Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 1/13

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 13.

U brzegów.

Na szczęście, w dniu 28 marca siła wiatru słabnąć zaczęła nakoniec, tak iż nazajutrz pod wieczór bezmiary morza przyjmować zaczęły normalny swój wygląd. Kołysania statku ustały.
Gdy tylko pani Weldon fakt ten zauważyła, wyszła natychmiast na pokład, by zmusić Dicka do udania się na spoczynek.
Lecz młody chłopiec, jak prawdziwy kapitan, ani chciał słyszeć o tym.
— Co, ja mam się wysypiać, gdy żagli nie mamy jeszcze na rejach? Nie pora myśleć o spoczynku teraz, lecz raczej gorączkowo wziąć się do pracy. A zresztą, czuję się zdrów i silny najzupełniej.
— Ani ja, ani mąż mój, nigdy ci, Dicku nie zapomnimy twego poświęcenia. Twa przytomność umysłu, roztropność, odwaga i energja, jakiej złożyłeś dowody, stwierdzają, że zupełnym już jesteś mężczyzną. To też jak tylko skończysz szkołę wyższą, otrzymasz natychmiast nominację na kapitana jednego z okrętów domu Jakóba Weldona. A mówię ci to nie tylko w swojem, ale i męża mego imieniu.
Porpurą oblała się twarz Dicka i łzy zabłysły w jego oczach.
— O, pani Weldon — zawołał — jesteś zbyt dobrą. dla mnie.
— Dicku — odpowiedziała młoda kobieta poważnie — dotychczas byłeś naszem dzieckiem przybranym jedynie, odtąd będziesz nam synem, który ocalił swą matkę i swego młodszego braciszka. Bo gdyby nie twoje bohaterskie wysiłki, huragan zatopiłby „Pilgrima“ niewątpliwie. Ja pierwsza przeto przyjmuję cię za syna i ściskam jako matka.
Po rozmowie tej dzielny chłopiec uczuł się bardzo pokrzepionym na siłach, spotęgowała się jego energja i moc ducha. To też natychmiast wziął się do umieszczania nowych żagli na rejach. Ciężka i trudna to była praca, lecz pod wieczór „Pilgrim“ znów płynął pod żaglami, jak na to pozwalał wiatr cichy i sprzyjający. Szybkość statku powiększyła się wtedy bardzo znacznie i dochodziła do 15 węzłów na godzinę.
Z jakąż bezmierną radością stanął wtedy Dick u rudla. Jego „Pilgrim“ nie był już bezwolną Igraszką wichru i fal, lecz płynął pod żaglami, w pożądanym kierunku!
Po upływie paru dni pogoda jednak znów się zmieniła na gorsze. Barometr ponownie opadać zaczął, a siła wiatru się wzmogła.
Lęk ogarnął Dicka. Czyżby los jeszcze jedną kazał im przetrwać burzę?
Siła wiatru wzmagała się jednak bardzo powolnie, fale również były o wiele mniejsze. I tak trwało dni parę.
Aż nakoniec dnia 6-go marca, Herkules, obdarzony z natury wyjątkowo dobrym wzrokiem, zawołał drżącym z radości głosem:
— Kapitanie, ziemia! Teraz już Amerykę mamy przed sobą napewno!
— Dick spojrzał. W dalekościach widniało wybrzeże, lecz nad wszelkie spodziewanie — płaskie, bez śladu gór. Być może iż mgły przysłaniały wysoki łańcuch Andów i z tej przyczyny nie było ich widać jeszcze?
„Pilgrim” płynął wprost ku lądowi temu, to też rósł on w oczach. Pobrzeże wszelako wbrew nadziejom zdawało się być zupełnie pustynne, bez śladu ludzkich siedzib. Nie było również ani zatoki, ani ujścia rzeki, do której wpłynąćby można.
Co gorsza, okazało się, iż brzeg jest skalisty, poprzedzony licznemi rafami, o które z szumem rozbijały się fale. Z przyczyny nie wystarczającej ilości żagli, Dick nie miał możności skierowania „Pilgrima“ na pełno morze, ażeby szukać dogodniejszego miejsca dla wylądowania, zwłaszcza iż wiatr z siłą wciąż wzrastającą pędził statek wprost na wybrzeże.
Nie było innego wyjścia. Trzeba było lądować!
Dick długo się wpatrywał w nieprzerwanie ciągnący się rząd raf i wysoko w górę wystrzelających z morza skał, a następnie w milczeniu, z pochyloną głową, wrócił do rudla, przy którym jego obecność była już niezbędna, ponieważ „Pilgrim“ nie więcej jak o milę był od brzegu oddalony.
Pani Weldon, Janek i inni w milczeniu spoglądali na niegościnne wybrzeże, gdy wtem drgnęli wszyscy.
To Dingo wyć zaczął przejmująco.
— Co to się ma znaczyć? — z przestrachem, instyktownie zniżając głos, zapytała pani Weldon — dlaczego Dingo tak żałośnie i długo wyje, patrząc na ten brzeg? Czyżby był on już tutaj kiedykolwiek?
— Albo przeczuwa nieszczęście — zrobił uwagę stary Tom — pamięta pani, jak wył, w chwili odjazdu kapitana Hulla? Zwierzęta więcej wiedzą od nas i niech nas Bóg ma w swej opiece.
Pani Weldon, po usłyszeniu słów tych, cicho opuściła się na kolana i zaczęła się modlić.
Dingo wył nieprzerwanie.
