoletni Dick Sand i kucharz okrętowy, a twój uniżony sługa.
— Teraz już wszystko rozumiem! Oczywiście objąłeś dowództwo?...
— Myślałem o tem początkowo... nie dowierzali mi jednak. A na pokładzie znajdowało się pięciu rosłych i silnych murzynów... Pojmujesz więc... Nie byli to, niestety, niewolnicy, lecz ludzie wolni, znający swe prawa i bądź co bądź kulturalni, gdy w Ameryce, za wyjątkiem starego Toma, urodzeni, o tem więc, bym mógł im nakazać posłuszeństwo wbrew ich woli, nie mogłem marzyć nawet. Zrezygnowałem więc z zamiaru objęcia władzy i pozostałem na stanowisku kucharza, nie zdradzając się przy tem z tem, iż z rzemiosłem marynarza jestem wcale nienajgorzej obznajmiony.
— A więc w takim razie prosty wypadek sprawił, iż „Pilgrim“ u afrykańskich się znalazł wybrzeży?
— Bynajmniej, przyjacielu, „wypadków żadnych niema — mówi przecież Darwin — są tylko te lub inne okoliczności, które na bieg zdarzeń wpływają“. Cały rozum polega więc na tem, by okolicznościami temi właśnie... kierować. Wypadkiem było to jedynie, iż ja cię na tem wybrzeżu spotkałem, natychmiast po rozbiciu się „Pilgrima“. Że jednak statek ten tutaj właśnie się znalazł —
stało się to dzięki mej woli jedynie, która, aczkolwiek z ukrycia tylko, w sposób tajemniczy, lecz niemniej... na bieg wypadków wpływała. Wykorzystałem ten fakt mianowicie, że twój „młody przyjaciel“, jak go nazywałeś, był zdolen do kierowania statkiem według narzędzia jaknajbardziej prymitywnego jedynie, to jest busoli. O kierowaniu według gwiazd — nie miał pojęcia. Otóż pewnego pięknego poranku jeden z kompasów stłukł się „wypadkowo“, zaś drugi — pewnej niemniej pięknej nocy, został „poprawiony“, przy pomocy zręcznie podłożonego kawałka żelaza, w ten sposób, że wskazywać zaczął fałszywie kierunek. Nie potrzebuję ci dodawać chyba, że obydwa te „wypadki“ mojem były dziełem. Wynik tych zabiegów był ten, iż „Pilgrim“ zaczął płynąć nie na wschód, lecz na południo-wschód... Dalej i „lochs“ się znalazł na dnie morskiem, Byłem wtedy już panem statku, bo tylko ja, ja jeden wiedziałem, w jakim „Pilgrim“ istotnie płynie kierunku? Przyznać zresztą muszę, że i szczęście mi sprzyjało, rozszalała się mianowicie gwałtowna burza, która pędziła wichrem statek bezwolny wprost ku przylądkowi Horn, który ominęła szczęśliwie. Wtedy kompas, znów „wypadkowo“ zaczął wskazywać ponownie kierunek właściwy, co w ostatecznym wypadku dało ten skutek iż „Pilgrim“ się znalazł u brzegów Angoli, do której tak bardzo się pragnąłem dostać!
— I to akurat w chwili, gdy ja się tam znajdowałem. Twierdzę zawsze, że jedynie ludzie uczciwi nie mają zazwyczaj szczęścia. Bo ja jestem zawsze na twe usługi, wiesz przecież, że szczerym twoim jestem przyjacielem. Dowiodłem tego choćby i teraz, gdy na twe życzenie wciągnąłem tę całą gromadkę twych „przyjaciół“ w głąb kraju. Cóż ty chcesz zrobić z nimi? — zapytał, kończąc swą. przemowę Harris.
— Zobaczysz to, mój drogi. Lecz przedtem zechciej mi powiedzieć, co porabia nasz dawny chlebodawca, Alvez?
— A cóż ma robić? Handluje dalej niewolnikami, jak to robił i dawniej. I żyje mu się wcale nie najgorzej, jestem przekonany, że z radością cię zobaczy.
— Spodziewam się, iż jak zazwyczaj przebywa w Bihe?
— Mylisz się, od roku już stary ten łotr rezyduje w Kassonde.
— I jego interesy bez zmiany idą, dobrze, jak powiadasz?
— Postokroć lepiej niż dawniej, aczkolwiek handel niewolnikami na coraz większe, niestety, napotyka trudności. Ogromnie utrudniają normalną pracę nietylko angielskie statki, ale nawet władze portugalskie. W obecnych czasach jedynie w pobliżu Massamedes spokojniej nieco ładować można statki. To też coraz częściej się teraz zdarza, iż obozy coraz bardziej bywają przepełnione towarem, oczekującym na możność wysłania go do kolonji hiszpańskich. Jest teraz niemożliwością absolutną przeprowadzać partje przez Bonguellę lub ładować „heban“ w San Paulo de Loanda. Władze, zapewniam cię, Negoro, nie żartują teraz wcale, na nic już nie chcą patrzeć przez palce. Dobre czasy dawania kubanów minęły, o ile się zdaje, bezpowrotnie. Urzędnika przekupić teraz nie sposób, najwyższą choćby sumą. To też zadawalać się trzeba teraz drogą lądową... i tak też poczyna sobie stary Alvez. Życie nasze, jak widzisz, staje się coraz trudniejsze i obawiam się, że w końcu przyjdzie chwila, iż trzeba będzie rzucić umiłowaną pracę i zlikwidować interesy.
Takie zdania i poglądy wyrażał szanowny „myśliwy na murzynów“ — najspokojniej w świecie, jakby tematem rozmowy było istnienie jakiejś instytucji społecznej, czy humanitarnej.
Gdy Harris skończył, Negoro bez słowa odpowiedzi pogrążył się w głębokiem zamyśleniu.
Z uwagą przyglądać mu się zaczął wtedy amerykanin. Harris wiedział już teraz, co sądzić o swym przyjacielu. Dawny agent handlarza niewolnikami, zbieg z galer, — nie przestał być tem, czem był zawsze, t.j. łotrem, gotowym na wszystko. Nie mógł się domyśleć wszelako zamiarów jakie miał on względem nieszczęsnych rozbitków „Pilgrima“, zagubionych w obecnej chwili w afrykańskich puszczach dziewiczych?
Zapytał go przeto wprost o to.
— Nie powiedziałeś mi jeszcze, Negoro, co zamierzasz uczynić z tylmi rozbitkami?
— Jednych sprzedam, jako niewolników, zaś pozostałych...
Negoro nie dokończył zdania, lecz dziki wyraz jego oczu jaknajlepiej zastępował słowa.
— Których przeznaczyłeś na sprzedaż?
— Negrów, oczywiście. Stary Tom, niestety, nie jest wart zbyt wiele, za czterech pozostałych wszelako zapłacą mi doskonale. Za Herkulesa zwłaszcza, za którego mam nadzieję dostać w Kassonde piękną paczkę dolarów.
— Nie trudno sprzedać ich będzie — ze znawstwem fachowem przyznał Harris — ci czterej murzyni, to nie zwykły towar zapełniający rynek, lecz ludzie kulturalni, nie zabiedzeni, obznajmieni z pracą wreszcie. To nie bydło ludzkie, które my na targi gnamy, a które przy pierwszem zetknięciu się z cywilizacją wymiera masami. To też nie wątpię, że sprzedasz ten towar pierwszorzędny natychmiast i za doskonałą cenę. Niewolnicy, w Ameryce urodzeni — toć to na targowiskach afrykańskich rzadkość niesłychana, o którą kupcy dobijać się będą. Pójdą oni na wagę złota! Ale á propos — czy na statku zupełnie nie było pieniędzy?
— Eh, głupstwo, o którem nie warto mówić nawet — niechętnie odpowiedział portugalczyk, nie mający najmniejszej, najwidoczniej, ochoty do dawania w tej materji odpowiedzi bardziej szczegółowej.
— A więc jako zysk z rozbicia się statku pozostaje jedynie ten czarny towar, który należy zresztą pochwycić dopiero? — spokojnie zapytał amerykanin.
— Czyż ci się wydaje to rzeczą tak bardzo trudną?
— Bynajmniej, kolego — głosem bardzo serjo odpowiedział Harris. — W odległości dziesięciu mil od miejsca, w którem się znajdujemy, rozłożyła się karawana niewolników, dowodzona przez mego przyjaciela, araba Ben Hamisa, która oczekuje na mój powrót jedynie, ażeby w dalszą udać się drogę, celem której jest Kassonde. Ma on do rozporządzenia aż nadto dużą ilość ludzi, by ująć Dicka i resztę gromadki. Cała trudność na tem polega jedynie, ażeby ów mój „młody przyjaciel“ zwrócił swe kroki w stronę rzeki Coanza. Jeżeli to się stanie, ręczę za pomyślny skutek.
— Czy jednak ta myśl właśnie przyjdzie mu do głowy? — zaniepokoił się Negoro.
— Wszystko zdaje się wskazywać, iż postąpi on tak właśnie, to jest — z życzeniami naszemi zgodnie. Ta, a nie inna myśl, przyjść mu musi do głowy, zaś to moje przekonanie opieram na tem, iż uważam Dicka Sanda za młodzieńca rozumnego. Jako taki zaś, nie może on powziąć zamiaru powrotu na brzeg morski drogą przez las, jak to ja uczyniłem, ponieważ nie pozwoliłaby mu na to obawa zbłądzenia. Postara się on więc niewątpliwie o dojście do którejś z rzek nadbrzeżnych, ażeby nią odbyć podróż na tratwie. Ten jeden pozostaje mu sposób i jestem pewien, że go się on chwyci.
— Możliwe... przyznał portugalczyk.
— Nietylko jest to możliwe, ale zupełnie nawet pewne — tonem nie dopuszczającym opozycji powiedział Harris — jestem tego pewien tak zupełnie, jakbym nad brzegami Coanzy naznaczył owemu Dickowi miejsce spotkania.
— W takim razie musimy się spieszyć jeżeli chcemy się tam znaleźć pierwsi przed jego przybyciem, — powiedział Negoro, podnosząc się z miejsca.
W tej samej chwili jednak dwaj nędznicy ci zamarli w bezruchu, usłyszawszy podejrzany szelest, który teraz się powtórzył z o wiele większą siłą. I nagle, papyrusowe liście rozchyliły się gwałtownie, rozległo się wściekłe ujadanie psa i nad brzeg rzeczki wyskoczył olbrzymi brytan z otwartą paszczą i dziko błyskającemi oczyma.
— Dingo! — zakrzyknął Harris — jakim cudem trafił on tutaj!?
— Przyszedł po śmierć swoją — złowrogo powiedział Negoro, chwytając za broń.
I w tejże chwili, gdy rozjuszczony Dingo rzucił się na niego, padł strzał, po którym pies zawył boleśnie, głosem śmiertelnie ranionego zwierzęcia i znikł w gęstwinie krzewów.
Portugalczyk, po strzale pobiegł śladem ranionego śmiertelnie, o ile się zdawało, zwierzęcia, — sądząc z obfitego upływu krwi, nie mógł go znaleźć nigdzie wszelako.
To też po bezowocnych poszukiwaniach obaj gentlemani udali się wprost w stronę rzeki Coanza.
Straszliwe słowo „Afryka“, które wyrwało się z ust Dicka w ową noc fatalną, w czasie której znikły już wszystkie wątpliwości, na jeden moment nie znikało z myśli i pamięci Dicka, Jakim sposobem „Pilgrim” u afrykańskich brzegów mógł się znaleźć? I wtedy jasną błyskawicą jego umysł nawiedziła myśl, że to busola musiała zły wskazywać kicrunek. Przypomniał sobie wtedy tajemniczo rozbicie się pierwszej busoli... Następnie, innej znów nocy, nagły krzyk starego Toma, który zasnął w tej właśnie chwili, gdy Nogoro przy budce kapitańskiej się znajdował... Zerwanie się liny „łochs“ podtrzymującej... I powtórne tajemnicze kręcenie się portugalczyka w pobliżu rudla i jogo „mimowolny“ na kompas upadek....
Tak... Powątpiewać dłużej — byłoby już naiwnością zbyt wielką. To nie były pojedyńcze wypadki, lecz z góry uplanowane czyny zbrodnicze, którymi wola tajemna Negora kierowała.
Lecz kim był właściwie ten nędznik? Oczywiście marynarz, i to marynarz rutynowany, doświadczony, z dużą fachową wiedzą, gdyż inaczej nie byłby on zdolen do konsekwentnego przeprowadzenia tej, z iście szatańską zręcznością pomyślanej intrygi. Lecz jakie wyrachowania tem wszystkiem kierować mogły? Czego pragnął, do czego dążył?
Niemożliwością było odpowiedzieć na te pytania. Przeszłość przeto była gęstemi mgłami tajemnicy przysłonięta. Teraźniejszość za to była przeraźliwie jasną. Boć przecie nie mogło być już żadnej co do tego wątpliwości, iż znajdują się w Afryce centralnej, a więc co bardzo możliwe, w jej części najstraszliwszej w Angoli.
Wiedział jeszcze również i to, że spotkanie Harrisa nie było bynajmniej wypadkowe. Jedynie człowiek, będący w zmowie z Negorem, mógł twierdzić, że to jest Ameryka Południowa, Boliwja, pustynia Atakama...
Twierdząc to wszystko, Harris mógł jedynie wypełniać rozkaz przez Negora mu dany. I z rozkazu Negora, rzecz oczywista, oddalił ich on od morskiego brzegu. Lecz jaki w tem wszystkiem mógł być cel? Oto czego nie mógł odgadnąć jeszcze Dick Sand. Można przypuszczać było jeszcze, iż Negoro ma zamiar pochwycenia murzynów, ażeby ich sprzedać następnie na afrykańskich targowiskach jako niewolników... Mógł przypuszczać dalej, że pragnie wywrzeć nad nim, Dickiem, jakąś zemstę straszliwą... Ale co uczynić miał zamiar nędznik ten z p. Weldon i z jej drobnym synkiem?..
Jeżeliby Dick Sand mógł słyszeć rozmowę, przez biednego Dingo przerwaną, byłby zrozumiał część planów Negora i miał możność ocenienia całej grozy położenia. Ale on o niczem nie wiedział, nie domyślał się zasadzek, na jego gromadkę zastawionych.
Położenie było straszne, lecz dzielny chłopiec nie rezygnował, nie upadał na duchu. Aczkolwiek z ciężkiem westchnieniem, przyznawał, że w obecnej chwili położenie jest znacznie gorsze, aniżeli było wtedy, gdy na drobnej łupinie małego brygu się znajdując, był oddany na wściekłe szturmy fal i wichru Wielkiego oceanu, przyrzekał sobie, że panią Weldon i jej synka z toni wyratuje. On ich ocalić musi i ocali.
Gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca przedarły się poprzez gęste listowie drzew na ziemię, młody wódz z całą energją i mocą ducha pierwszy się zerwał na nogi, po nieprzespanej nocy. Podniósł oczy w górę i rzekł: „Bądź Wola Twoja, Panie, lecz jeżeli jest to możliwe, bądź miłosierny Boże”, a następnie zbliżył się do starego Toma i łagodnie położył mu dłoń na ramieniu, budząc go tym sposobem.
— Tomie — powiedział szeptem — rozpoznałeś ryk lwa, widziałeś ślady przejścia karawany handlarzy niewolnikami i wiesz, również dobrze jak ja, że znajdujemy się nie w Ameryce bynajmniej, lecz na samem dnie ziemskiego piekła, to jest w krainie niewolników, w Afryce.
Stary Tom nisko pochylił w dół swą posiwiałą, głowę.
— Tak jest, kapitanie Sand, wiem o tem — drżącym odpowiedział głosem.
— A więc, Tomie fakt ten musi pozostać naszą tajemnicą. Nikt z naszej gromadki nie powinien się domyślać tego. Przed innymi nie powinna wiedzieć o tym pani Weldon; zbyt silnym byłoby to dla niej ciosem bowiem.
Stary murzyn po chwili dłuższego namysłu odpowiedział dopiero. Długo przetrawiał myśl, zanim ją wypowiedział.
— Tak jest, panie Sand, tak będzie najlepiej. Lecz bardzo ciężka teraz jest dola nasza.
Po dłuższej naradzie młody wódz i jego stary doradca wypracowali wspólny plan działań. Obaj wychodzili z jednego założenia, że Harris został niewątpliwie zaskoczony tem, że Dick tak szybko odgadł prawdę. Że tak było, dowodem najlepszym jego nagła ucieczka. Lecz to mu musiało pokrzyżować plany, gdyż nie doprowadził on, dzięki temu, ofiar upatrzonych do umówionego miejsca, w którem, zgodnie z planem, mieli być prawdopodobnie pochwyceni. — Zdrada Harrisa przeto odkryta została zanim jej cel był osiągnięty; nie groziło więc wobec tego żadne natychmiastowe niebezpieczeństwo.
Lecz co robić oni sami mają? Nie pozostawało nic innego, jak powracać jaknajspieszniej nad brzeg morski, a gdy się tam znajdą, pójdą w jedną lub drugą stronę i tym sposobem dotrą w końcu do jakiegoś miasta portowego.
Wracać wszelako tą samą drogą, to jest przez las — byłoby wprost szaleństwem. Nie mówiąc już nic o tem, że dałoby to ogromne szanse ludziom Harrisa, którzy wcześniej czy później ścigać ich zaczną przecież? — zabłąkaliby się w tym lesie dziewiczym niewątpliwie. Jedynie bezpieczną drogą, która bez zawodu, do morza by ich doprowadziła z pewnością, było posuwanie się brzegiem pierwszej lepszej napotkanej rzeki, a jeszcze lepiej — puścić się rzeką samą; ten sposób podróżowania ma przytem tę dogodność jeszcze, iż nie pozostawia za sobą śladów. W tych warunkach podróżowania nawet napad krajowców mniejszem zagrażał niebezpieczeństwem, gdyż będąc na tratwie, dobrze uzbrojeni, czas bardzo długi bronić się mogli, z pełną nadzieją zwycięstwa.
Tak rozumował Dick Sand. Jak widzimy, Harris miał zupełną słuszność, gdy twierdził, że młody chłopiec do takiego a nie innego dojdzie właśnie rozwiązania. I istotnie, tylko tak mógł sobie postąpić człowiek, umiejący myśleć logicznie.
Lecz, jak znaleźć ową rzekę? Czy istniała ona wogóle gdzieś w pobliżu?
Na pytanie te młody chłopiec uważał za możliwe odpowiedzieć twierdząco, a to na następujących przesłankach: w pobliżu miejsca, około którego rozbił się „Pilgrim“, wpadała do morza rzeka wcale już wielka, która początek swój brała niewątpliwie w górach, które widnieją na krańcach horyzontu, a które on brał za Kordyljery ongi. — W obecnej chwili znajdowali się oni już w miejscowości bardzo błotnistej, poprzerzynanej nieprzeliczoną ilością drobnych strumieni, które z konieczności dążyć musiały niewątpliwie ku jakiemuś większemu zbiornikowi wód. Otóż idąc brzegiem pierwszego lepszego napotkanego strumienia, wędrowcy nasi musieli wkońcu dojść do jakiejś rzeki, wodami której będzie się mogło następnie dopłynąć do morza.
„Szukać rzeki“ — zakończyli swą naradę młody Dick i Tom stary, w tej samej właśnie chwili, gdy reszta rozbitków budzić się zaczęła. Pierwsza otworzyła oczy biedna matka, która nad ranem dopiero zdrzemnęła się chwilkę obok swej chorej dzieciny. Pocałowawszy z ciężkiem westchnieniem bladą twarzyczkę Janka, młoda kobieta podniosła się, a następnie się zbliżyła do młodego chłopca.
— Powiedz mi, Dicku, gdzie się podział pan Harris? Nigdzie go bowiem nie widzę?
Dick pojął natychmiast, iż ukrywanie odejścia amerykanina nie doprowadziłoby do niczego, to też odpowiedział bez namysłu:
— Harrisa nie ma już wraz z nami, pani.
— A więc udał się naprzód, by uprzedzić brata o naszem przybyciu? — zapytała się, nic jeszcze nie wiedząca pani Weldon.
— Ach, nie! Harris uciekł. I widzę, że będzie najlepiej, gdy powiem pani całą prawdę. Ów Harris był naszym wrogiem, sprzymierzeńcem Negora, który wciągnął nas w głąb lasu, na rozkaz byłego kucharza naszego.
— W jakimże mógł on to uczynić celu? Dicku, zastanów się, co mówisz!
— Tego nie wiem. Wiadome mi jest to jedynie, iż powinniśmy jaknajprędzej wracać nad morskie wybrzeże.
Pani Weldon smutnie pokiwała głową.
— Nie dziwi mnie, bynajmniej wiadomość ta — odpowiedziała — ja już od dość dawna wyczuwałam coś niedobrego. Od pierwszej chwili nie dowierzałam człowiekowi temu, aczkolwiek, co przyznaję, ujął mnie on swą uprzejmością.
— Co się teraz z moim Jankiem stanie? — mówiła biedna matka — taka byłam pewna, że w owej fermie znajdę potrzebne lekarstwa. O moje dziecię! Moje biedne dziecię!
— Niech się pani nie martwi, dobra pani Weldon — odezwał się stary Tom — mały Janek natychmiast odzyska zdrowie, gdy tylko się znajdziemy nad brzegami morza. A zresztą, ten przez wszystkich nas umiłowany chłopczyk jest chory o wiele mniej niebezpiecznie, aniżeli się to z pozoru wydaje. Znam ja dobrze te febry tutejsze, które się stają groźne dla tych organizmów jedynie, które przez czas dłuższy przebywać były zmuszone w tym niezdrowym klimacie.
Pani Weldon w milczeniu uścisnęła rękę starego murzyna, pokrzepiona ogromnie jego słowy.
— A więc w takim razie ruszamy natychmiast w powrotną drogę — zawołał Dick — i do morza dążyć będziemy teraz z tym większym pośpiechem, że ma ono dać zdrowie naszemu drogiemu Jankowi.
— Jestem gotowa — odpowiedziała pani Weldon — jestem dość silna, by odbyć drogę powrotną, a nawet nieść będę mego synka.
