Otwórzcie się zawierze! Pęknijcie wrzeciądze!
Bo oto idzie zastęp harny Zwycięski hZwycięskich bojowników.
Czoła ich znojne, ściekające potem,
Odkryte na wiatr,
Są jako wieże, które — zda się — runą,
Są jako wierchy ponadchmurne Tatr,
Gdy je wschodzące słońce skrwawi złotem
I oświetli podniebną zórz rozkwitłych łuną.
Idą poszumem, jak rozchwiane smreki,
A cienie od nich, niby cienie skał
Kładą się w długie po ziemi straszydła,
Padają smugą na poległe wieki.
Zbroje nie kryją ich skrwawionych ciał,
Ale ich dusze, zapałami zbrojne,
Mają u ramion łyskające skrzydła —
Zda się: usarski zastęp z mogił wstał
I powietrzną z duchami rozpoczyna wojnę.
Idą, a serca ich ogniami gorą,
Hartując dusze na okrutny ból,
Aby się śmierci — żelazem oparły,
Bowiem, kto z sobą wiezie duszę chorą,
Nie żałowany ostaje wśród pól
I jest drużynie jakoby umarły.
Zwycięstwem idą, a oczy ich biegną
Za bramy wieku, wyprzedzają chód,
I nie odpoczną, ani się nie zegną,
Ani ich żadna nie powstrzyma moc,
Póki ich złoty nie spromieni wschód,
Póki nie zejdzie krwawa noc
Z błękitu,
Póki w młodzieńczych białych snach widziana,
Nie wyjdzie oczom z poza granic świtu
Jasna polana...
II.
Otwórzcie się zawierze! Opadnijcie bramy!
Bo oto idzie pieśń,
Podobna zwiastunowi burz.
Idzie jak płomień po uschniętym lesie
I gna jak błyskawica —
Stepowy rumak-powicher ją niesie,
Z ogni czerwonych jej lica,
Z płomieni wężowych włosy,
A oczy piorunami ciskają dokoła,
Biją w wieże — wpadają do otwartych sieni —
Wnet ciche pobudzi sioła,
Zapali ziemię, niebiosy,
Cały świat w okrąg spłomieni!
Słyszycie? Grzmi!
Póki czas, zamknijcie drzwi,
Zawieście krzyż na bramie,
A kogo podły strach nie złamie,
Niech stanie sam
Na straży.
Ale na świecie niema bram,
Których pieśń skrzydłem nie wyważy
I krzyża się nie lęka.
Bowiem zrodzona z wiecznej męki,
Z ducha polskiego na Golgocie,
Który pod krzyżem swoim stęka
I dźwiga trumnę swoją w pocie,
Przejęła głośne jego jęki
I nad grzmot wszelki wołania wytęża,
Przez moc,
Przez zolbrzymiały krzyk bólu
Zwycięża!
Godny posłuchu Boga napowietrzny chór,
Kiedy się ziemia rozjęczy zbolała,
Oto płyną Smutki ciche i płaczą,
Oto idą Nędze z skargą żebraczą,
A za niemi obłąkane Niedole
Snują się jak mgły-błędnice przez pole.
A wszystkie na Świt tęskne obracają oczy...
Na strunach wiatru Płacz wieczny zawodzi,
To cichnie, to wybucha —
Ból za nim, wielki w martwocie swej, chodzi,
Przystaje — patrzy — słucha —
Nie widzi nic wokoło
I nic wokoło nie słyszy.
Przestronność głucha...
Czas, idąc w górę po stromej uboczy,
Jak schorzały człek wiekiem obumarłym
Dyszy...
A z dołu wicher dmie,
Na wichrze Rozpacz usiadła i pędzi
I włosy rozczochrane rwie
I gna — —
Stanęła w pędzie u skalnej krawędzi...
Nim runie w przepaść otchłanną bez dna,
Na Świt obraca beznadziejne oczy.
