Pierścień i róża/Rozdział czternasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Makepeace Thackeray
Tytuł Pierścień i róża
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Rogoszówna
Tytuł orygin. The Rose and the Ring
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
PRZYGODY KSIĘCIA LULEJKI

Na samą myśl o możliwości zaślubienia strasznej Gburyi-Furyi Lulejkę ogarnął tak paniczny strach, że jak szalony wpadł do swej komnaty, rozkazał służbie spakować swój kufer podróżny i w okamgnieniu już siedział w pocztowych saniach, które właśnie miały odjeżdżać.
Całe szczęście, że się tak pośpieszył i że nie stracił ani chwili przy pakowaniu, bo ledwie wyjaśniła się pomyłka kapitana Zerwiłebskiego, nikczemny Mrukiozo wysłał dwóch ajentów z rozkazem przyaresztowania księcia Lulejki i odprowadzenia go na plac egzekucji, gdzie miał być ścięty zamiast księcia Bulby z uderzeniem godziny 12-ej w południe.
Ale o tej porze sanie pocztowe, uwożące księcia Lulejkę, dojeżdżały już do granicy Paflagonji, a pościg wysłany za nim wrócił z wiadomością, że nikt nie wie, w którą stronę udał się młody książę.
Między nami mówiąc, Lulejka miał zarówno między służbą, jak i między ludem, wielu stronników, którzy chętnie pozbyliby się rządów znienawidzonego Walorozy.
Cały naród sarkał pocichu na tyranię tego zdrajcy i obżartucha; coraz częściej napomykano, że wprawdzie król Seriozo miał swoje błędy, nigdy jednak nie był tak okrutnym, jak Walorozo, i dbał o wiele bardziej o dobro państwa i narodu. To też sympatje wszystkie zwracały się do młodego następcy tronu Lulejki, uchodzącego teraz przed zemstą nikczemnego stryja.
Na dworze królewskim od rana do nocy odbywały się huczne zabawy i pląsy. Ucztom, balom, polowaniom nie było końca. Król po swojemu święcił zaślubiny Angeliki z księciem Bulbą. Wiadomość o ucieczce Lulejki przyjął ze szczerem zadowoleniem, gdyż bądź co bądź Lulejka był jedynym synem jego brata, może więc i w duszy rad był, że ominęła go hańbiąca kara śmierci.

