Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 1/15
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piętnastoletni kapitan |
Wydawca | Nowe Wydawnictwo |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy tak były kapitan „Pilgrima“ przyglądał się szczątkom swego statku, nagle omal go nie przewrócił Dingo, który z głośnem szczekaniem pędził jak szalony ku rzece.
— Oho! — zawołał wtedy Dick — mamy coś nowego. Nie może ulegać wątpliwości, iż przy ujściu tej rzeczki znajduje się człowiek. I nie Negoro, bo pies ujadałby wtedy zajadlej. Trzeba będzie pójść za nim.
— Hej!... Baty, Akteonie i Herkulesie — zawołał głośno, zwracając się w stronę groty — weźcie broń, a i mnie również podajcie karabin, i chodźcie za mną.
Dick poskoczył jeszcze ku grocie, ażeby powiedzieć pani Weldon, z jakich przyczyn się oddala, a następnie na czele swego oddziału pospieszył ku rzece, kierując się głosem Dinga.
Gdy doszli nakoniec, ujrzeli brytana ze zjeżoną szerścią i szczekającego bezustannie, bez specjalnej nienawiści wszelako.
W oddaleniu kilkudziesięciu kroków stał jakiś człowiek, europejczyk niewątpliwie, w najmniejszej mierze do portugalczyka bynajmniej niepodobny.
Dick zaczął nieznajomemu się przypatrywać. Stał on nieruchomo na miejscu, najwidoczniej ukazaniem się przybyłych mocno zdziwiony, a nawet jakby przestraszony nieco. W ręku miał broń gotową do strzału.
Gdy jednak usłyszał przyjazne okrzyki pozdrowienia, jakie przesyłał mu Dick, a za nim murzyni, zarzucił broń na ramię i również przesłał kapeluszem znak powitania.
Był to mężczyzna lat około czterdziestu, silnie ogorzały, przyczem jednak na jego pełnej twarzy jednej nie było zmarszczki. Łysinę natomiast miał potężną i ona jedynie mówiła, iż był to człowiek już w sile wieku. Pozatem jego postać ujawniała siłę i gibkość. Z rudawych włosów Dick wyprowadził wniosek, iż był to prawdopodobnie anglik, lub amerykanin, do anglo-saksońskiej należący rasy.
Gdy nieznajomy zbliżył się do Dicka, przemówił pierwszy, po angielsku, z niezwykle przyjaznym uśmiechem:
— Pozdrawiam was na amerykańskiej ziemi, przyczem mam nadzieję, że jesteście amerykaninami również?
— Tak jest, w Ameryce, wszyscy, zostaliśmy urodzeni — odpowiedział Dick.
— Mieszkańcami Ameryki Południowej jesteście zapewne? — pytał dalej nieznajomy nad wyraz uprzejmym tonem, jakby przepraszające nim za swą ciekawość.
— Nie, panie, jesteśmy obywatelami Stanów Północnej Ameryki — odpowiedział młody chłopiec, Nazywam się Richard Sand i pochodzę z New-Yorku.
Odpowiedzią tą nieznajomy ucieszył się bardzo najwidoczniej i serdecznie wyciągnął dłoń do uścisku, którą Dick przyjął grzecznie, lecz bardzo zimno.
— Muszę przyznać, iż jest to dla mnie nadzwyczaj miłe spotkanie. Któżby się mógł spodziewać ujrzeć ziomka w takiej pustyni!? Zechciej mi opowiedzieć, mój młody przyjacielu, co za niezwykłe losy sprowadzić cię mogły do tego pustkowia?
W tejże chwili ku rozmawiającym zbliżyła się pani Weldon, na widok której nieznajomy z ugrzecznieniem zdjął kapelusz, składając przybyłej ukłon głęboki.
— Statek nasz rozbił się o nadbrzeżne skały i byliśmy zmuszeni poniewoli do wylądowania na tym pustynnym brzegu.