Z doliny łez, zrodzona w obłędzie na wietrze,
Pieśń górna wstała...
Płomienną żagwią pędzi przez powietrze —
Łachmany już nie kryją boskiego ciała,
I nie zawodzi, nie płacze, nie jęczy,
Nie gra żałosnych dum na lutni,
Ale w surm bojowy dźwięczy:
„Powstańcie, smutni!“
Przeszła przez ogień męki, naga,
Przez hartujące ducha znicze,
I w dłoniach jej wzniesionych stygmaty, jak bicze,
Którymi smaga!
Na głos jej wszystko, co żywe, powstanie,
A co zbutwiałe, rozsypie się w gruz.
Bo to już nie baśń, nie miłosne granie,
Ani śpiew słodki rozbawionych Muz —
Ale grzmot straszny walących się lasów,
Pomruk ziem — burza rozwichrzonych czasów —
Przemocne ducha z piekieł zmartwychwstanie!
Na dźwięk grających jej rogów
Ludzie poczują na ramionach pióra
I staną się z serc swoich podobni do bogów —
Wywyższy się dolina, poniży się góra —
I kiedy wzejdzie nowy świt ludzkości,
Nie jedną krągłej ziemi opromieni stronę —
Na dźwięk grających jej rogów
Miasto wszelakiej nieprawości,
Jeryho, padnie, zburzone.
III.
Otwórzcie się zawierze! Otwórzcie się na oścież!
Bo oto idzie lud szumiącym lasem,
Idzie przypływem spienionego morza.
I z miast, i siół, ze wszystkich ziem,
Pędzony wiecznym głodem,
Za pieśni wstałej wielką mocą,
Za bojowników swych przewodem,
I dniem
I jasną od błyskawic nocą
Pospiesza —
Z okrzykiem światu ginącemu: gorze!
Dochodzi do bram —
Wyrasta nieprzejrzany las, bezmierna rzesza,
Bezbrzeżne, okiem nieobjęte morze,
Któremu góry, idące do słońca,
Najwyższem czołem nie położą tam!
Zda się, że granic niema, brzegu ani końca...
Przez długie wieki ciskał czas
Nasiona w ziemię urodzaju,
A wiater siał, roznosił po szerokim świecie —
Ostatni z wieków starych doczekał się przecie
Zagęstwionego gaju,
A syn jego obaczy rozszumiały las.
Przez długie wieki fale wód
Rosły ku niebu niepojętą mocą,
Ale szły w górę księżycową nocą,
A w dzień padały na spód,
Na dno, pod ciche uśpione powierzchnie.
Aż nastał ony wiek piorunnych burz.
Fale, zbudzone, zrywają się we dnie —
Księżyc nie budzi ich, lecz błyskawice!
Idą ku niebu — słońce białe mierzchnie
I kryje się za czarne skrzydła chmur
I blednie
I z poza krwawych zórz
Wychyla przerażone lice.
Żywy, idący bór...
Gdy wicher weń uderzy,
Rozchwieruta, rozchwieje,
Rozegra w dziki chór,
Jakim wołają knieje —
Gdy to wołanie wokół się rozszerzy —
Biada ginącym! Biada!
Słyszcie! Tak jeno woła Mór,
Tak jeno woła Zagłada.
Rozchwiane fale mórz...
Gdy burza na nie spadnie,
Gdy sto przyleci burz,
Rozhuczą —
Fale oderwą na dnie,
Wichrem pochwycą za włosy
I porwą w górę, w niebiosy,
Gdzie słońce śćmi się zawieruchą kruczą!
Cały świat powali trwoga
Do stóp, burzami idącego Boga.
A już ginących nie wybawi cud
I odjętą im będzie wszelka litość boża,
Bo padli, pobici strachem
I marli w trwodze przed czasem.
Nikt nie przeczeka burzy pod zbutwiałym dachem!
A oto idzie lud szumiącym lasem,
Idzie przypływem spienionego morza...
