Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 1/14

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 14.

Co dalej.

Jakieby nie było położenie naszych podróżników, mogli być oni niemniej wdzięczni niebiosom za to, iż rozbicie się statku miało miejsce tak blisko brzegu, a także iż ląd ten był Ameryką, skąd już wcześniej, czy później będą się już mogli dostać względnie łatwo do San Francisco.
Co do „Pilgrima”, to o jego uratowaniu nie mogło być mowy. A zresztą, za parę dni najdalej rozniosą go fale bez śladu, jego spód bowiem był w zupełności strzaskany.
Dalszymi losami gromadki, jego opiece powierzone, Dick nie martwił się zbytnio. Przypuszczalnie znajdowali się oni na wybrzeżach Peru, to też zdawało się być rzeczą niewątpliwą, iż w krótkim czasie dojdą oni do siedzi ludzkich, gdzie znajdą pomoc, która da im możność dalszego podróżowania.
Na razie, znajdowali się oni w miejscowości pustynnej zupełnie. Była to równina piaszczysta, usiana licznemi skałami i pełna rozpadlin, w oddaleniu paru kilometrów widniał las, na północy, o dwa, trzy kilometry od miejsca rozbicia toczyła swe wody jakaś mała rzeczka, nad brzegami której rosły jakieś nieznane im drzewa, do platanów podobne. Gór nie było widać zupełnie, lecz Dick tłómaczył to sobie tym, że las rósł na wzniesieniu, a więc zasłaniał gęstwiną swych drzew łańcuch górski.
Wszędzie nad brzegiem unosiły się całe stada najrozmaitszego ptactwa, roślinność również była bardzo bujna i bogata, nigdzie natomiast widać nie było najmniejszego choćby śladu ludzkich siedzib. Nigdzie słupy dymów nie wznosiły się w powietrze, słowem nic nie wskazywało, ażeby ta część lądu była zamieszkała.
Ze zdumieniem wciąż wzrastającem patrzał na to wszystko Dick, nie bez trwogi zapytujący siebie, dokąd to, w jakie miejsca rzucił ich kaprys wichrów i fal?
Że ludzi nigdzie nie było, dowodziło tego również i zachowywanie się Dinga. Gdyby ci bowiem znajdowali się w pobliżu, pies napewno dałby znać o tem głośnem szczekaniem. Dingo natomiast, po wydostaniu się na brzeg, ani razu jeszcze nie wydobył z siebie głosu, biegał jedynie na wszystkie strony jak oszalały, jakby w poszukiwaniu czegoś, czy kogoś; to znów z łbem opuszczonym zdawał się węszyć ślady jakieś, przyczem chwilami wył cicho, niedosłyszalnie nieomal.
— Co się temu psu stało, spojrzyj no, Dicku? — ze zdziwieniem zapytała w końcu pani Weldon.
— Mam wrażenie, jakby pies ten odnajdywał jakieś dawne ślady. Sądząc z tego przypuścićby można, że Dingo już tutaj byt kiedyś — odpowiedział młody chłopiec, który od dłuższego już czasu nie spuszczał wzroku z Dinga.
— Pies robi to samo zupełnie, co Negoro — niespodzianie odezwał się stary Tom, wskazując ręką na północ w stronę rzeczki — niech pan spojrzy, kapitanie, przecież Negoro najwyraźniej bada starannie pobrzeże strumienia, jakby na niem szukał czegoś?
— Bardzo możliwe, iż w słowach twych, Tomie, mieści się prawda — odpowiedział Dick Sand w głębokiom zamyśleniu. O, gdybyśmy znać mogli myśli tego człowieka!
— Cóż w tym trudnego, kapitanie? — odezwał się Herkules — rozkaż tylko, o możnaby go bez większego trudu zmusić do mówienia.
Lecz Dick naprzód głową dał znak przeczenia, a następnie mówić zaczął:
— Nie, nie, Herkulesie, uciekać się do podobnych czynów nie mamy żadnego prawa. Nie mieliśmy go nawet na statku, a cóż dopiero tutaj, na lądzie, na którym Negoro jest już zupełnie wolny, nie skrępowany żadnemi zobowiązaniami. Negoro w tej chwili jest wolny zupełnie i wolno mu robić co chce.
A Negoro znał to swoje prawo niewątpliwie. Gdy tylko wydostał się na brzeg, oddalił się natychmiast od całej reszty rozbitków, bez jednego słowa usprawiedliwienia się, bez zapytania, czy mu odejść wolno?
Wkrótce przestano myśleć o nim, zwłaszcza iż ważniejsze sprawy były na głowie. Przedewszystkiem wynaleźć należało jakieśkolwiek na noc schronienie. Na otwartem bowiem powietrzu pozostawać było niebezpiecznie. Ponadto negrzy zajęci byli wyławianiem sprzętów, które w obfitości wyrzucały fale z rozbitego „Pilgrima“. Tym sposobem na brzeg dostały się skrzynie z mięsnemi konserwami, z sucharami i innymi zapasami, tak iż o żywność troszczyć się nie było potrzeby, na czas dłuższy nawet. — Herkules przyniósł następnie parę gallonów wody z rzeczki. Co się zaś tyczy schronienia, to małemu Jankowi udało się je wynaleźć. Była to pieczara, falami morza przed wiekami wyżłobiona.
Istotnie grota ta nadawała się jak nie można lepiej na schronienie, była bardzo obszerna i zupełnie sucha.
Było wtedy już pod wieczór, to też wszyscy bardzo szybko znaleźli się w grocie, w której Baty z Austonem rozpalili suty ogień, przy którym Noon przygotowała w krótkim czasie gorący posiłek, jaki wszyscy spożywać zaczęli z wielkim apetytem.