Na twarzy nieznajomego wyraźnie przebiły się uczucia bólu i współczucia, zaś jego wzrok pobiegł w dal, ku morskiemu pobrzeżu, jakby pragnął zobaczyć ślady katastrofy, o której przed chwilą się dowiedział.
Młoda kobieta domyśliła się znaczenia wzroku tego i odpowiedziała nań ze smutnym uśmiechem:
— Niestety, po naszym statku nie pozostało już śladu nawet. Dzisiejszej nocy fale przypływu rozniosły jego resztki. Wybrzeża tej krainy okazały się bardzo niegościnnymi dla nas.
— Nazwę której próżno staramy się odgadnąć — wtrącił zręcznie do rozmowy zapytanie to Dick Sand.
Nieznajomy ze zdziwieniem spojrzał na młodzieńca.
— Jesteście państwo na wybrzeżach Ameryki Południowej. Jakim sposobem mogliście nie wiedzieć o tem?
— Że jesteśmy w Ameryce, wiedzieliśmy sami — odpowiedział z małą urazą w glosie Dick — przypuszczaliśmy nawet, że burza wyrzuciła nas na brzegi Peru... Czy tak jest istotnie?
— Niezupełnie, mój młody przyjacielu. Peru znajduje się nieco bardziej na północ. Znajdujecie się w Boliwji.
— Czy podobna? — zawołał Dick ze zdziwieniem.
— A nawet — w południowej Boliwji — spokojnym głosem uzupełnił daną informację nieznajomy, — w pobliżu Chili.
— W takim razie jakżeż się nazywa ta zatoka? — zapytał Dick, ręką wskazując na morze.
— Nie potrafię ci odpowiedzieć na to, mój młody przyjacielu, a to z przyczyny, że po raz pierwszy jestem nad brzegami morza w tej okolicy, aczkolwiek wnętrze kraju znam dosyć dobrze.
Dick z uwagą zaczął rozmyślać nad słowami nieznajomego. Zgadzały się one w gruncie rzeczy z jego obliczeniami. Zamiast pod 27, lub 35 stopniami szerokości, znajdowali się pod 25. Drobna to była omyłka. Wątpić przytem w prawdę słów nieznajomego nie było najmniejszej przyczyny, tym bardziej, iż tłumaczyły one w sposób oczywisty pustynność pobrzeża. Boliwja wogóle jest krajem bardzo słabo zaludnionym, na południu zwłaszcza, z racji swego bardzo niezdrowego klimatu, a także dzięki nieprzystępności swych brzegów, usianych rafami i skałami.
Po zastanowieniu się nad tymi wszystkimi faktami, Dick zwrócił się do nieznajomego z ponownem zapytaniem:
— Sądząc ze słów pańskich, jesteśmy więc bardzo dalecy od Limy?
— Oczywiście. Lima się znajduje dość daleko ztąd, na północy. Ot w tym kierunku należałoby iść do niej.
I nieznajomy ręką wskazał las, dając do zrozumienia, iż przez las ten właśnie idzie do Limy droga.
Pani Weldon uważnie śledząca każdy ruch nieznajomego i każde jego ważąca słowo, ze względu na zniknięcie Negora, a jednocześne prawie zjawienie się nieznajomego, musiała przyznać, iż absolutnie nic nie uprawomacniało do podejrzeń. Odpowiedzi nieznajomego były, o ile się zdawało: jasne, proste, szczere, pewną nawet życzliwością jakby tchnące.
— Wybaczyć mi pan zechce me niewłaściwe być może zapytanie — odezwała się wreszcie — lecz mam wrażenie, że pan nie jesteś stałym mieszkańcem tego kraju?
— Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, tak samo jak i państwo. Nazywam się William Harris — odpowiedział amerykanin, kłaniając się nisko.
— Ja zaś jestem żoną znanego w San Francisco właściciela statków, Jakóba Weldona, — odpowiedziała młoda kobieta uprzejmie, wyciągając ku nieznajomemu swą drobną, choć nieco opaloną dłoń.
