Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 1/5

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 5.

Tajemnicze litery.

Wypadek z Waldeckiem okazał się nader korzystny dla jednego z pasażerów „Pilgrima“. Szczęśliwcem tym był mały Janek mianowicie, ponieważ pozyskał dwóch przyjaciół: Dinga i Herkulesa. Ten ostatni był jednym z murzynów, zbudowany jak atleta, o sile wprost niewiarogodnej. łagodny przytem jak dziecko. Chłopczyk bawił się z nimi po całych dniach, co rozweselało jego matkę zmartwioną nieco tym, iż wiatr dął bez zmiany w kierunku nieprzyjaznym, co mogło bardzo opóźnić podróż.
Mały Janek ogromnie patrzeć lubił na swego świeżo pozyskanego przyjaciela, olbrzyma, mającego około siedmiu stóp wysokości. Nie tylko się go nie obawiał, lecz z najwyższą radością się z nim bawił. Podobało mu się to zwłaszcza, gdy Herkules stawiał go sobie na swych potężnych dłoniach i tak podnosił w górę, jakby małą jakąś laleczkę.
— Jestem najwyższym „człowiekiem“ na całym pokładzie, — wołał chłopczyna z radosnym śmiechem.
— A czy ja jestem bardzo ciężki? — zapytywał.
— Ogromnie! — odpowiadał Herkules — jak motyl na trawce bujający!
Innego rodzaju, lecz również przyjacielem nad wyraz rozkosznym był Dingo. Pies ten na pokładzie Waldecka, według relacji murzynów, — unikał ludzi, na Pilgrimie zachowywał się zupełnie inaczej. Przepadał zwłaszcza za Jankiem, który znów lubił szalenie jeździć na brytanie i był wierzchowcem o wiele lepszym, aniżeli najpiękniejsze konie na biegunach.
Nie zawsze, niestety. mały Janek mógł spędzać swój czas na tak miłych zabawach, a to z przyczyny, iż pani Weldon, korzystając z tego, że na pokładzie Pilgrima wszyscy mieli dużo wolnego czasu, rozpoczęła uczyć Janka trudnej sztuki czytania. By mu jednak ułatwić zdobycie tej wiedzy, zaczęła naukę od zabawki jakby; Janek mianowicie rozpoznawać zaczął litery na ruchomych deseczkach, a gdy się to stało, zwolna z liter takich pojedyńczych układał naprzód oddzielne wyrazy, jak: mama, tata, Dick, Dingo... a następnie i całe zdania. Była to doskonała zabawa, którą chłopczyna polubi!ł tak bardzo, iż się nią zajmował nawet wtedy, gdy matki przy nim nie było.
Pewnego dnia literami temi zaczął się zajmować również i Dingo. Naprzód obwąchał każdą deseczkę starannie, a następnie i literom pilnie przyglądać się zaczął. Aż wreszcie jedna z deseczek jego specjalną zwróciła uwagę, stał nad nią długo, machał długo swym puszystym ogonem, aż wreszcie głośno szczeknął i porwał zębami deseczkę, którą złożył potem ostrożnie zdaleka od innych liter.
Była to deseczka z literą „S”.
— Dingo!... co ty robisz? — zawołaj przestraszony chłopczyk, pełen obawy o całość swych deseczek.
Lecz wielki brytan nie miał żadnego zamiaru niszczenia liter, nie odstępował niemniej od nich; przeciwnie — stanął nad całą resztą pozostałych liter, wpatrywał się w nie długo, aż wreszcie pochwycił pyskiem deseczkę drugą, którą położył obok pierwszej.
Gdy tego dokonał, jakby z tryumfem podniósł łeb do góry i głośno zaszczekał.
Mały Janek, jak również i stary Tom, który w tej chwili opiekował się chłopczykiem, byli jednakowo zdumieni zachowywaniem się Dinga. Janek był przy tem przekonany, iż jego czworonożny przyjaciel również się nauczył czytać, a przynajmniej rozpoznaje litery nie gorzej od niego.