W czasie tej zaimprowizowanej wieczerzy, przy wejściu do pieczary ukazał się Negoro, który mimo swą samodzielność uznał najwidoczniej za korzystne dla siebie przyjmować udział w spożyciu posiłku przez innych przygotowanego i należącego do innych również.
W ogólnej rozmowie nie przyjmował wszelako żadnego udziału, natomiast z uwagą przysłuchiwał się wszystkiemu temu, co o przyszłości radzono.
Przedewszystkiem pani Weldon podziękowała Dickowi za jego wszystkie dotychczasowe trudy, mówiąc, iż tylko dzięki niemu nie spoczywają teraz na dnie oceanu, zaś skończyła swą przemowę słowy:
— Jak byłeś na statku naszym kapitanem, Dicku, tak bądź i teraz naszym nietylko przywódcą, ale i opiekunom, naszym zbawcą.
— Hurrah, niech żyje nasz wódz i opiekun, kapitan Dick Sand! — zawołali jednym głosem murzyni, powstając z entuzjazmem ze swych miejsc.
— A więc, — mówiła dalej pani Weldon — jesteś naszym wodzem, Dicku, rozporządzaj przeto nami, kieruj i radź, co robić mamy, ażeby się wydobyć z naszego trudnego położenia?
Oczy wszystkich zwróciły się wtedy na pobladłą twarz młodego dowódcy. Nawet Negoro nie spuszczał z niego wzroku.
Dick, wzruszony dowodami tego uznania, po dłuższej chwili namysłu odpowiedział zwolna:
— Dziękuję ci droga, przybrana matko moja, za zaufanie, jakiem mnie, niezasłużonie, obdarzasz. I wam dziękuję, przyjaciele moi. Co zaś się tyczy położenia naszego, to przedewszystkiem zastanowićby się należało nad tym, gdzie się w obecnej chwili znajdujemy? Otóż ja przypuszczam, że statek nasz rozbił się na wybrzeżach Peru, lecz zastrzegam się odrazu, iż jest to mój osobisty domysł jedynie, który bardzo łatwo mylnym okazać się może. Zaś te moje przypuszczenia opieram na tym, iż nadbrzeżna linja Peru jest pustynną. właśnie, niezamieszkałą; ciągnie się przytem na bardzo dużej przestrzeni; dotarcie więc do ludzkich siedzib może się okazać nie tak łatwe dla nas.
— Cóż więc poczynać mamy teraz, jak sobie radzić? — zapytała pani Weldon. Niemożliwością przecież jest dla nas oczekiwać tutaj nadejścia pomocy, która może nie przyjść nigdy.
— Otóż to właśnie — odpowiedział Dick — nie możemy tutaj czekać, to znaczy: musimy udać się w podróż. I to w podróż bardzo uciążliwą i bardzo daleką, być może. Podróż podobna domaga się przygotowań. Niezbędne są dla nas zapasy żywności, niektóre narzędzia, broń wreszcie. By to wszystko zdobyć, musimy raz jeszcze udać się na statek, by zabrać zeń wszystko, co nam może być potrzebne.
Rada ta wydała się wszystkim doskonałą, to też wszyscy murzyni, pod przewodnictwem Dicka, bez względu na noc, udali się na statek, do którego dostać się było można suchą prawie nogą. Gdy gromadka nasza, dostała się na pokład, odrazu przekonała się, że część ładunku, znajdującego się na przodzie okrętu, zabrały już fale, pozostała jednak reszta nie została jeszcze zalana wodą i w dobrym się znajdowała stanie. Zabrano przedewszystkiem broń, pomiędzy którą znalazły się dwa dalekonośne karabiny, kilka dubeltówek i parę rewolwerów. Proch i kule znajdowały się w kajucie kapitana Hulla, w jaknajlepszym stanie. Zabrano wreszcie aż nadto wystarczającą ilość żywności, trochę bielizny i parę ciepłych pledów, dla pani Weldon i jej synka. Wzięto nakoniec potrzebną ilość siekier, długich myśliwskich noży i t.p.
Gdy już miano opuścić statek ostatecznie, Dick przypomniał sobie polecenie pani Weldon zabrania z podręcznej szkatułki, znajdujących się tam pieniędzy i kosztowności. Nie znalazł ich jednak. Kto mógł zabrać w takim razie złoto i brylanty? Na murzynów podejrzenie paść nie mogło, z tej choćby tylko przyczyny, iż ani jeden z nich nie odłączał się na moment od reszty gromadki. Uczynić to mógł przeto jeden Negoro tylko. Fakt ten do tego stopnia wzburzył Dicka, iż już chciał wydać Herkulesowi rozkaz pochwycenia portugalczyka, rozwaga jednak nie pozwoliła mu uczynić tego następnie. Jeżeli Negoro zrobił to nawet, to przecież nie nosi tego złota przy sobie, lecz z pewnością zdążył już je zakopać. — Winy przeto dowieśćby mu nie można w każdym razie.
I tak portugalczykowi kradzież uszła na sucho, gdyż i pani Weldon zgodziła się z punktem widzenia Dicka, iż niemożliwością jest oskarżać kogoś o złodziejstwo, nie mając w ręku dowodu winy.
Zresztą Negora karać byłoby już bardzo trudno, ponieważ znikł bez śladu i na noc nie powrócił.
Nazajutrz, po doskonale przespanej nocy, Dick, po wyjściu z groty ze smutkiem się przekonał, że fale, w czasie przypływu, uniosły „Pilgrima“ naprzód w górę, a następnie rozbiły go o skały, tak iż tylko pływające po morzu resztki mówiły jeszcze o niedawnem istnieniu pięknego statku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.