Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 2/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piętnastoletni kapitan |
Wydawca | Nowe Wydawnictwo |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W czasie krótkiego postoju mały Janek, który do tej chwili spał smacznie i zdrowo, przebudził się nakoniec i zupełnie przytomnemi oczyma spojrzał na matkę. Febra mijała najwidoczniej.
Ucieszony tą pomyślną zmianą Dick, wydał znów rozkaz pochodu, wołając wesoło:
— W drogę! Łatwiej wszelako o drodze było mówić, aniżeli ją odnaleźć w tym dziewiczym lesie. Dotychczas wędrowcy nasi szli naprzód, krocząc ścieżynami, wydeptanemi przez dzikie zwierzęta, lecz i te stawały się coraz bardziej „martwo“, wg określenia tuziemców, które oznaczało tropy już opuszczone i świeżą zarastające trawą. To też młodzi murzyni coraz częściej byli zmuszeni uciekać się do pomocy siekier, by dać tem możność posuwanie się naprzód. Na szczęście, po jakimś czasie gromadka nasza wkroczyła na drogę, utorowaną przez słonie, które są jedynymi inżynierami afrykańskich lasów dziewiczych. Tą drogą, która się ciągnęła na przestrzeni bardo znacznej, nasza gromadka żywo i bez większego zmęczenia posuwała się naprzód.
Upał stawał się wprost nie do zniesienia, bez względu na to, iż słońce nie prażyło już bezpośrednio, gdyż ciężkie zwały chmur zwolna i coraz bardziej przysłaniały niebo. Zwolna i błyskawice rozświetlać zaczęły niebo, a grzmoty z ciężkim hukiem przewalać się zaczęły od wschodu do zachodu.
O grozie burz afrykańskich Dick słyszał od bardzo dawna, to też młody wódz wyprawy rozglądać się zaczął za jakiemś schronieniem, gdyż było rzeczą wprost nie do pomyślenia, ażeby przetrwać było można burzę taką pod golem niebem, to przedewszystkiem biorąc pod uwagę, iż cała równina przecież uledz mogła zalaniu.
Nie było innej rady, jak tylko pospieszać o ile możności, by się chociaż skryć w przeciwległym lesie, w którym powódź, choć by największa, nie groziła niebezpieczeństwem utraty życia.
A burza się zbliżała z zatrważającą szybkością, tak iż niezadługo, mimo to, iż do zachodu słońca było jeszcze daleko, ciemności zapanowały zupełne.
Trzeba było uciekać; mimo więc silnego znużenia wszyscy bez wyjątku spieszyli się, ile im tylko sił starczyło. Deszcz nie padał jeszcze, gdy zaczęły już bić pioruny. Nie w nich wszelako czaiła się groza największa.
Z niepokojem, z każdą minutą wzrastającym, Dick Sand spoglądał na czarne chmury, coraz niżej ku ziemi opadające. Ulewa się zbliżała, wynalezienie jakiegoś schronienia stawało się koniecznością coraz bardziej nieodzowną.
— Co robić? — zapytał Dick swego doradcy, starego Toma.
— Iść bez wytchnienia naprzód — odpowiedział starzec stanowczym tonem, — musimy się dostać na jakieś wzniesienie, lub do lasu choćby tylko, ponieważ na wypadek, gdyby ulewa zaskoczyć nas miała na tej równinie, to mogłoby się to stać istotnie nader, groźne dla nas w swych skutkach.
W tej samej chwili jaśniejsza od innych błyskawica oświetliła całą równinę od początku do końca, przyczem na jej kresach widzieć się dały szałasy, czy też namioty jakieś.
— Tomie! — zakrzyknął wtedy, na ten widok Dick — Tomie! czy widziałeś?
— Tak jest, kapitanie, dojrzałem coś, jakby duży obóz — odpowiedział Tom, bardzo niezdecydowanym jednak głosem.
W świetle nowej błyskawicy przyjrzeć się było można o wiele lepiej domniemanemu obozowi temu. Składał się on z jakiejś setki namiotów, czy szałasów, wysokości od 12-u, do 15 stóp, symetrycznie ustawionych w cztery rzędy i zajmujących przestrzeń dosyć znaczną. Dookoła nich nie było widać wszelako ani jednej żywej istoty. Nawet na najdalszych krańcach obozowiska nie było widać jednego choćby wartownika. Czy się schronili oni przed burzą, czy też obóz nie był już zamieszkały? W pierwszym wypadku, — uciekać należało jak najszybciej, wszystkie okropności przyrody bowiem, były mniej mimo wszystko straszne, aniżeli zetknięcie się z niektórymi szczepami krajowców, pomiędzy którymi i ludożerców nie brakowało przecież? W wypadku drugim wszelako, t.j. wtedy, jeżeliby się okazało, że namioty zostały, wszystko jedno z jakich przyczyn, opuszczone, należało skorzystać z tego, oczywiście.