— No, na to my wszyscy się nie zgodzimy nigdy — zawołał tonem nieśmiałym, lecz i stanowczym zarazem, syn Toma starego, Baty — dzięki Bogu, rąk silnych nie brakuje tutaj jeszcze, to też nietylko małego Janka, ale i samą panią poniesiemy, zmieniając się kolejno.
— Brawo, Baty, doskonale wyraziłeś myśl naszą wspólną. Tak jest, poniesiemy naszą panią, zbudujemy tylko przedtem z gałęzi wygodne nosze.
— Dziękuję wam, przyjaciele moi przemówiła ze łzami w oczach młoda kobieta — jestem dość silna na to, by iść. Jeżeli już chcecie koniecznie, to nieście synka mego. A teraz w drogę.
Zaledwie przeszli paręset kroków, gdy stary Tom zwrócił się do Dicka z zapytaniem:
— A Dingo?... Nie widziałem go jeszcze dzisiejszego ranka.
— Istotnie, Dinga niema oddawna — niespokojnym głosem odezwał się Herkules, który specjalnie pokochał wierne zwierzę.
Wszyscy wtedy zaczęli psa nawoływać.
Lecz odpowiedziała im głucha cisza jedynie. Nie odezwało się radosne szczekanie poczciwego psa.
Dick zaniepokoił się nie na żarty. Zniknięcie Dinga nie tylko było przykre, ale i osłabiało bezpieczeństwo karawany. Lecz szukać go było niemożliwe. To też Dick nakazał dalszy pochód, w nadziei, że Dingo wkońcu ich odnajdzie.
Karawana w dniu tym podążała bardzo pospiesznie, przyczem szczęśliwym trafem nie napotykali jakoś na dzikie zwierzęta, tak iż podróż miała przebieg spokojny. Spotkali jedynie stado żyraf, a następnie bawołów.
W czasie krótkiego postoju mały Janek, który do tej chwili spał smacznie i zdrowo, przebudził się nakoniec i zupełnie przytomnemi oczyma spojrzał na matkę. Febra mijała najwidoczniej.
Ucieszony tą pomyślną zmianą Dick, wydał znów rozkaz pochodu, wołając wesoło:
— W drogę! Łatwiej wszelako o drodze było mówić, aniżeli ją odnaleźć w tym dziewiczym lesie. Dotychczas wędrowcy nasi szli naprzód, krocząc ścieżynami, wydeptanemi przez dzikie zwierzęta, lecz i te stawały się coraz bardziej „martwo“, wg określenia tuziemców, które oznaczało tropy już opuszczone i świeżą zarastające trawą. To też młodzi murzyni coraz częściej byli zmuszeni uciekać się do pomocy siekier, by dać tem możność posuwanie się naprzód. Na szczęście, po jakimś czasie gromadka nasza wkroczyła na drogę, utorowaną przez słonie, które są jedynymi inżynierami afrykańskich lasów dziewiczych. Tą drogą, która się ciągnęła na przestrzeni bardo znacznej, nasza gromadka żywo i bez większego zmęczenia posuwała się naprzód.
Upał stawał się wprost nie do zniesienia, bez względu na to, iż słońce nie prażyło już bezpośrednio, gdyż ciężkie zwały chmur zwolna i coraz bardziej przysłaniały niebo. Zwolna i błyskawice rozświetlać zaczęły niebo, a grzmoty z ciężkim hukiem przewalać się zaczęły od wschodu do zachodu.
O grozie burz afrykańskich Dick słyszał od bardzo dawna, to też młody wódz wyprawy rozglądać się zaczął za jakiemś schronieniem, gdyż było rzeczą wprost nie do pomyślenia, ażeby przetrwać było można burzę taką pod golem niebem, to przedewszystkiem biorąc pod uwagę, iż cała równina przecież uledz mogła zalaniu.
Nie było innej rady, jak tylko pospieszać o ile możności, by się chociaż skryć w przeciwległym lesie, w którym powódź, choć by największa, nie groziła niebezpieczeństwem utraty życia.
A burza się zbliżała z zatrważającą szybkością, tak iż niezadługo, mimo to, iż do zachodu słońca było jeszcze daleko, ciemności zapanowały zupełne.
Trzeba było uciekać; mimo więc silnego znużenia wszyscy bez wyjątku spieszyli się, ile im tylko sił starczyło. Deszcz nie padał jeszcze, gdy zaczęły już bić pioruny. Nie w nich wszelako czaiła się groza największa.
Z niepokojem, z każdą minutą wzrastającym, Dick Sand spoglądał na czarne chmury, coraz niżej ku ziemi opadające. Ulewa się zbliżała, wynalezienie jakiegoś schronienia stawało się koniecznością coraz bardziej nieodzowną.
— Co robić? — zapytał Dick swego doradcy, starego Toma.
— Iść bez wytchnienia naprzód — odpowiedział starzec stanowczym tonem, — musimy się dostać na jakieś wzniesienie, lub do lasu choćby tylko, ponieważ na wypadek, gdyby ulewa zaskoczyć nas miała na tej równinie, to mogłoby się to stać istotnie nader, groźne dla nas w swych skutkach.
W tej samej chwili jaśniejsza od innych błyskawica oświetliła całą równinę od początku do końca, przyczem na jej kresach widzieć się dały szałasy, czy też namioty jakieś.
— Tomie! — zakrzyknął wtedy, na ten widok Dick — Tomie! czy widziałeś?
— Tak jest, kapitanie, dojrzałem coś, jakby duży obóz — odpowiedział Tom, bardzo niezdecydowanym jednak głosem.
W świetle nowej błyskawicy przyjrzeć się było można o wiele lepiej domniemanemu obozowi temu. Składał się on z jakiejś setki namiotów, czy szałasów, wysokości od 12-u, do 15 stóp, symetrycznie ustawionych w cztery rzędy i zajmujących przestrzeń dosyć znaczną. Dookoła nich nie było widać wszelako ani jednej żywej istoty. Nawet na najdalszych krańcach obozowiska nie było widać jednego choćby wartownika. Czy się schronili oni przed burzą, czy też obóz nie był już zamieszkały? W pierwszym wypadku, — uciekać należało jak najszybciej, wszystkie okropności przyrody bowiem, były mniej mimo wszystko straszne, aniżeli zetknięcie się z niektórymi szczepami krajowców, pomiędzy którymi i ludożerców nie brakowało przecież? W wypadku drugim wszelako, t.j. wtedy, jeżeliby się okazało, że namioty zostały, wszystko jedno z jakich przyczyn, opuszczone, należało skorzystać z tego, oczywiście.
— Ja sam się udam na wywiady — powiedział Dick — ty zaś tutaj, Tomie, obejmij nad wszystkimi przewodnictwo.
— Możebyś pozwolił, kapitanie, by choć Herkules ci towarzyszył? — odezwał się nieśmiałym głosem Tom.
— Nie, mój zacny przyjacielu. Pójdę sam. I wierzaj mi, że to jest najbezpieczniejsze. Jedna osoba bowiem przemknąć się może najłatwiej niepostrzeżenie.
Mała gromadka wędrowców naszych zatrzymała się natychmiast, zgodnie z rozkazem swego młodego wodza, który ostrożnie się skradając podążył w stronę tajemniczego obozu.
Po dłuższej chwili oczekiwania, Dick powrócił do oczekujących, ze słowy:
— Chodźcie prędzej, chodźcie! I nie obawiajcie się niczego, to nie jest żaden obóz, zaś to, cośmy brali za namioty, to mrowiska!
— Co! mrowiska? — z nagłem zainteresowaniem zapytał kuzyn Benedykt.
— Tak jest, to są mrowiska, a raczej cała ich kolekcja i to tej wysokości w dodatku, iż są, one wyższe od Herkulesa nawet. To też mam nadzieję, że możemy śmiało szukać w nich schronienia.
— Ależ jeżeli są to mrowiska, to są w takim razie przez mrówki zamieszkałe, a raczej przez termity, gdyż te owady jedynie są zdolne do budowy podobnie genjalnych pomieszczeń, jakich nie powstydziłby się najbieglejszy choćby architekt.
— Jak się owe owady nazywają? — jest to najzupełniej obojętne. W każdym razie musimy je wygnać z ich siedzib, bo jest to dla nas sprawą życiu lub śmierci — gwałtownie odpowiedział Dick, — Dalej więc w drogę i to jaknajprędzej, ponieważ spadać już zaczynają pierwsze krople deszczu, który za minutę, — w nawałnicę zamienić się może.
— Ależ owe termity zjedzą nas w całości i, trzeba im to przyznać, będą miały do tego najzupełniejsze prawo — z oburzeniem zawołał entomolog.
— Ha! zobaczymy jak to tam z nami będzie, w każdym razie musimy się schronić przed ulewą — zadecydował Dick.
— W dodatku, mój drogi Dicku, musiałeś źle się rozpatrzeć, ponieważ podobne budowle termitów znajdowały się dotychczas w Afryce jedynie — zadziwił się kuzyn Benedykt.
— Ha, w takim razie nam się należy zasługa, iż my pierwsi odkryliśmy w Ameryce gniazda termitów! — odpowiedział nie bez pomieszania Dick, spoglądając ukosem na panią Weldon, która na szczęście nic, o ile się zdaje, nie słyszała. A teraz w drogę, w drogę!
Deszcz padać zaczął tymczasem coraz bardziej ulewny, jego wielkie krople z głuchym odgłosom na rozpaloną padały ziemię. Stawało się jasnem, że jeszcze parę minut, a ulewa w pustem pochwyci ich polu.
Na szczęście, jeszcze przed jej nadejściem udało się wędrowcom naszym do pierwszego dobiec mrowiska, zbudowanego z prawdziwą maestrją z czerwonawej gliny, równic twardej jak najtwardszy cement. U dołu każdej budowli takiej znajdował się mały otwór, przez który dostawać się mogły do wnętrza... mrówki, oczywiście, lecz nie ludzie, to też Herkules rozszerzył nożem otwór, tak, by człowiek jego nawet wzrostu przejść mógł swobodnie. Ku wielkiemu zdziwieniu kuzyna Benedykta, w czasie całej operacji tej, nie pokazała się ani jedna mrówka. Szczęśliwy traf najwidoczniej przywiódł wędrowców naszych do mrowiska opuszczonego. Korzystając z tego, wszyscy ze zrozumiałym pospiechem weszli do wnętrza, w tej samej nieomal chwili, gdy deszcz padać zaczął z siłą, o jakiej nie mają pojęcia mieszkańcy Europy.
Dla bohaterów naszych był on jednak obojętny, gdy już mieli dach nad głową. Szczęśliwy traf zaiste pozwolił im napotkać schronienie, niedostępne dla deszczu i wichury. Żadna lepianka, żadna najwspanialsza choćby chata murzyńska nie mogła być solidniej zbudowana, jak te termitów mieszkania, które, według określenia podróżnika Camerona, są o wiele bardziej zdumiewające, bezspornie, biorąc pod uwagę siły i wzrost budowniczych, aniżeli egipskie piramidy, przez ludzi wzniesione. Gdyby ludzie wybudowali gmach tak wielki jak góry: Mont Blanc lub Elborus, dopiero wtedy równaćby je można było z arcydziełami tych małych budowniczych.
W czasie, gdy wędrowcy nasi starali się możliwie najdogodniej ulokować się w mrowisku, na dworzu deszcz lał z tą nieposkromioną siłą, jaką obserwować można w krainach centralnej Afryki jedynie. Tutaj nie mogło być mowy o oddzielnych kroplach wody, z nieba spadających; woda się lała z wysokości — wprost rzekami całemi, z siłą największych wodospadów czasami. Europejczyk, który nie widział żywiołu takiego, jakim jest ulewny deszcz afrykański, nie może go sobie wyobrazić nawet. Jedynem możliwem porównaniem, które uzmysłowićby zdołało nieogarniętą moc deszczu afrykańskiego, jest takie, że jest to jezioro jakieś olbrzymie, cudem w górę uniesione, które niespodziewanie i nagle na ziemię opadło. Deszcz afrykański, to jezioro Czad, ponad chmury wzniesione i nagle na ziemię spadające! Jakim cudem podobnie wielkie masy wody w powietrzu utrzymywać się mogą? — jest rzeczą niepojętą. Zagadnienie to nie zostało jeszcze przez naukę wyjaśnione. Faktem jest jednak, iż podobne nawałnice trwają czasami tygodnie całe. W okresach takich w Afryce powtarzają się rzeczy, które miały miejsce w czasie biblijnego potopu niewątpliwie.
Podobnie wielkich mas wody ziemia, rzecz zrozumiała, pochłonąć nie jest zdolna. To też w okolicach zalanych tworzą się momentalnie olbrzymie jeziora, ciągnące się czasami dziesiątkami mil.
Na szczęście, mrowiska, pobudowane przez termity, mają grube ściany, przez które woda przeniknąć nie jest zdolna. Objąwszy mrowisko w posiadanie, Dick i jego towarzysze starali się poznać wewnętrzny jego rozkład. Otóż stożek, mający do dwunastu stóp wysokości, posiadał u dołu jedenaście stóp szerokości i tyleż długości, ku górze mrowisko zwężało się stopniowo, co je upodobniało do głowy cukru. Ściany były na stopę grube. Wnętrze miało parę pięter i moc komórek.
Szczęście to było prawdziwe dla wędrowców naszych, że zajęte przez nich mrowisko zostało opuszczone przez jego właścicieli; gdyby inaczej bowiem było, — niepodobieństwem by było szukać w niem schronienia.
Od jakiego czasu było ono jednak opuszczone?
Kuzyn Benedykt był zdania, które opierał na tem, że w mrowisku były drobiny gumy świeżo z drzew zniesionej, ledwo zgęszczonej, że termity opuściły mrowisko przed kilkoma, kilkunastoma conajwyżej godzinami.
— Jaki pan z tego wyprowadza wniosek? — zapytał Dick.
— Taki, iż jakiś nakaz wyższy, albo inaczej mówiąc: instynkt, zmusił te zmyślne stworzenia do opuszczenia swych siedzib. Nie mogło się to stać bez uzasadnionej przyczyny i jestem pewien, że przeczuły one powódź i, by jej uniknąć, schroniły się zapewne na konary drzew pobliskich.
Na tem rozmowa się urwała. Wszyscy, wyczerpani i pomęczeni ponad zwykłą miarę, ułożyli się na piętrach, jak można najdogodniej i pozasypiali wkrótce.
Jeden Dick nie spał, lecz w głębokiej zatonął zadumie. Jakim sposobem, cudem jakim, ocalić zdoła gromadkę, która jego rozumowi ufała? Miał dotrzeć do rzeki. Lecz czy ją znajdzie? — w obecnej chwili zwłaszcza, gdy całe przestrzenie w jeziora się zamieniły prawdopodobnie?
— Jakie szczęście — powiedział półgłosem do siebie młody chłopiec, — że tylko mnie jednemu i drugiemu Tomowi jest znana cała groza położenia, że nikt nie wie, nie domyśla się nawet, iż jesteśmy nie w Boliwji, lecz w samem sercu Afryki, w dzikiej Angoli!
Wtem Dick Sand uniósł się w górę, z bijącem sercem. W ciemnościach nieprzeniknionych uczuł, że jego ramienia dotknęła drobna ręka kobieca, i usłyszał słowa:
— Ja wiem wszystko, Dicku kochany, i oddawna. Bądź spokojny jednak o mnie.
Ja nie rozpaczam i ufam Bogu, że wyprowadzi On nas z tej niedoli jeszcze.
Po odejściu dobrej pani Weldon, biedny chłopiec rozpłakał się gorzko. Nie były to łzy bezsiły, bólu, rezygnacji, — lecz łzy spętanej mocy.
Bezsennie przemęczył się noc całą, z niecierpliwością wyczekując świtu.
Dzień nie przychodził wszelako, najmniejszy odbłysk światła nie wnikał przez otwór, u podstawy stożka się znajdujący. Odgłos grzmotów, przygłuszony grubością ścian, dowodził jednak, że burza nie ucichła bynajmniej. Dick uważnie przysłuchiwał się odgłosom spadającej ulewy i zauważył, że woda spada teraz już nie na grunt spalony, że nie daje odgłosów, jakby metalicznych, lecz plusk, co dowodziło, że równina uległa zalaniu, że stoi już na niej wszędzie woda.
Okoliczność ta zaniepokoiła go nie na żarty. Przez wybity otwór woda mogła się dostać do wnętrza mrowiska przecież, należało więc zasłonić otwór. W wykonaniu myśli tej, Dick rozmiękłą gliną. zalepił wybity przez Herkulesa otwór, pozostawiając u góry wystarczająco wielką szczelinę jedynie, by przez nią napływać mogło świeże powietrze.
Po wykonaniu pracy tej, która odebrał mu resztki sił, Dick postanowił sobie, że zaśnie na dwie choćby godziny, Przez przezorność jednak położył się przy samym otworze i zasnął bardzo szybko.
Obudziło go uczucie dotkliwego chłodu. Zerwał się prędko i ujrzał z przerażeniem, że woda zalewała mrowisko i to do togo stopnia szybko, iż dochodziła do wyższego już piętra, to znaczy do komórek, które zajmowali murzyni, Obudził ich natychmiast, powiadamiając o nowem niebezpieczeństwie.
Obudzony Herkules zapalił natychmiast małą lampkę podróżną i przy jej świetle zaczął badać stan wody.
— Woda już się więcej nie podnosi, kapitanie, lecz stoi w mierze — powiedział po chwili — niebezpieczeństwo natychmiastowe nie grozi nam więc przeto.
— Nie grozi nam jeszcze... odpowiedzieł Dick. — Nie wielka to pociecha. A gdy woda znów podnosić się zacznie?
— To zalepić otwór, a wtedy nic nas przybierająca woda obchodzić nie będzie — odezwał się Akteon.
— I wtedy znaleźlibyśmy się jakby w dzwonie dla nurków. Nie potonęlibyśmy, lecz za to bez ratunku się podusili — Dick odpowiedział.
— A to jakim sposobem?
— Z przyczyny braku powietrza. W dzwonie dla nurków bowiem powietrze jest odnawiane bezustannie przy pomocy pomp, dzięki czemu nurkowie swobodnie oddychać mogą; my natomiast, tutaj, bylibyśmy w zupełności od dopływu świeżego powietrza odcięci.
— Co więc robić mamy? — rzucił zapytanie Tom stary.
— Wybijemy otwór w samym szczycie stożka, a po rozpatrzeniu się w położeniu, naradzimy się nad tem, co nam czynić należy?
Zgodnie z tem, Herkules udał się na najwyższe piętro i toporem bardzo szybko uczynił otwór dość wielki, by się przezeń przedostać mógł człowiek.
Słońce w chwili tej wschodziło właśnie.
Wydźwignięty przez Herkulesa Dick Sand wychylił się poza otwór stożka.
Lecz w tejże chwili stało się coś okropnego. Zaledwie Dick się znalazł na szczycie zrąbanego szczytu mrowiska, gdy usłyszał świst licznych strzał. Przerażony, cofnął się szybko, lecz zdążył w tej krótkiej chwili objąć wzrokiem sytuację.
Cała równina zalana była wodą. i stanowiła jedno wielkie jezioro. Jedyną wyspą jakby, na rozległem morzu tem, stanowił szczyt góry, zauważonej już przez Dicka wczoraj, na którym rosło parę drzew, u stóp których widniały w obecnej chwili liczne namioty dużej jakiejś karawany.
To było na dalszym planie. bliżej, mrowisko, które zajmowali, okrążone było kilkunastoma łodziami, wypełnionymi krajowcami dobrze uzbrojonymi.
Wobec tego młody wódz szybko zeskoczył z bark Herkulesa i w krótkich słowach opowiedział widziane.
Herkules pochwycił broń, to samo uczynili pozostali jego towarzysze, lecz stary Tom ostudził ich zapał i chęć do walki.
— Nie gubcie pani Weldon i jej synka — mówił — Bronić się chcecie? Jak? Zbyt wielka jest wrogów liczba. Bronić się będziemy godzinę, dwie, zabijemy wystrzałami kilkunastu, lecz pozostała reszta rzuci się wkońcu na nas i wymorduje wszystkich, nie oszczędzając nikogo. Lepiej się poddać.
Ten głos rozsądku zwyciężył i nieszczęśliwi rozbitkowie nasi dobrowolnie oddali się w niewolę.
Krajowcy wtargnęli wobec tego do mrowiska, wyciągnęli z niego siłą panią. Weldon wraz z synkiem przedewszystkiem, a następnie i wszystkich pozostałych. Nieszczęśliwi nie mieli możności zamienić ze sobą słów pożegnania nawet, gdyż ich wszystkich brutalnie rozłączono.
Na pierwszej łodzi odpłynęli razem: pani Weldon, Janek i kuzyn Benedykt. Do drugiej wtłoczono razem Dicka wraz z towarzyszami i powieziono ich w przeciwległym, aniżeli łódź pani Weldon, kierunku.
Ze wszystkiego tego było widoczne, że napad był uplanowany i że atakujący oddział działał według z góry wydanych rozkazów.
Po pewnym czasie łódź wioząca Dicka przybiła do brzegu.
W chwili tej, Herkules, korzystając z zamieszania, wyrwał karabin z rąk jednego z żołnierzy i pierwszy wyskoczył na brzeg, a następnie, waląc kolbą karabinu jak maczugą, znikł w pobliskim lesie, ścigany gradem kul, które jednak nie dosięgły go szczęśliwie.
Po tej utarczce, niepowodzeniem dla oddziału wojska uwieńczonej, wysadzono Dicka, wraz z pozostałą resztą towarzyszy, na brzeg po uprzedniem silnem skrępowaniu ich rąk.
Z ludzi wolnych — niewolnikami się stali.
Zły los, zaiste, sprawił, że Dick ze swą drużyną zmuszony był szukać schronienia w mrowisku, znajdującem się w pobliżu obozu handlarzy niewolnikami. Gdyby nie to, byłby on niewątpliwie się dostał do rzeki Coanzy i jej wodami, na tratwie, dostał się na morskie wybrzeże, na którem wcześniej czy później znalazłby się jakiś ratunek.
Na nieszczęście, stało się inaczej i rozbitkowie nasi znaleźli się w mocy owego araba Ben Hamisa, o którym mówił Harris Negorowi.