— Mamo! Dicku!... chodźcie tutaj jak najprędzej — wołał uradowanym głosem — chodźcie! przekonajcie się, że nasz Dingo umie czytać.
Pierwszy Dick Sand zbliżył się do psa, który nieruchomo stał wciąż nad literami przez siebie wybranemi i przeczytał: „S. V.“
— Zechciej zmieszać litery, a zobaczysz, że Dingo wybierze je powtórnie — wołał Janek pełnym głębokiej wiary głosem.
Wołania te zainteresowały również kapitana Hulla oraz panią Weldon, która dopiero teraz miała możność oderwania się od swej pracy, jaką była zajęta w swej kajucie.
Dick, mimo pewnego oporu Dinga, zmieszał wszystkie litery razem, a następnie rozłożył je wszystkie ponownie przed psem, Wtedy ten delikatnie zaczął naprzód obwąchiwać deseczki, przyglądać się im, aż wreszcie wybrał z ich liczby powtórnie te same, na których były litery „S. V.”
— Rzecz zaprawdę zdumiewająca — odezwała się pani Weldon — czyżby ten pies istotnie rozpoznawał litery?
— Zwłaszcza że są to te same litery, które Dingo ma wyryte na swej obroży — powiedział w głębokiem zamyśleniu kapitan Hull — Tomie!... wszak kapitan Waldecka miał podobno znaleźć tego psa nad brzegami Kongo, wszak prawda?
— Tak jest, panie kapitanie — odpowiedział stary Tom — kapitan Waldecka niejednokrotnie opowiadał historję znalezienia psa tego nad brzegami Kongo.
— Hal w takim razie pies ten miałby wiele do opowiedzenia o sobie — zrobił uwagę kapitan — i wielka szkoda, że to rozumne zwierzę niema możności zrobienia tego, bo w takim razie powiedziałby on nam może...
Tutaj kapitan Hull zamilkł i wpadł w głębokie zamyślenie.
— Litery te, przez psa wybrane, coś, widzę, przypominają ci, panie kapitanie z zaciekawieniem zapytała pani Weldon.
— Być może, pani. Coś mi się tam kołacze w głowie, jakaś myśl zamglona, jakieś wspomnienie... Byłby to dziwny zbieg okoliczności w każdym razie. Możliwe, iż litery te dają wskazówki co do losu pewnego młodego podróżnika po Afryce, los którego do dziś jest niewiadomy.
— O kim takim mówisz kapitanie? — zapytała pani Weldon — nie przypominam sobie bowiem imienia i nazwiska, któreby się od liter tych „S, V.” rozpoczynały?
— O, pani mogła nie słyszeć nawet o francuskim uczonym, Samuelu Vernon, który udał się do Środkowej Afryki coś przed dwoma laty z polecenia paryskiego towarzystwa geograficznego. Miał on zamiar przejść przez czarny kontynent z zachodu na wschód: Otóż tę swą wyprawę rozpocząć miał, o ile sobie przypominam, od ujścia Kongo właśnie, zaś kresem jego podróży miały być: przylądek Delhado i ujście rzeki Romuwa, pobrzeżami której kroczyć właśnie miała wyprawa wspomnianego podróżnika.
— I uczony ten nazywał się Samuel Vernon?
— Tego ostatniego faktu jestem pewien w zupełności. Otóż możliwe, iż pierwsze litery imienia i nazwiska tego podróżnika właśnie wyryte zostały na obroży Dinga.
— I losy tego podróżnika nie są wiadome, bez względu na to, iż rozpoczął on swą podróż przed dwoma z górą laty? — ze wzruszeniem dopytywała pani Weldon.
— Niestety, wszelkie wieści o nim zaginęły i nie są znane dotychczas nikomu absolutnie. Najprawdopodobniej został on zabity gdzieś po drodze przez dzikich.
— Więc pan przypuszcza, że Dingo należał do tego nieszczęśliwego podróżnika?.. Lecz czy było wiadome, że ów Samuel Vernon wziął ze sobą psa, w tę daleką udając się drogę?
