Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 2/15

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 15.

Ucieczka Kuzyna Benedykta.

Gdy po upływie naznaczonego terminu, Negoro zjawił się po odpowiedź, młoda kobieta odezwała się do niego w te słowa:
— Jeżeli pan pragniesz zrobić dobry interes, nie powinieneś stawiać warunków niemożliwych do przyjęcia. Zaś moim warunkiem jest, by zamiana nastąpiła w jakiemkolwiek mieście nadmorskiem, w San Paulo de Loanda choćby?... Po krótkim namyśle, Negoro zgodził się na to, zaznaczając jedynie, iż pan Weldon ma zapłacić okup w Mossamedesie, małej portowej mieścinie w południowej Angoli, dokąd we właściwej chwili agenci Alveza dostawią panią Weldon, małego Janką i kuzyna Benedykta.
Na tem stanęło. Wówczas pani Weldon napisała list żądanej treści, a wtedy Negoro, prawie bez zwłoki, bo nazajutrz zaraz, wyruszył w drogę, w towarzystwie 20 żołnierzy, którzy stanowili jego eskortę. Nie udał się na zachód wszelako, ku wybrzeżu jakby się spodziewać należało, lecz na północ. Z jakich powodów obrał on ten właśnie kierunek? — pozostało to dla wszystkich tajemnicą.
Według obliczeń Negora, jego powrót do Afryki mógł nastąpić po upływie trzech do czterech miesięcy. Dla pani Weldon rozpczęły się więc teraz dni męczącego wyczekiwania.
Mały Janek natomiast czuł się w faktorji Alveza, jak w raju. Zakwitł zdrowiem i po całych dniach wraz z Hanum uganiał się po łąkach i ogrodach.
Co się tyczy kuzyna Benedykta, to temu było dobrze zawsze i wszędzie tam, gdzie znaleźć było można wystarczająco dużą ilość much i owadów. W faktorji Alveza szczęściło mu się bardzo, to też był w zupełności z pobytu tam zadowolony. W ostatnich dniach udało mu się pochwycić jakąś maleńką pszczółkę, bardzo mało, jak twierdził, znaną, oraz owad, zwany „sphexa“.
Pewnego, pięknego dnia letniego zachwyt kuzyna Benedykta doszedł do szczytu, na widok owadu który parokrotnie przeleciał ponad jego głową.
— Boże Miłosierny — zawołał w pewnej chwili — przecież to okaz napotykany niesłychanie rzadko w najbogatszych nawet zbiorach — „Manticora tuberculosa! Nie, chociażbym miał życiem to przypłacić, złowić owad ten muszę.
Przyrzeczenia te kuzyn Benedykt dawać mógł tem łatwiej, ponieważ wiedział, że manticora tej odmiany biega raczej, lub podlatuje, aniżeli fruwa. To też podążać zaczął za nią wytrwale. Biegł, gdy ona ulatywała ku górze, lub pełzał, gdy jej przyszedł kaprys spacerować po ziemi. I tak uganiał się za nią aż do ogrodzenia.
Wobec palisady, nazbyt wysokiej dla jej wątłych skrzydełek, manticora opadła na ziemię, po której biegnąc, natrafiła na dość szeroką jamę, jakby pozostałość wielkiego jakiegoś kretowiska i w niej znikła. Uczony entomolog już sądził, że cenny okaz jest dla niego stracony na zawsze, gdy nagle spostrzegł, że otwór jest do tego stopnia wielki, iż człowiek tak szczupłej jak on budowy śmiało się przezeń przecisnąć może.
Zapuścił się więc w kretowisko bez jednej chwili namysłu, następnie uczynił kilka wężowych ruchów i nawet się nie spostrzegł, że ponownie na powierzchnię się wydostał i że znajduje się już poza obrębem faktorji. Widział to jedynie, że jego manticora unosiła się w chwili tej właśnie w powietrze.
Uczony zerwał się więc natychmiast na nogi i nie zwracając najmniejszej uwagi na to, gdzie się znajduje, popędził dalej za owadem.
Manticora tym razem unosiła się w powietrzu wyjątkowo długo, kierując swój lot w stronę pobliskiego lasu, w którym znikła wreszcie.
Kuzyn Benedykt jednak nie dał tak łatwo za wygranę i zaczął jej uporczywie upatrywać na gałęziach drzew, lecz owadu nigdzie dojrzeć nie mógł.
— Przekleństwo — krzyknął uczony, załamując z rozpaczą ręce, — uciekła mi, uciekła! O, cóż to za niewdzięczny owad! A ja go już chciałem na pierwszem umieścić miejscu w mych zbiorach! Poczekaj jednak! Ja nie ustępuję tak łatwo i znaleźć cię muszę!
Kuzyn Benedykt był do tego stopnia pochłonięty swą jedyną namiętnością, że będąc już nawet w lesie, nie spostrzegł się, że dzięki manticorze wolność odzyskał. Nie zdając sobie z tego sprawy, biegał bez wytchnienia, z wytrwałością godną zaiste lepszej sprawy, od drzewa do drzewa i zagłębiał się w las coraz dalej i dalej.
Dokąd pędził i jak powróci? — nie myślał o tem. Przecież on miał na to swą kuzynkę Emilję, ażeby ta za niego myślała!
Gdy nakoniec był już bliski utraty przytomności z wyczerpania, nagle z gęstwiny wychyliła się jakaś czarna postać olbrzymia i pochwyciła go w swe potężne objęcia, a następnie znikła wraz z nim w głębinach lasu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.