Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 2/16

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 16.

Mganngha.

Gdy pani Weldon spostrzegła zniknięcie swego kuzyna, zaniepokoiła się tem bardzo. Gdzież się podziać mogło jej „wielkie dziecko“? Nawet na myśl jej nie przyszło, by mógł on uciec z faktorji, porzucając tym sposobem swą sławną kolekcję. Znała go przecież! Na czyn podobny nie zdecydowałby się on nigdy.
I Wobec tego pani Weldon obawiać się zaczęła, iż jej kuzyn uprowadzony został na rozkaz Alveza. Ale w jakim by to mogło być zrobione celu? Przecież układ zawarty z Negorem obejmował i kuzyna Benedykta również?
Bardzo szybko jednak młode kobieta sama przekonać się mogła, jak bardzo posądzenia te były mylne; gdy bowiem wieść o zniknięciu więźnia doszła do uszu handlarza, uniósł się on straszliwym gniewem i nakazał go szukać wszędzie. Co się więc z kuzynem Benedyktem stać mogło? Pytanie to nie zostało jednak przez nikogo rozwiązane i pozostało tajemnicą. Uczony wprost zapadł się w ziemię. Nawet poszukiwania w lesie nie doły pożądanego wyniku.
Uwaga od tego zdarzenia została odwrócona zresztą inną sprawą, doniosłego bardzo dla całego kraju znaczenia.
Nastąpiła zupełnie nagła zmiana pogody, albowiem, zaczęty mianowicie padać dzień w dzień deszcze ulewne, które stać się mogły formalną klęską, niskie bowiem grunty, na których zbiory dojrzewały właśnie, ulec mogły całkowitemu zalaniu, co groziło całemu krajowi głodem.
Ani królowa Moilla, ani jej ministrowie nie wiedzieli jak zaradzić złemu?...
Nie pozostawało nic innego jak uciec się do pomocy czarowników. Zrobiono to, lecz czary miejscowych „mgannga“ nie dały żadnego wyniku. Deszcze z większą nawet padać zaczęły siłą.
Nakoniec królowej Moilli przyszła do głowy myśl zbawcza, ażeby sprowadzić słynnego czarownika, żyjącego w północnej stronie Angoli. Był to czarownik pierwszorzędny, w którego nadprzyrodzone siły wierzono tem łatwiej, że nie był on w Kassande jeszcze nigdy.
Na wezwanie królowej Moilli mganngha zjawił się w Kassande natychmiast, o przybyciu swem obwieszczając rozgłośnem dzwonieniem. Udał się on wprost na wielki plac targowy, gdzie już olbrzymie tłumy oczekiwały na niego.
W dniu tym chmury były niemniej czarne i niskie, jak dni poprzednich i co chwila groziły deszczem.
Zebranym tłumom zaimponowała niezwykle już sama postać czarownika; był to murzyn bardzo młody najwidoczniej jeszcze, lecz już w całej pełni męskich sił, obdarzony ponadto olbrzymią, co się odrazu wyczuwało, siłą fizyczną. Jego pierś była upiększona nader obficie malowidłami robionemi farbami: białą i czerwoną. Na szyi miał naszyjnik z ptasich łebków, na głowie zaś coś w rodzaju kaska, przybranego piórami, do tego stopnia suto, że zakrywały mu one twarz nieomal całą.
Widomemi oznakami jego czarodziejskiej władzy był koszyk napełniony wężami, ropuchami, glistami, muszlami, wielką ilością błota wreszcie, przy czarach — nieodzownego.
Osobliwością wielkiego mgannghi było to, iż był on niemową, co jeszcze bardziej powiększyło szacunek i cześć mu okazywaną. Wydawał on tylko jakieś gardłowe, chrapliwe dźwięki bez żadnego znaczenia.
Czarownik, po wyjściu na plac, stał długo na jednem miejscu, rozglądając się pilnie po niebie i po ziemi, a następnie rozpoczął czary od wykonania tańca, podobnego o „pavany“, który wprawił w ruch wszystkie dzwoneczki na jego biodrach się znajdujące.Tłum podążał za nim, naśladując wszystkie jego ruchy, zupełnie jak stado małp. Gdy w tańcu tym czarownik się zbliżył ku wylotowi głównej ulicy, nagłym ruchem zmienił kierunek i w pląsach iść zaczął ku królewskiej rezydencji.
Gdy tylko królowę Moillę zawiadomiono o tem, wyszła ona natychmiast z pałacu na spotkanie czarownika, na czele całego swego dworu.
Mganngha, gdy ją zobaczył, skłoni się jej do samej ziemi, a następnie porwał ją za rękę i pędem biec z nią zaczął, rękoma pokazując orszakowi, by podążał za mm. Tak dobiegli do bramy faktorji Alveza. Gdy tam się znaleźli, czarownik, jednem potężnem uderzeniem ramienia wywalił drzwi i wtargnął do wnętrza pomieszczeń handlowych możnego przemysłowca.