W tej samej chwili i Negoro ukazał się na pokładzie. Lecz był zupełnie inny, jak zazwyczaj. Zamiast zuchwalstwa — niepokój widniał w jego oczach. Był blady, zmięszany; wargi drżały mu widocznie.
— Spojrzyj, Tomie, — szepnęła pani Weldon do ucha starego murzyna, który najbliżej się niej znajdował — portugalczyk zdaje się również, jak i Dingo, poznawać ten brzeg.
— O, gdyby Dingo mógł mówić! — odpowiedział również cicho stary murzyn — mógłby on nam wtedy opowiedzieć bardzo wiele z pewnością o tym człowieku.
Dingo przestał wyć nakoniec, jakby bólem wyczerpany. Ucichł, a następnie się odwrócił, chcąc najwidoczniej się udać na swe zwykłe legowisko.
W tem oczy nabiegły mu krwią. Wściekły ryk wydarł mu się z gardzieli i jak oszalały rzucił się w stronę Negora, lecz ten momentalnie znikł za drzwiami swej kuchni, od których na szczęście się nie oddalał, gdyż inaczej rozjuszczony pies zadławiłby go chyba.
Gdy to się działo na przodzie okrętu, Dick w swej budce kapitańskiej wytężał wzrok, ażeby wynaleźć jakąś lukę pomiędzy rafami, któraby mu dała możność pomyślnego dotarcia do brzegu. Lecz rafy wyłaniały się z morza jedna po drugiej nieomal. Stawało się pewnikiem coraz większym, iż statku nie da się uratować, należało więc myśleć o tym jedynie, ażeby choć jego pasażerowie zostali ocaleni.
Gdy biedny piętnastoletni kapitan podobnie gorzkiemi myślami zatruwał swą duszę, zbliżyła się do niego pani Weldon. Wtedy Dick postanowił powiedzieć jej wszystko.
— Przed upływem pół godziny, pani, statek wpadnie na te skały i już na nich pozostanie, — rozbity. Nam jednak nic złego się nie stanie, ponieważ i bez statku zdołamy się łatwo wydostać na brzeg. — „Pilgrima “ Bóg nie pozwolił mi ocalić, niestety.
— Chłopcze! wiem przecież — odpowiedziała pełnym serdeczności głosem pani Weldon — iż uczyniłeś wszystko, co tylko było możliwe w zakresie twych sił. Nie martw się więc i może dobry Bóg ocali nas jeszcze.
Młoda kobieta, mówiąc to, była bardzo blada i konwulsyjnymi ruchami przyciskała Janka do piersi. Poznała całą grozę położenia, lecz mimo to odważna kobieta miała głos spokojny. Nieustraszenie patrzyła w oczy niebezpieczeństwu, przygotowana na wszystko.
— A teraz, Dicku, — po chwili się odezwała — wydaj rozkazy: co wszyscy robić mamy, by ci nie utrudniać ratunku?
— Rozkazuj, kapitanie Sand — zawołali chórem murzyni — jesteśmy na śmierć choćby gotowi, byle tylko uratować dobrą panią naszą i jej synka.
Dick z wyjątkową przytomnością umysłu zaczął wydawać rozkazy. Przedewszystkiem pani Weldon, Janek, kuzyn Benedykt i Noon włożyli na siebie pasy bezpieczeństwa, przyczem Herkules miał czuwać nad bezpieczeństwem pani Weldon i Janka. Pozostali murzyni mieli sobie polecone przeniesienie na brzeg rzeczy najniezbędniejszych. Nie upłynęło pół godziny, a wszystko to było zrobione. I czas był po temu najwyższy. Złowróżbna bowiem linja raf zbliżała się z szaloną szybkością. Szum rozbijających się fal już zagłuszał słowa komendy, gdy Dick rzucił ostatni rozkaz wyniesienia na pokład kilku beczek z tranem. Tłuszcz ten miał uspokoić, w razie potrzeby, wzburzone fale.
Gdy wszystkie te przygotowania zostały już ukończone, Dick miał znów możność zwrócenia baczniejszej uwagi na ster. „Pilgrim“ w tym momencie dopływał właśnie do linji raf, o które w każdym już momencie uderzyć mógł spód statku.
—W ostatniej jednak chwili prawie, Dick ujrzał wązki pomiędzy skałami przesmyk. Bez chwili namysłu, oczywiście, skierował tam statek. Lecz w miejscu tem morze wprost szalało, w cieśni dwóch skał zamknięte.
— Rozbić beczki, prędko! — wydal rozkaz Dick.
Pod ciężarem obficie spływającego tłuszczu, morze uspokoiło się nagle, jakby zaklęte, i bryg, ocierając się o skały — nie uwiązł w nich, lecz jakby je przeskoczył.
— Jesteśmy uratowani! — wymówić zdołała pani Weldon, której wzruszenie zatamowało oddech i wstrzymało obieg krwi.
Statek rozbił się wprawdzie następnie o skały nadbrzeżne. lecz stało się to już po za linją odmętów i wirów, na spokojnej stosunkowo wodzie, o paręset zaledwie kroków od suchego brzegu.
Statek był stracony, lecz cala załoga i pasażerowie wyszli cało z rozbicia.
Po 73-ch dniach podróżowania znaleźli się oni nakoniec na stałym lądzie, i gorąco zaczęli dziękować Bogu, iż ich wyprowadził z morskich odmętów przynajmniej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.