Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 1/12
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piętnastoletni kapitan |
Wydawca | Nowe Wydawnictwo |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Huragan tymczasem szalał z niegasnącą siłą. Wiatr pędził statek z szybkością 90 mil na godzinę. Wiatr podobny na lądzie jest zdolen do wyrywania z ziemi drzew z korzeniami, do obalania stuletnich dębów, do zrywania dachów z murowanych domów!... Na Guadelupie huragan podobny, dn. 23 czerwca 1825 roku, powyrywał z lawet dwudziestocztero funtowe armaty nawet. Jak bardzo przeto jest okropne położenie drobnego statku na oceanie się znajdującego w czasie trwania huraganu? Cała obrona statku w warunkach takich na tym polega, że jest on ruchomy. Doświadczeni marynarze doskonale z tego zdają sobie sprawę, to też starają się zawsze wtedy: „iść przed burzą“, to znaczy: płynąć z wiatrem, z szybkością, o ile tylko jest możliwe, — największą. W tem jest ich ocalenie. By statek był do tego zdolny wszelako, musi być doskonale zbudowany. Na szczęście — „Pilgrim” takim właśnie był statkiem.
Jak już wiemy o tym, — „Pilgrim“ płynął bez żagli, które od pierwszego uderzenia huraganu zostały poszarpane. Bez względu na to, płynął on i bez nich aż nadto szybko.
Uciekającemu przed burzą statkowi grozi jednak jedno niebezpieczeństwo. Mianowicie to, że fale płyną szybciej aniżeli on. Co chwila więc olbrzymie bałwany, jak ośmiopiętrowe domy wysokie, uderzają na ster i — o ile nie wyniosą statku w górę — zalewają go.
By uniknąć katastrofy zatopienia, Dick rozkazał szczelnie pozamykać wszystkie drzwi, okienka kajut, najmniejsze nawet otwory i sam jeden pozostał na pokładzie, rozkazawszy się uprzednio przywiązać silnie do kapitańskiej ławki.
Trzy dni i trzy noce huragan szalał bez przerwy. Przez cały ten czas Dick na jedną choćby minutę nie opuszczał kapitańskiej budki. Nakoniec rankiem dnia czwartego, nieomal nieprzytomny ze zmęczenia, poszedł na chwilę do swej kajuty, ażeby rozgrzać się, osuszyć i choć trochę odpocząć.
Czyhający oddawna najwidoczniej na sposobność taką Negoro, gdy tylko Dick Sand zniknął za drzwiami swej kajuty, ukazał się na pokładzie i podszedł do starego Toma, sternika w chwili tej miejsce zajmującego, i zaczął z nim rozmawiać, nie zwracając bynajmniej uwagi na zalewające go od czasu do czasu fale. W czasie rozmowy takiej wpadł niby wypadkowo na Toma i razem z nim upadł na pokład; gdy zaś podnosił się, chwycił, niby bezwiednie, za skrzynkę z kompasem i wyjął zręcznie ukryty tam kawałek żelaza.
Stary Tom, padając, głośno krzyknął z przestrachu. Czujny Dick głos ten usłyszał i momentalnie zjawił się na pokładzie.
— Co się stało? — zakrzyknął — może z kompasem zdarzyło się znów nieszczęście jakie?
Stary Tom uspokoił jednak młodego kapitana słowy:
— Nie, nie!... Dzięki Bogu wszystko jest w porządku. To tylko Negora fala tak rzuciła na mnie i razem upadliśmy na ziemię. Ja zaś krzyknąłem, bo i mnie pochwycił lęk, by się busoli nie stało co złego w tym wypadku. Negoro wprawdzie przechylił nieco stolik, lecz szybko wrócił on do równowagi.
Gdy Dick słowa te usłyszał, z zapartym oddechem rzucił się ku kompasowi, lecz od jednego rzutu oka ocenił, że wszystko w najzupełniejszym znajduje się porządku.
To go uspokoiło, lecz niemniej z surowym wyrazem twarzy zwrócił się do portugalczyka:
— Po co tu przyszedłeś?
— Tak sobie, przejść się, — zuchwale odpowiedział Negoro, lekceważąco wzruszając ramionami — i sądzę, że spacer po pokładzie nie jest nikomu wzbroniony jeszcze?
— Zabraniam ci zbliżać się do kapitańskiej budki i radzę trzymać się najdalej od kompasu! Czy mnie zrozumiałeś, czy słyszysz?!
— Słyszeć, tak, słyszę, tylko słuchać tego bynajmniej nie mam zamiaru.
Dick, milcząc wyjął rewolwer zza pasa i wymierzył lufę w pierś pobladłego kucharza.
