Piekło kobiet/Błogosławieństwo czy przekleństwo

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Piekło kobiet
Wydawca „Bibljoteka Boy’a”
Wydanie trzecie pomnożone
Data wyd. 1933
Druk Zakł. Graf. B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Błogosławieństwo
czy przekleństwo?

Wspomniałem o walce, jaką społeczeństwo toczy w Niemczech przeciw osławionemu paragrafowi 218. Mam w tej chwili w ręku świeżo wydaną książkę propagandową d-ra Credé p. t. Frauen in Not ze znamienną ryciną tytułową: na krwawo-czerwonem tle rysuje się złowrogo olbrzymi czarny paragraf, a na nim, jak na krzyżu, przybita do niego gwoździami kobieta. Na postumencie paragrafu — napis: 218. Książka ta, to zbiór spostrzeżeń lekarza, ujętych w formę obrazków z życia: każdy obraz ukazuje z innej strony okrucieństwo i szkodliwość paragrafu, każdy kończy się tem, że § 218 musi zniknąć. Wspominam o tem dlatego, że jest to sprawa nawskroś międzynarodowa: straszenie jednego narodu płodnością drugiego jest nienajmniejszą przeszkodą do ułożenia sąsiedzkich stosunków.
Ten sam straszak — mnożność Słowian — jeszcze wyraźniej występuje w Niemczech w innej walce, tej którą czynniki rządowe prowadzą przeciw regulacji urodzeń. A walka ta jest w Niemczech nader znamienna: mimo że bynajmniej nie grozi Niemcom — jak Francji — wyludnienie, sfery rządzące dążą wszelkiemi sposobami do utrzymania nadmiaru płodności.
Niemcy są bardzo płodne; nie tak jak Polska, ale aż nazbyt wystarczająco. Rozgoryczenie powojenne, nędza mieszkaniowa, trudne warunki życia, wszystko to sprawia, że w ostatnich czasach wzmógł się tu prąd regulacji urodzeń, tak zwycięsko zdobywający teren od wielu lat w Anglji, przedtem zdławiony w Niemczech drillem patrjotyczno-wojskowym. Ale i dziś ruch ten jest nienawistny rządzącym czynnikom. Kapitalizm chętnie widzi nadmierną podaż robotnika, co obniża jego cenę i zdają go na łaskę i niełaskę kapitału; militaryzm — owo „der Kaizer braucht Soldaten“ — wierny jest tradycjom Fryderyka II, który poddanych uważał za swój „wielki zwierzyniec“; wszystko to nadaje przykazaniu „rozmnażajcie się!“ pozory patrjotyczne, obywatelskie, społeczne. Przeciwstawia się temu uświadomiona coraz bardziej klasa pracująca, nie biorąc się na lep tych słów, których cenę zapłaciła zbyt świeżo i zbyt obficie swoją krwią i męką. Gebärstreik — strajk rodny — tak nazywają sami zwolennicy regulacji w Niemczech swoją akcję.
Propagowanie płodności wzmogło się w Niemczech z początkiem wojny. Powstały ligi agitujące za maksymalnym przyrostem ludności, aby zapełnić luki wyrwane przez kule armatnie. „A ile wy macie dzieci?“ odpowiadają z ironją szanownym protektorom płodności szermierze regulacji. I argument ten jest trudny do zbicia, bo faktem jest, że te właśnie zamożne sfery uprawiają neo-maltuzjanizm oddawna i mają ilość dzieci znikomą. Toż samo odpowiadają w Niemczech szermierze regulacji lekarzom, którzy w imię patrjotyzmu wzbraniają się uświadamiać matek co do środków przeciw zapłodnieniu. „A ile wy macie dzieci, panowie lekarze?“ pytają. I w istocie, statystycznie jest stwierdzone, że lekarze stanowią klasę, która ma najmniej dzieci. (Coś około półtora dziecka na lekarza). I toczy się zacięta walka: zwolennicy regulacji agitują za pomocą broszur, odczytów, uświadamiając coraz szersze sfery, zdzierając maskę obłudy społecznej, grożąc wręcz bojkotem lekarzom, którzy się wzbraniają pouczać kobiet w tej mierze. Policja tępi odczyty i zgromadzenia; sądy nie zawsze mogą uderzyć wprost, ale konfiskują uświadamiające broszury pod pozorem... pornografji. Mimo to, akcja osiąga skutek: liczba urodzeń w Niemczech spadła w ostatnich czasach znacznie. I śmiertelność dzieci również, prawie w tym samym stosunku.