Mróz był tego dnia bardzo silny, śnieg skrzypiał pod stopami, i Lulejka, który odbywał podróż pod skromnem nazwiskiem pana Incognito, ucieszył się, otrzymawszy wygodne miejsce między jakimś dobrodusznym jegomością a innym opasłym panem. Zaraz na pierwszej stacji za Blombodyngą, gdzie poczta zatrzymała się na dłuższy popas, nadeszła jakaś kobiecina o bardzo niepozornym wyglądzie z torebką przewieszoną przez ramię i zapytała o miejsce. Wszystkie miejsca wewnątrz dyliżansu były już zajęte, i pocztyljon odpowiedział nieznajomej, że, jeśli chce jechać zaraz, musi się zadowolić siedzeniem na budzie sań. Opasły jegomość, siedzący po prawej stronie Lulejki, widocznie jakiś gbur nieokrzesany, wysunął głowę przez okno i zawołał: „Winszuję, winszuję asińdźce przyjemnej podróży pod gołem niebem” i roześmiał się głośno. Lulejka żachnął się na ten koncept, bo żal mu było biednej kobiety, wyglądającej bardzo mizernie i raz po raz zanoszącej się od kaszlu.
— Ustąpię jej mego miejsca — pomyślał poczciwy książę — tak zimno dzisiaj, że mogłaby się nabawić cięższej jeszcze choroby”. W tej chwili odezwał się znowu opasły sąsiad Lulejki: „Mogłoby też to babsko siedzieć gdzie na piecu w izbie, a nie pchać się między porządnych ludzi”. Tego Lulejce już było za wiele. Krew w nim zagrała, i zanim opasły jegomość zrozumiał, co się dzieje, już posypał się na niego grad policzków i kułaków, którymi Lulejka nauczył go odrazu, że mężczyzna nie powinien nigdy ubliżać kobiecie, tembardziej, jeżeli jest ubogą i podróżuje sama. Udzieliwszy takiej nauczki niegrzecznemu jegomości, Lulejka poprosił nieznajomą, żeby zajęła jego miejsce, sam zaś wdrapał się na dach sań i zaszył się po uszy w słomę, usiłując schronić się przed dojmującem zimnem. Niegrzeczny jegomość wyniósł się jak niepyszny z dyliżansu na jednej z następnych stacyj, a wtedy Lulejka usiadł obok nieznajomej i zabawiał ją przez całą drogę, dziwiąc się jej niepospolitemu rozumowi i rozległej wiedzy. Ponieważ nigdzie więcej nie zatrzymywano się na dłuższy popas, towarzyszka podróży Lulejki raz po raz otwierała torebkę i częstowała go jakimś przysmakiem. Niktby nie uwierzył, żeby tak mała torebka mogła zawierać aż tyle przedmiotów. Była to jakby studnia, z której czerpie się ciągle, a wody w niej nie ubywa. Ledwie Lulejka poczuł pragnienie — nieznajoma, jakby odgadując jego życzenie, wyjęła z torebki flaszkę wina i srebrny kubek. Ledwie mu się jeść zachciało — już z torebki wysunął się kapłon pieczony, chleb, sól, kilkanaście plastrów szynki i spory kawałek słodkiego pachnącego ciasta z rodzynkami. Na deser wyjechały z torebki owoce i kieliszek likieru.

Naturalnie mówiło się o tem i owem, jak zwykle w podróży. Nieznajoma zdumiewała Lulejkę coraz więcej. Po prostu nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się spotkać osoby tak wszechstronnie wykształconej. Nieuctwo jego tem jaskrawiej występowało w porównaniu z jej rozumem i wiedzą. Biedny Lulejka zamilkł w końcu ze wstydu i czerwienił się po uszy, żałując w duchu lat spędzonych na próżnowaniu. Nieznajoma widocznie odgadła przyczynę jego smutku, bo odezwała się nagle: — Mój kochany Lul... Panie Incognito, jesteś jeszcze tak młody, że możesz zdobyć wszystko, czegoś nie umiał zdobyć do tej pory. A kto jak kto, to ty powinieneś umieć wiele, bo może nadejść dzień, w którym dom potrzebować będzie młodego rozumnego gospodarza...
— Do kroćset! — krzyknął Lulejka — czyżbyś waćpani wiedziała, kim jestem?
— Długo żyję już na świecie, moje dziecko, więc widziałam wielu ludzi i wiele wypadków — odpowiedziała nieznajoma. — U jednych bywałam na chrzcinach, inni drzwi przedemną zamknęli. Widziałam ludzi, których zbytek szczęścia znieprawił i spodlił, i innych, których dusze zahartowały się w bólu i cierpieniu, jak stal hartuje się w ogniu. Waćpanu radziłabym z serca, żebyś, zajechawszy do najbliższego miasta, w którym wóz pocztowy zatrzyma się tej nocy na popas, pozostał w niem i zabrał się tęgo do pracy. Chciałabym także, byś waćpan w życzliwej pamięci zachował starą przyjaciółkę, która nie zapomni przysługi, jaką jej oddałeś.
— Kto jest moją starą przyjaciółką? — zapytał.
— Jeżeli będziesz potrzebował czegokolwiek — mówiła dalej nieznajoma — zajrzyj do tej torebki, którą ci daję w upominku, i wspomnij wtedy życzliwie...
— Kogo?
— Czarną Wróżkę! — odrzekła uroczyście nieznajoma i z szumem wyleciała przez okienko dyliżansu. Lulejka zapytał wtedy woźnicę, czy nie wie, kim była pani, która z nim odbywała podróż, ale woźnica odpowiedział, że w omnibusie nie było żadnej pani, tylko staruszka z torebką, która wysiadła już na poprzedniej stacji. Lulejka zaczynał przypuszczać, że uległ jakiemuś sennemu przywidzeniu, gdy wtem wzrok jego padł na leżącą na jego kolanach torebkę nieznajomej. Wziął ją w rękę, obejrzał starannie i wsunął do kieszeni. Potem, stosując się do rad Czarnej Wróżki, wysiadł z dyliżansu i poszedł do najbliższej gospody, prosząc o nocleg.

