Pieśni Petrarki/Rozdział III/§ 3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pieśni Petrarki |
Wydawca | nakładem tłumacza |
Data wyd. | 1881 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Indeks stron |
Nie wiem, czym nie nad miarę rozszerzył objaśnienia moje do Petrarki. Sądziłem jednak, że zasługiwała na sumienniejsze nieco rozpatrzenie działalność tej tak przedziwnie krajowi swemu zasłużonej osobistości. Wogóle bowiem u nas, najfantastyczniejsze w tym przedmiocie krążą wyobrażenia. Wcale tu niemam na myśli wiedzy potocznej, tylko to, co się fila pouczenia drugich nieraz pisało i pisze. Zawiele zajęłoby miejsca obszerniej nad tem się rozwodzić — przytoczę więc tylko dwa najosobliwsze w swoim rodzaju złudzenia, które nawet o znajomości własnych rzeczy więcej niż powierzchowne zdradzają pojęcia. Oto naprzykład, w pewnej Historyi Literatury, czytamy co następuje: — „Sonet Petrarki na wodospad Wokluzie (widocznie to tedy strumień, ten Wokluz), naśladuje prześlicznie Sęp w Pieśni: Pannie Jadwidze Tarłównie k’woli.“ — Pieśń tę z łatwością znajdzie czytelnik na stronnicy 30-ej poezyj Sępa wydania Turowskiego — ale co się tyczy Sonetu Petrarki z którego ma być naśladowaną, dam konia z rzędem temu, kto podobną w całym Pieśniozbiorze odszuka. Dalej, tenże autor twierdzi jeszcze co następuje: — „Pierwszy Sęp wprowadził do poezyi naszej formę Włoskiego Sonetu — a także czworowiersz, w którym środkowe dwa wiersze parają się pomiędzy sobą a czwarty z pierwszym.“ — W takim razie, cóż Kochanowski, który od Sępa co najmniej o lat trzydzieści jest starszy? — Nieco lepiej od rzeczonego autora powiadomiony korrespondent do jednego z pism całkiem poważnych, cieszy się znowu, że przeglądając dzieła Kochanowskiego, znalazł w nich „drugi“ jeszcze Sonet (jeden już poprzednio „znalazł był“ profesor owego korespondenta; w takim razie trzeci — bo ich jest trzy — pozostaje jeszcze do odnalezienia) — i robi przypuszczenie, że on zapewne pochodzi z roku 1584 (jestto data śmierci Kochanowskiego) — a zatem wcześniejszy jest od Sonetów Sępa, pochodzących z roku 1601 (w tym roku istotnie wydane zostały poezye Sępa — tylko, że jak wiadomo, w okrągłe lat dwadzieścia po jego zgonie). Dalej zaś, tak o tych Sonetach naucza: — „Co do długości wierszy, nie odpowiadają one znanym powszechnie formom. Są one nie trzynastozgłoskowe jak Petrarki i Mickiewicza, ale jedenastozgłoskowe.“ Co do Mickiewicza, zgoda — ale co do Petrarki, to proszę zajrzeć do niego gdziebądź na chybił trafił, a okaże się jasno jak na dłoni, że jeżeli kto, to on jest w należytym porządku[1]. Co większa — ile ja znam literaturę Włoską — to doprawdy nie przypominam sobie, żebym gdzie, choćby nawet u tragików, spotkał wiersz trzynastozgłoskowy. U Sannazara zdarza się dwunastozgłoskowy — i to już jest najdłuższy jaki gdziebądź znalazłem.
Sądzę, że dwa przytoczone tu przykłady, aż nadto wystarczą do wykazania, co się to u nas wie o Petrarce. Doszło wreszcie do tego, że się znalazł ktoś, który poprostu własnej roboty Sonety podawał za przekłady z tego pieśniarza, i ludzie na słowo jego wierzyli.
Tak to jest dziś — ale dawniej trochę inaczej u nas było. Kochanowski i Sęp, niewątpliwie znali i oceniali, każdy w miarę swego usposobienia, poezye Petrarki. Pierwszy miłosną swoją Muzę jej zawdzięcza; drugi — tęschny nastrój swojej liry. Obadwa wzięli z Petrarki formę i ducha — ale naśladownictwo swoje mało co posunęli dalej. Toćże Kochanowski probował nawet Dantejskiej tercyny[2], a przecież nikt nie powie, żeby w nią obce jakieś wkładał myśli.