Nas walka ta musi niezmiernie interesować: regulacja urodzeń to program pacyfizmu, uznania praw innych narodów, zgodnego współżycia ras; hasło nieograniczonego płodzenia to imperjalizm, to odwet, to przyszła wojna. Dzień, w którym kobieta polska porozumiałaby się z niemiecką co do demobilizacji macic, byłby ważnym dniem dla pokoju ludzkości: może ważniejszym od wszystkich szacherek genewskich. Neolizystratyzm...
A teraz kilka słów o samej kwestji. Ciekawe byłoby zważyć, skąd pochodzi zabobon licznej rodziny. To pewna, że ten kult, który przerodził się w bezmyślnie powtarzaną formułę, ma swoje początki niezmiernie dawne, w każdym zaś razie zrodzone ze stosunków zupełnie innych niż dzisiejsze. Kiedy ziemi było poddostatkiem a brakło rąk do jej uprawy, kiedy wogóle wszelka praca była tylko ręczna, kiedy ciągłe wojny, krwawe pomsty, wycinanie w pień, były świętem prawem i chlubą, kiedy choroby i zarazy dziesiątkowały ziemię a przeciętny wiek człowieka był o połowę krótszy niż dzisiaj, — wówczas niewątpliwie trzeba było zapełniać te luki masą świeżego materjału. Kiedy rodzina była jedyną komórką organizacyjną, rękojmią znaczenia i bezpieczeństwa jednostki, wówczas, rzecz prosta, powstały owe pojęcia gloryfikujące liczne potomstwo. Stąd owe błogosławieństwa biblijne: „rozmnożę cię jako piasek na dnie morza“ etc. Dziś, liczna rodzina oddawna znaczy u biedaków nędzę, upośledzenie, niewolę, chorobę, śmierć, egzystencję sprowadzoną do potrzeb bydlęcych. Wyraz: stan błogosławiony stał się krwawą ironją.
Mimo to, uświadomienie ma do zwalczenia rozliczne przeszkody. Do wspomnianych czynników przyłącza się kler ze swym upartym konserwatyzmem i pasją utrudniania życia, aby skierować spojrzenia ludzi na tamten świat, podnosząc znaczenie i potęgę szafarzy, którzy mają klucz od jego szczęśliwości. Może gra tu rolę i interes samego kleru, który, jak wspomniałem, wiąże się nietylko z przyrostem, ale z „obrotem“... Bądź co bądź, są okolice — Bawarja, Flandrja — w których księża sami popierają regulację urodzeń; stwierdzili bowiem, że chłop mający niewiele dzieci jest konserwatywny, gdy chłop sproletaryzowany zbyt licznem potomstwem staje się wywrotowcem. Nie wiem, jakie motywy utwierdzają lekarzy niemieckich (90 procent lekarzy!) w ich zaciętym oporze wobec ruchu regulacyjnego: czy fałszywie pojęty patrjotyzm, czy może podświadome poczucie zawodowe, że jednak każde przychodzące na świat nowe dziecko to pacjent, i to podwójny: raz gdy się rodzi, drugi raz gdy rychło umiera, no i po drodze, kiedy choruje? Ale najdziksze rzeczy powstają, kiedy medycyna robi politykę, albo też zacznie fuszerować w religji. Tak np. w warszawskiem Tow. ginekologicznem jeden z lekarzy potępił w każdym wypadku (!) wszelkie sposoby zapobiegające zajściu w ciążę, „bo to jest (powiada) contra naturam, a wszystko co jest przeciw naturze, jest z punktu etyki chrześcijańskiej niedopuszczalne“. Zdaje mi się, że cała etyka chrześcijańska jest contra naturam, i bardzo szczęśliwie, bo wedle natury może być bardzo dobre ludożerstwo, wielożeństwo i inne rzeczy... Ot, co lęgnie się w głowach! I tu jakaś regulacja urodzeń kiełbi we łbie byłaby wskazana... Nie mówiąc o tem, że chciałoby się zapytać, ile ten lekarz ma dzieci?
Oto próbka zabobonów i trudności, przez jakie przedzierać się muszą nowe pojęcia.
U nas nie mówiło się o tem zupełnie. Wyższe warstwy oddawna, jak wszędzie, uprawiają cichy neo-maltuzjanizm. Ekonomiści piszą dzieła o przeludnieniu. Powaga w tej kwestji, prof. Adam Krzyżanowski, jest fanatykiem antyprzeludnieniowym i wielbicielem starego Malthusa, którego dzieło wydał w języku polskim. Prof. Zofja Daszyńska-Golińska, w dziele swojem Zagadnienia polityki populacyjnej, oświadcza się za regulacją urodzeń i cytuje wielkiego ekonomistę J. S. Milla, który, odmalowawszy klęski nadmiernej rozrodczości, powiada wręcz:

...Cywilizacja jest walką przeciw instynktom zwierzęcym, z których najsilniejszy zwycięża. Jeżeli nie zwyciężyła instynktu rozrodczości, to dlatego, że tego nigdy nie próbowała na serjo... Nie można spodziewać się postępów moralności, póki zbyt licznych rodzin nie będzie się piętnowało równą pogardą co pijaństwa...