Handlarz niewolników przebiegł natychmiast na czele swych żołnierzy, aby ukarać śmiałka, który nie czekając na otworzenie drzwi ośmielił się je wywalić, struchlał wszelako, gdy zobaczył, iż stało się to w obecności królowej, a więc za jej wiedzą i zgodą zapewne.
Czarownik tymczasem nie zwracając najmniejszej uwagi na Alveza, wykonywał dalej swe błazeńskie pantominy. Wyciągnął więc przedewszystkiem w górę ramiona, i pięściami wygrażać zaczął chmurom i niebu. Rozganiał je, podskakiwał... jakby w pragnieniu pochwycenia ich i rzucenia następnie o ziemię.
Zabobonna Moilla była zachwycona czarownikiem. Więcej — była nim upojona. Nie panowała już nad sobą. Z jej gardła wydobywały się jakieś niezależne od jej woli okrzyki. Bezwiednie — naśladowała wszystkie jego ruchy, co zresztą czynili wszyscy na placu się znajdujący, tak iż wkrótce gardłowe dźwięki, wydawane przez niemowę-czarownika, ginęły absolutnie w chaosie krzyków, wrzasków i wycia tłuszczy całej.
Lecz wszystko to chmur bynajmniej nie rozpraszało, przeciwnie — pociemniały one nawet, a po chwili pierwsze ciężkie krople zbliżającej się ulewy opadać zaczęły.
Fakt ten momentalnie zmienił usposobienie tłuszczy. Zmarszczyły się nawet i brwi królowej.
Mganngha opuścił wtedy ramiona niebu wygrażające i spojrzał po zebranych zdumionym wzrokiem, jakby zapytując ich, — jakim sposobem się to stało, że chmury nie uciekły?
Gdy tak zebranym wielki czarodziej ze zdziwieniem się przyglądał, wzrok jego padł nagle na panią Weldon, która na progu swej chaty przyglądała się wraz z synkiem czarom mgannghi.
Widok białej kobiety podziałał w elektryzujący wprost sposób na czarownika, gdyż podskoczył on ku niej jak obłąkany, a petem zwracając się ku tłumom, groźnym gestem wskazał naprzód na panią Weldon, a następnie na czarne deszczowe chmury, jakby mówił:
— To ona, to ta biała kobieta jest sprawczynią klęski! To ona deszcz sprowadziła!
Gest ten mgannghi był tak wyrazisty, że go zrozumieli wszyscy, zrozumiała go królowa przedewszystkiem.
Groźnym ruchem wskazała nieszczęśliwą żołnierzom, którzy natychmiast rzucili się, by spełnić rozkaz i pochwycić panią Weldon.
Lecz uprzedził ich wtem mgannghe. Jednym skokiem, godnym lwa, podbiegł ku nieszczęśliwej kobiecie, brutalnym ruchem wyrwał z jej ramion Janka, a następnie podniósł go w górę, jakby w zamiarze roztrzaskania jego główki o węgieł chaty.
Pani Weldon na ten widok wydała z piersi straszny okrzyk boleści i padła zemdlona.
Czarownik dał wtedy królowej znak porozumiewawczy, dany jakby dla uspokojenia jej, a następnie, zarzuciwszy sobie na jedno ramię zemdloną panią Weldon, zaś na drugie Janka, ruszył z tym podwójnym ciężarem w stronę lasu.
Wzburzony tym Alvez próbował protestować, lecz wywołało to ogólne oburzenie; wszędzie rozległy się groźne szemrania, a i sama królowa również wyraziła mu swe niezadowolenie, że się ośmielił przeszkadzać czarom wielkiego cudotwórcy.
Mganngha tymczasem, bez względu na dźwigany ciężar, szedł pewnym, nieomal swobodnym krokiem w stronę lasu, a gdy się znalazł na jego skraju, odwrócił się ku odprowadzającym go krajowcom, dając znak, iż nie życzy sobie, ażeby ktośkolwiek go odprowadzał dalej.
Tłum zamarł w bezruchu, aczkolwiek widać było, iż był bardzo w swych nadziejach zawiedziony.
Czarownik zaś, gdy został sam, szedł dalej ku północy nieprzerwanie jeszcze około trzech mil, aż doszedł do brzegów dość szerokiej rzeki.
W zaroślach nadbrzeżnych schowana, znajdowała się tam łódź sporych rozmiarów. Wtedy mganngha ostrożnie złożył podwójny swój ciężar na jej dnie, następnie wskoczył do niej, a odbijając się wiosłem od brzegu, zawołał wesoło:
— Kapitanie, mam zaszczyt przedstawić ci panią Weldon i jej małego synka, Janka!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.