— Od bardzo dawna nie byłem już w swej ojczyźnie — prowadził dalej rozmowę amerykanin — urodziłem się w Filadelfji, lecz od lat już dwudziestu przesiedliłem się do Boliwji, ze względu na rodzinę moją, która tutaj się znajduje.
— I mieszka pan już tutaj od tego czasu stale?
— Nie, pani. Mój dom znajduje się o wiele dalej na południe, na samej granicy Chili. W obecnej chwili dążę do Atakama, znajdującej się na północo-wschodzie.
— Czyżbyśmy się znajdowali na granicach tej pustyni? — zapytał z niepokojem Dick.
— Tak jest, mój młody przyjacielu. Równina, albo jeżeli chcecie tak ją nazywać: pustynia Atakama, rozpoczyna się tym lasem właśnie, kończy się zaś łańcuchem gór, które zamykają horyzont. Jest to okolica bardzo ciekawa, a jednocześnie bardzo mało znana.
— I pan, panie Harrison, sam odbywasz tę podróż? — zainteresowała się pani Weldon — myślę, że nie jest to nazbyt bezpieczne, z tej choćby przyczyny, że pojedyńczy człowiek łatwo przecież zabłądzić może?
O, ja nie po raz pierwszy znajdować się będę w tym lesie. Oprócz zaś tego, o jakieś 200 mil (angielskich) ztąd, w kierunku północnym, znajduje się ferma, San Felice, do mego brata należąca, do którego się udaję właśnie w sprawach familijnych. Jeżelibyście państwo zechcieli przyjąć mnie do swego towarzystwa, — o ile trwacie, oczywiście, w zamiarze udania się do Limy — to moglibyśmy tę część drogi odbyć razem. Ręczę przytem, iż bylibyście przyjęci przez brata mego jaknajgościnniej w świecie; ponadto moglibyście uzyskać tam pomoc, któraby wam pozwoliła na odbywanie dalszej podróży w warunkach wygodniejszych i gwarantujących wszelkie bezpieczeństwo.
Tak bardzo uprzejme zaproszenie chwyciło za serce panią Weldon, która pospieszyła z serdecznemi podziękowaniami.
Amerykanin podziękowania te przyjął w uprzejmem milczeniu, a chcąc zmienić temat rozmowy najwidoczniej, obojętnie zapytał:
— Ci czarni, to niewolnicy państwa zapewne?
— W Stanach Zjednoczonych niewolnictwo zostało już zniesione. Czyżby pan o tem nie wiedział? — z pośpiechem odpowiedziała pani Weldon, chcąc zatrzeć przykrość, jaką zapytanie amerykanina musiało sprawić Herkulesowi i jego towarzyszom.
Mr. Harrison naprzód chłodnym okiem spojrzał na murzynów, a następnie ozięble odpowiedział:
— Ach, prawda!... Zapomniałem, że wojna 1862 r. rozwiązała tę sprawę na niekorzyść białej rasy!
— Ale my tak stoimy w lesie, a przecież mamy tutaj swe apartamenty, do których najuprzejmiej zapraszamy pana — z wesołym śmiechem odezwała się pani Weldon.
Mr. Harris zaproszenie to przyjął w milczeniu; ukłonem jedynie za nie dziękując.
W czasie powrotnej drogi, Dick głęboko zastanawiał się nad propozycją amerykanina odbycia wspólnej podróży do fermy San-Felice. Udanie się w głąb kontynentu, ażeby tym sposobem dotrzeć do ludzkich siedzib, było nieodzowne, lecz podróż zapowiadała się nie najlepiej, wszystko wskazywało, iż będzie ona długa i bardzo uciążliwa. Więc Dick się wahał czy mu wolno narażać panią Weldon i jej małego synka na podobne trudy?... czy nie lepiej by było, ażeby w podróż udał się on sam w towarzystwie jednego Baty’ego naprzykład tylko, pozostawiając panią Weldon pod opieką starego Toma i potężnego Herkulesa?
