Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 1/6

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 6.

Ukazanie się wieloryba.

Dnia 19 lutego, nakoniec, po uporczywej ciszy, wiać zaczął lekki wiatr, północnozachodni, który pozwalał „Pilgrimowi“ na robienie sześciu węzłów na godzinę w niezupełnie dobrym kierunku, na nieszczęście. A statek już trzy tygodnie prawie znajdował się w drodze, co nie przeszkadzało temu, iż zbliżył się bardzo niewiele do celu swej podróży.
Dnia tego pani Weldon, jak zazwyczaj, przechadzała się rankiem po pokładzie, gdy wtem jej uwagę zwrócił dziwny odblask wód oceanu, które były tak jasne, że aż wzrok raziły; zabarwienie wody było przytem najwyraźniej czerwone.
— Z jakiej przyczyny morze ma dziś kolor czerwony — zapytała przechodzącego Dicka młoda kobieta.
— Powodem tego — odpowiedział zapytany — są miljardy maleńkich skorupiaków w rodzaju drobnych krewetek, którymi zazwyczaj się karmią wielkie, morskie zwierzęta ssące.
— O mamo, mamo! — zawołał wtedy Janek — więc to są raki? W takim razie proszę cię bardzo, byś kazała Negorowi nałowić ich trochę, bo ja zupę rakową tak bardzo przecież lubię?!...
Dick roześmiał się głośno.
— Podzielasz gust wielorybów, Janku kochany — odpowiedział chłopczynie — na nieszczęście wszelako raczki, które widzimy, są tak drobne, że ich łowić nie sposób. Zaś widzimy je, bo są w wielkich masach; jest ich miljardy miljardów. Ławica, na którą myśmy się dostali, ciągnie się na parę mil dookoła. Jest to prawdziwe „pastwisko wielorybów“, według wyrażenia rybaków.
— Ach! gdybyśmy spotkali takie pastwisko przed miesiącem, gdyśmy to na wieloryby polowali, — odezwał się Howick — zaraz byśmy się wzięli do porządkowania harpunów. Bo poszedłbym o zakład, że niezadługo natkniemy się na wieloryba.
Jakby na rozkaz, w tej samej chwili rozległ się głos majtka, stojącego na pokładzie okrętu:
— Wieloryb z prawej strony okrętu, pod wiatr!
Kapitan, jak prawdziwy zamiłowany myśliwy, aż podskoczył z radości.
— Co, wieloryb? — cóż to za miła niespodzianka, co za traf szczęśliwy!.
Istotnie, o jakie cztery mile od statku, niespokojne ruchy fal wskazywały, iż tam jakieś wielkie zwierzę znajdować się musi.
Kapitan Hull i cała osada z zajęciem przyglądała się olbrzymiemu ssakowi, który mieć musiał, sądząc na oko, około 70 stóp długości; należał więc do bardzo wielkich.
— Pół tuzina takich okazów, a zapełniłoby się wszystkie próżne nasze beczki — odezwał się Howick.
— Z pewnością tak by było — odpowiedział kapitan.
— Jeżeli byśmy tak zdecydowali się na złowienie go, choć w części powetowalibyśmy sobie nasze poprzednie niepowodzenia — raz jeszcze odezwał się Howick, zwracając się do kapitana, przyczem w jego głosie wyczuć było można wyraźną prośbę.
— To prawda, — rzekł Dick — połów jednak nie zawsze się udaje, przyczem mieści on w sobie zawsze pewne niebezpieczeństwo... A nas jest teraz tak niewielu na pokładzie!
— Rozsądek przemawia przez usta twoje, Dicku, niewątpliwie — wmieszał się do rozmowy kapitan — wieloryby mają do tego stopnia silne ogony istotnie, że najmocniej zbudowana łódź nie wytrzymuje uderzenia.
— Z drugiej jednak strony złowienie takiego kolosa dałoby nam ogromne korzyści — dokończył kapitan, a cała osada te jego ostatnie słowa przyjęła z wyrazami głośnego uznania.
— Ze sto beczek tranu wytopić by można! — wołano.
Kapitan milczał, lecz było widoczne, iż ma ogromną ochotę uledz prośbom całej załogi.
Wtem odezwał się cieniutki głosik:
— Mamo, poproś kapitana, ażeby mi złowił tego wieloryba, bo ogromną mam ochotę przypatrzeć mu się z blizka.
To mały Janek rzucał na szalę wagę swego głosu.
— Tak maleńki?! — wesoło już zawołał wtedy kapitan — a więc dobrze, postaram się spełnić to twoje życzenie.
— Wszak prawda, zuchy? — mówił dalej, zwracając się do majtków — nie wielu jest nas wprawdzie, lecz możeby się dało temu jakoś zaradzić?
— Ależ, kapitanie, — chórem zawołali majtkowie — nas sześciu w łodzi wystarczy jakoś, zaś statkiem zaopiekuje się przecież pan Dick!
— Widzę, iż będę musiał uledz waszym prośbom... — powiedział po chwili zmagania się ze sobą kapitan.
— Tak, tak! — odpowiedzieli majtkowie — wyruszamy na łowy!
— Kapitanie, zbyt mała będzie was liczba, a to wieloryb potężny wyjątkowo — odważył się wystąpić z protestem Dick!
Ale zgorączkowany i ogarnięty namiętnością łowów kapitan nie zwrócił większej uwagi na słowa młodego chłopca.
— Toż to jest drobnostka, Dicku — odpowiedział — czyż to dla mnie pierwszyzna? Sam rzucać będę harpunem i zobaczysz jak szybko załatwię się z tym olbrzymem.
— Hurrah!... niech żyje nasz kapitan — wołała cała załoga, ogarnięta już szałem mordowania i nadzieja, pokaźnych zysków.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.