I przez wichry ostrzega: Przeoślepli starzy!
Którzy, leżący w poprzek, tamujecie ruch,
Podnieścież swoje karki! Ciała swoje wyprośćcież!
By nie było cmentarzy
U bram nowego wieku,
Bo przejdzie po was śmiercią wojujący Duch.
Porażon prawdą, zginie duchowi przeniewierca.
Przeto lud woła ninie: Dusze swoje wyprośćcież!
Giń u bram życia wszelki upadający człeku,
A serca, żywe serca
Otwórzcie się na oścież!
O dusze w piekle jęczące!
O wieki mąk!
O wieki w strachu milczące!
O lesie rąk błagalnych!
O lesie rąk!
O mózgi krwawe na ościaniach skalnych!
O szczęśliwości dumał świat człowieczy
Przez tysiące, tysiące lat —
I w rzeczy
Człowieka męczył człowiek-kat.
Świat śnił o szczęśliwości.
Ponad tym snem pochmurze wieków się przewlekło —
Morze, prastary zegar tej wieczności
Wnetby po kropli w drugie łoże wciekło —
Przez tyle lat
Dumał człowieczy świat
O szczęśliwości,
I wydumał — całe dzisiejsze piekło.
O dusze w piekle tem jęczące!
Z pomarłych wieków idzie ku nam szum
Daleki, jak od zaziemskiego wiatru —
Majaczy we mgle zmartwychwstały tłum,
Głośny, a nie czyniący w powietrzu hałasu,
Tłum widmowego teatru.
Słychać jakoby głuchy spadek wód,
Niby stężały, ciężki oddech czasu,
I turkot kół, i mocny chód,
I zbroi chrzęst, i świsty kul,
I orkiestrę, zwycięstwo grającą.
I krzyki: wiwat król!
Z fanfarą bowiem, ku niebu bijącą,
Szli wodze ku szczęśliwości,
Wiodąc u swoich zwycięskich rydwanów
Jeńców Tytanów —
Ci pewnie na świat nieszczęścia wołali.
A dalej widać ciemne rzesze
W lęku, który padł na nie od stali,
Od rażących je słońcem pancerzy,
Bowiem jedną stal znały — lemiesze.
Na orłach, które ród rycerzy
W bój o szczęśliwość ziemską wiodły
Między innemi godły
Widać w szponach rozwartych krwawe ujarzmienie.
A dalej we mgle cienie — cienie —
Wiecznie straconych,
Za życia upartych w swej wierze,
W ślepej zakamieniałości,
Przeto pobitych lub spalonych
W świętej ofierze
Szczęśliwości.
O wieki mąk!
O wieki w strachu milczące!
Aże nadeszła dni naszych niewola.
Dziś Ujarzmienie nie na orłach,
Dziś mamy je w krwi.
Dusze rdzą plamne jako te jałowe pola,
Na których rdza żelazna lśni.
Przez serce ludu przeszedł niewoli miecz.
Dość, że strach — śmierć cielesną sprawił,
Jeszcze rdzę — truciznę ducha poostawił,
Iż naprzód tęsknotą bieży,
A myślą wstecz.
Och, bracia, tak —
Wszyscyśmy w dobrowolnej kaźni,
Przykuci do taczek żywota (nasze słowo),
Pohukujemy odważnie, honorowo,
Lecz jak te dzieci, zbłąkane w lesie w noc, —
Z bojaźni.
Strach nami włada. Jak potwór stugłowy
Na dusze zlękłe niby głazy ciska
Lęk-pobój, grozę-martwicę.
Straszy nas wszystko; nawet okrzyk sowy,
Nawet zielony trawnik cmentarzyska.
Zaiste, z duszy strachu niewolnicę
Uczynił człowiek, gnany poprzez wieki
Jako zwierz. Gdy uciekł z raju
Przed strachem, ognistym mieczem,
Taki wziął pęd daleki,
Iż do dziś dnia ucieka.