— Ja sam się udam na wywiady — powiedział Dick — ty zaś tutaj, Tomie, obejmij nad wszystkimi przewodnictwo.
— Możebyś pozwolił, kapitanie, by choć Herkules ci towarzyszył? — odezwał się nieśmiałym głosem Tom.
— Nie, mój zacny przyjacielu. Pójdę sam. I wierzaj mi, że to jest najbezpieczniejsze. Jedna osoba bowiem przemknąć się może najłatwiej niepostrzeżenie.
Mała gromadka wędrowców naszych zatrzymała się natychmiast, zgodnie z rozkazem swego młodego wodza, który ostrożnie się skradając podążył w stronę tajemniczego obozu.
Po dłuższej chwili oczekiwania, Dick powrócił do oczekujących, ze słowy:
— Chodźcie prędzej, chodźcie! I nie obawiajcie się niczego, to nie jest żaden obóz, zaś to, cośmy brali za namioty, to mrowiska!
— Co! mrowiska? — z nagłem zainteresowaniem zapytał kuzyn Benedykt.
— Tak jest, to są mrowiska, a raczej cała ich kolekcja i to tej wysokości w dodatku, iż są, one wyższe od Herkulesa nawet. To też mam nadzieję, że możemy śmiało szukać w nich schronienia.
— Ależ jeżeli są to mrowiska, to są w takim razie przez mrówki zamieszkałe, a raczej przez termity, gdyż te owady jedynie są zdolne do budowy podobnie genjalnych pomieszczeń, jakich nie powstydziłby się najbieglejszy choćby architekt.
— Jak się owe owady nazywają? — jest to najzupełniej obojętne. W każdym razie musimy je wygnać z ich siedzib, bo jest to dla nas sprawą życiu lub śmierci — gwałtownie odpowiedział Dick, — Dalej więc w drogę i to jaknajprędzej, ponieważ spadać już zaczynają pierwsze krople deszczu, który za minutę, — w nawałnicę zamienić się może.
— Ależ owe termity zjedzą nas w całości i, trzeba im to przyznać, będą miały do tego najzupełniejsze prawo — z oburzeniem zawołał entomolog.
— Ha! zobaczymy jak to tam z nami będzie, w każdym razie musimy się schronić przed ulewą — zadecydował Dick.
— W dodatku, mój drogi Dicku, musiałeś źle się rozpatrzeć, ponieważ podobne budowle termitów znajdowały się dotychczas w Afryce jedynie — zadziwił się kuzyn Benedykt.
— Ha, w takim razie nam się należy zasługa, iż my pierwsi odkryliśmy w Ameryce gniazda termitów! — odpowiedział nie bez pomieszania Dick, spoglądając ukosem na panią Weldon, która na szczęście nic, o ile się zdaje, nie słyszała. A teraz w drogę, w drogę!
Deszcz padać zaczął tymczasem coraz bardziej ulewny, jego wielkie krople z głuchym odgłosom na rozpaloną padały ziemię. Stawało się jasnem, że jeszcze parę minut, a ulewa w pustem pochwyci ich polu.
Na szczęście, jeszcze przed jej nadejściem udało się wędrowcom naszym do pierwszego dobiec mrowiska, zbudowanego z prawdziwą maestrją z czerwonawej gliny, równic twardej jak najtwardszy cement. U dołu każdej budowli takiej znajdował się mały otwór, przez który dostawać się mogły do wnętrza... mrówki, oczywiście, lecz nie ludzie, to też Herkules rozszerzył nożem otwór, tak, by człowiek jego nawet wzrostu przejść mógł swobodnie. Ku wielkiemu zdziwieniu kuzyna Benedykta, w czasie całej operacji tej, nie pokazała się ani jedna mrówka. Szczęśliwy traf najwidoczniej przywiódł wędrowców naszych do mrowiska opuszczonego. Korzystając z tego, wszyscy ze zrozumiałym pospiechem weszli do wnętrza, w tej samej nieomal chwili, gdy deszcz padać zaczął z siłą, o jakiej nie mają pojęcia mieszkańcy Europy.
Dla bohaterów naszych był on jednak obojętny, gdy już mieli dach nad głową. Szczęśliwy traf zaiste pozwolił im napotkać schronienie, niedostępne dla deszczu i wichury. Żadna lepianka, żadna najwspanialsza choćby chata murzyńska nie mogła być solidniej zbudowana, jak te termitów mieszkania, które, według określenia podróżnika Camerona, są o wiele bardziej zdumiewające, bezspornie, biorąc pod uwagę siły i wzrost budowniczych, aniżeli egipskie piramidy, przez ludzi wzniesione. Gdyby ludzie wybudowali gmach tak wielki jak góry: Mont Blanc lub Elborus, dopiero wtedy równaćby je można było z arcydziełami tych małych budowniczych.