Obóz tego handlarza niewolnikami znajdował się cały pod potężnymi konarami jednego olbrzymiego boababa, w cieniu którego pomieścićby się mogło wygodnie do pięciuset żołnierzy. Niewiarogodnie wielkie rozmiary tych drzew w podziw wprawiają wszystkich podróżników po Afryce centralnej. Leutenant Cameron, który przeprawił się przez Coanzę, w swej powrotnej drodze do Benguelli, opowiadał, że widział drzewa o wiele większe jeszcze, aniżeli boabab wzmiankowany, mianowicie sykomory, figi i banany.
Otóż pod cieniem jednego z takich gigantów roślinnego świata, zatrzymała się powyżej wzmiankowana karawana niewolników, należąca w całości do znanego w całej Afryce handlarza Alveza.
Partja nieszczęśliwych niewolników dozorowana była przez sporą ilość doskonale uzbrojonych żołnierzy, krajowców przeważnie. Prowadzona ona była przez agentów, na targ do Kassande. Stamtąd dopiero mieli być nieszczęśliwi wysłani bądź do osad zachodnich, bądź do Nyangwe, gdzie żywe mięso ludzkie zazwyczaj najwyższe osiągało — ceny i było pędzone potom dalej, do, wyższego Egiptu lub do faktorji Zanzibaru.
Gdy tylko łódka, w której się znajdowali biedni bohaterowie powieści naszej, przybiła do brzegu, czarni żołnierze, rozmawiający pomiędzy sobą w jakiemś narzeczu najzupełniej dla starego Toma niezrozumiałym, pochwycili świeżo ujętych więźniów i zaciągnęli ich do obozu, w którym skrępowano ich sposobem, jakim pętano wszystkich pędzonych na targ niewolników. Starego Toma, jego syna, Baty’ego, Akteona i Austyna, traktowaną ze specjalną jakby srogością nawet. Powiązano ich po dwóch, specjalnemi widłami, które obejmują szyje; widły te są zakończone żelaznemi klamrami, na kłódki zamykanemi. Tak skrępowani iść musieli niewolnicy w szeregu nieprzerwanym, jeden niewolnik za drugim, nie mając możności zboczenia na krok w tę lub inną stronę.
Ręce pozostawiano im wolne, to mając na celu, by mieli możność dźwigania ciężarów. Nogi również mieli swobodne zupełnie, o ucieczce wszelako nie mogli nawet marzyć!
Tom, Akteon, Baty i Austyn, a nawet i biedna, stara Noon, musieli poddać się losowi, Z obłąkanem przerażeniem spoglądali oni na dno otchłani i przeklinali los, który sprawił, iż w jednej chwili przeobrazili się oni, z ludzi wolnych, w niewolników. Z jakąż zazdrością myśleli o Herkulesie. I jak się dręczyli myślą, że nie mogą go naśladować!
A jednak los tego ich towarzysza, aczkolwiek uniknął on niewoli, nie był bynajmniej zazdrości godzien. Któż przewidzieć był zdolen, jaki los oczekiwał go, samotnego, w dziewiczym, afrykańskim lesie? Mógł być on okropny. Herkules był bardzo silny, to prawda, lecz czyż jedna siła okazać się może zdolna do przezwyciężenia wszystkich niebezpieczeństw puszczy, z jej dzikiemi zwierzętami, ulewami, głodem? Kto wie, czy nie pozazdrości on jeszcze losu współtowarzyszy, którzy nie mogli się przecież spodziewać żadnej litości od przywódców karawany, arabów, lub portugalczyków, mówiących niezrozumiałym dla nich językiem, a którzy z nimi porozumiewali się jedynie przy pomocy groźnych ruchów, lub spojrzeń dzikich. Zimny pot występował na twarze czarnych przyjaciół naszych, gdy myśleć zaczynali o tem, co ich jeszcze czekało w przyszłości.
Nie o wiele lżejsze było położenie Dicka. Prawda, nie ośmielili się zakuć go w niewolniczą deskę, lecz niemniej, mimo te powierzchowne pozory, był on również niewolnikiem. Tę, bądź co bądź, ulgę zawdzięczał tomu, że był białym, nie ośmielano się więc traktować go na równi z murzynami. Odważny chłopiec nie stracił bynajmniej głowy w swem nie do pozazdroszczenia położeniu. Uważnie rozglądał się dokoła, tek iż nic nie zdołało ujść jego uwagi. Szukał bezustannie wzrokiemHarrisa, lub Negora, gdyż nie wątpił, że uwięzienie ich stało się nie tylko z ich wiedzą, ale zapewne i z ich rozkazu. Lecz nikczemników tych nie udało mu się nigdzie zobaczyć, tak iż był prawie pewien, że ich niema w obozie, po którym krążyli maurowie jedynie, czarni żołnierze i agenci.
Nieobecność Harrisa i Negora w obozie zaczęła wreszcie niepokoić Dicka, gdyż zdawało się to wskazywać, że dwaj ci zbrodniarze znajdowali się w jakimś drugim obozie, do którego przewieziona została niewątpliwie pani Weldon. Zapominając o swym własnym losie, młody chłopiec niepokoił się myślą, co się z jego dobrą opiekunką dzieje i z jej małym synkiem, z kuzynem Benedyktem wreszcie? O tem myślał jedynie, zapominając o własnych cierpieniach i niewoli.
Karawana niewolników, w gronie których znajdował się również i nasz mały bohater, składała się z 800 mniej więcej osób. Jądrem karawany byli niewolnicy, w liczbie 500 ludzi, różnej płci i wieku. Do pilnowania ich było 200 żołnierzy, na pozostałą setkę składali się dozorcy, naganiacze, agenci, tragarze, służba wreszcie.
Tragarze, którzy zazwyczaj towarzyszą karawanom niewolników, są używani przeważnie do dźwigania ciężkiej kości słoniowej, waga której bywa przeważnie ponad siły kobiet i dzieci. Tych ostatnich bowiem bywa w karawanach najwięcej, zaś tak właśnie się dzieje z tej przyczyny przeważnie, że olbrzymi procent mężczyzn ginie w walkach bratobójczych; z konieczności przeto do niewoli są brane kobiety, a także dzieci małoletnie.
Co do nadzorców, to przywódcy karawan takich bywają, w przeważającej ilości wypadków, pochodzenia arabskiego, lub portugalskiego. Trudno sobie wyobrazić okrucieństwo, z jakiem nieludzcy naczelnicy ci obchodzą się z niewolnikami. Widok tych nieszczęśliwych mógłby wzbudzić litość w sercach dzikich zwierząt nawet. W sercach handlarzy niewolnikami wszelako, uczucie podobne nie gości nigdy. Serce się wzdryga, gdy się czyta opisy w tej mierze podróżników, w rodzaju, jak Livingstone, lub Stanley. Niewolnicy są bici bezustannie, zaś tych, którzy padają na drodze z wyczerpania, zabijają bez litości.
Domyśleć się nie trudno, iż agentami przedsiębiorstw handlowych podobnego rodzaju są łotrzykowie ostatniego rzędu, którym zbyt ciasno było w Europie, z której uciekli, w obawie przed czekającą ich tam karą; skazańcy, dezerterzy, niepowieszeni handlarze niewolnikami wreszcie; jednem słowem; — ostatnie szumowiny Europy. Do takiej kategorji nikczemników właśnie należeli Harris i Negoro.
W czasie pochodów, jak i odpoczynków, jeńcy byli bardzo surowo strzeżeni. To też Dick odrazu się spostrzegł, że o ucieczce nie może być mowy, że o niej niema co i myśleć.
Mimo całego dna nędzy swojej, Dick Sand nie o sobie myślał, martwił się położeniem swej opiekunki, pani Weldon, i był pełen lęku, że może być ono okropne, gdy się to zwłaszcza weźmie pod uwagę, iż znajduje się ona w rękach tej miary nikczemników, co Harris i Negoro.
— Boże!... szeptał, zgrzytając zębami z wściekłości — gdy sobie wspomnę, iż miałem możność zabicia każdego z tych nędzników, ogarnia mnie rozpacz i straszliwy żal, że tego nie uczyniłem! O, gdybym spotkał ich jeszcze kiedyś! Wtedy nie przepuściłbym już sposobności!
Lecz cóż mógł zdziałać biedny jeniec bezsilny, będący tylko bezwolną jednostką w spędzonem ludzkiem stadzie? O!... gdyby był wolny, na podobieństwo Herkulesa, któremu się udało wydostać szczęśliwie z rąk oprawców!
Bez względu na to, iż Dick nie znał języków: portugalskiego i arabskiego, jak również żadnego z narzeczy miejscowych, wyrozumiał wszelako, iż karawana dąży do Kassande, a nawet, — że stanie w tem mieście niezadługo.
Dawniejsza namiętność Dicka do rozczytywania się w opisach podróży różnych podróżników, a także i do geografji, ogromnie okazała się dla niego korzystną teraz. Dzięki tej namiętności bowiem, wiedział, z dużą mniej więcej ścisłością, czem są te olbrzymie, dziewicze przestrzenie, które my Afryką centralną nazywamy. Wiedział przeto również, co oznacza słowo „Kassande”, tak często przez wszystkich wymawiane. Otóż miasto to, a mówiąc właściwiej: osada, znajdowała się w odległości około 400 mil od San Paulo de Loanda, a więc w odległości 250 mil, mniej więcej, od Coanzy, nad brzegami której była rozłożona właśnie karawana Ben Hamisa. Rozmyślając nad tem, Dick doszedł do przekonania, że nawet wyzuci z sił niewolnicy okażą się zapewne zdolni do przebycia drogi tej, w trzytygodniowym okresie czasu conajwyżej. Dick pragnął bardzo ten wynik dociekań swych zakomunikować Tomowi i jego towarzyszom, a to z tego względu, iż staćby się to mogło wielką dla nich pociechą, gdyby wiedzieli, że nie zostaną zapędzeni w głąb Afryki, skąd się już nie wraca lecz do bliskiego morza Kassande.
By to swoje pragnienie przyoblec w ciało, Dick winien był postarać się oto, ażeby się zbliżyć, o ile to będzie możliwe, najbardziej, do swych współtowarzyszy niedoli. a następnie pierwszemu lepszemu z nich szepnąć do ucha jedno choćby tylko słowo „Kassande“.
Szczęśliwym trafem, Tom i jego syn, Baty, połączeni zostali jednemi widłami, przyczem znajdowali się na skrzydle prawem obozowiska.
Lecz jakim sposobem by można się zbliżyć do nich, bez zwrócenia uwagi dozorców?
Bez względu na te niesprzyjające okoliczności, Dick, udając iż go zabolała noga, zaczął postępować wolniej, co chwila się zatrzymując, tak iż w krótkim czasie Tom i Baty zbliżyli się bardzo do niego. Wtedy Dick, podskoczył szybko i zdołał szepnąć Baty’emu, że karawana dąży do Kassande i że stanie na miejscu, za jakieś trzy tygodnie.
Strażnicy rozmowę tę zauważyli jednak natychmiast i jeden z żołnierzy rzucił się niezwłocznie na Dicka i brutalnie powalił go nu ziemię, z nadzwyczajną wprost siłą. Dick bronił się zaciekle, lecz wkońcu uległ przemocy. Rozwścieczeni oporem żołdacy byliby go zarąbali być może i Dick polecał już duszę Bogu, na widok nożów, które ukazały się w rękach oprawców, gdy nagle na miejscu walki znalazł się jakiś wysoki arab, w biały burnus przyodziany; jednem słowem uspokoił on żołnierzy, którzy na głos jego jakby zamarli w bezruchu. Był to, jak się później o tem Dick dowiedział, sam Ben Hamis, przywódca całej karawany.
Zjawieniu się Ben Hamisa Dick zawdzięczał swe ocalenie, najzupełniej wypadkowo, to też przyrzekł sobie, iż w przyszłości będzie ostrożniejszy.
Zgodnie z dalszymi rozkazami wodza, Dick został, dość delikatnie nawet, odprowadzony na dawne swe miejsce, jakie w pochodzie zajmował, gorzej było z Tomem i z jego synem, którzy, bezlitośnie bici batami, zostali odprowadzeni do oddziału specjalnie i bardzo surowo strzeżonego, w którym się znajdowali tak zwani „zbuntowani” niewolnicy.
Z wypadku tego Dick wywnioskował, że co do jego osoby wydane zostały jakieś specjalne rozkazy, dzięki którym mógł się on nie obawiać natychmiastowej śmierci. Kto mógł to sprawić? Oczywiście Harris i Negoro jedynie, którym najwidoczniej na jego życiu zależało. Jaki cel był w tym ukryty? Z uczuciem przerażenia, lecz i nieposkromionej odwagi, myślał Dick o tem.
Pochód wypadkiem tym zatrzymany ruszył dalej. Lecz po chwili, z szeregów niewolników, idących dotychczas w głuchem milczeniu, wzbił się ku niebu śpiew, któremu towarzyszyły dźwięki jakiegoś prymitywnego instrumentu muzycznego, podobnego do harfy o trzech strunach:
„Myśmy niewolnicy — bezwolni w waszych bezlitosnych rękach. Lecz nie na długo. Śmierć targa okowy, więc wyzwoli nas ona z waszej przemocy. Pędzicie nas lasami bagnami, łożyskami rzek... Podróż nasza trwa miesiące całe. Lecz nasza droga powrotna szybsza będzie! Wracać będziemy na skrzydłach śmierci i na zemsty skrzydłach. Żywi — waszą jesteśmy własnością, po śmierci — będziemy wolni, a wtedy mścić się będziemy, mścić strasznie! I zemstę swą wywierać będziemy nie na was tylko, lecz i na waszych dzieciach i na dzieciach waszych dzieci. Zemsta nasza będzie wiecznie, wiecznie, wiecznie trwać”.
Bez względu na to, iż burza i połączona z nią ulewa ucichła z pierwszymi blaskami wschodzącego dnia, ciężkie chmury ciągle jeszcze przewalały się po niebie. I trudno było spodziewać się nawet, by ten stan atmosfery zmienił się tak szybko, pora deszczowa bowiem trwa w okolicach tych parę tygodni zazwyczaj, przyczem bardzo rzadki jest dzień, w którym by deszcz nie padał. Zazwyczaj ulewa rozpoczyna się pod wieczór i trwa do rana. Pogoda taka, rzecz zrozumiała, zwiększała jeszcze bardziej cierpienia nieszczęsnych niewolników.
Cierpiały kobiety zwłaszcza. pomiędzy któremi duża ilość była matek z drobnemi dziećmi, u piersi nawet. — Wraz z innymi ciężki swój los dźwigała z cierpliwością niesłychaną i znajoma nam Noon, którą skuto z jakąś młodą matką dwojga dzieci, z których jedno było przy piersi, zaś drugie, trzyletnie zaledwie, do tego stopnia było słabe, że nie mogło się utrzymać formalnie na swych cienkich nożynach. Stara Noon, aczkolwiek nad wszelkie pojęcie wyczerpana sama, nie mogła patrzeć spokojnie na cierpienia maleńkiej tej dziewczynki i wzięła ją na ręce. Lecz ciężar ten, aczkolwiek lekki stosunkowo, okazał się ponad jej siły, to też wprost uginała się pod nim; dźwigała go jednak, resztkami sił, ponieważ niesiona dziecina w zaognionych, krwawych ranach miała cało stopy.
Dick Sand szedł w samym środku karawany. w pobliżu samego Ben Hamisa, który niejednokrotnie zbliżał się na koniu do naszego bohatera, ażeby rzucić okiem na jego zachowywanie się.
Okolica po przez którą karawana postępowała, była nieomal wszędzie porosła lasem, dość rzadkim, na szczęście, tak iż przejścia wszędzie były łatwe. Miejscami znów cała karawana ginęła wprost w bambusowych krzewach.
Dzień w dzień karawana wyruszała w drogę z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca i szła bez wytchnienia aż do pierwszego postoju, który miał miejsce stale w czasie południowej godziny; wtedy wszyscy niewolnicy dostawali po parę garści maniokowej mąki, którą spożywać musieli na surowo, popijając wodą. Jeżeli przechodzili przez uprawne pola, co się zdarzało zresztą bardzo rzadko, to do tej skromnej porcji żołnierze dodawali każdemu po parę surowych kartofli, które tam noszą miano patatów. — Aczkolwiek pożywienie to było bardzo nie wystarczające, głodowe, nie wszyscy okazywali się zdolni do spożywania; kobiety zwłaszcza, które formalnie padały ze znużenia, w minutę po zatrzymaniu się na postoju, zapadały w sen głęboki, albo gorzej, leżały, apatycznie z otwartemi oczyma, na głód już nieczułe.
Podobny stan zdrowotny niewolników musiał ogromnie powiększać ich śmiertelność, to też bardzo często widzieć się dawało, że ci, którzy po przejściu na postój zapadali w sen tylko, okazywali się, w chwili ponownego ruszania karawany w dalszą podróż, martwymi. Nie upłynął jeszcze nawet tydzień od chwili opuszczenia przez karawanę brzegów Coanzy, gdy już około dwudziestu niewolników różnej płci i wieku padło po drodze i na niej już pozostało, na pastwę dzikich zwierząt. — Lwy, pantery i lamparty szły nieprzerwanie za karawaną w oczekiwaniu na świeże ofiary i codziennie po zachodzie słońca ich wycia rozlegały się do tego stopnia blisko, iż w każdej chwili obawiać się było można napaści.
By się uchronić od napaści takiej, co noc dookoła obozu płonęły wielkie stosy porąbanych drzew. Nierzadko koncerty takie dzikich zwierząt były do tego stopnie silne, że po całych nocach nie sposób było na chwilę choćby zmrużyć oka.
W chwilach takich Dick Sand ze strachem myślał o Herkulesie, nie tylko ze względu na jego los, który w tych warunkach mógł być okropny, lecz jeszcze, iż miał nadzieję, że olbrzym ten będzie mógł może jakoś im przyjść z pomocą, ułatwić ucieczkę?
W rękach autora powieści tej, znajdowały się, przez czas bardzo krótki zresztą, autentyczne notatki Dicka Sanda, z których dajemy poniżej wyjątki, dotyczące pochodu karawany niewolników..
Oto co skreślił bohater powieści niniejszej w dniach od 25 do 27 maja:
Przechodziliśmy w pobliżu małej osady murzyńskiej, otoczonej trzcinowym płotem, przewyższającym wzrost dorosłego człowieka. Dookoła niej widniały wszędzie pola bardzo dobrze uprawione na których rosły kukurydza, sorgho i pataty. Nasi żołnierze wdarli się się poza palisadę, mieszkańcy na szczęście zdołali się już ukryć w pobliskim lesie, zdołano jednak pochwycić dwóch młodych chłopców, którym, gdy ich do karawany przyprowadzono, natychmiast zarzucono widły na szyje.
Opodal znajdowała się druga wioska; mieszkańcy tej ostatniej wystąpili do walki. Zabito piętnastu, pomiędzy którymi znalazły się kobiety i dzieci; wzięto do niewoli jedną kobietę i troje dzieci, pozostali uciekli; nie byli ścigani, z przyczyny braku czasu zapewne.
Następnego dnia przeprawiliśmy się przez jakąś rzekę bardzo bystrą i szeroką, po moście prowizorycznym. uczynionym bardzo sprawnie i szybko przez żołnierzy, z pni drzewnych, które łączono ljanami, obficie rosnącemi nad brzegami rzeki. Przejście przez most podobny było nad wszelkie pojęcie niebezpieczne. Jedna z murzynek w czasie przejścia dostała zawrotu głowy i pociągnęła za sobą w odmęty drugą kobietę, trzymającą dziecko na ręku. Nie starano się nawet ratować ich! Po chwili fale zarumieniły się krwią, a z wody wychylił się czarny łeb krokodyla.
Dn. 28 maja. Przechodziliśmy przez las drzew niezwykle czerwonych; nazywają je „żelaznemi”. Od rana pada deszcz; grunt rozmiękł bardzo, co ogromnie utrudnia pochód. Widziałem Noon. Dźwigała ona z trudem paroletnią dziewczynkę. Ledwo powłóczyła nogami. Całe plecy miała oblane krwią, która jeszcze nie zakrzepła. To ślad bata. Nocą ryki lwów i ujadania szakali były tak głośne, że oka nie można było zmrużyć. Żołnierze zabili już w samym obozie panterę, przyczem jednak zastrzelili również dwie kobiety, a parę ciężko poranili. Około północy liczbę płonących stosów powiększono znacznie. O biedny Herkulesie, jak tam radzisz sobie, w tym lesie, jeżeli naszymi śladami dążysz?
29 i 30 maja. Dają się odczuwać pierwsze chłody tak zwanej „zimy afrykańskiej“, pora deszczowa natomiast się kończy, co nic przeszkadza, że niziny wszędzie jeszcze stoją pod wodą. Wieje silny wiatr północno-zachodni, bardzo niezdrowy, febrę zwłaszcza sprowadzający.
Nie napotkałem nigdzie najmniejszego śladu pani Weldon, Janka i kuzyna Benedykta. Dokąd mogli oni ich wywieźć? Boże! miej litość nad niepokojem moim.
Od dn. 1 do 6 czerwca. Kroczymy niziną, która stoi pod wodą jeszcze. Nieszczęśliwi, nadzy nieomal niewolnicy w tej wodzie i panującem zimnie cierpią niewypowiedzianie. — Gdy nadeszła pora noclegu, nie można było znaleźć nigdzie suchego miejsca. Wszędzie woda, dochodząca chwilami do pasa.
Trzeba było iść dalej bez względu na ciemności i zmęczenie. Co chwila ktoś wpada do wody i już się z niej nie podnosi. Żałować ich? Nie! Zazdrościć im raczej. Nie cierpią już, są wolni. Z posępnej zadumy rozbudziły mnie głośne krzyki i wołania. Żołnierze zapalili pochodnie, ze smolnych drzew uczynione. Okazało się, że to stado krokodyli napadło na tabor. Kilka kobiet stało się ofiarą napadu. Jeden z potworów otarł się swem chropawem cielskiem o me nogi i pochwycił młodego chłopca za mną idącego, którego ze straszną siłą wydarł z wideł i wciągnął pod wodę. Jeszcze teraz dzwoni mi w uszach rozpaczliwy krzyk nieszczęśliwego.
