Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 1/11
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piętnastoletni kapitan |
Wydawca | Nowe Wydawnictwo |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mijały dni. Cały następny tydzień upłynął spokojnie, bez najmniejszej zmiany. Wiatr północny, który Dickowi zdawał się być zachodnim z dnia na dzień zyskiwał tylko na sile i „Pilgrim“ robił teraz przeciętnie do 160 mil na dobę, co było szybkością najzupełniej zadawalającą.
Wszystko więc zdawało się iść najzupełniej pomyślnie, jednak Dick był mocno zaniepokojony tym, iż mimo bliskości brzegów Ameryki, — ocean pozostawał bez zmiany pustynnym, tak iż ni razu załoga nie dojrzała dymów z kominów parowych statków, lub żagla. Dziwiło go to niepomiernie; niejednokrotnie już przepływał tę część oceanu Spokojnego i zawsze spotykał okręty bądź amerykańskie, bądź angielskie, w drodze z przylądka Horn, lub z portów Ameryki Południowej kurs swój biorące, albo też powracające do miejscowości tych.
Zaś działo się tak, bo „Pilgrim“ znajdował się pod wiele wyższym stopniem, aniżeli Dick to przypuszczał, geograficznej wysokości, to jest, iż statek o wiele bardziej był posunięty na południe i o wiele był bardziej oddalony od wybrzeży Ameryki.
Dla winowajcy natomiast, który rozmyślnie uszkodził kompas, tak iż ten obecnie błędnie wskazywał kierunek, fakt ten był najzupełniej zrozumiały, Negoro wiedział, że statek dąży nie ku brzegom Ameryki, bynajmniej, lecz ku przylądkowi Horn, który stanowi, jak wiadomo, kres Ameryki na południu.
Lecz Dick ten swój niepokój ukrywał przed wszystkimi starannie, a nawet do pani Weldon mówił wesoło:
— Jeszcze jakieś kilkanaście dni, dwa tygodnie conajwyżej, a znajdować się już będziemy na stałym lądzie, w którymkolwiek z miast Ameryki Południowej, a wtedy skończą się już wszystkie nasze kłopoty!
— Mam nadzieję, iż słowa twe się sprawdzą, mój mały przyjacielu, lecz nie kłopocz się zbytnio — mówiła łagodnym i pełnym serdeczności głosem młoda kobieta, z uczuciem smutku patrząc na pobladłą twarz Dicka.
Dnia 26 lutego barometr zaczął opadać gwałtownie, co mogło zapowiadać deszcz długotrwały, a nawet burzę.
Po tem pierwszem ostrzeżeniu, na które Dick odpowiedział zwinięciem większości żagli, czarne chmury zasłaniać zaczęły cały widnokrąg. Morze stawało się coraz burzliwsze. Bałwany piętrzyły się i stawały się coraz to, wyższe, lecz jeszcze, na szczęście, nie ścierały się ze sobą. Wszystko to wskazywało, że burza już gdzieś szaleje, na zachodzie najprawdopodobniej, lecz że jeszcze nie nadeszła. To wszystko, co było dotychczas, a co tak już przerażało ogromnie nie obeznanych z morzem murzynów, to był jedynie tak zwany „świeży wiatr“ według określenia doświadczonych wilków morskich.
Dwa tygodnie przeszło trwało na statku pełne gorączki życie, krążąc obłędnie pomiędzy obawą śmierci, a nadzieją. „Pilgrim“ w czasie tym nieprzerwanie płynął wciąż przed siebie i przed siebie, w jednym i tym samym kierunku: — na wschód... jak się Dickowi wydawało.
I coraz większe ogarniać go zaczynało przerażenie. Według jego obliczeń, ląd powinien był być już oddawna, Dick wypatrywał go bezustannie, a tymczasem dni mijały za dniami, a tak samo jak za statkiem, tak i przed nim — był ocean tylko.
— Czy my, Dicku, jesteśmy bardzo jeszcze oddaleni od brzegów? — zapytywała codziennie, nie domyślająca się jeszcze niczego pani Weldon.
I Dick co dzień był zmuszony do dawania jednej i tej samej odpowiedzi:
— To, że nie jesteśmy już u brzegów Ameryki, jest dla mnie absolutnie niezrozumiałe. Według moich bowiem obliczeń, przebyliśmy już oddawna całą przestrzeń, jaka nas od lądu oddzielała.
— Może pomyliłeś się w obliczeniu szybkości, chłopcze?
— Nie, pani, — z nietajoną troską w głowie odpowiedział Dick — z największą uwagą zawsze śledziłem dane, które nam dawał „lochs“. Instrument ten jest zresztą do tego stopnia prosty i łatwy w użyciu, że zrobienie omyłki przy jego zastosowaniu jest wprost niemożliwe. Ot, teraz właśnie zarzuca go stary Tom, to się pani sama przekonać będzie mogła o prawdzie mych słów.