— Posłuchaj mnie, Negoro, — powiedział wtedy młody chłopiec, najzupełniej spokojnie, bez najmniejszego uniesienia — jeżeli jeszcze raz ośmielisz się w podobny sposób mi odpowiedzieć, będzie to ostatnia. chwila twego życia.
Dick nie zdołał dokończyć tych słów, gdy nagle ujrzał portugalczyka na kolanach, u swych nóg.
Ciężka dłoń Herkulesa tak bardzo zaciężyła na ramionach Negora, że aż uklęknąć musiał.
— Kapitanie — przemówił olbrzym — czy rozkażesz, abym wrzucił do morza tego nędznika?
— Wstrzymaj się jeszcze, Herkulesie — odpowiedział Dick, — Pamiętaj jednak, Negoro, że przy pierwszem zuchwalstwie rozkażę rzucić cię w falę z obojętnością nie większą, jakby dotyczyło to zdechłego psa.
— Pozwól mu powstać, Herkulesie — dokończył Dick Sand, zwracając się do olbrzyma.
Negoro powstał, a następnie odszedł bez jednego słowa. Gdy był u drzwi swej kuchni, odwrócił się, nienawistnym wzrokiem obrzucił Dicka i Herkulesa, szepcząc do siebie: poczekaj ty smarkaczu i ty murzynie przeklęty. — porachujemy się ze sobą jeszcze.
Dick po odejściu portugalczyka jeszcze raz jaknajstaranniej zbadał instrument i z radością się przekonał, że znajduje się on w jak najlepszym stanie. O zajściu z Negoro, ani pomyślał; niepokój tylko jakiś, od woli niezależny, bezustannie podsuwał mu myśl, czy czasem ostatni ten wypadek nie był w jakimś związku ze zniszczeniem pierwszego kompasu? Lecz jakiż cel miećby mógł Negoro w niszczeniu narzędzi, od których zależało bezpieczeństwo wszystkich osób na statku się znajdujących, a więc i jego?
Tak mówił rozsądek. A jednak nie dający się ukoić niepokój, mimo rozumowanie to, wciąż targał sercem Dicka.
To też dla wszelkiej pewności, by nie mieć sobie nic do wyrzucenia, Dick Sand postanowił trzymać stale Dinga w budce kapitańskiej. Wtedy Negoro nie odważy się do niej zbliżyć! Napewno!
Jeszcze dni cztery minęły w tym samym dusznym niepokoju, potęgowanym tą okolicznością jeszcze, iż siła huraganu nie słabła bynajmniej, aczkolwiek zdarzały się godziny względnego spokoju, w czasie których wiatr przycichał i spokoiło się morze. Po jednej z takich przerw wicher ponownie uderzył z całą siłą, lecz zmienił nagle zasadniczo kierunek i pędzić zaczął „Pilgrima“ ku północy.
Aczkolwiek oddalało to statek od Ameryki, Dick nic poradzić nie mógł na to; nie mając żagli — był bezsilny.
Minął i dzień 25-marca, a nie można było zauważyć najmniej szych śladów lądu. Statek tymczasem pędził wciąż naprzód z szybkością wprost niewiarogodną. Cóż się więc stało z tym lądem niedościgłym?... Czyżby cała Ameryka zapadła się nagle w morze? Dickowi czasami się zdawało, że stracił rozum, że oszaleje!
Czyżby w złym płynął kierunku? Ale to przecież było niemożliwe! Kompas jaknajwyraźniej wskazywał, iż statek do ostatnich czasów płynął na wschód nieprzerwanie... A płynął tak — już całe dwa miesiące! I to z zawrotną chwilami szybkością. A więc, — już oddawna do lądu dotrzeć był powinien. Jakże więc wytłumaczyć to nieistnienie ziemi?...
I biedny chłopiec chwytał się za głowę, uważając się chwilami za przeklętego przez jakiegoś demona!
I istotnie, statkiem kierował, rządził, demon zła, lecz w ludzkiej postaci. Jeden Negoro, który stał właśnie w drzwiach swej kajuty i uśmiechał się szatańsko, patrząc na horyzont, był świadomy tego, z jakiej przyczyny igła magnesowa kompasu tak długo fałszywie wskazywała północ. On jeden całą
wiedział prawdę.
Nakoniec, dnia 26 marca, z piersi Herkulesa, który stał na straży, wydobył się radosny okrzyk: „Ziemia“!
Dick w jednym skoku znalazł się przy nim.
— Ziemia?... Gdzie?... Z której strony?... Czy aby się nie mylisz?... Bo ja nic dojrzeć nie mogę!
Lecz Herkules z całą pewnością wyciągnął rękę w kierunku północno-wschodnim i powiedział:
— Tam, tam jest ziemia!