— Jest to tylko moje przypuszczenie, które uczyniłem wtedy dopiero, gdy ujrzałem, że Dingo z całego alfabetu wybierał te właśnie litery. W podobnych podróżach bywają zazwyczaj postoje bardzo długie. Otóż Samuel Vernon dla zabicia czasu mógł pojętne zwierzę wyuczyć rozpoznawania pierwszych liter swego imienia i nazwiska. Po katastrofie, zwłaszcza jeżeli miała ona miejsce zaraz na początku podróży, pies łatwo mógł wrócić do punktu, z którego wyprawa wyruszyła, to jest do ujścia rzeki Kongo.
— Powiedz mi jeszcze jedno, kapitanie, — czy ten Samuel Vernon samotnie udał się w swą podróż, w towarzystwie jednego tylko psa, co zresztą jest przypuszczeniem tylko? — zapytała raz jeszcze młoda kobieta.
— Żadne bliższe szczegóły wyprawy Samula Vernona nie są mi wiadome pani. Lecz Jest to niemożliwe, by mógł się on wybrać samotnie w podróż podobną. Zazwyczaj wyprawy podobnego rodzaju się odbywają przy współudziale, bardzo licznem czasami, krajowców, którzy pełnią obowiązki tragarzy i przewodników. Bez pomocy takiej podróżowanie po Afryce jest niemożliwe. Tak więc było niewątpliwie i w wypadku omawianym. Czy jednak Vernonowi towarzyszył jaki europejczyk? — nie jest mi to wiadome. Być może, iż Dingo mógłby nam coś u tym powiedzieć?.. Możeby go o to zapytać?... ze śmiechem zakończył słowa swe kapitan.
W tej samej chwili Dingo podniósł swój łeb w górę i zawył żałośnie, lecz prawie natychmiast jego rozumne oczy nabiegły krwią i zamigotał w nich wyraz straszliwej wściekłości.
Zdumiony kapitan rozejrzał się dokoła i jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem portugalczyka, który w tym samym momencie wychylił się ze swej kuchni.
— Z jakiej przyczyny pies ten tak bardzo cię nienawidzi, Negoro? — zapytał kapitan.
— Czyż ja to mogę wiedzieć? — odpowiedział kucharz — najwidoczniej moja osoba nie znalazła w jego oczach łaski.
— Jest wprost niemożliwością, byś nie znał tego psa dawniej — stanowczym tonem powiedział kapitan — przyznaj się, gdzie się z nim spotkałeś?... Może to było w Afryce?
— Możliwe, iż pies ten widział mnie kiedyś i być może również, że go wtedy gdzieś tam kopnąłem — urągliwym głosem odpowiedział Negoro — z psami bowiem w bliższe, przyjazne stosunki nie wchodziłem nigdy, trudno więc wymagać, bym fakt ten zapamiętał.
I Negoro, po wymówieniu słów tych cofnął się do swej kajuty, rzuciwszy przedtem psu pełne nienawiści spojrzenie.
— Dziwne jest to wszystko, bardzo dziwne — powiedziała pani Weldon — bo tylko spójrz, kapitanie, gdy Nogoro stał się niewidoczny, Dingo jest znów najspokojniejszy, gdy przed chwilą było to straszne i niebezpieczne zwierzę.
— Musi być w tem jakaś tajemnica, niewątpliwie — odpowiedział kapitan — przecież Dingo, mimo swej siły, jest psem najłagodniejszym w świecie, a tylko widok Nogora doprowadza go do wściekłości.
Lecz Dinga nio tylko widok portugalczyka wprawiał w szaleństwo. Wystarczało samo wymówienie imienia Negoro.
I w tym wypadku, gdy usłyszał słowo to z ust kapitana, momentalnie wyrwał się z rąk obejmującego go za szyję Janka i jak wściekły rzucił się ku drzwiom kuchni, które na szczęście były dobrze zamknięte.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.