Ale to wszystko nie znajdowało u nas żadnego praktycznego wyrazu, nie przenikało do tych właśnie mas, o które chodzi. A jeżeli w praktyce odbywała się w tych sferach regulacja urodzeń, odbywała się ona w sposób najbardziej barbarzyński, najbardziej morderczy, w postaci spędzeń płodu, dzieciobójstwa, morzenia niemowląt i wreszcie przez rychłe wymieranie zbyt licznego potomstwa. Wszystko z jakimż ubytkiem sił, energji, z jakiemż sponiewieraniem człowieka, z jaką demoralizacją!
Pierwszy raz bodaj — zdaje się nie bez związku z podjętą przeze mnie kampanją o piekło kobiet — poruszył to zagadnienie na łamach Robotnika dr. Kłuszyński. Nareszcie robotnik polski mógł się dowiedzieć, że to nadmierne brzemię, to nie jego nędza i troska prywatna, ale wielkie zagadnienie społeczne, którem zajmuje się dziś świat cały. W cyklu feljetonów p. t. Znaczenie regulacji urodzeń dla klasy robotniczej skreślił dr. Kłuszyński obraz tego ruchu w różnych krajach. Najwcześniej uświadomienie obudziło się, jak wspomnieliśmy, w Anglji; najwcześniej zrozumiano tam, że zdrowie kobiet, poziom intelektualny, estetyka domowa, kultura i obyczajność związane są z ochroną kobiety, z ograniczeniem potomstwa i ciąży. Kobieta zbyt płodna żyje życiem czysto zwierzęcem. Sam dr. Kłuszyński cytuje ze swej praktyki lekarskiej wypadki, w których stwierdza, że kobieta zostawiona siłom przyrody, — czy etyce chrześcijańskiej, jak chciał ów natchniony ginekolog — może rodzić do dwudziestu razy i więcej...
To też w Anglji nazwano ten ruch „krucjatą przeciw nędzy“. W roku 1922 odbył się w Londynie kongres, w którym wzięły udział najwybitniejsze osobistości, — pisarze od Wellsa począwszy, — i gdzie uchwalono, że pouczenia o zapobieganiu ciąży powinny być obowiązkiem lekarza. Na kongresie tym przyjęto uchwałę lekarzy, z których 161 z zebranych 164-ch uznało regulację urodzeń za najpilniejsze zadanie. 28 kwietnia 1928 Izba lordów wezwała rząd do usunięcia zakazu, który wprzód zabraniał instytucjom społecznym uświadamiania kobiet o metodach chronienia się od ciąży.
Nie obeszło się bez małego hołdu złożonego obłudzie: do uświadomienia mają mieć prawo tylko... kobiety zamężne!
Ruch ten osiągnął już ogromne praktyczne rezultaty. W ciągu niewielu lat liczba urodzeń w Anglji spadła z 55 na tysiąc do 18 na tysiąc. Strata ludnościowa pozorna, bo statystyki stwierdzają, że spadkowi urodzeń towarzyszy spadek śmiertelności przez możność lepszego chowania dzieci; niema więc tylko daremnego rodzenia i grzebania. Dziecko może być radością, nie klęską, nie katastrofą. Zarazem klasy pracujące w Anglji oddawna ujrzały w tem ograniczeniu płodności najpotężniejszy czynnik podniesienia swego stanu.
Toż samo w Ameryce. Gdy w Ameryce pierwsi lekarze propagujący regulację urodzeń dostawali się do więzienia, a pierwsza pionierka tego ruchu skończyła samobójstwem, kongres w Nowym Jorku w r. 1925, również z udziałem najwybitniejszych osobistości, był znów tryumfem tej idei. Jasno mówią o tem sprawozdania kongresu. Od roku 1880 do 1913 liczba urodzeń spadła z 37 na tysiąc na 19 — w tym samym czasie śmiertelność spadła z 23 na niespełna 10.