7 i 8 czerwca. Porachowano liczbę strat, Okazało się, iż krokodyle porwały 24 ofiary. Jak się dowiedzieć, czy nie zginął który z przyjaciół moich? Oddawna ich nie widziałem. Długo szukałem ich wzrokiem, aż nakoniec, już pod wieczór dojrzałem. Chwała Bogu wszyscy żyją. Jednej tylko Noon zobaczyć nie zdołałem. Czyżby zginęła w czasie tej nocy okropnej?
Otóż i koniec nizin, o ile się zdaje. Od 24 godzin znajdujemy się już na gruncie nie zalanym wodą, zupełnie suchym nawet miejscami. — A i niebo zaczyna się przecierać. Nawet słońce świeci. Mokre odzienie wyschło nakoniec. O, cóż to za rozkosz móc położyć się na suchej ziemi, w suchej odzieży, bez obawy ukąszeń pijawek, które od tylu dni ssały krew mych nóg! Czy i pani Weldon była narażona na cierpienia podobne? Nie sposób! Nie zniosłaby ich ona, ani jej maleńki synek. Pomiędzy murzynami szerzy się ospa i liczne zabiera ofiary, Który z chorych iść nie może i kładzie się na ziemi, — już na niej pozostaje. Karawana idzie dalej.
9 czerwca. Widziałem Noon. Jest to już szkielet, a nie żyjąca istota. Już nie niosła na ręku dziecka, lecz wlokła się sama. Nie można było patrzeć na nią bez najwyższego żalu. Pozwolono mi zbliżyć się do niej. Stara niańka długo przypatrywała mi się zamglonemi oczyma, aż nakoniec chrapliwym głosem wyszeptała:
— To ty, mister Dick! Umieram. I już nigdy nie zobaczę mej dobrej pani, ani mego drogiego Janka!... Potknęła się. Podskoczyłem, ażeby ją podtrzymać, lecz wtedy bezlitosne uderzenie bicza spadło na jej wychudłe plecy. Rzuciłem się na nikczemnika, mogącego się znęcać nad umierającą kobietą, lecz mą wzniesioną w górę rękę pochwycił jeden z przywódców karawany, który żołnierzowi powiedział jedno tylko słowo: „Negoro“, co sprawiło ten skutek, że oddalił się natychmiast.
— Negoro! — pomyślałem sobie wtedy — więc jego wpływy sprawiają, że jestem tutaj na odmiennych, aniżeli wszyscy pozostali niewolnicy, prawach. Oszczędza mnie. Z jakich przyczyn? — Co za los mi on szykuje?
10 czerwca. Przechodziliśmy przez dwie palące się wioski. Pola dookoła spustoszone. Moc trupów. Z żyjących nikogo. Widocznie nie tak dawno odbywały się tutaj łowy na niewolników.
Na nocleg zatrzymaliśmy się na krańcach jakiegoś większego lasu. Mimo ogromnego znużenia nie mogłem zasnąć. Wtem w pobliskich krzakach usłyszałem jakiś szelest. Początkowo zaniepokoiłem się. Może zwierz jaki dziki. Lecz szybko się uspokoiłem. — Cóż?... może lepiej by było... Jedno uderzenie potężną lwią łapą i byłoby po wszystkiem... Szelest powtórzył się i był coraz bliższy. Nakoniec jakiś zwierz rzucił się na mnie. Chciałem krzyknąć, co by wzbudziło ogólną trwogę, lecz na szczęście nie uczyniłem tego. Na szczęście!... bo to był Dingo! Mój drogi, wierny i poczciwy Dingo. Jakim sposobem mógł mnie znaleźć? Instynkt?.. Lecz czyż wolno instynktem nazwać wierność podobną?
Położył się obok mnie i lizać zaczął mą twarz i ręce. A więc poczciwy pies nie zginął, nie zabili go. Objąłem go za szyję, przyciskałem do piersi i całowałem gorąco jego łeb olbrzymi. Przy pieszczotach tych wypadkowo wyczułem, że za jego obrożą znajduje się kawałek trzciny ljaną umocowany. Wyjąłem trzcinę natychmiast, następnie ją przełamałem i znalazłem w jej wnętrzu kawałek papieru, którego nie mogłem jednak przeczytać odrazu, ze względu na nocne ciemności.
Od kogo list ten pochodzić może?
Gdy tak rozmyślałem, Dingo znów lizać mnie zaczął po twarzy, następnie się szarpnął, wyrwał się z mych objęć i znikł w ciemnościach.
Z otwartemi oczyma wyczekiwałem dnia, a gdy się tylko rozwidniło, rozwinąłem kartkę. List był pisany ołówkiem, ręką Herkulesa, tej treści:
„Pani Weldon i mały Janek odbywają podróż na noszach. Razem z nią znajdują się: Harris i Negoro. Pan Benedykt również należy do tego małego oddziału, który karawanę główną wyprzedza o jakieś trzy dni drogi. — Porozumieć się z panią Weldon nie miałem jeszcze możności. Dinga znalazłem w lesie, ciężko kulą rannego, lecz na szczęście przyszedł on szybko do zdrowia. Odwagi, panie Sand. Ja o was jedynie myślę, a i uciekłem dla tego jedynie, by mieć możność dania wam pomocy następnie.
A więc, Bogu dzięki, pani Weldon żyje! Nie stało się nic również i jej małemu synkowi! I wygodniej podróżują. Lecz jakie względem niej mieć mogą zamiary Harris i Negoro? Niegodziwcy ci dążą również najwidoczniej do Kassando. W takim rasie może mi się uda panią Weldon tam zobaczyć?
Od 11 do 12 czerwca. Karawana nieprzerwanie dąży naprzód. Niewolnicy już tylko z wielkiemi trudnościami iść dalej są zdolni. Nieomal wszyscy mają rany na nogach, tak że ich przejście znaczone jest śladami krwi.
Według moich obliczeń, do Kassande mamy jeszcze dziesięć marszów. Iluż z nas nie ujrzy końca tej podróży! Lecz ja... dojść muszę, a więc dojdę! Drogą naszą kroczyła niedawno najwidoczniej jakaś inna karawana niewolników.
Co krok napotykamy liczne trupy, lub żywych ludzi, którzy w naszych oczach umierają... z głodu.
16-24 czerwca. puszczają mnie siły; lecz wytrwać trzeba; mnie nie wolno, ja nie mam prawa umierać!
Pora deszczowa przeminęła ostatecznie, Pochód nasz odbywa się teraz w przyspieszonem tempie. Idziemy teraz nieprzerwanie pod górę, wśród traw wysokich, które utrudniają bardzo posuwanie się naprzód. Nazywa się trawa ta „niaccu“ i jest niesłychanie ostra, kłująca i twarda, to też bezustannie rani ciało. Moje obuwie, na szczęście, jest jeszcze całe.
Agenci zaczynają pod koniec podróży segregować niewolników; ze słabszych zdejmują widły i wyrzucają ich po za obręb taboru, na los szczęścia, a raczej na pewną śmierć głodową, Czynić zaś to są zmuszeni ponieważ zapasy żywności mają się już ku końcowi.
Dziś, dn. 20 czerwca, dwudziestu ludzi, a w ich liczbie i starą Noon, zarąbano toporami. Obraz ten był nazbyt okropny, by go opisywać można. Biedna Noon!
Co noc oczekuję Dinga. Lecz się nie zjawia. Czyżby go spotkało jakie nieszczęście? A może to Herkules padł ofiarą? Nie, nie!... nie chcę, nie mogę robić przypuszczeń takich. Ostatnia by wtedy zgasła nadzieja. Milczenie to dowodzi tego jedynie, że Herkules niema dla mnie żadnych świeżych wiadomości, więc nie chce Dinga bezpotrzebnie na niebezpieczeństwo narażać.
Dnia 26 czerwca nakoniec karawana Ben Habisa doszła do Kassande. Z liczby 500 niewolników, w czasie ostatnich obław pochwyconych, zaledwie 250-u doszło do miejsca przeznaczenia, lecz i tak kupcy nikczemni doskonały zrobili interes, gdyż zjazd nabywców był nader liczny i ceny bardzo wysokie.
Bez względu na zakazy, Angola bez zmiany, najzupełniej tak samo jak i dawniej, przodowała w dziedzinie handlu niewolnikami, dyktowała ceny.
Portugalskie władze w San Paulo de Loanda i w Benguelli, nie były zdolne przeciwdziałać temu, były najzupełniej bezsilne, z tego choćby już tylko względu, że export niewolników odbywał się teraz drogą lądową, a nie morzem, przez porty Angoli.
Miasto Kassande leży w odległości 300 mil od ujścia rzeki Coanzy i było w owych czasach jednym z najgłówniejszych punktów handlu ludzkiem ciałem. Jak wszystkie większe miasta handlowe Afryki centralnej, dzieliło się na dwie zasadniczo nie podobne do siebie części. Tak i w Kassande jedna część była zamieszkała przez kupców arabskich, portugalskich, miejscowych wreszcie, natomiast druga była siedzibą krajowców, pośrodku której znajdowała się rezydencja miejscowego kacyka, czyli murzyńskiego króla.
W Kassande, dzielnica handlowa należała w całości do Antonia Alveza, agentami którego byli Harris i Negoro. W mieście tem znajdował się główny oddział domu wielkiej firmy, gdy w Biche i Kassanga były tylko filje.
Otóż część handlowa Kassande przedstawiała się jako szereg licznych domków z gliny pobudowanych, o płaskich, zarosłych trawą dachach, na których pasły się kozy, rozłożonych wzdłuż jednej, bardzo długiej ulicy, na końcu której znajdowało się obszerne ogrodzenie, w którem odbywały się targi na niewolników.
Nad całą tą dzielnicą wystrzelały w górę liczne drzewa bananowe i daktylowe palmy.
O wiele gorzej prezentowała się dzielnica tuziemców, pokryta licznemi lepiankami, nad wszelkie pojęcie brudnemi. Pośrodku nich znajdowało się „tembe“, to jest pałac króla.
Sam król był mężczyzną przedwcześnie zgrzybiałym, dzięki nałogowi pijaństwa, któremu z zapamiętałością się oddawał. Był niepoczytalny prawie i z iście afrykańską dzikością rządził swym krajem, uśmiercając, dla prostego kaprysu, swych poddanych lub obcinając im, dla zabawy, ręce, nosy, uszy...
Zbydlęcony królik ten miłościwie panował poddanym swym pod mianem Moini Loonga.
Wracając jednak do karawany naszej, to wkroczyła ona do miasta nader uroczyście, przy dźwiękach instrumentów muzycznych z bawolich rogów porobionych oraz warczeniu bębnów, w które bito bez żadnego taktu wprawdzie, ale z ogłuszającą za to zaciekłością.
Jeńcy, ostatkiem sił przeważnie goniący, zapędzeni zostali do baraków, w których znajdowało się już okola 3,500 niewolników, spędzonych z innych okolic kraju. Wszyscy oni mieli być, po upływie dwóch dni, wystawieni na sprzedaż. Gdy już świeżo przybyłych zamknięto w barakach, dopiero wtedy zostały im zdjęte widły z ramion, pozostawiając wszelako na ich szyjach łańcuchy.
Wyzwolony z hańbiącego jarzma Baty mógł nakoniec, po pięciotygodniowym okresie czasu, rzucić się ojcu na szyję, by zapłakać na jego piersi; pozostali towarzysze niedoli: Tom, Austyn i Akteon — w milczeniu uścisnęli sobie ręce.
Trzej młodzi, wyżej wspomnieni murzyni, silni, młodzi i do wszelkich trudów nawykli, wytrzymali jako tako ciężkie trudy podróży, stary Tom wszelako był do ostatnich krańców wyczerpany. Jeżeliby pochód był trwał jeszcze parę dni tylko dłużej — jego zwłoki pozostałyby z pewnością na drodze, na pastwę dzikich zwierząt wydane.
Wszyscy czterej nasi przyjaciele znaleźli się w baraku ohydnie zanieczyszczonym, w którym z trudnością tylko oddychać było można. W pomieszczeniu tem znaleźli jakąś strawę, którą pokrzepili swe stargane siły, a następnie z niecierpliwością oczekiwać zaczęli na zjawienie się Alveza, ażeby mu powiedzieć, że są wolnymi obywatelami Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, których tknąć nikt nie ma prawa.
Natomiast Dick pozostał na placu, pod nadzorem specjalnie wyznaczonego strażnika.
Był więc nakoniec w Kassande, do którego, przed paroma już dniami niewątpliwie, została przyprowadzona pani Weldon z synkiem i z kuzynem Benedyktem. Przechodząc z karawaną przez miasto, wszędzie szukał ich wzrokiem, napróżno, niestety.
— Możliwe, że ich zaprowadzili gdzieindziej zupełnie? — zapytywał sam siebie, strapiony. — Gdzież w takim razie przebywać mogą oni teraz?... Lecz nie!... Herkules nie przysłałby mi mylnej informacji. Z drugiej jednak strony, nie dostrzegłem również tutaj ani Harrisa, ani też Negora? Gdzież oni przebywają w takim razie?
Głośne okrzyki, wiwaty i odgłosy rogów przerwały tok jego myśli.
— Alvez!... Alvez!... wołano ze wszystkich stron.
Alvez! oto człowiek, od którego nie już woli, ale chwilowego kaprysu zależało życie tysięcy ludzi. Za chwilę będzie on tutaj. A może zjawi się w towarzystwie Harrisa i Negora? W serce Dicka znów wstąpiła nadzieja, że może uda mu się wpaść na ślad zaginionej pani Weldon. Z niepokojem zaczął wpatrywać się w tłum. Serce tłukło mu się w piersiach, lecz był gotów spojrzeć śmiało w oczy wrogów. Nie stanie się to, by kapitan „Pilgrima“ miał zadrżeć przed swym byłym kucharzem!
Nakoniec w samym końcu jedynej w Kassande ulicy, ukazała się firankami osłonięta lektyka, w której był niesiony stary handlarz. Gdy pochód doszedł do placu, z lektyki wysiadł oczekiwany Alvez i ukazał się oczom Dicka.
Jednocześnie z Alvezem, który był przeprowadzany przez liczne grono służby, na placu zjawił się jego zausznik, Coimbra. Była to kreatura Alveza, nikczemne narzędzie wszystkich, najbardziej bezecnych czynów starego handlarza, i organizator wszystkich rzezi.
Wyglądał on ohydnie. Był brudny i w poszarpanem ubraniu.
Sam Alvez, w swym tureckim stroju, wyglądał o wiele przyzwoiciej, aczkolwiek jego fizjonomja pozostawiała bardzo wiele do życzenia.
Ku wielkiemu rozczarowaniu Dicka, nigdzie nie było widać ani Harrisa, ani też Negora.
Naczelnik karawany, arab Ben Hamis uściśnieniami dłoni powitał Alveza i Coimbrę. Alvez, gdy usłyszał relację Ben Hamisa, że połowa niewolników padła w drodze, zmarszczył się nieco, lecz nie wypowiedział jednego choćby słowa nagany, przecież i tak, jak było, wyprawa obiecywała dać pokaźne zyski.
Dick przysłuchiwał się rozmowie, jaką prowadzili ci „przemysłowcy“ na wielką skalę, lecz nie mógł nic zrozumieć, ponieważ była ona prowadzona w jakimś kosmopolitycznym żargonie, w którym się mieszały wyrazy wszystkich chyba narzeczy i języków. — Wyrozumiał to jedynie, że mówiono w pewnej chwili i o nim również, oraz o jego towarzyszach.
Te domysły Dicka okazały się słuszne następnie, ponieważ jeden z dozorców udał się po chwili w stronę baraku, w którym zamknięci byli czarni przyjaciele nasi, a po chwili Tom, Baty, Akteon i Austyn stanęli przed obliczem Alveza.
Nie chcąc stracić jednego słowa z rozmowy, Dick Sand zbliżył się jeszcze bardziej ku grupie otaczającej Alveza.
Na widok czterech murzynów, rosłych i doskonale się prezentujących, twarz Alveza zajaśniała radością. Od jednego rzutu oka ocenił wysoką wartość tej zdobyczy, na jednego tylko Toma spojrzał pogardliwie, ponieważ jego wiek nie obiecywał, by zań wysoką uzyskać było można cenę.
Alvez w paru ironicznych wyrazach, w angielskim wypowiedzianym języku, pozdrowił przybyłych, winszując im, że szczęśliwie odbyli podróż.
Tom zrozumiał słowa powitania tego i natychmiast na nie odpowiedział, na siebie na swych towarzyszów wskazując:
— My jesteśmy ludzie wolni, obywatele Stanów Zjednoczonych!.
Alvez, rzecz oczywista, pojął znaczenie tej deklaracji, udał wszelako że jej nie rozumie.
— Tak, tak!... Amerykanie! Witajcie, witajcie!
— Witajcie, amerykanie, — powtórzył słowa swego patrona Coimbra, który następnie podszedł do Austyna i oglądać go zaczął jak kupiec, badający wady i zaloty konia na targowisku. Dotknął jego ramion i piersi, nakoniec chciał mu otworzyć usta, lecz w tejże chwili Austyn wymierzył mu tak potężny cios w twarz, jakiego naczelnik miasta Bihe nie otrzymał nigdy zapewne jeszcze w życiu.
Zaufany Alveza, po otrzymaniu ciosu tego, potoczył się w tył, jak pies kopnięty. Kilku żołnierzy rzuciło się natychmiast na Austyna i byłby on prawdopodobnie opłacił drogo ten wybuch gniewu, lecz powstrzymał ich gest Alveza, który śmiał się do rozpuku z przygody swego przyjaciela, aczkolwiek ten, z liczby sześciu posiadanych zębów, aż dwa utracił przy tym rękoczynie.
Zaś Alvez obronił Austyna nie z racji uczuć humanitarnych, jakie jego sercu nieznane były zresztą, lecz z obawy, by żołnierze nie uszkodzili, w bijatyce, tak cennego towaru. O swego totumfackiego dbał o wiele mniej, zwłaszcza że uśmiał się serdecznie.
By zatrzeć przykre, dla wszystkich, bądź co bądź, wrażenie tego wypadku, naczelnik straży podprowadził Dicka Sanda ku Alvezowi, któremu, jak się następnie z rozmowy okazało, była już wiadoma historja naszego bohatera.
— Mały yankes — powiedział stary handlarz ironicznie, na jego widok.
— Tak jest, jestem amerykaninem — odpowiedział śmiało Dick — a jako taki chciałbym wiedzieć, co zamierzacie zrobić z towarzyszami mymi, którzy są również, jak i ja, obywatelami wolnej Ameryki?
— Yankes, yankes.... mały yankes — powtarzał bezmyślnie z pozoru Alvez, udając, że nie rozumie zapytania.
Dick Sand raz jeszcze przeto powtórzył zapytanie swe, zwracając się z niem również i do Coimbry, twarz którego, aczkolwiek słońcem spalona i zniszczona napitkami, zdawała mu się być twarzą europejczyka, lecz ten zajęty ciągle jeszcze wygrażaniem pięścią Austynowi, nie słyszał nawet zapytania.
Co zaś do Alveza, to ten, jakby chcąc pokazać, że lekceważy sobie najzupełniej zapytanie, zawiązał rozmowę z Ben Hamisem, dotyczącą gromadki przyjaciół naszych najwidoczniej. O ile Dick zdołał wyrozumieć, zamierzano rozłączyć ich. Jeżeli tak, nie mieliby już nigdy możności porozmawiania ze sobą.
Wobec tego Dick Sand, na nic już zważając, szybko podszedł do starego Toma i jego towarzyszy, ze słowami:
— Przyjaciele moi, Herkules, za pośrednictwem Dinga przysłał mi krótki list, w którym zawiadomił mnie, że szedł bez przerwy za karawaną. Harris i Negoro uprowadzili panią Weldon, wraz z małym Jankiem i kuzynem Benedyktem. Dokąd?... nie wiem. W Kassande, o ile mi się zdaje, niema ich. Nie upadajcie na duchu i bądźcie zawsze w pogotowiu, a może przyjdzie wyzwolenie.
— A Noon? — zapytał Tom stary.
— Nie żyje.
— Pierwszą z nas...
— I ostatnia, ponieważ my...
W tej samej chwili, ktoś uderzył Dicka zlekka po ramieniu, a następnie usłyszał on dobrze znanym mu głosem wymówione słowa:
— A, mój młody przyjaciel, jeżeli się nie mylę? Jestem bardzo szczęśliwy ze spotkania.
Dick Sand odwrócił się gwałtownie i ujrzał Harrisa.
Krew uderzyła mu do głowy.
— Gdzie jest pani Weldon? — zawołał.
— Ach, Boże! — pełnym smutku głosem odpowiedział Harris. — Biedna matka.
nie mogła przeżyć....
— Umarła!? — głosem pełnym rozpaczy zakrzyknął Dick — a mały Janek?
— On pierwszy umarł właśnie, a jego śladem nieszczęśliwa podążyła matka.
Tak więc Dick utracił wszystko, co kochał na tej ziemi. Bezmierne uczucie zemsty, jak czerwona mgła, ogarnęło całem jego jestestwem. Zanim ktośkolwiek mógł przewidzieć jego ruch, Dick rzucił się na Harrisa, wyrwał mu nóż zza pasa i wbił mu go w piersi aż po rękojeść.
— Przekleństwo! — zaledwie zakrzyknąć zdołał amerykanin, padając na ziemię.
Ręka Dicka zadała mu cios śmiertelny.
Gdy widzowie tej krótkiej walki, która przeminęła błyskawicą i uderzyła jak piorun, opamiętali się, pierwszym odruchem ich było — rzucić się na Dicka i byłby on zapewne zginął w męczarniach, gdyby w tej samej chwili nie ukazał się na placu Negoro. Rozkazujący gest portugalczyka powstrzymał rozwścieczonych krajowców i zmusił do tego, że odstąpili od Dicka.
Alvez i Coimbra byli bardzo postępkiem Dicka wzburzeni i domagali się natychmiastowej śmierci młodego chłopca, lecz Negoro tajemniczo coś im szepnął do ucha i Dick, na rozkaz Alveza został odprowadzony do więzienia i oddany pod nadzór bardzo surowy.