— A więc nareszcie! — zawołał Dick swobodniej oddychając.
W tym samym momencie, na pokładzie ukazała się pani Weldon, która wiecznie zapominała o tym, że zostało jej wzbronione wychodzenie na pomost, w czasie trwania huraganu.
Gdy usłyszała ona wymówione słowo: „ziemia“ — aż przybladła ze wzruszenia.
— Tak jest, mamy przed sobą nakoniec ląd stały — drżącym głosem powiedział Dick.
Młody kapitan odrazu zdał sobie z tego sprawę, iż ta upragniona ziemia, od tak dawna oczekiwana, w tych warunkach, w jakich się do niej zbliżali, — mogła się stać dla nich wprost grobem. Gnany wichrem bryg leciał wprost na nią. Gdy się do tej upragnionej ziemi zbliży nakoniec — cóż się stanie?...
Poprostu — rozbije się o jej brzeg skalisty.
Zjawienie się Negora na pokładzie przerwało te nie wesołe myśli.
Portugalczyk nieśmiało i skurczony skierował swe kroki ku przodowi okrętu, a gdy tam się znalazł, zaczął uważnie przyglądać się lądom, coraz wyraźniej z mgieł oddalenia się wyłaniającemu. Patrzył długo, aż nakoniec pokiwał głową, jak człowiek, który już zbadał niewiadome, który poznał prawdę, który wie, czego ma się trzymać. Następnie wymówił szeptem jakąś nazwę, której nikt, na nieszczęście, nie dosłyszał i wrócił do swej kajuty, nie przemówiwszy jednego do nikogo słowa.
Upłynęły dwie godziny. I dziwna rzecz, ów ląd, który powinienby być już zupełnie widoczny — zaczął jakby znikać! Nie mogło być dłużej wątpliwości. To nie był ląd stały, lecz jakaś wyspa tylko!
— Jakaż by to wyspa być mogła? zadał sobie Dick zapytanie natychmiast. W pobliżu zachodnich brzegów Ameryki wysp żadnych niema przecież? Chociaż jest, prawda! Wyspa Wight-Hoo, do tego stopnia obszarem niewielka, że tylko na bardzo dokładnych mapach zaznaczana bywa.
O fakcie tym Dick zawiadomił oczywiście panią Weldon natychmiast.
— Ależ Dicku — zrobiła wtedy uwagę pani Weldon — sam przecież więcej niż przed tygodniem mówiłeś, że wyspę tę oddawna już mamy po za sobą!
— Mogłem się mylić, pani.
— W jakiej odległości znajduje się wyspa ta od amerykańskich pobrzeży?
— W odległości 35-u stopni, to znaczy około dwóch tysięcy mil.
— Boże miłosierny! — z przestrachem odezwała się młoda kobieta — więc my jesteśmy jeszcze tak bardzo od Ameryki daleko? A tacy pewni byliśmy, że jesteśmy nieomal już u jej brzegów!
— Pani — odpowiedział Dick, przesuwając ręką po czole — przyznam się pani w tej chwili szczerze, że nie rozumiem nic, co się teraz dzieje. Wprost nie może mi się pomieścić w głowie, jakim sposobem znajdować się możemy dopiero około tej wyspy, jakim sposobem przebyć mogliśmy tak niewielką część drogi naszej?... Jedno jedyne można znaleźć tłumaczenie tego nieprawdopodobnego faktu, takie mianowicie, że busola źle nam wskazywała kierunek. Lecz i to jest wątpliwe, boć przecie rankami mieliśmy zawsze słońce przed sobą, to znaczy, żeśmy bez zmiany płynęli stale w kierunku na wschód, zbaczając tylko nieco, pędzeni takim wiatrem właśnie, nieco na południe. A i to również wziąć należy pod uwagę, że kompas jest w zupełnym porządku. Więc nie rozumiem, pani, nic z tego wszystkiego. Dzięki tej wyspie niedawno spotkanej, to wiem przynajmniej, z pewnością już niewątpliwą, gdzie się znajdujemy, to znaczy — dokąd nas burza zapędziła. Bo to była wyspa Wight-Hoo z pewnością! Nie czuję się teraz zagubionym w tych nieogarniętych przestrzeniach wielkiego oceanu. Dzięki temu, że wysepkę tę spotkaliśmy na swej drodze, wiem z całą pewnością, że teraz płyniemy w dobrym kierunku i że za jakieś dni 12-e, do 15-u będziemy już napewno w Ameryce, jeżeli tylko huragan nakoniec się uciszy.
Huragan wszelako szalał dalej, z niesłabnącą siłą.