Dziś już ze zwyczaju —
I dziś my się już pomęczeni wleczem,
Nawet biedz szybko niezdolni —
W tem istnie jesteśmy — wolni. ............ ............
O wieki w strachu jęczące!
O wieki mak!
O lesie rąk błagalnych!
O lesie rąk!
O mózgi krwawe na ościaniach skalnych!
Długoż jeszcze te krzyki bezsiły,
Ptaki rozpacznych nocy,
Będą wzlatywać z mogił samobójców —
W otchłanne, stężałe mroki
I padać stękiem na ziemię w niemocy?
Długoż będą jak ten dzwon, ptak śmierci, dzwoniły?
Długoż jeszcze z tych krwawych człowieczych ogrojców
Będą spływały czerwone potoki
Po nienazwanem polu
W dolinę łez, w to czarne, martwe morze bolu?!
Już się przepełnia —
A opary nie idą ku niebu w obłoki,
Lecz fala, co się nad powierzchnią zwełnia,
Przelewa się i pada na serca człowiecze
I krwawym potem znów w ogrojce ciecze — —
I tak odnowa — po koniec — bez końca —
Kiedyż tej męki kres?
Czy dusze muszą róść
Na krwią uprawnej niwie
W zamrokach ziem bez słońca,
Gdy wszystko w słońcu żywie?
W duszy, wyzbytej trwóg,
Która się czuje żywą,
Wstaje gniew,
Niewoli wszelkiej wróg,
Budzi się groźny lew
Protestu
I wstrząsa płomienną grzywą! ............ ............ ............ ............
„Święty Boże!..“ ............
Pochylił się lud jak las podcięty...
Wichr zwiał ciszę —
W chórze zatrzepotał się zraniony ptak,
Piersią padł na klawisze —
Krzyk, od którego serca mrą,
Bluzgnięty krwią,
Strzałą posłany do niebiosów — —
I na ten znak zawył huragan głosów:
„Święty Mocny!
Święty a Nieśmiertelny!“ ............
Płacz we grzmotach...
Jezu! litości! Jehowo!..
Jęk z walących się domów —
W krzyku serc zamiera słowo —
Las rozpacza!
Stęki drzew — pieśń oszalała zgrzytu,
Wyjąca głucho po wykrotach,
Świszcząca po piszczelach złomów —
A wstaje rozpacz żywiołów —
Wyją ku niebu fale wód,
Wołają zgliszcza popiołów...
Czy imię Twoje Głód?
Czy imię Twoje Zagłada?
Żeś na wołania nasze głuchy...
Otośmy, brodząc śród męki,
Doszli do tej okrutnej toni —
Czemu nie podasz nam ręki?
Czemu uchylasz dłoni?..
Ręka Twa ciężka jak ołów —
Biada! Nie ujdziem klęski!
Lud Twój, jako rój pszczelny
W czasie dżdżu, zawieruchy —
O Boże straszny zwycięski,
„Święty a nieśmiertelny!“ ............
Jęk wycinanych —
Zgiełk bitwy
Tysiąc ranionych koni rży —
Wypada postać-strach
O włosach-wężach rozwianych —
Powietrze krzyczy,
Ziemia drży,
Od Bożych piorunów-biczy...
Zbłąkanej nad wodami — —
Jęk ziemi, chłostanej Bożą ręką...
„Zmiłuj się nad nami!“
Ostatkiem tchu lud dyszy —
W chórze krzyk. Mgnienie ciszy —
Coś strasznego się stanie... ............
„Od powietrza, głodu, moru“ — ............
Płacz rykiem przerwał wołanie —
Buchnęły łez upusty
Morze w obłędzie płacze!
Słowo mrze —
Już nie wybiega usty...
Krzyk serc — straszny, wichurny!
Wszystkie zgarnął rozpacze,
Przestwór przecina — błękit drze —
Czarne, na niebie rozwieszone chusty —
I woła, krzyczy w otchłanie —
Poraz pierwszy i wtórny —
Słysz!