Pragnienie Dicka Sanda ujrzenia Negora — stało się więc ciałem. Zobaczył go. I doskonale zdawał sobie z tego sprawę, że był on postokroć winniejszy od Harrisa.
Harris powiedział, że pani Weldon i jej synek — umarli. Wobec tego faktu obojętnym mu się stał zupełnie jego własny los.
Dicka, okutego, do ciasnej wtrącono izdebki, bardzo ciemnej, bo bez okna. Tym sposobem nie mógł on komunikować się już z nikim i znajdował się teraz w absolutnej władzy Negora.
W dwa dni potem, dn. 28 czerwca, na wielkim targowym placu w Kassando, odbył się wielki jarmark doroczny, na który zjeżdżali się stale najpoważniejsi kupcy i przemysłowcy Afryki centralnej. Na targ dostawiono około 4000 niewolników. Większość ich prezentowała się wcale dobrze, ponieważ od paru miesięcy przebywali oni w barakach; dzięki podobnie długiemu odpoczynkowi i pożywnej, w obfitości podawanej strawie, mieli możność oni poprawienia się po trudach podróży.
Razem z innymi i stary Tom wraz z towarzyszami swymi został na targ zapędzony.
Gdy się na nim ujrzeli, pierwszy odezwał się Baty:
— Nie widzę tutaj pana Dicka, na szczęście.
— Niema go — odpowiedział Akteon — nie będzie on najwidoczniej sprzedawany.
Z nim być może gorzej — odezwał się stary Tom — jego zabiją najprawdopodobniej, jeżeli już nie zabili. Co się zaś nas tyczy, to tego tylko pragnąć winniśmy, aby nas nabył jakiś jeden kupiec.
Baty zapłakał gorzko.
— Ojcze — zawołał — nie mogę wprost wyobrazić sobie tego, byś ty mógł być zmuszany do ciężkiej pracy niewolniczej w plantacjach.
— Oh!... gdyby tutaj był z nami Herkules! — zawołał Austyn — może wtedy byśmy się jakoś wydostali na wolność!
Rozpoczęła się sprzedaż. Niewolników dzielono na małe partje, które przeprowadzano przed kupcami. Mężczyzn co silniejszych nabywano do kolonji hiszpańskich przeważnie, dokąd i przyjaciele nasi dostać się pragnęli, a to z przyczyny, iż tam najłatwiej, przypuszczalnie, udałoby się im, być może, wnieść skargę do władz, powołując się na swe amerykańskie obywatelstwo.
Wszyscy czterej stanowili jedną partję, o którą zaczęli się dobijać poszczególni kupcy, coraz wyższe proponując ceny.
Aż nakoniec ich los został zdecydowany; kupił ich wszystkich razom, pewien bardzo bogaty arab i mieli być oni wysłani do Zanzibaru.
Około godziny czwartej po południu, odgłos trąb, rogów i bębnów powiadomił całe miasto, iż sam król Kassande, Moini Loonga, przybywa, ażeby zaszczycić swą obecnością wielkie handlowe święto.
Towarzyszyła mu bardzo liczna świta, składająca się z kobiet, żołnierzy i służebnych niewolników. Stary Alvez na czele innych kupców i handlarzy przyjął go z oznakami najwyższej czci i poważania, co się niesłychanie spodobało staremu pijakowi, z wyglądu do małpy podobnemu.
Przybył on na plac w starym palankinie, z którego wysiadał niesłychanie powolnie, pragnąc tem dodać sobie jaknajwięcej powagi.
Moini Loonga miał lat około pięćdziesięciu, lecz miał wygląd 8O letniego starca. Na głowie miał coś w rodzaju korony. Gdy wysiadł z palankinu, nad tą jego koronowaną głową rozpostarto natychmiast jakiś stary, pełen łat parasol, przyczem wszystkim odrazu stało się wiadome, z jego chwiejnego chodu, że zacny król jest dobrze pijany.
Niepewne kroki swego małżonka podtrzymywała pierwsza żona króla, Moilla, czterdziestoletnia jędza, do czarownicy podobna.
Winniśmy dodać wreszcie, i jak tylko król wysiadł z palankinu, ze wszystkich stron rozległy się ogłuszające wycia i wrzaski, które zagłuszyły najzupełniej huk wiwatowych wystrzałów, które dawali na wiwat żołnierze monarchy i Alveza.
Gdy król wysiadł nakoniec z palankinu, a następnie usiadł na plecach jednej ze swych żon-niewolnic, stary Alvez wystąpił naprzód i ofiarował królowi paczkę świeżej tabaki, która w języku miejscowym nosi nazwę „uspakajającej trawy“; podarek ten był bardzo na miejscu, ponieważ Moini Loonga był, z przyczyn niewiadomych, w jaknajfatalniejszym akurat humorze.
Po krótkiej chwili odpoczynku, czarny król się podniósł i zaczął zwiedzać targowisko. Towarzyszyli, „monarsze“ Alvez i Negoro.
— Witaj mi, królu, na dorocznym jarmarku w Kassande — mówił Alvez.
— Pić mi się chce — odpowiedział monarcha.
— Król mój i pan otrzyma, jak zazwyczaj, należną mu część zysków — ciągnął dalej Alvez.
— Pić — odpowiedział król, głos nieco podnosząc.
— Przyjaciel mój, Negoro, który przybył na targ po długiej nieobecności, jest pełen szczęścia, że cię widzi królu.
— Pić!... uporczywie, na nic nie zważając, ryczał już majestat.
— Miodu i „pombe“! Natychmiast — rozkazał Alvez.
— Nie, nie chcę tego — nie zgadzał się król — dajcie mi wody ognistej! Za każdą jej kroplę dam ci, Alvezie...
— Kroplę krwi człowieka białego... niewinnie i żartobliwie niby wtrącił Negoro, dając Alvezowi porozumiewawczy znak oczyma.
Słowa te rozbudziły bestjalskie instynkty króla. Zamigotały mu oczka małe.
— Człowieka białego... Zabić białego człowieka? — zapytał.
— Przed twoim przybyciem, jeden z najlepszych agentów sługi twego, Alveza, zabity został przez człowieka białego, królu — dał wyjaśnienie Nagoro.
— Tak jest — potwierdził słowa portugalczyka Alvez — nazywał się Harris i mam nadzieję, że jego krew niewinna będzie pomszczona.
— A więc posłać tego białego królowi Massailo, to tam go zjedzą na surowo.
Lecz nawet kara tak straszna nie zdawała się być Negorowi wystarczająco wielką. A zresztą portugalczyk chciał być widzem męki swego wroga.
— Ten biały tutaj zabił, więc tutaj zginąć również powinien — zawołał z nienawiścią.
— Ależ doskonale, róbcie sobie z nim co wam się podoba, bylebyście mi dali wody ognistej.
— Będziesz ją miał, królu, w takim razie — powiedział Alvez — i to w dodatku mieć ją będziesz w takiej formie, która całkowicie stwierdzi, że woda moja jest godna swej ognistej nazwy. Moja woda naprawdę płonąć będzie, przekonasz się o tem, królu.
Król aż zaklaskał rękoma z uciechy. Zdawał się być w ekstazie, jeszcze nigdy nie widział wody płonącej. Jego zachwyt podzielały również i wszystkie jego żony, które i bez tego były już w siódmem niebie, ze względu, iż spodziewały się ujrzeć śmierć białego.
Biedny Dick! Jakżeż okropny go los czekał!
Szybko nadszedł wieczór, a następnie i noc przysłoniła swym kirem całe miasto. Na nią wyczekiwał Alvez, ażeby w najlepszych warunkach zaprezentować królowi wazę płonącego ponczu. Była: to idea, iście afrykańska, Alveza, dać królowi napój, godny jego królewskiego gardła: buchającą płomieniami okowitę.
Program tej improwizowanej bachanalji miał być następujący: naprzód poncz, a po niej śmierć Dicka Sanda.
Alvez, dając posłuch radom Negora, zajął się przygotowaniami. Przedewszystkiem przyniesiono ogromny kocioł miedziany, do którego wsypano naprzód kilkanaście funtów cukru, potem wlano parę butelek jakiegoś kwaśnego soku owocowego, wreszcie naczynie wypełniono po brzegi okowitą, najgorszego zresztą gatunku.
W czasie tych przygotowań Moini Loonga stal nad kotłem pochylony, z takim wyrazem twarzy, jakby miał zamiar się do niego rzucić.
— Zapalaj! — krzyknął nakoniec rozedrganym głosem.
Płonąca głownia dotknęła alkoholu i momentalnie buchnęły w górę sino-czerwonawo płomienie.
Alvez wtedy długą warząchwią mieszać zaczął w kadzi, wrzucając w płyn płonący, dla smaku, cynamon i turecki pieprz.
Płonący alkohol rzucał iście upiorne światła na całą otaczającą kocioł dziką zgraję.
Podniecony wonią palącego się spirytusu, Moini Loonga wyrwał w pewnej chwili warząchew z rąk Alveza, zaczerpnął nią okowity, a następnie podniósł ją do ust. Gdy to uczynił, — z jego piersi wydarł się przejmujący ryk, żelazna łyżka wypadła mu z ręki, zaś on sam stanął cały w płomieniach. I płonął, jak bańka z naftą.
Na ten widok, wierni ministrowie rzucili się na ratunek swego monarchy, lecz nic już poradzić nio mogli.
Alvez i Negoro stali bezsilni, w absolutnej niewiedzy, co czynić mają? Kobiety z krzykiem uciekać zaczęły, ogólne powstało zamieszanie.
Król tymczasem tarzał się po ziemi, w najokropniejszych męczarniach i skonał po upływie kilku minut dopiero.
Nazajutrz po śmierci króla, całe Kassande najzupełniej odmienny aniżeli zazwyczaj przyjęło wygląd. Przerażeni krajowcy kryli się w swych lepiankach. Biedacy nie widzieli jeszcze nigdy palącego się króla, to też byli pewni, że niezadługo żywy ogień spadnie z nieba, ażeby spopielić wszystko, co się tylko na ziemi pozostało. I nie wiedzieli, czem by gniew bogów przebłagać można?
Nawet Alvez nie był pewien siebie i cicho przesiadywał w domu, w obawie, by go nie obwiniono o śmierć króla... Lecz z tego niebezpieczeństwa, bądź co bądź — możliwego, wybawił go Negoro, który umiejętnie zaczął rozsiewać po mieście wieści, że śmierć króla była nadprzyrodzoną, że właściwie była najwyższą łaską, jaką wielki Manitu zsyła na swych wyjątkowo umiłowanych czasami.
— Przez ogień wstępować do nieba mówił — może tylko bóstwo!
Zabobonni krajowcy dawali pełny posłuch tym bredniom, przyczem głośno krzyczeli, że doczesne szczątki tego, który się stał bóstwem, muszą być z należytą czcią pochowane.
Negoro twierdzeniom tym najzupełniejszą przyznawał słuszność, to dodając jedynie, iż żar ognia. który spopielił króla, może być ochłodzony krwią ludzką jedynie, najlepiej krwią człowieka białego.
Takie się stały tym sposobem pragnienia ludu.
Decyzja wyjść mogła, co do tego, od władzy królewskiej wszelako.
Następczynią króla Loonga, naturalną, była jego starsza małżonka, królowa Moilla. I stała się nią faktycznie, rządy swe roapoczynając od wydania rozkazów, które dotyczyło pogrzebu króla, uprzedzając tem innych pretendentów.
Objęcie władzy dawało królowej Moilli tę olbrzymią korzyść jeszcze, iż ona jedna z liczby wszystkich żon królewskich miała, dzięki temu właśnie, pozostać przy życiu.
Otóż wolą królowej było, ażeby pogrzeb królewski odbył się wieczorem, nazajutrz po śmierci.
Dekret ten, ogłoszony w sposób nader prymitywny, bo przy pomocy nie już tylko bosych, ale wprost zupełnie gołych heroldów, przyjęty został przez całą ludność bardzo ulegle, co równało się uznaniu królowej przez kraj cały. A że i Alvez przeciwko rządom kobiety najmniejszego nie stawiał veta, niedawna: tylko starsza żona, — królową została.
Tego samego jeszcze dnia zajęto się przygotowaniami do pogrzebu. Tuż za Kassande płynął potok bardzo głęboki i burzliwy, Koango. Otóż królowa rozkazała, ażeby jego bieg został odwrócony, a gdy to już zostanie dokonane, w tem dawnem łożysku strumjenia ma być wykopana mogiła króla, w której będzie on ze wszystkiemi ofiarami pochowany. Po dopełnieniu wszystkich obrządków, wody strumienia na swe dawne wrócić miały miejsce.
Dick Sand został, dzięki zabiegom Negora, zaliczony do liczby ofiar, które miały swą krwią skropić mogiłę króla.
Negoro, jak każdy nikczemnik, był tchórzem, to też nigdy, pamiętając zwłaszcza o losie Harrisa, nie ośmieliłby się zbliżyć do Dicka Sanda, gdyby ten się na swobodzie znajdował. Obecnie jednak, doskonale wiedząc, że więzień ma skrępowane ręce i nogi, — postanowił udać się do niego.
Na widok Negora, młody nasz bohater aż się skurczył cały, a następnie szarpnął więzami, w nadziei, że je zerwie może... Niestety jednak, były one na tyle mocne, że o ich potarganiu nie było co i marzyć; nie porwałby ich Herkules nawet.
Dick zrozumiał to w jednej błyskawicy myśli, zarzucił więc natychmiast próżne wysiłki, zdając sobie z tego sprawę, że teraz walka inną musi przybrać formę. W milczeniu wpił więc tylko w twarz Negora swe przenikliwe spojrzenie, postanawiając sobie nie robić mu zaszczytu odpowiedziami swemi.
— Uważałem sobie za swój obowiązek — rozpoczął mówić Negoro — przyjść się pożegnać ze swym byłym młodym kapitanem i wyrazić mu swe ubolewania, że on nie rządzi tutaj tak, jak to miało miejsce na pokładzie „Pilgrima.“ Widząc, iż Dick nie odpowiada, ciągnął dalej:
— Cóż to, kapitanie, czyżbyś nie poznawał swego kucharza? On przyszedł właśnie po rozkazy i na nie oczekuje w niewiedzy, co ma przygotować na śniadanie?
Dick tylko zacisnął zęby.
— Jeszcze jedno, kapitanie mój, zapytanie małe. Jakimżeż to cudem się stało, u licha, żeś ty, kierując statkiem w stronę Valparaiso, dopłynął... do Angoli afrykańskiej?
Dick Sand już poprzednio był prawie pewien, że Negoro uszkodził kompas: jego ostatnie słowa dały mu w tej mierze pewność niezbitą.
— Przyznaj, kapitanie... za młody trochę, -— ciągnął dalej Negoro — iż dla was wszystkich wielkiem to było szczęściem, że na pokładzie „Pilgrima“ choć jeden znajdował się marynarz. Gdyby nie to — gdzieżbyś ty mógł dopłynąć, biedaku!... Boże drogi! Rozbiłbyś się na pierwszych lepszych skałach podwodnych, gdzieby was zapędziła burza. Że się stało inaczej, że znaleźliśmy się w kraju zaprzyjaźnionym i przyjacielskim, podziękuj za to wszystko marynarzowi owemu, na. którym ty... nie umiałeś się poznać.
Wszystko to Negoro mówił głosom spokojnym, który był wynikiem olbrzymiego wysiłku. Lecz wkońcu wybuchnął:
— Fortuna kołem się toczy! — krzyczeć zaczął, wyprowadzony z równowagi pogardliwem milczeniem Dicka — dziś, ja jestem tutaj panem i twoje życie w moich się znajduje rękach!
— A więc je weź, to życie moje — przemówił nakoniec Dick Sand, mrożąco zimnym tonem. — Pamiętaj jednak, że jest Bóg na niebie, który zna wszystkie twe zbrodnie i że dzień twej kary się zbliża.
— Jeżeli Bóg nie tylko karze za zbrodnie, lecz i nagradza cnotliwych, to czas najwyższy, by się zajął tobą.
— Jestem gotów stanąć przed sądem Najwyższego, co zaś do samej śmierci, to się jej nie obawiam.
— To jeszcze zobaczymy! — zapienił się portugalczyk — widzę, że liczysz na jakąś pomoc! Ha, ha!... Licz na nią, licz, tutaj, w Kassande, gdzie ja i Alvez jesteśmy wszechmocni! Jesteś szalony! Myślisz może, że twoi murzyni znajdują się jeszcze tutaj? Jakżeż ogromnie się mylisz! Są już w drodze do Zanzibaru.
— Niezbadane są drogi Opatrzności — odpowiedział Dick — Herkules jest na wolności.
— Herkules? — zakrzyczał Negoro, tupiąc z wściekłości nogą — dawno rozszarpały go lwy i pantery; i jestem z tego powodu niepocieszny, bo zabrały mi one tym sposobem moją zemstę!
— Jeżeli umarł Herkules, to żyje jeszcze Dingo, a jest on wystarczająco silny, by mógł się porachować z tobą.
— Głupcze! — zawył nieomal nieprzytomny z gniewu Negoro — z Dingiem załatwiłem się od bardzo już dawna. On zdechł, jak zdechną ci wszyscy, którzy się znajdowali na pokładzie „Pilgrima“, gdy ja na nim byłem kucharzem.
— I jak ty sam zdechniesz niezadługo — przybił chłodnym głosem Dick.
Portugalczyk szalał z wściekłości. Już się rzucił na Dicka, by go zadusić gołemi rękoma, lecz się powstrzymał, bo mu przyszło na myśl, że jeżeli zabije swą ofiarę, to tem samem oszczędzi jej tortur. Powściągnął zatem swój gniew i opuścił barak, nakazując jedynie baczne pilnowanie więźnia.
Cała ta scena nie tylko nie osłabiła siły duchowej Dicka, lecz nawet wróciła mu całą, moc i energję.
Zdawało mu się przytem, iż Negoro, który w furji zaczął nim wstrząsać, rozluźnił nieco więzy, ponieważ sznury cisnęły go o wiele mniej teraz. Lecz choćby nawet zdołał wyswobodzić ręce, to cóżby mu z tego przyszło? Przecież wyjść z więzienia nie zdoła, bez pomocy udzielonej z zewnątrz?
Godziny mijały jedna za drugą i dzień skłaniał się już ku zachodowi, gasnąć zaczęły wreszcie ostatnie na niebie blaski. Przycichły echa z wielkiego targowego placu dochodzące. Przyszła noc i w więzieniu ciemności zapanowały zupełne.
Wyczerpany Dick zasnął i spał spokojnie około dwóch godzin. Gdy się rozbudził, snem pokrzepiony, zdołał oswobodzić z więzów jedną rękę. W tej samej chwili wyostrzony jego słuch dosłyszał dość silny szelest, który dochodził zza drzwi; miało się wrażenie, jakby się ktoś podkopywał pod nie.
— Herkules! — pomyślał Dick — o, gdyby to on był istotnie!
Korzystając z nabytej swobody ruchów, Dick przyczołgał się do drzwi i u ich progu wyszeptał imię Herkulesa.
W odpowiedzi usłyszał ciche i żałosne skomlenie.
— To Dingo — z radością zawołał Dick. — Mój Dingo żyje! Czyżby mi znów przynosił od Herkulesa kartkę?
Jeszcze czas jakiś mądre zwierzę odrzucało pazurami ziemię, aż wreszcie w jamie uczynionej ukazała się jego łapa. Lecz jeżeli miał on jakąś kartkę, to musiała ona być, jak poprzednio, znów do obroży przywiązana. Co tu począć? Należy oczywiście rozszerzyć podkop na tyle chociażby, ażeby Dingo mógł przezeń swój łeb przecisnąć. Więc zaczął jakimś drągiem odrzucać ziemię. Lecz ledwo rozpoczął tę pracę, gdy na placu rozległy się głośne ujadania psów miejscowych, które zwietrzyły obcego i Dingo był zmuszony ratować się ucieczką. Dick usłyszał następnie parę wystrzałów nawet. Widząc, iż w tych warunkach o ucieczce nie było co i marzyć, Dick wrócił na swe dawniejsze miejsce w kącie izby, gdzie spędził resztę nocy. Zaświtał wreszcie dzień, po którym dla niego nie miało już być jutra.
W ciągu całego dnia tego, przygotowania do pogrzebu króla trwały nieprzerwanie, pracowano z pośpiechem, ponieważ wszystko musiało być gotowe na oznaczoną godzinę.
Wody potoku skierowane zostały w inną stronę, a w osuszonem tym sposobom łożysku wykopano obszerną mogiłę, długości 50, szerokości 10 i głębokości również 10 stóp.
Pod wieczór dno i ściany grobu tego wykładać zaczęto żywemi cegłami — żonami zmarłego króla. Zazwyczaj, nieszczęsne ofiary takie są zasypywane, wraz z ciałem zmarłego męża, ziemią. W omawianym wypadku wszelako. ze względu na wyjątkową śmierć królewską, miały być wraz z całym grobom zatopione, falami potoku, powracającego do swego dawnego łożyska.
Cały obrządek pogrzebowy miał się odbywać przy świetle pochodni, z pompą, jaknajbardziej okazałą. W pogrzebie przytem — uczestniczyć była obowiązana cała ludność Kassande, nie wyłączając cudzoziemców.
Gdy zapadł wieczór, z „tembe“ królewskiego ruszył ku przygotowanej mogile olbrzymi pochód, przyczem bez przerwy rozlegały się ogłuszające krzyki. Ciało zmarłego króla niesione było na samym końcu pochodu. Postępowała za nim królowa Moilla, w towarzystwie Alveza, Coimbry, Negora i innych „szlachetnych“ cudzoziemców.
Gdy ciało stanęło nad mogiłą, przy świetle pochodni ujrzano, iż czarne ciała nieszczęśliwych żon zmarłego drgały nieprzerwanie, aczkolwiek nie do wiary silnie były skrępowane powrozami.
W jednym końcu grobu był wbity w ziemię słup na czerwono pomalowany, do którego przywiązano „białego człowieka“.
Tym białym człowiekiem był Dick.
Gdy ciało zmarłego króla zostało już w grobie umieszczone, na dany znak przerwano tamy, wczorajszej nocy porobione i fale potoku szybko zalały swemi wodami cały grób wraz z Dickiem i 50-a żonami zmarłego.