Co do Sępa, to ten smutny umysł, trawiony przeczuciem przedwczesnej śmierci, istotnie w sposób szczególniejszy odczuwać musiał piękności płaczebnej części Pieśniozbioru, skoro u niego nie tylko myśli bólem zaprawne, ale także dziwny (jak na owe czasy) brak obrazów klassycznych, a nawet rzekłbym styl Petrarki, bo ulubione mu gry słów spotykamy. Zewnętrznie zaś, nietylko Sonety od niego przejął, ale nawet próbuje Canzony. Cóżkolwiekbądź, zważmy, że te jego pieśni zaledwie w lat dwadzieścia po zgonie poety światło dzienne ujrzały — tak dalece nikomu z tem nie było pilno. Przyczynę tego zaraz wykażę.
Co zaś do Kochanowskiego, którego raczej część miłosna Pieśniozbioru nęciła, ten, jak powiedziałem, natchnienie ztamtąd wcale już nie klasyczne wziąwszy, poszedł dalej o własnej, spełna rodzimej sile. Pieśni jednak tej treści, prawie wyłącznie we Fraszkach pomieścił. Sonetów też u niego zaledwie trzy spotykamy; z tych dwa również we Fraszkach[3], a jeden tylko, całkiem poważnej treści, w pośród Pieśni[4], niby za przeproszeniem się znajduje. — Z tego widzimy, z jaką to ostrożnością Kochanowski, te rzeczy i te formy wcale przed nim nieznane, upodobaniu współczesnych sobie podsuwał. Naród był rycerski, rubaszny, w gruchania miłosne się nie wdawał, i chyba coś podobnego we Fraszkach, przy dzbanie i gędźbie; w pośród innych „żartów trefnych,“ mógł przełykać. Oczywiście, nie mówimy tu o nielicznej garstce tych, co się w Paryżu, Wenecji, Padwie i Rzymie poprzecierali byli, ani o zastępie ludzi dworskich, którzy z „Hiszpany a z Włochy“ bliższe mając stosunki, wraz ze strojem i zalotne wykwinty od nich poprzejmowali; — ale o tych, co się dotąd około Reja, tego sobie „ciekawego a przespiecznego człeka, któremu barzo światek smakował,“ radzi i dniem i nocą bawiali. Ci tedy, form wytworniejszych w poezyi nie baczyli, do żadnych także miękkich, tęschnych, tkliwych myśli, najmniejszego nie czuli pociągu — jasność tylko i uczucia męzkie u nich popłacały. Toćże nawet, jak wiemy, wiekopomne Treny, swojego czasu „lekkiemi“ zwano. Więc też nie dziwota, że i Sęp, na razie mało komu pożądany, wkrótce bez śladu prawie w zapomnieniu utonął — a z nim i pokuszenie słodkich rytmów i tęschnego dumania.
Przy tej sposobności warto też wspomnieć, że tu i fantazya niezbyt popłacała. Bo kiedy Piotr Kochanowski Jerozolimę spolszczył. jeszcze ona, ze względu na animusz rycerski, choć to już nawet o wiele później było (pierwsze jej wydanie ukazało się w roku 1618), dość przychylnie przyjęta została; — ale Orlanda Szalonego snadź nikt wtedy sobie nie życzył, skoro ten, prawie do dni naszych, w rękopiśmie (bodaj nawet czy ukończony) pozostał. Jednak, wydań Jerozolimy, w ciągu tegoż siedmnastego stulecia, aż trzy odbito — z czego widzimy, że stopniowo smak u nas wielce zmiękł, i rzec nawet można zwłoszał — zawsze jednak nie w tej mierze, iżby aż Petrarki zapragnął.