Więc postanowił te wszystkie swe wątpliwości przedłożyć nowemu znajomemu, i poprosić go o radę.
Ale Mr. Harris uspokoił go całkowicie.
Istotnie — mówił — droga do Limy, a nawet i do fermy San Felice tylko, jest długa i dosyć uciążliwa, boć przecie przechodzić będziemy przez puszczę nieomal dziewiczą. Pani Weldon wszelako posiłkować się może mym wierzchowcem, którego pozostawiłem nad rzeczką, a którego oddaję jaknajchętniej do rozporządzenia mej rodaczki i jej małego synka. Co zaś do odległości, to idąc brzegami rzeczki, przy której spotkaliśmy się, mielibyśmy istotnie 200 mil do przebycia, jeżeli jednak pójdziemy wprost przez las, to skrócimy sobie tym znacznie drogę, o połowę przynajmniej, tak iż robiąc po dziesięć mil dziennie (16 kilometrów), co nikogo utrudzić zbytnio nie może, dotarlibyśmy do San Felice po upływie jakiegoś tygodnia. I jeżeli państwo macie wystarczająco duże zapasy żywności, to możemy śmiało choćby dziś jeszcze wyruszyć w drogę, bo te, które ja mam ze sobą, są wystarczające dla jednego zaledwie człowieka.
— O, żywności mamy aż nadto dosyć i chętnie podzielilibyśmy się nią, z panem w razie potrzeby — odpowiedziała pani Weldon.
— W takim razie i ta ostatnia trudność już nie istnieje — wesoło powiedział amerykanin — i moim zdaniem zrobiliśmy bardzo dobrze, gdybyśmy wyruszyli w drogę natychmiast, nie tracąc drogiego czasu.
Dick wszelako miał ciągle jeszcze jakieś wątpliwości. Jako marynarzowi ciężko było mu rozstawać się z morzem, perspektywa zagłębienia się w las nieznany nie nazbyt mu się uśmiechała. To też te swe wahania wypowiedział on w całej serji zapytań, z któremi się zwrócił do mr. Harrisa.
— Niech mi pan zechce powiedzieć, czy nie byłoby rozsądniej, byśmy, zapominając o Limie, udali się brzegami morza do pierwszego lepszego miasta nadmorskiego? Trudności podróży są wszędzie mniej więcej te same, droga nadbrzeżna z wielu względów wydaje się mi natomiast nie tylko bardziej racjonalna, lecz nadewszystko bezpieczniejsza.
Harris, gdy usłyszał te słowa, nachmurzył się zlekka, niczem jednak nie pokazał, że uwagi młodego chłopca nie przypadają mu do smaku, co się ujawniło w jego odpowiedzi.
— Bardzo możliwe, iż słuszność byłaby w całości po pana stronie, gdyby nie okoliczność, że najbliższe portowe miasto znajduje się w odległości 600 mil.
— A czy nie moglibyśmy tak tutaj doczekać się nadpłynięcia jakiegoś statku, z liczby tych, które obsługują pobrzeże Peru, Boliwji i Chili? Niechby to była drobna łódź rybacka choćby.
— Mr. Harris, usłyszawszy zapytanie to, naprzód uśmiechnął się tylko, a dopiero potem odpowiedział:
— Czyżby pan nie zauważył, do jakiego stopnia. brzegi tego morza są niegościnne? To też wszystkie statki trzymają się o ile możności najdalej od tych niebezpiecznych brzegów. A i pan, mój młody przyjacielu, czyś spotkał choć jeden statek w czasie swej podróży?
Dick Sand ze smutkiem opuścił w dół głowę.
— A więc rzecz zdecydowana — rozstrzygnęła wątpliwości Dicka pani Weldon — przyjmujemy pańską pomoc, mr. Harris, i zgóry za nią dziękujemy.
— Pozwolę sobie doradzić w takim razie, byśmy wyruszyli w podróż dziś jeszcze; w początkach kwietnia bowiem rozpoczyna się tutaj pora deszczowa, podróżowanie w czasie której jest bardzo utrudnione.