Było coś wstrząsającego i przerażająco okropnego w tej jednoczęśnej cichej i bezkrwawej śmierci kilkudziesięciu istnień, co tem silniejsze sprawiało wrażenie, iż w chwili, gdy wody potoku zalewać grób zaczęły, na rozkaz królowej zaczęto gasić pochodnie, rzucając je w fale spienionych wód.
Harris i Negoro skłamali, mówiąc Dickowi, że pani Weldon i jej synek — nie żyją. Oboje, wraz z kuzynom Benedyktem znajdowali się od dość już dawna w Kassande.
Pochwyceni z mrowiska, przewiezieni zostali do mniejszego obozu nad rzeką Coanza, skąd pani Weldon odbyła podróż względnie wygodnie wraz z Jankiem, gdyż niesiona w palankinie przez niewolników. Z Jakiej przyczyny miano dla niej takie względy? — pani Weldon nie umiała sobie tego wytłumaczyć. Przybyli do Kassande na tydzień wcześniej przed wielką karawaną, prowadzoną przez Ben Hamisa, Gdy w mieście tem się znaleźli nakoniec, pani Weldon wraz z Jankiem i kuzynem Benedyktem została tak dobrze jak uwięziona w faktorji Alveza.
Po opuszczeniu błotnistych okolic, mały Janek, zgodnie z przepowiednią. starego Toma, bardzo szybko pozbył się febry, po której nie pozostało śladu i chłopczyk zwolna wracał do pełni sił w Kassande.
O towarzyszach swej niedoli pani Weldon niczego dowiedzieć się nie mogła. Widziała jedynie ucieczkę Herkulesa, nic ponadto.
O Dicku nie wiedziała nic, uspokajało ją to jedynie, że Harris i Negoro byli wraz z nią, a więc nie mieli możności znęcania się nad Dickiem, pocieszała się tem również, iż i Ben Hamis nie odważy się postępować z Dickiem, jak ze zwykłym niewolnikiem, ze względu na jego przynależność do białej rasy.
Noon, Tom, Baty, Akteon i Austyn — byli murzynami. Ich los był przesądzony zatem; bolała nad tem, lecz poradzić na to — nie mogła nic przecież.
O przybyciu karawany do Kassande pani Weldon również nic nie wiedziała, jako zamknięta w oddziale, który nie miał żadnej styczności z zewnętrznym światem. Nie wiedziała, rzecz prosta i tego również, że Noon umarła, zaś Tom z towarzyszami sprzedani zostali do Zanzibaru.
Nic nie było jej wiadome i o Dicku również, nawet wieść o śmierci Moini Loonga nie doszła do jej pustelni. Nie wiedziała więc tem samem i o jego strasznym pogrzebie., jak i o tem, że biedny Dick znalazł się w gronie ofiar, które były poświęcone pamięci zmarłego despoty.
I o swym losie również nic nie wiedziała. Przez cały czas podróży z wybrzeży Coanzy, do Kassande, Harris i Negoro jednego do niej nie przemówili słowa. A i w Kassande nie pokazali się również ani razu.
W faktorji miała względną swobodę, gdyż wolno jej było opuszczać domek, poza wysoką polissadę, wszelako przedostać się było nie sposób.
Jankowi wolno było również, rzecz oczywista, chodzić wszędzie, lecz on sam nie chciał się od matki oddalać.
A miejsca do biegania miał dosyć, zakład bowiem Alveza miał około mili (1600 mtr.) obwodu. Oprócz budynków mieszkalnych i składów, pełno tam było drzew rosnących na szmaragdowej barwy łąkach. Pełno tam było różnych składów, zapełnionych najrozmaitszego rodzaju towarami, jak tkaniny, kość słoniowa i t.p.
Pani Weldon wraz z Jankiem, zajmowała oddzielną chatę, kuzyn Benedykt zaś drugą, w pobliżu się znajdującą. Jadali razem, przyczem pożywienie, składające się z koziego mięsa, baraniny, owoców, sorgho, patatów i innych płodów urodzajnej Afryki było nie tylko pożywne, ale i smaczne. Do usług przeznaczona niewolnica, Halima, okazała się stworzeniem nad wyraz dobrem, życzliwem i posłusznem, które okazywało swej nowej pani duże nawet przywiązanie.
Alveze, który zajmował duży i bogato urządzony dom w zupełnie innej stronie faktorji, pani Weldon widywała bardzo rzadko. Negora, o czem wspominaliśmy już zresztą, pani Weldon nie widziała również ani razu, co ją bardzo przyznać należy dziwiło. To milczenie było niewytłumaczone i mogło poważnie niepokoić. Kryć się poza niem mogło bowiem coś bardzo nawet groźnego. Nie bez powodów pochwycił ją przecież, a następnie w Kassande uwięził?
Tak minął cały tydzień. W czasie swych rozmyślań pani Weldon nie zapominała i o mężu również. Myślała bezustannie o tem, w jakiej okropnej żyć on tam musi trwodze, nie mając żadnej wieści od swych najbliższych.
Pan Weldon nic nie wiedział, bo wiedzieć o tem nie mógł, że jego żonie przyszła do głowy myśl nieszczęśliwa powrotu na “Pilgrimie“ do San Francisco. A gdy się o tem nakoniec dowiedział, to wtedy już mu było wiadome niewątpliwie, że wspomniany jego statek przepadł bez wieści. Co wtedy przedsięwziął, w które strony poszukiwania swe zwrócił? Szukał ich z pewnością na wybrzeżach Ameryki Południowej i na wyspach oceanu Spokojnego... Lecz nigdy mu na myśl przyjść nie mogło, by los nielitościwy mógł wyrzucić jego żonę i dziecko na wybrzeża Afryki centralnej!
Takiemi myślami dręczyła się młoda kobieta dniami i nocami całemi. Lecz cóż poradzić mogła? Uciekać? Lecz jak? Przedewszystkiem była bardzo pilnie strzeżona; lecz poza tem, — gdyby nawet sama ucieczka była możliwa... to co dalej? Uciekać — znaczyło przecież: odważyć się na przebycie dwustu mil dziewiczym lasem z dzieckiem na ręku, bez zapasów żywności i bez obrony żadnej. Nie, o tem nawet myśleć nie było można, bo byłoby to szaleństwo.
W trzy dni po pogrzebie Moini Loonga, Negoro nakoniec zjawił się w chacie, przez panią Weldon zajmowanej. Zastał ją zupełnie samotną. ponieważ mały Janek był na spacerze z Halimą.
Negoro powitał ją brutalnemi odrazo słowy:
— Pani Weldon, twoi czarni przyjaciele są już sprzedani do Zanzibaru, zaś Noon zmarła w drodze.
— Nieszczęśliwi!... o, nieszczęśliwi! powiedziała pani Weldon i łzy zabłysły w jej oczach.
— I Dick Sand zginął również.
— Dick Sand nie żyje!?.. O Boże! — blednąc, zawołała biedna kobieta.
— Tak jest, pani piętnastoletni kapitan został ukarany śmiercią za zabójstwo Harrisa. Tak więc, pani Weldon, jesteś sama jedna teraz w Kassande całem, w absolutnej władzy swego dawnego kucharza. Zupełnie sama. Czy pani to rozumie?
— Pani Weldon — ciągnął dalej portugalczyk — mógłbym się teraz śmiało zemścić za twe nietaktowne postępowanie w stosunku do mnie na pokładzie „Pilgrima“. Śmierć Dicka wszelako zemstę mą nasyciła w zupełności. I teraz jestem znów kupcem jedynie, który na każdej rzeczy, jakiej się dotknie, zarobić musi. A oto jakie są moje was dotyczące plany i projekty:
— Ty, pani, mały Janek i ten trzeci, za muchami uganiający się idjota — przedstawiacie pewną wartość. — Więc was sprzedam.
— Jestem obywatelką wolnego kraju — odpowiedziała twardym tonem pani Weldon.
— Mówisz, pani, że wolną obywatelką jesteś? Mylisz się, jesteś moją niewolnicą.
— Nikt białej nie kupi kobiety!
— Mylisz się raz jeszcze. Znam człowieka, który mi zapłaci za ciebie sumę, jakiej tylko zażądam.
W oczach pani Weldon było przerażenie, nie mogła się zdobyć na jedno choćby słowo odpowiedzi.
— Czyś mnie pani zrozumiała? — ze złością, głos podnosząc, zapytał portugalczyk.
— Zrozumiałam. Tutaj wszystko jest możliwe. I komuż to chcesz mnie pan sprzedać?
— Jakubowi Weldon.
— Memu mężowi? — zawołała nieszczęsna kobieta, nie wierząc swym uszom.
— Tak jest, twemu mężowi. I musi mi za was oboje zapłacić drogo, zato kuzyna Benedykta oddam mu za darmo.
— Pani Weldon zamyśliła się. Starała się przeniknąć, jaka w słowach tych czaić się może zasadzka? Doszła do przekonania jednak, iż w tym wypadku przynajmniej ten człowiek mówił prawdę. Przecież dla niego jedynie pieniądz miał wartość, a te, w tym wypadku, miał możność otrzymać. Można więc było mu wierzyć.
— I jakżeż pan zamierzasz tę sprawę załatwić?
— Sam udam się do San Francisco i zawiadomię męża twego o tem, gdzie się pani znajdujesz. Pieniędzy starczy mi na drogę.
— Mówisz o pieniądzach, jakie skradłeś z mej kasy, na „Pilgrimie“?
— Nietylko o tych, mam tutaj trochę i francuskiego również złota — odpowiedział bez najmniejszego pomieszania bezwstydny nędznik. — Otóż myślę, że sto tysięcy dolarów pan Weldon mi za was zapłaci.
— Niewątpliwie, jeżeli tylko będzie mógł dość szybko zebrać podobną sumę —
odpowiedziała chłodno pani Weldon. — Jest jednak inna trudność, ta mianowicie, iż mąż mój nie uwierzy ci bez dowodów, że ja tutaj w Afryce, w niewoli znajdować się mogę, to znaczy, iż nie będzie na tyle nieostrożny, by jechać aż tutaj, na zasadzie gołosłownych twych słów jedynie.
— Ale uwierzy, jeżeli mu pokażę list, przez panią do niego pisany, w którym pani przedstawi swe rozpaczliwe położenie, zaś mnie poleci, jako wiernego swego sługę, któremu udało się zbiedz z niewoli.
— Podobnego listu nie napiszę nigdy.
— Więc pani odmawia?
— Tak jest. Stanowczo.
Pani Weldon odmówiła, ponieważ przyszły jej na myśl niebezpieczeństwa, na jakie narazićby mogła męża swego, napisaniem listu takiego, któryby oddawał jej męża na łaskę i niełaskę nędznika tej miary, jakim był Nogoro. Przecież on mógł zwabić jej męża do Kassande, a następnie go uwięzić, po odebraniu mu okupu i wszystkich innych pieniędzy, na podróż przeznaczonych.
— Musisz list taki napisać — z groźbą w głosie zawołał Negoro.
— Nie.
— Strzeż się, pani Weldon!.. Nie jesteś, pamiętaj o tem, tutaj sama, masz dziecko, a ja potrafię...
Pani Weldon chciała coś odpowiedzieć, lecz głos zamarł jej w gardle; rozpaczliwie tłukło się w piersi serce.
— Pani Weldon — powiedział po chwili, spokojnym już głosem, Negoro — w interesie niema gniewów. Otóż ja daję ci ośm dni do namysłu. Po upływie tego czasu albo mi dasz list żądany, albo też... żałować tego, żeś mi go nie dała, przyjdzie ci gorzko.
Po wypowiedzeniu tych słów, portugalczyk wyszedł z chaty, powtarzając:
— Za dni 8, pani Weldon.
Gdy młoda kobieta pozostała sama, westchnienie ulgi wydarło się z jej piersi; miała przed sobą ośm dni wolnego czasu! Miała więc czas na namysły; była bowiem przekonana, iż przed upływem tygodnia nic złego się nie stanie ani jej, ani też jej ukochanemu Jankowi.
— Przez ten czas — marzyła pani Weldon — Bóg raczy wiedzieć, co się jeszcze przytrafić może?... kto wie, czy nie zdarzy się sposobność ucieczki? W każdym jednak razie — myślała dalej młoda kobieta — nie zgodzę się na to nigdy, by mój mąż miał przybyć aż do Kassande; już lepiej byłoby, na co w ostateczności mogłabym się zgodzić, ażeby miejsce spotkania i wymiany wyznaczyć w jakiemś mieście nadbrzeżnem, gdzie Negoro nie byłby już wszechwładnym panem i nie miałby możności popełnienia nowej zdrady.
Myśl, że mogłaby narazić swego męża na dostanie się w szpony Negora — odbierała jej przytomność, to też przyrzekła sobie solennie, że nie da żadnego listu; lecz znów lęk, że nikczemny portugalczyk mógłby spełnić swą groźbę i zabrać jej Janka, przyprawiał ją o bicie serca.
— Czyżby on istotnie myślał o zabraniu mi mej dzieciny? — zapytywała siebie z przestrachem.
W tej chwili mały Janek wszedł do pokoju i nieszczęśliwa matka odruchowo pochwyciła go w objęcia, tuląc do piersi, jakby portugalczyk był tuż i za moment chciał jej odebrać chłopczynę.
Janek zauważył natychmiast niepokój matki.
— Masz zmartwienie, mateńko? — zapytał:
— Nie, Janku ukochany, bynajmniej. Myślałam jedynie o twym tatusiu. Czy bardzo pragnąłbyś go zobaczyć?
— O, bardzo, bardzo, mamusiu! A może tatuś tu do nas przyjedzie?
— O nie, Janku. Tatuś nie powinien tu przyjeżdżać.
— W takim razie my pojedziemy do tatusia?
— O, Janku! Pragnęłabym tego bardzo.
— I pojechalibyśmy ze wszystkimi mymi przyjaciółmi: Dickiem, Herkulesem i starym Tomem?
— Ale tak — odpowiedziała biedna matka, pochylając głowę, ażeby ukryć łzy, po twarzy spływające.
— A tatuś pisał do ciebie, mamusiu?
— Niestety, dziecino, tatuś nie wie, gdzie my się znajdujemy!
— A więc ty do niego napisz, mamusiu, koniecznie!
— Kto wie, dziecino, może tak właśnie zrobię — odpowiedziała matka, na której zrobiła wrażenie prośba nieświadoma dziecka.
Dodać musimy, iż jedną z przyczyn, która skłaniała panią Weldon do oporu, była okoliczność, o której czytelnicy nasi nic nie wiedzą jeszcze, a która dawała nadzieję, iż przyjaciele nasi mogliby być uwolnieni z niewoli wbrew pragnieniom Negora.
Przed paroma dniami mianowicie, pani Weldon słyszała rozmowę, która w jej sercu rozbudziła iskierkę nadziei.
Rozmowę tę prowadził Alvez z jakimś handlarzem, przybyłym z głębi kontynentu. Osią rozmowy był handel niewolnikami, oczywiście, przyczem Alvez dowodził, iż powodem wszystkich ciosów jakie na handel ten spadają w ostatnich czasach, są wyprawy naukowe podróżników właśnie.
— Odkrywców tych — mówił podnieconym głosem Alvez — należałoby przyjmować kulami!
— To się już zdarzało — odpowiedział handlarz — ale cóż?.. na miejsce jednego usunięto, przychodzi dziesięciu innych: Spike, Grant, Livingstone, Stanley... i wielu, wielu innych. Zachodnia Afryka jakoś szczęśliwie unikała dotychczas najścia tej „szarańczy“, w Kassande jeszcze nigdy żaden nie stanął podróżnik, zdarzali się oni już jednak w Bibe i w Kassanga.
W tem miejscu Alvez dodał, że niestety i w Kassande już nawet znaleźć się, może w bardzo, krótkim czasie ekspedycja Dawida Livingstone’a.
Gdy pani Weldon wieść tę usłyszała, zadrżała cała z radości, podróżnik ten bowiem był bardzo w całym świecie popularny i władze portugalskie w Angola w każdym wypadku dałyby mu pomoc. Pani Weldon przeto pieścić się zaczęła nadzieją, że w razie przybycia Livingstona do Kassande może uda się jej wydostać się z niewoli bez sprowadzania do Afryki męża.
Dawid Livingstone urodzony dn. 15 marca 1813 r. był drugim synem, z ogólnej liczby sześciu, małego kupca herbatą handlującego, w Blacktaner, jednem z miasteczek hrabstwa Lenarck. Po ukończeniu fakultetów medycznego i teologicznego i paroletniej następnie pracy w „London missionary Society“, udał się w 1840 r. do Południowej.Afryki, by pracować razem z misjonarzem Mofiatem. Przyszły podróżnik zwiedził wtedy kraj Beczuanów, poczem wrócił do Couroumanu, w której to miejscowości zaślubił córkę Moffata, kobietę wielkiego serca i odwagi. W parę lat później, w 1843 r., założył misję w dolinie Mabozza. Podróżnicza żyłka nie pozwalała mu jednak zbyt długo na jednem przebywać miejscu; w 1849 r. udał się w podróż i dn. 1 sierpnia tegoż roku odkrył jezioro Ngami. W 1851 r. dokonał znów odkrycia doniosłego znaczenia, mianowicie odkrył Zambezi.
Po odkryciach tych jego imię stało się głośne. Nieustraszony podróżnik nie spoczął wszelako na laurach, lecz po wyprawieniu swej rodziny do Anglji, powziął śmiałą myśl przejścia Afryki od morza do morza, tak by dotrzeć do San Paulo de Loanda.
Podróż tę Livingstone rozpoczął dnia 3 czerwca 1852 r. z nie wielką eskortą, składającą się z tuziemców. Po przejściu Couroumanu, przez pustynię Kalaghari dotarł do Mutubarumu, a następnie doszedł do ziem przez Beczuanów zamieszkałych, a przez Boerów wtedy spustoszonych. Następnie raz jeszcze doszedł do Zambezi i do zlania się rzeki tej z rzeką Lebou, wreszcie dn. 25 lutego 1853 r. stanął nad jeziorem Dilono.
Od miejsca togo poczynając, na wyprawę spadać zaczęły najrozmaitsze ciosy. przedewszystkiem tuziemcy zaczęli się zachowywać względom ekspedycji nad wszelki wyraz wrogo, następie i w łonie samej ekspedycji szerzyć się zaczął bunt. Energja Livingstona przezwyciężyła jednak te wszystkie trudności i dn. 4 kwietnia karawana doszła do brzegów Koango, wpadającego do Zairu. W sześć dni potem Livsigstone wszedł do Kassange, gdzie go widział Alvez, nakoniec w dniu 31 maja dotarł do kresu podróży, wejściem do San Paulo de Loanda.
Po czteromiesięcznym w mieście tem pobycie, Livingstone, dn. 24 września porzucił to miasto, a posuwając się prawem brzegiem Coanzy, która tak bardzo złowrogą okazała się dla Dicka Sanda i jego gromadki, doszedł do przypływu Lombe, przyczem w podróży tej spotykał się on nader często z karawanami niewolników.
Po zbadaniu Lombe, wrócił się z powrotem do Kassange, które po dłuższym odpoczynku opuścił dopiero dn. 20 lutego 1854 r., przeprawił się przez Kongo i dotarł do Zambezi przy Kawade.
Dn. 8 czerwca raz jeszcze znalazł się przy jeziorze Dilono, którego okolice badał przez czas dłuższy, tak iż dopiero w początkach 1855 r. skierował się na północno-wschód.
W tej swojej podróży obejrzał ruiny Zumbo, miasta należącego ongi do portugalczyków i dn. 2 marca przybył do Tete, nad brzegami Zambezi się znajdującego.
Takie były główne punkty tej długiej podróży. Dn. 22 kwietnia Livingstone opuścił miasto wspomniane i brzegiem Zambezi udał się się w dół rzeki tej, zaś dn. 20 maja wszedł do Kilimane, miasta portowego nad brzegami Atlantyku się znajdującego, po upływie czterech lat od chwili opuszczenia przylądka Dobrej Nadziei.
Dn. 12 lipca tegoż roku wsiadł na okręt, a po zatrzymaniu się na wyspie Św. Maurycego, dn. 22 grudnia ujrzał brzegi Anglji, których nie widział lat piętnaście. Londyn przyjął go, rzecz zrozumiała, bardzo uroczyście. Londyńskie Towarzystwo Geograficzne wybrało go na swego członka honorowego i ofiarowało mu medal zasługi.
Livingstone mógł wtedy śmiało odpocząć, dzielny podróżnik wszelako dn. 1 marca 1858 r. raz jeszcze opuszcza ojczyznę, w towarzystwie swego brata Karola i kapitana Beadingsfelda, i wylądowuje w Afryce, na wybrzeżach Mozambiku, w zamiarze gruntownego zbadania niziny Zambezi.
Na małym statku „May Robert“ odkrywcy popłynęli w górę rzeki tej, do przypływu Kongone i dalej, aż do jeziora Chiroi. Po dłuższych poszukiwaniach odkryli nieznane do chwili tej jezioro Niassa i dn. 9 września 1860 r. wrócili do wodospadu Wiktorja.
Dn. 31 stycznia 1861 r. do ujścia Zambezi przybył biskup Mackenzi wraz z licznem gronom misjonarzy. Pod koniec zaś marca ekspedycja Livingstona zbadała Rouvoumu.
Dn. 30 stycznia 1862 r., na statku „Lady Niassa“ przybyła do swego męża pani Livingstone, lecz nie zdołała znieść zabójczego klimatu okolic tych i dn. 27 kwietnia zmarła na rękach swego męża.
Pod koniec listopada roku tego, Livingstone ponownie udał się w górę Zambezi, lecz wyprawa ta pociągnęła za sobą duże ofiary. Zmarł Tornton, zaś Karol Livingstone i doktór Keern wycieńczeni febrą byli zmuszeni do powrotu do Europy. Wtedy Livingstone ruszył dalej już sam i dn. 10 listopada po raz trzeci zobaczył jezioro Niassa, hidrografja którego została przezeń wtedy zakończona .