Dopiero, równo z Morsztynami, Argenidą i Paskwaliną, zjawiły się próby przekładu tego poety, prawda, że odrazu mistrzowskie — ale także aż do niedawna w rękopiśmie zalegające. Kto może być autorem tych przekładów? pewności dotąd ustalonej nie ma. Mniema Ludwik Nabielak, który te szacowne szczątki wyszperał, że jest nim niejaki Jan Grotkowski, pokojowy króla Władysława IV-go, a następnie podobno internuncyusz w Neapolu, chlubnie wspominany w swoim czasie poeta, po którym jednak prócz nazwiska nic a nic więcej nie zostało. Z odkryciem zaś tych niepoślednich skarbów, rzecz się tak miała. Pomieniony wyżej uczony, przeglądając w Bibliotece Ordynacyi Zamojskiej rękopism (opatrzony liczbą 257 fol.), w którym się mieszczą materyały do do[5] panowania Zygmunta Augusta, Henryka, Stefana i Zygmunta III-go. na karcie 55-ej znalazł przekład Tryumfu Miłości, przypisany (jak to już wyżej wspomniałem) Władysławowi IV-mu, na karcie zaś 66-ej przekład trzech Sonetów; i niebawem, odkrycie to szczęśliwe, w tomie IV-tym i VIII-ym Biblioteki Ossolińskich, w roku 1804, do wiadomości podał[6]. Że te spolszczenia istotnie są mistrzowskie, za przykład niech posłuży Sonet 104-ty.
Pokoju mieć nie mogę, wojska nie szykuję,
Bojaźń, otuchę, ogień, lód widzę u siebie,
I czołgam się po ziemi, i tułam po niebie,
Cały świat zagarnąwszy, nic nie obejmuję.
Temu, co mię ni trzyma, ni puszcza, hołduję,
Anim związan od niego, ani rozwiązany,
Nibym wolny, a jednak ciężą mi kajdany,
Anim żyw, ani troski próżen się być czuję.
Bez oczu widzę, wołam języka nie mając,
Chcę sam zginąć, a przedsię o ratunek proszę,
Sam siebie nienawidzę, a innych miłuję.
Boleścią się posilam, płacz z śmiechem mieszając,
Jednaki smak, jak w życiu, tak w śmierci, odnoszę —
A w tej doli, o pani! przez cię się znajduję!
Porównawszy ten przekład z pierwowzorem, przekonamy się, że mu dziś jeszcze, nawet przy najsurowszych wymaganiach, nic a nic do zarzucenia niema. Styl, język, rytm, forma, w równej mierze piękne — i podziwiać tylko należy, że coś podobnego istnieć mogło lat temu przeszło dwieście.
Ale też od tego czasu, znów, niemal aż do Mickiewicza, o Petrarce ani słyszymy.
Ktoby go jednak z Mickiewicza chciał sądzić, niewątpliwie się zawiedzie. Daleko on tam piękniejszy, co nic dziwnego; bo Mickiewicz był czarodziejem, który, jak niegdyś Sędziwój, z ołowiu nawet umiał dobyć złoto. Antyteza tu może w stronę Petrarki nazbyt silna — niemniej, swoją drogą, nie jest Petrarka tak pięknym, żeby mu nic do zarzucenia nie było; jest jednak dość pięknym, aby podziw obudzał, a nawet mógł być kochanym. Dla tego, w kraju swoim, wydań miał dotąd blisko trzysta. Przyswajano go też sobie dość usilnie. Całkowitych przekładów Pieśniozbioru, literatura francuzka liczy dziewięć, niemiecka ośm, angielska pięć, hiszpańska cztery — u nas go dotąd nie było. Więc podjąłem tę robotę, skoro nikt drugi nie chciał; bom sądził, że się literaturze naszej słusznie należała. Nie twierdzę ja, żeby to była rzecz pierwszej potrzeby — są zapewne pilniejsze, nie przeczę — ale też przyznać nie mogę, żeby być miała od szarego końca. W chudobie naszej, braków jest sporo — wypełniać je, dobrej woli jest zadaniem — a na co kogo stać, to daje; i gdyby każdy robił co może, razem złożyłoby się to, co być powinno. Takto i z moim przekładem. Jaki bądź on jest — lepszy tymczasem ten, niźli żaden. Gdyż jeżeli posiadamy już Dantego, Tassa i Aryosta, to czemu nie mieć jeszcze i Petrarki, który z tamtemi trzema, w Kanonie klassycznyni poezyi Włoskiej, na tej samej postawiony jest wyżynie. Tyle oto śmiem powiedzieć na moją obronę, uprzedzając zarzut, żem czas mój bezpożytecznie stracił. A zresztą, jeślim go istotnie stracił, to już chyba raczej z tej miary, żem nie podołał przyjętemu dobrowolnie zobowiązaniu. Wtedy za całą obronę pozostanie mi tylko to wewnętrzne przekonanie, żem choć zrobił najlepiej — jak umiałem.