Głośny krzyk starego murzyna nie pozwolił Dickowi na dokończenie zdania. W jego glosie brzmiał przy tem taki przestrach i ból, że młody kapitan pędom pobiegł ku niemu.
— Co się stało, Tomie? — drżącym zapytał głosom.
— Ach, kapitanie! Lochs, lochs!... Lina się urwała... zaledwie był zdolen wybełkotać murzyn przerażony.
— Co? — zawołał Dick rozpaczliwie — a więc i lochs straciliśmy bezpowrotnie?
Tom pokazał koniec liny, która pozostała w jego ręku.
Chmurnie marszcząc brwi, Dick oglądać zaczął ów oberwany koniec sznura. Miał bezwzględną pewność, że lina była nowa i bardzo mocna, gdyż specjalnie do celów podobnych przygotowana. A jednak się zerwała i to w dodatku na samym początku? Zaczął się jej pilnie przyglądać i wtedy doszedł do przekonania, że sznur został rozmyślnie przecięty, a nie przetarty bynajmniej.
Fakt ten przypomniał Dickowi nieszczęście, które się zdarzyło z kompasem, w kajucie kapitana. Czyżby może i tamten wypadek zbrodniczą ręką był wywołany? Biedny chłopiec, w ciężkiem przygnębieniu opuścił głowę. Nie rozumiał, nie pojmował nic.
Odtąd Dick nie miał już możności obliczania szybkości, z jaką statek płynął, i nie posiadał żadnego innego instrumentu prócz busoli.
Biedak nie wiedział, że i to ostatnie narzędzie od dość dawna już ta sama zbrodnicza ręka uszkodziła w ten sposób, że strzałka kompasu fałszywie teraz wskazywała kierunek, co sprawiało, że „Pilgrim“ nie dążył do Ameryki bynajmniej, lecz płynął od niej daleko, z jej brzegami równolegle.
Nazajutrz barometr spadł do tego stopnia nagle i gwałtownie, że nadejście szybkie burzy było niewątpliwe. Mógł to być jeden z tych przerażających huraganów, jakie aż nazbyt często zdarzają się na tym oceanie, przez ironję chyba. „Spokojnym“ nazywanym.
By uniknąć zagłady, należało jaknajszybciej usunąć resztę płótna z masztów, a nawet pospuszczać wszystkie reje. Momentalnie, ryzykując w każdej chwili wpadnięcie do morza, Dick, bez żadnej postronnej pomocy, wdrapał się na reje i pozwijał żagle.
Po niesłychanych wysiłkach udało mu się nakoniec wypełnić całą pracę, to znaczy zwinąć żagiel bocianiego gniazda oraz przedni, pozostawiając jedynie żagiel trójkątny i jeszcze jeden, pomocniczy.
Mimo to wszystko, „Pilgrim“ posuwał się z zawrotną szybkością, do tego stopnia wielką była siła wiatru. Dzięki swej doskonałej budowie, posłuszny był on niemniej naciskom steru i Dick miał pełną możność kierowania nim, zależnie od kierunku już ścierających się fal, które czasami wznosiły statek do wysokości najwyższych kościołów, to znów pogrążały go w niezgłębione, zdawało się z pozoru, przepaści.
W nocy barometr spadł jeszcze bardziej i Dick już się rzucił, by zwinąć wszystkie, do ostatniego żagle, gdy gwałtowne uderzenie wichru porwało je w strzępy.
Tym ostatnim wypadkiem Dick przeraził się już ostatecznie. Przecież ląd mógł być blisko! W każdej więc chwili teraz mogli wpaść na podwodne skały, w które, jak wiedział, obfitują pobrzeża Chili i Peru.
By zapobiedz groźnemu niebezpieczeństwu, Dick oddał ster Tomowi, sam zaś udał się na przód okrętu i przez lunetę badać rozpoczął fale, czy nie dojrzy na nich większej ilości pian, które są zawsze nieodłączne od podwodnych raf.
W tej samej chwili ukazał się Negoro na pomoście, niosący ranny posiłek, składający się jak zazwyczaj, z herbaty i sucharów. Gdy już porozdzielał pomiędzy wszystkich należne każdemu porcje, przystanął na moment na przodzie statku, gdzie nie było już w chwili tej Dicka, gdyż ten udał się właśnie na śniadanie do kajuty pani Weldon, i zaczął bystrym wzrokiem wpatrywać się w dal.
W pewnej chwili wyciągnął rękę w stronę północy, w mgłach której majaczyć się zdawały jakby kontury skał, czy też gór dalekich....
Nikt jednak nie dojrzał tej wyciągniętej ręki Negora, nikt nie zwrócił uwagi na jogo tryumfujący uśmiech.
Nikt się nie dowiedział, co dojrzał portugalczyk w dalekościach i co go tak bardzo ucieszyło?...