Dn. 20 lipca 1864 r., po pięcioletniej niebytności, Livingstone powrócił do Anglji, gdzie wydał wtedy swe dzieło: „Zambezi i jej dopływy“. Dnia 28 stycznia 1866 r. niestrudzony badacz raz jeszcze zstąpił na Afrykański kontynent, w Zanzibarze i już dn. 8 września, z bardzo nieliczną eskortą, znalazł się nad brzegami Niassy. W parę tygodni potem towarzyszący mu murzyni porzucili go i wrócili do Zanzibaru, rozsiewając mylne pogłoski o śmierci znakomitego podróżnika.
Lecz nawet ta nikczemna zdrada nie osłabiła energji Livingstona i bez żadnej zmiany prowadził on dalej swe poszukiwania na obszarach pomiędzy jeziorem Niassa, i Tanganajka. Dn. 10 grudnia, w towarzystwie paru zaledwie krajowców, przeprawił się on przez rzekę Loanga i dn. 2 kwietnia 1867 r. odkrył jezioro Liemba, Wszelako nawet tak silny, jak Livingstona organizm nie wytrzymał trudów i znakomity podróżnik obłożnie zachorował, tak iż przez miesiąc nie mógł stanąć na nogach. Zaledwie jednak wrócił do sił, natychmiast ruszył w dalszą drogę i dn. 30 września doszedł do jeziora Moero, a dn. 21 listopada wszedł do miasta Kazemba, w którem odpoczywał przez sześć tygodni, by następnie skierować swe kroki ku jezioru Tanganajka; zły los nie pozwolił mu jednak dokonać tego, a to z przyczyny, iż jego druga, dorywczo zebrana eskorta znów go porzuciła. Wtedy Livingstone widział się zmuszonym do odwrotu; wrócił mianowicie do Kazembe, skąd, dn. 6 czerwca udał się nie na północ, lecz już na południe i po upływie sześciu tygodni dotarł do jeziora Benguelo.
Jego zdrowie było jednak bardzo już nadszarpnięte. Zdarzały się chwile, iż nie mógł wcale się poruszać; bez względu na to jednak nieprzerwanie myślał o nowych podróżach.
Nęciło go zwłaszcza jezioro Tanganajka, ponieważ przypuszczał, że po gruntownem jego zbadaniu uda mu się odkryć źródła Nilu.
Wyruszył więc w drogę i dn. 21 sierpnia przybył do miasta Bambare, znajdującego się na ziemiach przez ludożerców zamieszkałych. Miasto to jest położone nad brzegami Luallaby, która, jak przypuszczał Kameron (hipoteza ta znalazła następnie potwierdzenie w odkryciach porobionych przez Stanleya) była niczem innem, jak początkiem Zairu, czyli Konga.
W Bambare Livingstone znów przeleżał trzy miesiące, mając przy sobie trzech zaledwie ludzi Po chorobie tej powstał z łoża chudy jak szkielet.
Dn. 9 listopada Livingstone spotkał się ze Stanley’em, amerykaninem, współpracownikiem „New York Heralda“, wyprawionym przez wydawcę wymienionego pisma, M. Benneta, na poszukiwania Livingstona, którego w Europie i Ameryce uważano za umarłego, nie mając zresztą na to żadnej pewności.
W październiku 1870 r. ten dziennikarz amerykański bez najmniejszego wahania wsiadł w Bombaju na statek i przybył do Zanzibaru, a idąc tą samą nieomal drogą, jaką kroczyli Spike i Berton, po przezwyciężeniu olbrzymich trudności, odnalazł nakoniec Livingstona.
Dwaj podróżnicy, po spotkaniu tem, połączyli swe wysiłki i już razem wyruszyli na dalsze poszukiwania, poczynając od zbadania szczegółowego jeziora Tanganajka. Po jego zbadaniu, Stanley zabierać się zaczął do powrotu.
Wrócili więc do Kungary i dn. 12 marca 1871 r. nowi przyjaciele pożegnali się.
— Odważyłeś się pan na czyn — powiedział dr. Livingstone do Stanley’a, żegnając go — na który nie każden by się ważył. I dokonałeś tego lepiej, aniżeli najbardziej choćby rutynowany po Afryce podróżnik. Dziękuję panu za ratunek serdecznie i jestem mu bardzo zań wdzięczny. Niech ci Bóg zapłaci, przyjacielu mój!
— I ciebie niech Bóg ma w swej opiece — odpowiedział amerykanin, wstrząsając silnie dłonią Livingstona.
Po słowach tych Stanley ze łzami w oczach wsiadł na okręt i dn. 12 lipca 1873 r. wylądował w Marsylji.
Livingstone znów pozostał sam, co mu nie przeszkodziło wziąć się ponownie do wypełniania swego posłannictwa.
Dn. 25 października, po pięciomiesięcznym odpoczynku w Kungara, na czele oddziału, składającego się z pięćdziesięciu ludzi, pozostawionych mu przez Stanleya, udał się do południowych brzegów Tanganajki.
Podróż nie była pomyślna; tuziemcy zaczęli się buntować, a co gorsza — znaczna ilość zwierząt pociągowych padła od ukąszenia muchy tse-tse.
Ta właśnie wyprawa Livingstona była pilnie obserwowana przez handlarzy niewolnikami, którzy widzieli w niej — i słusznie — groźne dla swych interesów niebezpieczeństwo. Alvez wiedział, iż słynny podróżnik posuwać się zaczął na zachód i że tym sposobem bardzo łatwo znaleźć się może w Kassande.
Na to właśnie liczyła pani Weldon.
Na nieszczęście, dn. 18 czerwca, w wilję dnia, w którym Negoro miał się zjawić u niej po otrzymanie stanowczej odpowiedzi i po list do męża, w razie zgody, — do Kassande doszła właśnie wieść smutna, która jednak w gronie zacnych handlarzy wywołała radość ogromną, jakoby dr. Livingstone, dn. 1 maj 1873 r. zmarł niespodzianie, zbyt wielkimi trudami wycieńczony.
Wieść ta, niestety, była prawdziwą. Dnia 29 kwietnia mianowicie, gdy karawana doszła. do wioski Ozitombo, stan zdrowia Livingstona był do tego stopnia zły, że był on już niesiony na noszach.
W nocy z dnia 30 kwietnia, na 1 maja wpadał w częste omdlenia, aż wreszcie zmarł nad ranem.
Jego ciało, po przezwyciężeniu wielkich trudności, było odstawione do Zanzibaru i dn. 12 kwietnia 1874 r. pochowane w podziemiach kościoła Westminsterskiego w Londynie, w grobach zasłużonych, których Anglja ceni na równi z królami.
Tym sposobem ostatnia nadzieja pani Weldon znikła, przeobraziła się w nicość.
Nie pozostawało jej nic innego do zrobienia, jak list żądany — napisać.
Gdy po upływie naznaczonego terminu, Negoro zjawił się po odpowiedź, młoda kobieta odezwała się do niego w te słowa:
— Jeżeli pan pragniesz zrobić dobry interes, nie powinieneś stawiać warunków niemożliwych do przyjęcia. Zaś moim warunkiem jest, by zamiana nastąpiła w jakiemkolwiek mieście nadmorskiem, w San Paulo de Loanda choćby?... Po krótkim namyśle, Negoro zgodził się na to, zaznaczając jedynie, iż pan Weldon ma zapłacić okup w Mossamedesie, małej portowej mieścinie w południowej Angoli, dokąd we właściwej chwili agenci Alveza dostawią panią Weldon, małego Janką i kuzyna Benedykta.
Na tem stanęło. Wówczas pani Weldon napisała list żądanej treści, a wtedy Negoro, prawie bez zwłoki, bo nazajutrz zaraz, wyruszył w drogę, w towarzystwie 20 żołnierzy, którzy stanowili jego eskortę. Nie udał się na zachód wszelako, ku wybrzeżu jakby się spodziewać należało, lecz na północ. Z jakich powodów obrał on ten właśnie kierunek? — pozostało to dla wszystkich tajemnicą.
Według obliczeń Negora, jego powrót do Afryki mógł nastąpić po upływie trzech do czterech miesięcy. Dla pani Weldon rozpczęły się więc teraz dni męczącego wyczekiwania.
Mały Janek natomiast czuł się w faktorji Alveza, jak w raju. Zakwitł zdrowiem i po całych dniach wraz z Hanum uganiał się po łąkach i ogrodach.
Co się tyczy kuzyna Benedykta, to temu było dobrze zawsze i wszędzie tam, gdzie znaleźć było można wystarczająco dużą ilość much i owadów. W faktorji Alveza szczęściło mu się bardzo, to też był w zupełności z pobytu tam zadowolony. W ostatnich dniach udało mu się pochwycić jakąś maleńką pszczółkę, bardzo mało, jak twierdził, znaną, oraz owad, zwany „sphexa“.
Pewnego, pięknego dnia letniego zachwyt kuzyna Benedykta doszedł do szczytu, na widok owadu który parokrotnie przeleciał ponad jego głową.
— Boże Miłosierny — zawołał w pewnej chwili — przecież to okaz napotykany niesłychanie rzadko w najbogatszych nawet zbiorach — „Manticora tuberculosa! Nie, chociażbym miał życiem to przypłacić, złowić owad ten muszę.
Przyrzeczenia te kuzyn Benedykt dawać mógł tem łatwiej, ponieważ wiedział, że manticora tej odmiany biega raczej, lub podlatuje, aniżeli fruwa. To też podążać zaczął za nią wytrwale. Biegł, gdy ona ulatywała ku górze, lub pełzał, gdy jej przyszedł kaprys spacerować po ziemi. I tak uganiał się za nią aż do ogrodzenia.
Wobec palisady, nazbyt wysokiej dla jej wątłych skrzydełek, manticora opadła na ziemię, po której biegnąc, natrafiła na dość szeroką jamę, jakby pozostałość wielkiego jakiegoś kretowiska i w niej znikła. Uczony entomolog już sądził, że cenny okaz jest dla niego stracony na zawsze, gdy nagle spostrzegł, że otwór jest do tego stopnia wielki, iż człowiek tak szczupłej jak on budowy śmiało się przezeń przecisnąć może.
Zapuścił się więc w kretowisko bez jednej chwili namysłu, następnie uczynił kilka wężowych ruchów i nawet się nie spostrzegł, że ponownie na powierzchnię się wydostał i że znajduje się już poza obrębem faktorji.
Widział to jedynie, że jego manticora unosiła się w chwili tej właśnie w powietrze.
Uczony zerwał się więc natychmiast na nogi i nie zwracając najmniejszej uwagi na to, gdzie się znajduje, popędził dalej za owadem.
Manticora tym razem unosiła się w powietrzu wyjątkowo długo, kierując swój lot w stronę pobliskiego lasu, w którym znikła wreszcie.
Kuzyn Benedykt jednak nie dał tak łatwo za wygranę i zaczął jej uporczywie upatrywać na gałęziach drzew, lecz owadu nigdzie dojrzeć nie mógł.
— Przekleństwo — krzyknął uczony, załamując z rozpaczą ręce, — uciekła mi, uciekła! O, cóż to za niewdzięczny owad! A ja go już chciałem na pierwszem umieścić miejscu w mych zbiorach! Poczekaj jednak! Ja nie ustępuję tak łatwo i znaleźć cię muszę!
Kuzyn Benedykt był do tego stopnia pochłonięty swą jedyną namiętnością, że będąc już nawet w lesie, nie spostrzegł się, że dzięki manticorze wolność odzyskał. Nie zdając sobie z tego sprawy, biegał bez wytchnienia, z wytrwałością godną zaiste lepszej sprawy, od drzewa do drzewa i zagłębiał się w las coraz dalej i dalej.
Dokąd pędził i jak powróci? — nie myślał o tem. Przecież on miał na to swą kuzynkę Emilję, ażeby ta za niego myślała!
Gdy nakoniec był już bliski utraty przytomności z wyczerpania, nagle z gęstwiny wychyliła się jakaś czarna postać olbrzymia i pochwyciła go w swe potężne objęcia, a następnie znikła wraz z nim w głębinach lasu.
Gdy pani Weldon spostrzegła zniknięcie swego kuzyna, zaniepokoiła się tem bardzo. Gdzież się podziać mogło jej „wielkie dziecko“? Nawet na myśl jej nie przyszło, by mógł on uciec z faktorji, porzucając tym sposobem swą sławną kolekcję. Znała go przecież! Na czyn podobny nie zdecydowałby się on nigdy.
I Wobec tego pani Weldon obawiać się zaczęła, iż jej kuzyn uprowadzony został na rozkaz Alveza. Ale w jakim by to mogło być zrobione celu? Przecież układ zawarty z Negorem obejmował i kuzyna Benedykta również?
Bardzo szybko jednak młode kobieta sama przekonać się mogła, jak bardzo posądzenia te były mylne; gdy bowiem wieść o zniknięciu więźnia doszła do uszu handlarza, uniósł się on straszliwym gniewem i nakazał go szukać wszędzie. Co się więc z kuzynem Benedyktem stać mogło? Pytanie to nie zostało jednak przez nikogo rozwiązane i pozostało tajemnicą. Uczony wprost zapadł się w ziemię. Nawet poszukiwania w lesie nie doły pożądanego wyniku.
Uwaga od tego zdarzenia została odwrócona zresztą inną sprawą, doniosłego bardzo dla całego kraju znaczenia.
Nastąpiła zupełnie nagła zmiana pogody, albowiem, zaczęty mianowicie padać dzień w dzień deszcze ulewne, które stać się mogły formalną klęską, niskie bowiem grunty, na których zbiory dojrzewały właśnie, ulec mogły całkowitemu zalaniu, co groziło całemu krajowi głodem.
Ani królowa Moilla, ani jej ministrowie nie wiedzieli jak zaradzić złemu?...
Nie pozostawało nic innego jak uciec się do pomocy czarowników. Zrobiono to, lecz czary miejscowych „mgannga“ nie dały żadnego wyniku. Deszcze z większą nawet padać zaczęły siłą.
Nakoniec królowej Moilli przyszła do głowy myśl zbawcza, ażeby sprowadzić słynnego czarownika, żyjącego w północnej stronie Angoli. Był to czarownik pierwszorzędny, w którego nadprzyrodzone siły wierzono tem łatwiej, że nie był on w Kassande jeszcze nigdy.
Na wezwanie królowej Moilli mganngha zjawił się w Kassande natychmiast, o przybyciu swem obwieszczając rozgłośnem dzwonieniem. Udał się on wprost na wielki plac targowy, gdzie już olbrzymie tłumy oczekiwały na niego.
W dniu tym chmury były niemniej czarne i niskie, jak dni poprzednich i co chwila groziły deszczem.
Zebranym tłumom zaimponowała niezwykle już sama postać czarownika; był to murzyn bardzo młody najwidoczniej jeszcze, lecz już w całej pełni męskich sił, obdarzony ponadto olbrzymią, co się odrazu wyczuwało, siłą fizyczną. Jego pierś była upiększona nader obficie malowidłami robionemi farbami: białą i czerwoną. Na szyi miał naszyjnik z ptasich łebków, na głowie zaś coś w rodzaju kaska, przybranego piórami, do tego stopnia suto, że zakrywały mu one twarz nieomal całą.
Widomemi oznakami jego czarodziejskiej władzy był koszyk napełniony wężami, ropuchami, glistami, muszlami, wielką ilością błota wreszcie, przy czarach —
nieodzownego.
Osobliwością wielkiego mgannghi było to, iż był on niemową, co jeszcze bardziej powiększyło szacunek i cześć mu okazywaną. Wydawał on tylko jakieś gardłowe, chrapliwe dźwięki bez żadnego znaczenia.
Czarownik, po wyjściu na plac, stał długo na jednem miejscu, rozglądając się pilnie po niebie i po ziemi, a następnie rozpoczął czary od wykonania tańca, podobnego o „pavany“, który wprawił w ruch wszystkie dzwoneczki na jego biodrach się znajdujące.Tłum podążał za nim, naśladując wszystkie jego ruchy, zupełnie jak stado małp. Gdy w tańcu tym czarownik się zbliżył ku wylotowi głównej ulicy, nagłym ruchem zmienił kierunek i w pląsach iść zaczął ku królewskiej rezydencji.
Gdy tylko królowę Moillę zawiadomiono o tem, wyszła ona natychmiast z pałacu na spotkanie czarownika, na czele całego swego dworu.
Mganngha, gdy ją zobaczył, skłoni się jej do samej ziemi, a następnie porwał ją za rękę i pędem biec z nią zaczął, rękoma pokazując orszakowi, by podążał za mm. Tak dobiegli do bramy faktorji Alveza. Gdy tam się znaleźli, czarownik, jednem potężnem uderzeniem ramienia wywalił drzwi i wtargnął do wnętrza pomieszczeń handlowych możnego przemysłowca.
Handlarz niewolników przebiegł natychmiast na czele swych żołnierzy, aby ukarać śmiałka, który nie czekając na otworzenie drzwi ośmielił się je wywalić, struchlał wszelako, gdy zobaczył, iż stało się to w obecności królowej, a więc za jej wiedzą i zgodą zapewne.
Czarownik tymczasem nie zwracając najmniejszej uwagi na Alveza, wykonywał dalej swe błazeńskie pantominy. Wyciągnął więc przedewszystkiem w górę ramiona, i pięściami wygrażać zaczął chmurom i niebu. Rozganiał je, podskakiwał... jakby w pragnieniu pochwycenia ich i rzucenia następnie o ziemię.
Zabobonna Moilla była zachwycona czarownikiem. Więcej — była nim upojona.
Nie panowała już nad sobą. Z jej gardła wydobywały się jakieś niezależne od jej woli okrzyki. Bezwiednie — naśladowała wszystkie jego ruchy, co zresztą czynili wszyscy na placu się znajdujący, tak iż wkrótce gardłowe dźwięki, wydawane przez niemowę-czarownika, ginęły absolutnie w chaosie krzyków, wrzasków i wycia tłuszczy całej.
Lecz wszystko to chmur bynajmniej nie rozpraszało, przeciwnie — pociemniały one nawet, a po chwili pierwsze ciężkie krople zbliżającej się ulewy opadać zaczęły.
Fakt ten momentalnie zmienił usposobienie tłuszczy. Zmarszczyły się nawet i brwi królowej.
Mganngha opuścił wtedy ramiona niebu wygrażające i spojrzał po zebranych zdumionym wzrokiem, jakby zapytując ich, — jakim sposobem się to stało, że chmury nie uciekły?
Gdy tak zebranym wielki czarodziej ze zdziwieniem się przyglądał, wzrok jego padł nagle na panią Weldon, która na progu swej chaty przyglądała się wraz z synkiem czarom mgannghi.
Widok białej kobiety podziałał w elektryzujący wprost sposób na czarownika, gdyż podskoczył on ku niej jak obłąkany, a petem zwracając się ku tłumom, groźnym gestem wskazał naprzód na panią Weldon, a następnie na czarne deszczowe chmury, jakby mówił:
— To ona, to ta biała kobieta jest sprawczynią klęski! To ona deszcz sprowadziła!
Gest ten mgannghi był tak wyrazisty, że go zrozumieli wszyscy, zrozumiała go królowa przedewszystkiem.
Groźnym ruchem wskazała nieszczęśliwą żołnierzom, którzy natychmiast rzucili się, by spełnić rozkaz i pochwycić panią Weldon.
Lecz uprzedził ich wtem mgannghe. Jednym skokiem, godnym lwa, podbiegł ku nieszczęśliwej kobiecie, brutalnym ruchem wyrwał z jej ramion Janka, a następnie podniósł go w górę, jakby w zamiarze roztrzaskania jego główki o węgieł chaty.
Pani Weldon na ten widok wydała z piersi straszny okrzyk boleści i padła zemdlona.
Czarownik dał wtedy królowej znak porozumiewawczy, dany jakby dla uspokojenia jej, a następnie, zarzuciwszy sobie na jedno ramię zemdloną panią Weldon, zaś na drugie Janka, ruszył z tym podwójnym ciężarem w stronę lasu.
Wzburzony tym Alvez próbował protestować, lecz wywołało to ogólne oburzenie; wszędzie rozległy się groźne szemrania, a i sama królowa również wyraziła mu swe niezadowolenie, że się ośmielił przeszkadzać czarom wielkiego cudotwórcy.
Mganngha tymczasem, bez względu na dźwigany ciężar, szedł pewnym, nieomal swobodnym krokiem w stronę lasu, a gdy się znalazł na jego skraju, odwrócił się ku odprowadzającym go krajowcom, dając znak, iż nie życzy sobie, ażeby ktośkolwiek go odprowadzał dalej.
Tłum zamarł w bezruchu, aczkolwiek widać było, iż był bardzo w swych nadziejach zawiedziony.
Czarownik zaś, gdy został sam, szedł dalej ku północy nieprzerwanie jeszcze około trzech mil, aż doszedł do brzegów dość szerokiej rzeki.
W zaroślach nadbrzeżnych schowana, znajdowała się tam łódź sporych rozmiarów. Wtedy mganngha ostrożnie złożył podwójny swój ciężar na jej dnie, następnie wskoczył do niej, a odbijając się wiosłem od brzegu, zawołał wesoło:
— Kapitanie, mam zaszczyt przedstawić ci panią Weldon i jej małego synka, Janka!
Słowa te wypowiedział Herkules, jak się tego czytelnicy nasi sami już domyślili zapewne, zaś były zwrócone do Dicka Sanda, który znajdował się w łodzi wraz z kuzynem Benedyktem i z wiernym Dingo.
Gdy łódź znajdowała się już na rzece, wartkim unoszona prądem, pani Weldon ocuciła się nakoniec z omdlenia i — nie dowierzając swym oczom — z radością zawołała:
— Dicku!... A więc ty żyjesz?
Młody chłopiec, w odpowiedzi przypadł do nóg swej przybranej matki i zaczął gorąco całować jej ręce.
A mały Janek, ze zdumieniem zwrócił się do Herkulesa:
— Jakim sposobem je cię nie poznałem, Herkulesie?!
— Co, udała się dobrze maskarada, nieprawdaż? Ale bo też twarz całą miałem ukrytą w piórach.
— O jaki byłeś nieładny, — z grymasem odymając usteczka, mówił chłopczyna.
— Jeszcze czego!.., przecież ja przedstawiałem czarownika, a jako taki czyż mogłem być ładny? — zawołał, śmiejąc się, Herkules.