„Zachowaj nas Panie!“
Nikt nie odjęknął z mroku wiecznych cisz —
Przestwór grozą spokojny —
O lęku!
„Od powietrza, głodu, moru i wojny“ — ............
jak głucho wpadają słowa
W otchłań czarną, bezdenną — —
Nadzieja z wichrem przegnała...
Człowiek podnosi z ziemi
Twarz od rozpaczy senną:
Czyś Ty, o Boże, Skała?
A my mrowie pod stopami Twemi?
Któż nas zachowa?!
Oto-śmy jako naci
Pod mrozem Twego gniewu —
Złe powietrze nas traci,
Głód ścina — —
Prosimy Cię na rany boskie Syna
Ochroń nas od zawiewu,
Który z północy sunie...
Chcesz lud swój wszystek widzieć w trunie?
Oto stajemy tu przed Tobą, głodni —
Obacz krew naszych żył,
Żali zdrowego koloru —
Czy nie dość głód nas zbił?
Chroń nas od moru!
Jeśliśmy grzeszni, kary godni,
Ulituj naszych dzieci!
Wołamy po raz trzeci
„Od złej, a niespodziewanej śmierci“ — ............
Płacz zmordowany prośby rozpacznemi
Jęczy przy ziemi —
Ranny pies-tułacz u wrót...
Już to nie lud —
W prochu, w kajaniu jęczy dusza ludu.
Pomocy wzywa... zmiłowania! cudu!
To się znów zrywa,
Jak wypędzona przez ojce niewiasta,
Pędzi odludnem polem,
Gnana bolem,
Z widmami strasznemi gada,
Krwią ślady stóp swych znaczy —
Aż ślepa od rozpaczy
Potyka się na grobie i pada.
A oto przed nią postać olbrzymia wyrasta,
Nieba włosami sięga
Potęga!
Bóg!
Dusza się wije u jej nóg,
Stopy jej zmywa łzami swemi,
Wreszcie nadziei wzrok
Waży się, korna, podnieść w chmury —
Lecz, jak widok walącej się góry,
Kamienny mrok —
Strach przybija ją znowu do ziemi.
Łzami więc obmywa stóp skałę,
A serce jej, rozpaczą oszalałe,
W prochu się nurza,
W zamieci...
Krzyk-konanie!
Po raz pierwszy i drugi i trzeci —
„Wybaw nas, Panie!“
Płacz przemógł. Zbliża się On — Burza. ............
„My grzeszni Ciebie, Boga, wołamy“ — ............
Grzmoty...
Całej ziemi wstrząśnienie.
Spadło kościoła sklepienie —
Minął czas —
Lud ujrzał się na Dolinie Sądu,
Jako rozchwiany las...
W serca wstąpiła otucha,
Jako rozbitkom zjawa lądu.
Tu się rozstrzygnie los —
W tem miejscu Bóg wysłucha.
Spotężmy głos! ............
„Jezus, przepuść! Jezus, wysłuchaj!
O Jezu! Zmiłuj się nad nami!“ ............
Nie słucha próśb — pogląda z góry chmurnie...
Miłosierdziu Jego wszak niema granicy —
Wołajmy wtórnie!
Przebaczy... ............
„Jezus, przepuść! Jezus, wysłuchaj!
O Jezu! Zmiłuj się nad nami!“ ............
Nie słucha wołań — o rozpaczy!
Patrz — Matka jego po lewicy —
Udajmy się do Matki —
Ona nasza! Wybłaga swoje dziatki... ............
„Matko, uproś! Matko, przebłagaj!
O Matko! Przyczyń się za nami...“ ............
O losie! Oblicza Swego nie rozchmurza —
A On pośrodku straszny jako burza
We włosie-wichrze —
Wołajmy po raz trzeci!
„Matko, uproś! Wszakeśmy Twoje dzieci —