W takim razie trzeba zająć się przygotowaniami — powiedział Dick energicznie.
— Hej, towarzysze — zawołał, zwracając się do murzynów — musimy się przygotować do drogi. Trzeba nam będzie wybrać przedewszystkiem potrzebne przybory oraz zapasy żywności, a następnie podzielić to wszystko tak, by każden z nas miał coś do dźwigania.
— Panie Sand — odezwał się Herkules — niech mi pan pozwoli, bym ja poniósł wszystko.
— Nie, nie mogę się zgodzić na to, poczciwy Herkulesie, byłoby to niesprawiedliwością, by jeden z nas tylko uginał się pod nadmiernym ciężarem, inni zaś szli swobodnie.
— No, tego kolosa nie tak łatwo by było zamęczyć pracą — zauważył Harris, oglądając młodego atletę wzrokiem urodzonego handlarza niewolników — drogo zapłaconoby za ciebie na afrykańskich targowiskach!
— Nie jestem na sprzedaż — odparł mrukliwie murzyn.
Gdy zostało zdecydowane, że zapasów żywności wziąć należy tyle tylko, by starczyło ich na dni dwanaście, pani Weldon zaprosiła mr. Harrisa na śniadanie.
— Uprzejmie dziękuję za łaskawe zaproszenie i przyjmuję je najchętniej — odpowiedział amerykanin — lecz pozwolą mi państwo, iż przedtem sprowadzę tutaj mego wierzchowca.
— Czy pan pozwoli, żebym mu towarzyszył? — zapytał Dick.
— Ależ z największą. przyjemnością, mój młody przyjacielu. Przy sposobności pokażę ci kierunek, w jakim płynie widziana przez nas rzeczka.
Gdy para świeżo zaznajomionych udała się w niedaleką drogę, pani Weldon pośpieszyła do groty, ażeby pomódz Noon w przygotowaniu śniadania, z którem wystąpić pragnęła o ile możności najwspanialej. Wydobyła najdelikatniejsze więc konserwy i wkrótce zapach gotowanej szynki i aromat narkotycznej kawy w najwyższym gatunku wypełniły całą grotę.
Gdy to się działo, Harris i Dick zapuścili się w las, w którym znaleźli łatwo przywiązanego do drzewa konia.
W powrotnej drodze Dickowi przyszła do głowy myśl, zadać amerykaninowi pytanie, którego ten z pewnością się nie spodziewał:
— Niech mi pan zechce wybaczyć me zapytanie, panie Harris, czy pan jednak nie spotkał kiedykolwiek w swych podróżach portugalczyka, imieniem Negoro?
— Negoro? — zapytał amerykanin, z miną człowieka nie rozumiejącego o co chodzi — któż to jest taki?
— Był on naszym kucharzem na statku — powiedział Dick, nie spuszczając wzroku z nieznajomego — uratował się z rozbicia razem z nami, a następnie przepadł nie wiadomo gdzie.
— Może utonął, biedaczysko? — dobrodusznie zapytał Harris, udając że nie zauważył badawczego spojrzenia młodego chłopca.
— Nie, panie, nie utonął on bynajmniej, twierdzić to mogę z całą pewnością, gdyż cały wieczór wczorajszy spędził on w grocie wraz z nami. Następnie znikł. Więc sobie pomyślałem, że może pan go spotkał nad brzegami tej rzeczki?
— Nie, panie, nie spotkałem nikogo. Jeżeli jednak ten wasz kucharz, jak pan przypuszcza, udał się istotnie do lasu, to go może, błąkającego się, gdzie spotkamy?
— Możliwe — odpowiedział w zamyśleniu Dick, uspokojony widocznie jasnemi odpowiedziami amerykanina.
Ze śniadaniem, które mówiąc nawiasem było wyborne, załatwiono się bardzo prędko i jeszcze przed południową godziną nasza karawaną, ruszyła w drogę.