— Tobie, Herkulesie, jesteśmy winni ocalenie — zawołała ze wzruszeniem pani Weldon, wyciągając ku zacnemu olbrzymowi rękę. Opowiedz nam jednak, Herkulesie, co się z tobą działo od chwili, gdyśmy się ze sobą rozłączyli?
Olbrzym w krótkich słowach opowiedział wtedy swe przygody, jak szedł za karawaną, jak znalazł rannego Dinga, przez którego posłał następnie list do Dicka Sanda; jak spotkał niespodziewanie kuzyna Benedykta, który mu opowiedział, gdzie pani Weldon była uwięziona; nakoniec jak udało mu się ją oswobodzić, w przebraniu czarownika.
O jednem tylko nie wspomniał opowiadający, o tem mianowicie, jakim sposobem udało mu się uratować Dicka.
— No, a ty Dicku, jakim cudem na wolność się wydostałeś? — zapytała wobec tego pani Weldon.
Dick w krótkości opowiedział, jak w czasie pogrzebu króla był do słupa przywiązany i jak go zalewać zaczęła woda.
— Co się dalej stało?.. nie wiem już nic o tem zupełnie, straciłem bowiem przytomność wtedy. Gdy przyszedłem do siebie, leżałem nad brzegiem rzeki i zobaczyłem klęczącego nad sobą Herkulesa.
— Jakim sposobem udało ci się wydobyć z tej ostatniej istotnie toni biednego Dicka?... opowiedz nam to, Herkulesie, — proszącym tonem zapytała pani Weldon.
— A cóż w tem tak trudnego było? — prostodusznie odpowiedział olbrzym — w ciemnościach, ukryłem się pomiędzy ciałami skrępowanych niewolnic, a gdy wody potoku zalewać zaczęty grób — wyrwałem z ziemi bardzo płytko umieszczony słup i wraz z nim, bez najmniejszego trudu, wypłynąłem na powierzchnię. Nikt zaś tego zobaczyć nie mógł, ponieważ wtedy wszyscy zajęci byli rzucaniem pochodni w wodę.
Tak to Herkules wyratował Dicka z objęć niezawodnej już śmierci, w sposób bardzo, przyznać to należy, prosty; by go dokonać wszelako, trzeba było być istotnie bohaterem.
Na tem zakończone zostały wyjaśnienia faktów, które miały miejsce w przeszłości, przyczem wszyscy mieli łzy w oczach, gdy wspomnieli o smutnym losie starego Toma i jego towarzyszy.
Następnie pomyślano o przyszłości.
Marzenie Dicka dawniejsze, ażeby rzeką dostać się do morza, spełniło się teraz. Rzeka, po której płynęli, toczyła swe fale ku północy i prawdopodobnie wpadała do Zairu.
Podróż ich była teraz przytem tem dogodniejsza, iż ją odbywali nie na tratwie, lecz w wygodnej i bezpiecznej łódce, którą Dick znalazł w pobliżu jakiejś opuszczonej przez mieszkańców wioski. Wobec tej pewności podróżowania, Dick postanowił płynąć nocami jedynie, zaś w dzień ukrywać się w nadbrzeżnych gąszczach, ażeby w ten sposób uniknąć zetknięcia się z krajowcami.
Prąd rzeki był bardzo bystry, tak, iż łódź przebywała w godzinę więcej niż 2 mile; to znaczy, iż co noc robić mieli około 30 mil drogi. O pożywienie nie było trudno, gdyż nad brzegiem rzeki wszędzie w obfitości rosły drzewa owocowe.
Podróżowali więc nietylko wygodnie, ale bezpiecznie, to też Janek był zachwycony.
Rzeka po której płynęli miała miejscami do 150 stóp szerokości. Jej wybrzeża zdawały się być niezamieszkałe.
Osiem już nocy łódź tak płynęła bez najmniejszych przygód i wypadków.
Lasy, które rosły po obu stronach rzeki, na przestrzeni kilkudziesięciu mil od Kassande, zwolna i stopniowo przeobrażać się zaczęły w dżungle, które ciągnęły się nierzadko aż po kres horyzontu. Kraj był najzupełniej pustynny, to też Dick odważał się tutaj na polowanie, gdyż był w posiadaniu dubeltówki, jaką pochwycił Herkules w swej ucieczce. Rozpalali nawet ogień, przy którym piekli i wędzili upolowaną zwierzynę. Żywili się ponadto rybami, których w rzece była obfitość.
Dick obliczał, iż w ośmiodniowym okresie czasu, jaki upłynął od dnia ich wyruszenia w drogę, przepłynąć musieli około dwustu mil, nic jednak nie wykazywało bliskości morza; młody kapitan wyprawy z pewnym niepokojem więc zapytywać zaczął siebie, dokąd ich doprowadzi ta zdająca się nie mieć końca rzeka? Pocieszało go to jedynie, że rzeka płynęła teraz już nie wprost na północ, lecz na północo-zachód: musiała więc wkońcu doprowadzić ich do morza.
Pewnego dnia, Dick w czasie polowania złożył dowód nietylko odwagi, ale i zimnej krwi, tak rzadkiej w młodzieńczym wieku. Strzelił właśnie do antylopy, gdy wtem z zarośli wyskoczył lew, który prawdopodobnie na tą samą polował zwierzynę i ani myślał teraz zrzec się swej zdobyczy. Był to lew zaprawdę wspaniały, mający do pięciu stóp wysokości. Jednym skokiem rzucił się on na upolowaną kulą Dicka antylopę.
Dick, na nieszczęście, nie zdążył jeszcze nabić fuzji po poprzednim strzale, lew zaś wpijał w niego swe rozgorzałe ślepia. Młody chłopiec przypomniał sobie w tej strasznej chwili, że w wypadkach podobnych spokojne zachowywanie się jedynie uratować może. Stał więc jak posąg, nie myśląc nawet o nabijaniu dubeltówki, a tem bardziej o ucieczce.
Lew spoglądał na niego dalej czerwonemi oczyma, był w widocznej niepewności.
Tak upłynęły conajmniej ze dwie minuty. Lew wpatrywał się w Dicka, zaś Dick w niego, na jeden moment nie zmrużywszy oczu. Nakoniec lew jednym chwytem porwał zdobycz, jakby pies zająca, i wraz z nią skrył się w gęstwinie.
Dick jeszcze parę minut pozostał nieruchomy i dopiero potem wrócił do łodzi; nikomu przytem jednym słowem nie wspomniał o niebezpieczeństwie, jakie mu groziło.
Drugi już tydzień podróży dobiegał końca, gdy rzeka płynąć zaczęta pomiędzy brzegami bezwzględnie już pustynnymi, pozbawionymi odrobiny roślinności choćby, jałowy grunt nie przypominał niczem urodzajnych ziem górnego biegu rzeki.
Tymczasem końca podróży bynajmniej nie było widać jeszcze. O żywność w tych warunkach było bardzo trudno, rzecz prosta. Dawne zapasy wędzonego mięsiwa oraz owoców były na ukończeniu; nawet połów ryb stawał się coraz trudniejszy, o polowaniu nie było co i myśleć, gdyż na nagim zupełnie stepie, absolutnie nie było żadnego stworzenia.
Widząc tę troskę kapitana o żywność, Herkules wskazał Dickowi paprocie i papyrusy, które dość obficie rosły nad samym brzegiem rzeki, mówiąc, iż są one zdolne w pewnej mierze zastąpić pożywienie. I istotnie tak było: słodkawy ich mlecz smakował bardzo Jankowi zwłaszcza.
Nie była to jednak strawa nazbyt pożywna. Dzięki kuzynowi Benedyktowi znaleziono lepszą. Uczony entomolog nadeczęsto towarzyszył Dickowi w jego wyprawach. Otóż pewnego razu Dick zobaczył jakiegoś ptaka, wielką rzadkość na tych ziemiach, i już chciał do niego strzelić, gdy kuzyn Benedykt zawołał nagle:
— Nie strzelaj, Dicku. Jeden ptaszek mały na pięć osób jest najzupełniej bez znaczenia przecież.
— Dla Janka chociaż będzie.
— Nie, nie!... nie strzelaj — raz jeszcze powtórzył uczony — zobaczysz, że jeżeli darujesz ptaszynie tej życie, to ona ci się zato odwdzięczy. Obecność ptaka tego wskazuje bowiem zawsze, iż gdzieś w pobliżu znajdować się muszą pszczelne ule. Gdy podążymy za nim, napewno on nas do nich doprowadzi.
Uczony mówił prawdę. Idąc w ślad za ptakiem doszli szybko do grupy spruchniałych pni, nad którymi unosiły się całe roje pszczół.
I Dick wtedy bez trudu dymem wykurzył z ula pszczoły, a następnie wydobył wcale pokaźną ilość plastrów miodu i ze zdobytym, słodkim łupem, uradowany wrócił do łodzi.
Lecz nawet i miód nie był pożywieniem odpowiednim, nie mogło go starczyć przytem na zbyt długi okres czasu, na szczęście, następnego dnia łódź ich wpłynęła do przystani, w pobliżu której całe brzegi pokryte były odpoczywającą po locie szarańczą.
Spostrzegłszy owady te, kuzyn Benedykt nie zaniedbał pouczyć Dicka, że krajowcy żywią się nader chętnie owadami tymi. Postanowiono więc spróbować afrykańskiego przysmaku tego, zapas którego był tutaj do tego stopnia wielki, że setki łodzi naładować nim można było.
Upieczona na wolnym ogniu szarańcza, z miodem zwłaszcza, stanowi istotnie pożywienie nader smaczne; to też wędrowcy nasi raczyli się przysmakiem tym dosyta.
Nawet kuzyn Benedykt go spróbował, aczkolwiek przedtem bardzo się użalił nad losem nieszczęsnych owadów.
Rzeka nieprzerwanie toczyła swe wody w kierunku północno-zachodnim, aż wreszcie dnia pewnego skończyło się to nagle.
W dniu tym mały Janek, stojący w chwili tej na przodzie łodzi, zawołał niespodziewanie:
— Morze!
Dick Sand, gdy to usłyszał, aż drgną cały, spojrzał bystro na widniejące w dali obszary wód i odpowiedział chłopczynie:
— Nie, Janku, to nie morze, to tylko jakaś wielka rzeka. Lecz jaka? Bardzo możliwe, że jest to Zair.
— Dałby to Bóg — odezwała się pani Weldon — płynie ona wprost na zachód, o ile mi się zdaje, dopłyniemy więc nią prędzej do morza.
Jeżeliby istotnie była to rzeka Zair, to w tym wypadku podróżnicy nasi w bardzo niedługim już czasie znaleźliby się w kolonjach portugalskich, w cywilizowanym świecie.
Przez następne trzy dni łódź płynęła już nieprzerwanie po srebrzystych falach wielkiej rzeki. Pustynna przytem okolica zmieniła się na bardziej urodzajną.
Jeszcze parę dni tylko, a może biedni rozbitkowie „Pilgrima“ doczekają się końca swoich cierpień i trudów?
Lecz rankiem, dnia czwartego podróży po wielkiej rzece, zdarzyło się coś zgoła nieoczekiwanego.
Około godziny trzeciej nad ranem mianowicie, dał się słyszeć jakiś głuchy, z oddali idący szum. Zatrwożony Dick natychmiast przywołał do siebie Herkulesa i rozkazał mu wsłuchać się w te dalekie echa, jaknajuważniej.
— To szum morza — powiedział olbrzym po chwili, a oczy rozbłysły mu radością.
— Nie — odpowiedział Dick — to nie jest szum fal, jest on mi znany zbyt dobrze, bym go nie miał poznać natychmiast.
— A więc cóż to jest takiego?
— Doczekamy się dnia, to wtedy się dowiemy.
Herkules wrócił na tył łodzi, do swego wiosła sterowego, zaś Dick pozostał na przodzie, pilnie nasłuchując dalej.
Gdy zaczęło się rozjaśniać, Dick zauważył w odległości jakiejś mili od nich, jakby jakiś obłok nad rzeką.
— Do brzegu! — zakomenderował wtedy natychmiast — to wodospad! Jak najprędzej do brzegu!
Młody wódz się nie mylił. O jakie pół mili przed nimi wody rzeki spadały w dół z taką gwałtownością, że gdyby łódź podpłynęła jeszcze paręset stóp — byłaby zginęła w otchłani.
Herkules paroma mocnemi uderzeniami wioseł zwrócił łódź ku lewemu brzegowi, porosłemu gęstym, wysokopiennym lasem. Dick Sand z niepokojem spoglądał w tę gęstwinę, leśną, w lęku, co ona w swem wnętrzu za niebezpieczeństwa kryć może?. Zwróciło jego uwagę przytem niezwykłe zachowywanie się psa.
W miarę zbliżania się ku brzegowi, Dingo ujawniać zaczynał bowiem coraz większy niepokój. W jego rozumnych oczach widniał wielki jakiś smutek, lecz i wściekłość zarazem.
— Popatrzcie — zawołał w pewnej chwili mały Janek, obejmujący za szyję swego ulubieńca — Dingo płacze! Naprawdę płacze!
Uwaga ta przyjęta została przez wszystkich w milczeniu.
Gdy łódź była oddalona o jakieś dwadzieścia stóp od brzegu, Dingo jednym susem z niej wyskoczył i popłynął sam do brzegu, a gdy się do niego dostał, popędził do lasu i wkrótce znikł za drzewami.
W minutę potem i łódź dobiła do brzegu, gdzie Herkules przymocował ją mocno do drzewa mangowego, a następnie wszyscy udali się do lasu na poszukiwania Dinga.
Bardzo szybko go znaleźli. Rozumne zwierzę wartowało przy ziemi. tropiąc jakiś ślad widocznie.
Gdy Dingo ujrzał zbliżających się Dicka z dubeltówką i Herkulesa z toporem w ręku, zagłębiać się zaczął w gęstwinę, ciągle zwracając swój łeb w stronę za nim podążających, jakby prosząc ażeby szli za nim.
Po przejściu kilkuset kroków oczom idących ukazała się mała chatka, z gałęzi drzew uczyniona, na widok której Dingo zawył boleśnie, a następnie z łbem pochylonym wszedł do niej.
Dick i Herkules w milczeniu podążyli za nim, a gdy się w chacie tej znaleźli, ujrzeli na podłodze ludzki szkielet, którego kości zczerniały już zupełnie.
Na środku małej izdebki stał stół z pnia drzewnego uczyniony, na powierzchni którego ostrym nożem wycięte były dwie litery: „S. V“
— „S. V.“ — zawołał Dick — te same litery, które Dingo ma na swej obroży wyryte.
Na pniu, obok liter leżało małe pudełeczko miedziane, pozieleniałe zupełnie. Gdy Dick je otworzył, wypadł z niego kawałek papieru, zapisanego drżącym, nierównym charakterem. Można było, aczkolwiek z trudem, odczytać słów:
„Jestem śmiertelnie ranny... i okradziony przez przewodnika mego, Negora. Dn. 3 gru dnia 1871 r., w odległości 120 mil od morskiego brzegu. Dingo!... do mnie!
Tych kilka słów wyjaśniało wszystko.
Samuel Vernon, podróżnik francuski, powziął zamiar przejścia przez Afrykę centralną w towarzystwie swego psa jedynie. Gdy się już znalazł w Angoli, wziął sobie za przewodnika europejczyka, Negora, Przybywszy nad brzegi Kongo, zamieszkał w małej chacie, w której zdrajca Negoro zabił go wiarołomnie, ażeby go następnie ograbić. Po zabójstwie nikczemnik uciekł, oczywiście, lecz wpadł w moc portugalczyków, którzy go skazali na dożywotnie więzienie. Jak jest to już wiadome czytelnikom naszym, zdołał on z więzienia się wydobyć i uciec do Nowej-Zelandji.
Nieszczęśliwy Vernon, przed zgonem miał najwidoczniej tyle jeszcze siły, iż zdołał skreślić ową kartkę, która wyjawiała nazwisko mordercy i powód spełnionej zbrodni.
Przy trupie swego pana, wpatrując się w litery na pniu wyryte, Dingo długie zapewne przesiedział godziny i tym sposobem wbił je sobie w pamięć do tego stopnia dobrze, że je w przyszłości rozpoznawał.
Po dłuższej chwili rozmyślań nad losem nieszczęśliwego podróżnika, Dick i Herkules krzątać się zaczęli około oddania ostatniej posługi doczesnym szczątkom zmarłego, gdy nagle Dingo ze wściekłem ujadaniem wypadł z chaty.
W tym samym momencie rozległ się w pobliżu oszalały krzyk rozpaczy.
Herkules, słysząc to, pierwszy wypadł z chaty, a za nim pozostali, i wszyscy ujrzeli Nogora, już na ziemię powalonego, a nad nim Dinga, który wpił swa ostre kły w gardło nikczemnika.
Zmierzając do ujścia Zairu, ażeby stamtąd odjechać do Ameryki, zbrodniarz ten, pozostawiwszy eskortę swą nad brzegami rzeki, sam udał się do chaty, zamieszkałej ongi przez Samuela — Vernon’a, Zaś przybył tam po to, by zabrać teraz złoto, ongi zrabowana, które, po dokonaniu zbrodni, zakopał w ziemi.
Nasi tułacze złoto, to ujrzeli teraz, gdyż o kilkadziesiąt, kroków poza chatą widniał świeżo wykopany dołek, a w nim kilkadziesiąt sztuk luidorów.
Herkules rzucił się ku miejscu walki, by wyrwać zbrodniarza z paszczy rozjuszonego Dinga, lecz pomoc ta okazała się spóźniona. Nędznik dogorywał, mając gardło zupełnie przegryzione. Sprawiedliwość Baska dosięgła go w tem samem miejscu, na którem dokonał jednej ze swych zbrodni.
Zbrodniarz Nogoro żyć przestał, lecz czarni żołnierze, jego eskortę stanowiący, znajdowali się w pobliżu niewątpliwie i mogli się zjawić w każdej chwili, w poszukiwaniu swego wodza.
Dick Sand i pani Weldon zaczęli się naradzać wobec tego, co im czynić wypada? Nie ulegało już teraz wątpliwości, że rzeka po której płynęli, był Kongo, nazywana również Zairem, a także Lualabbą, lub Quango. Z kartki pośmiertnej Samuela Vernon’e wiedzieli ponadto, iż znajdują się w odległości 120 mil od jej ujścia.
Podróżować dalej łodzią było niemożliwe, z przyczyny olbrzymich wodospadów, należało więc iść dalej pieszo, dopóty przynajmniej aż katarakty się nie skończą. Wtedy można było zbudować tratwę i płynąć dalej z prądem rzeki.
Bez dłuższych namysłów przyjaciele nasi wspólnemi siłami pochowali śmiertelne szczątki zmarłego podróżnika i szybko udali się w drogę.
Cierpienia i trudy rozbitków naszych skończyć się miały prędzej, aniżeli się tego spodziewali.
W dwa dni później, dnia 20 lipca, tułacze nasi spotkali karawanę, dążącą do Embema, miasta znajdującego się u ujścia Kongo właśnie. Byli to portugalscy kupcy, handlujący kością słoniową. Przyjaciele nasi przyjęci zostali przez nich nad wszelki wyraz życzliwie i resztę podróży odbyli bez najmniejszych już przygód, zupełnie szczęśliwie.
Dnia 11 sierpnia karawana przybyła do celu swej podróży i pani Weldon wraz z całą swą gromadką znalazła u władz przyjęcie jaknajżyczliwsze. Po krótkim odpoczynku, wsiedli wszyscy na statek, do Panamy odchodzący i szczęśliwie dopłynęli do brzegów Ameryki.
Telegram posłany do San Francisco zawiadomił pana Weldona o szczęśliwym powrocie z Afryki jego małżonki i synka, a dnia 25 sierpnia cała gromadka przyjaciół naszych znalazła się w stolicy Kaliforni.
Jakób Weldon, gdy się dowiedział o czynach i wysiłkach bohatera naszej powieści, pokochał go jak syna. Herkules również był przyjęty do domu państwa Weldon, w charakterze przyjaciela.
Co się tyczy kuzyna Benedykta, to ten natychmiast po przybyciu do domu państwa Weldon, miał tyle czasu zaledwie, że zdołał z wielkim pośpiechem uścisnąć rękę pana domu, gdyż zasiadł natychmiast do pracy w swym gabinecie.
Co do Dinga, to ten stał się nieodstępnym towarzyszem Janka i działo mu się do tego stopnia dobrze, że cukru nie chciał jadać, lecz jedynie kremowe czekoladki.
Dick Sand jeszcze w Afryce doszedł do przekonania, że zdołałby uniknąć wszystkich nieszczęść, gdyby jego wiedza była większą, to też natychmiast po powrocie bardzo energicznie wziął się do nauki i po trzech latach wytrwałych trudów zdał egzamin na szypra, z oznaczeniem nawet, co sprawiło, iż został natychmiast prawdziwym już kapitanem, na jednem ze statków Jakóba Weldona.
I byłby zupełnie szczęśliwy, gdyby nie jedna myśl, która go stale prześladowała. Bezustannie myślał mianowicie o starym Tomie, o jego synie, Batym, wreszcie o Austenie i Akteonie.
A i dla pani Weldon niewiedza, co się dzieje z byłymi towarzyszami wspólnie przeżytej niedoli? — była przyczyną niejednej nieprzespanej nocy.
Pan Weldon dokładał wszelkich usiłowań, ażeby odnaleźć miejsce ich pobytu, co wkońcu pomyślnym zostało uwieńczone skutkiem, dzięki handlowym stosunkom, jakie dom Jakóba Weldona na całym miał świecie. Otrzymał zawiadomienie mianowicie, iż Tom wraz z towarzyszami zostali sprzedani w Zanzibarze pewnemu bogaczowi, mającemu swe plantacje na Madagaskarze.
Pan Weldon wydał natychmiast, gdy się tylko o tem dowiedział, polecenie wykupienia ich i dn. 15 listopada 1877 r. Tom, Baty, Austyn i Akteon znaleźli się w domu Jakóba Weldona.
Na ich cześć w dniu tym została wydana, w domu zacnego właściciela okrętów, uczta w czasie której pan Weldon wzniósł toast na zdrowie „piętnastoletniego kapitana“.