Jeżeli gdzie, to u nas kwestja ta zasługuje na najżywszą uwagę. Wyludnienia niema się co obawiać; zresztą, jak mówią cyfry, przyrost ludności wywołany taką dziką polityką populacyjną uprawianą w głodne i chłodne noce na nędznych barłogach, jest złudny; zaludnia, ale... cmentarze. Zresztą, Polska jest przedewszystkiem krajem rolniczym, małe zaś są widoki, aby akcja zapobiegawcza — mimo że byłaby tak pożądana — mogła rychło przedostać się na wieś. Narazie chodzi tu głównie o sfery robotnicze, o biedotę miejską, gdzie racjonalizacja urodzeń stałaby się bezcennem dobrodziejstwem; o dzieci nieślubne, o wszystkie te wypadki, w których, czy to z przyczyny zdrowia matki czy ze wskazań ekonomicznych lub eugenicznych, ciąża i urodzenie dziecka są niepożądane. Zapobieganie ciąży zmniejszyłoby statystykę dzieciobójstwa; przywiodłoby do bankructwa przemysł utrupiania niemowląt, ocaliłoby od samobójstwa wiele dziewcząt, podniosłoby warunki życia uboższych rodzin, ich kulturalne potrzeby, dzisiaj równe niemal zeru, gdy wszystko zjada alkohol i wciąż nowe dzieci. Jeżeli gdzie, to u nas akcja taka jest potrzebna. A można ją wszcząć śmiało, choćby dlatego, że nowy kodeks zajmuje w tej mierze stanowisko zupełnie neutralne; niema tu — w przeciwieństwie do niektórych krajów — żadnych przeszkód prawnych. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby w kasach chorych, aby przy szpitalach i ambulatorjach, tworzyć poradnie dla kobiet[1], gdzieby pouczano młode kobiety o sposobach chronienia się od ciąży, dostarczano fachowych informacyj i najlepszych środków ochronnych.
Tego rodzaju poradnie są tem bardziej potrzebne, że, jak o tem czytelniczki moje aż nadto dobrze wiedzą, nie istnieją środki zapobiegawcze absolutnie pewne. Trzeba w tem indywidualizować; w pewnych klasach wreszcie lekarz musi dopiero kształcić kobiety zupełnie nieświadome i nienawykłe do elementarnej nawet higjeny. Przedewszystkiem zaś trzeba wszczepić pojęcie, że ciąża, to nie jest dopust boży, któremu godzi się z uległością poddać, ale czynnik życiowy, który człowiek powinien rozumem swoim opanować. Ta kwestja, obłudnie dotąd osłaniana, musi wyjść na światło dzienne, musi się stać znajoma już młodej dziewczynie jako elementarz jej kobiecej doli.
Nie idzie to tak łatwo. Bardzo inteligentna i wzięta lekarka chorób kobiecych (nie w Warszawie) opowiadała mi, że, w czasie podróży po Niemczech, rozmawiała z pewnym lekarzem fabrycznym o tej kwestji. Lekarz zwierzył się jej, że od wielu lat zaleca swoim klijentkom pewien prosty, tani i domowy środek, który, wedle jego doświadczenia, nie zawiódł nigdy. Lekarka mówi mi co to za środek i dodaje, że nie był nigdy omawiany w żadnych pismach zawodowych, na żadnych zebraniach lekarskich. „Czemu? — pytam zdziwiony. — Bo jest taki śmiszny... odpowiada mi lekarka. — A pani czy go zaleca swoim pacjentkom? — Nigdy! — Czemu? — Bo taki śmiszny“... odpowiada z zażenowaniem sławna specjalistka, rumieniąc się jak pensjonarka. Oto z jakiemi organicznemi trudnościami walczyć musi ta z gruntu drażliwa kwestja.