W końcu, raz jeszcze zbierając w jedno, wszystko, co jest do powiedzenia ku określeniu stanowiska Petrarki w dziejach sztuki, sądzę: że od niego wdzięcznej formy nauczyć się można. Niekoniecznie ja smak jego zalecam — staliśmy się wybredni, i słusznie, bo nie brak u nas czyściejszych wzorów — a są i takie, jakich pewnie naród żaden nie posiada. Ale ma Petrarka swoje powaby odrębne, które go i dziś jeszcze wyosobniają — jakbądź, najpiękniejsze rzeczy, różnemi czasy, żywcem z niego brano, tak, że już wreszcie pamięć zaginęła, że do niego należały. A przecięż, u nas chyba najmniej tego śladów — z czego wnosić się godzi, że może ten taki stary poeta, choćby nowością swoją zaciekawić kogo potrafi.
Bo nawet napróżno szukani, kogoby w poezyi naszej, tak przecię ze wszech miar bogatej, rodzajem ducha czy nastroju, z nim zestawić można. W gruchaniu miłosnem. Słowacki pozornie czasem ku niemu się zniża. Mam tu na myśli ten puch kwiatowy, który on sobie „w Szwajcaryi“ nazwał. Ale przy bliższem zastanowieniu, czemprędzej cofam to zbliżenie. Bo taka jak tam prostota, tylko na samym szczycie sztuki gości — bo takie jak tani uczucie, tylko z wezbranej łkaniem piersi płynąć jest zdolne — bo tak cudowne jak tam obrazy, śnić się tylko mogą — i nawet dziwno, że jakikolwiek język ludzki rzeczy podobne wypowiedzieć zdołał.
W płaczebnym rodzaju, również na nicby się nie zdało Petrarkę z Kochanowskim zestawiać. Różnica tu taka, jak pomiędzy tym co stracił wiele, a takim, któremu wszystko wzięto. Treny też, są jedynym w swoim rodzaju pomnikiem boleści, skamieniałej od jednego razu. Czuć w nich zerwanie strun u lutni, i jednocześnie serca pęknięcie. Po zgonie Laury, Petrarka, jak wiemy, żył jeszcze długo; więc też i długo płacząc rzewnym jest, ale nie jak Kochanowski wzniosłym.
Nie — darmo to — nie ma Petrarka w pośród naszych równego sobie. Wszyscy go albo niedochodzą, albo przewyższają.
Ale próżnobym szukał także na równi z nim postawić kogo z obcych.
Tylko w ojczyźnie jego był rzeźbiarz jeden, którego z nim porównać można. Zwał się on Benvenuto Cellini. Ten jak wiadomo, jednem dłuta dotknięciem, szlachetne nawet uszlachetniał kruszce — kosztowny kamień, z ręki jego, nieoszacowanym wychodził. Jeśli bywało, łańcuch w misterne posprzęgał ogniwa — to ten łabędzią nawet szyję kobiecą upiększał; jeśli czarę wykuł — to w tej czarze, najrzadsze wina o wiele smakowitszemi się stawały; jeśli rękojeść wyrzeźbił — to od niej nabierała ceny, nawet nieoceniona Toledańska klinga. Otóż, arcydzieła te drobne, z
- ↑ Dodam tu nawiasowo, że wiersz podobny w poezyi lirycznej, która u Włochów jedno prawie co śpiew znaczy, byłby poprostu nie do użycia. Toćże wiadomo, co Brodziński, chwaląc Kniaźnina za śpiewność jego wiersza, powiada: — „że z tego powodu był on nieprzyjacielem trzynastozgłoskowego wiersza, którego też u niego nigdzie niema[“].
- ↑ W pieśni 4-ej księgi III-ej.
- ↑ Do paniey. Fr. 92. ks. I. Do Franciszka. Fr. 102. ks. II.
- ↑ Do Stanisława. Pieśń 32, ks. IV.
- ↑ Błąd w druku; zbędnie powtórzone dwukrotnie do.
- ↑ Mylnie tam tylko policzbowano Sonety, które są właściwie: 102, 103 i 101.