Jedno nie ulega wątpliwości. Dopóki nauka traktowała tę sprawę półgębkiem, póki to była causa turpis, w większości krajów tępiona przez zmilitaryzowaną ginekologję, dopóty nic dziwnego, że nie znajdowano na nią rady. Skoro, przy przemianie pojęć o płodności, świadome macierzyństwo stanie się rzeczą użyteczności publicznej, można mieć nadzieję, że nauka rozwiąże nareszcie tę kwestję, że zapobieganie ciąży stanie się — i jest już niemal dziś — nareszcie czemś pewnem i prostem. Wówczas uświadomienie w tej mierze wejdzie w skład wychowania młodych dziewcząt; wówczas spędzanie płodu stanie się barbarzyńskim przeżytkiem, dzieciobójstwo i zagładzanie dzieci na garnuszku stanie się takiem ohydnem wspomnieniem jak ludożerstwo. Są pewne dane wróżące tę przyszłość, bodaj owe bardzo świeże jeszcze doświadczenia austrjackiego lekarza, robione dotychczas na zwierzętach. Lekarz ów stwierdził, że wyciąg z jajnika albo z łożyska, wstrzykiwany podskórnie lub nawet podawany wewnętrznie samicy, czyni ją niezdolną do zapłodnienia na pewien ograniczony przeciąg czasu. Powtarzano te doświadczenia na królikach, na myszach i na świnkach morskich. Niema powodu, aby to samo nie miało się sprawdzić na ludziach. I tu może leży rozwiązanie tej ważnej kwestji socjalnej; to może zmieniłoby postać świata w niedalekiej przyszłości. Wszystkie okrutne paragrafy o przerywaniu ciąży stałyby się zbyteczne, człowiek panowałby świadomie nad regulacją swego potomstwa. Wówczas może zaczęłoby się tryumfalne królowanie człowieka. Kwestja materjalnych braków złagodzi się, człowiek będzie mógł się oddać szlachetniejszym zadaniom. Ujarzmi przyrodę. Maszyna będzie za niego dźwigała ciężary życia. Pokój zapanuje na świecie. Wojny i rzezie staną się mitem takim jak wojna trojańska. A gdyby się okazało z czasem, że ludzi jest zbyt mało, że dzieci rodzi się nie dość, wówczas społeczeństwo znajdzie niechybnie sposoby, aby swą wydajność pomnożyć. Nie karami ale nagrodami; zachętą, pobudzeniem ambicji. Panna, która urodzi dziecko, dostanie nagrodę cnoty; za bliźnięta — złoży krzyż zasługi. Ojciec czworga dzieci będzie wolny od podatków i otrzyma bezpłatne mieszkanie. Ojciec sześciorga dzieci zostanie senatorem i otrzyma honorowy doktorat politechniki etc. Polityka populacyjna przejdzie od systemu kar do systemu nagród; o ileż jej z tem będzie bardziej do twarzy!
Zaledwie pojawiła się pogłoska o odkryciu austrjackiego lekarza, już zaczęto dzwonić na alarm. Jedno z berlińskich pism oświadczyło, że „państwo i kościół, z przyczyn religijnych, etycznych i państwowych, sprzeciwią się najenergiczniej jego wprowadzeniu w życie“. Czy może być komiczniejsza enuncjacja? Niech próbują!
(Znamiennie odnoszą się do neo-maltuzjanizmu Sowiety. Miałem w ręku, dzięki uprzejmości rosyjskiego poselstwa, szereg broszur, do których jeszcze powrócę. Stanowisko wobec regulacji urodzeń jest tam nieufne: uważają to za burżujską sztuczkę, aby, przez podniesienie dobrobytu robotnika, zmniejszyć jego napięcie rewolucyjne... Ale w istocie rząd sowiecki bada u siebie pilnie tę kwestję, którą słusznie uważa za niedość jeszcze poznaną. Bada z właściwym sobie etatystycznym rozmachem: mianowicie stosuje się tam środki zapobiegawcze — guberniami: jedna gubernia używa tego, inna owego środka, poczem zestawia się statystykę porównawczą wyników).
W konkluzji sądzę, że całą tę sprawę powinny wziąć w ręce kobiety. Czyż może być rzecz, któraby bardziej była ich sprawą? Ale jakiż rozdźwięk panuje między tem o czem kobiety piszą a o czem myślą! Gdyby pisma kobiece były istotnym wykładnikiem życia kobiet i ich zainteresowań, połowa artykułów czcigodnego Bluszczu powinnaby traktować o środkach przeciw zapłodnieniu...
Niechże więc kobiety otrząsną się z fałszywego wstydu i z niewolniczej apatji. To nie żadna rozpusta, nie żadna zbrodnia, ale wielka kwestja społeczna, która zajmuje dziś obie półkule świata. Jest u nas tyle lekarek, tyle społeczniczek, niechże zakładają najliczniejsze poradnie zapobiegawcze; niech uświadamiają kobiety o środkach przeciw zajściu w ciążę, niech im służą radą, pomocą; niech wreszcie badają kwestję naukowo, niech robią obserwacje, statystyki. Niech wejdą w styczność z pokrewnemi organizacjami w innych krajach[2]. Niech raz ta sprawa będzie u nas traktowana po ludzku, mniej obłudnie, mniej bezmyślnie, mniej frazesowo. Bo piękna to rzecz wstydliwość niewieścia, ale nie wtedy, gdy się ją opłaca kosztem tylu nieszczęść, niedoli i zbrodni!





  1. Od czasu gdy pisałem te słowa, powstał już szereg takich poradni, o czem piszę w dalszych rozdziałach.
  2. W najszerszej mierze postawiła sobie to zadanie Liga reformy obyczajów, świeżo zawiązana w Warszawie (r. 1933).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.