Wskazano mu jakąś nędzną stancyjkę, i Lulejka, zmęczony podróżą, zasnął natychmiast, jak kamień. Gdy się nazajutrz obudził, zapomniał, że nie jest już w królewskim pałacu, i zaczął krzyczeć, jak dawniej; „Hej, Janie! Marcinie! Erneście! Prędzej buty, szlafrok, czekoladę!” — ale nikt się na to wołanie nie zjawił, a ponieważ dzwonka nie było, Lulejce nie pozostało nic innego do zrobienia, jak ubrać się i zejść po schodach na dół.
Na jego wołanie wyszła wreszcie z sąsiedniej izby właścicielka gospody, która wyglądała mniej więcej, jak na tym obrazku:

— Czego tak się drze i hałasi? — zapytała niezbyt uprzejmie.
— Cóż to za hotel, moja pani! — zawołał Lulejka. — Ani wody ciepłej, ani dzwonka. Nikt nie wziął nawet moich trzewików do oczyszczenia!
— Hi! hi! hi! — zaśmiała się gruba jejmość. — Widzicie go, panicza z Honolulu! Jakby to sobie nie mogło butów oczyścić! Jedną koszulę ma na grzbiecie, a pretensyj więcej, niż włosów na głowie! Jak żyję, nie widziałam takiej bezczelności!
— W tej chwili opuszczam tę karczmę! — zawołał z gniewem Lulejka.
— A zabieraj się waćpan na cztery wiatry. Im prędzej, tem lepiej. Zapłać tylko swój rachunek — i fora ze dwora. Mój hotel jest dla porządnych, solidnych gości, a nie dla gołych studentów, którym tylko fiu! fiu! w głowie!
— Waćpani hotel jest chyba dla niedźwiedzi, ale nie dla ludzi — zawołał Lulejka. — Każ waćpani wymalować swój portret na szyldzie, a szyję dam, że niczyja noga w twoim hotelu nie postanie!
Otyła jejmość wyniosła się z izby, a Lulejka wrócił do swej izdebki. Pierwszym przedmiotem, na który padł jego wzrok, była torebka nieznajomej, która podskakiwała na stole znacząco, jakby chciała zwrócić na siebie jego uwagę.
— Hm, przekąsiłbym coś z przyjemnością — pomyślał Lulejka, który nic jeszcze nie miał w ustach — może się też w tej torebce znajdzie co do zjedzenia, bo pieniędzy mam tak mało, że po zapłaceniu rachunku tej wiedźmie nie miałbym nawet za co kupić bochenka chleba.
Szybko otworzył torebkę, ale zamiast śniadania — zgadnijcie, co w niej znalazł? Oto szczotkę do czyszczenia i pudełko pasty do bucików z napisem:

„Rozkoszy, szczęścia ten ma w bród,
„Kto taką pastą czyści but!“

Lujejka roześmiał się serdecznie, pociągnął buty czernidłem, oczyścił szczotką i schował do torebki.
Potem spakował rzeczy, a wtedy torebka znowu podskoczyła zlekka na stole. Widząc to, Lulejka otworzył ją i wyjął.
1, 2. Obrusik i serwetę.
3. Cukierniczkę, napełnioną najlepszym cukrem krystalicznym w kostkach.
4, 6, 8, 10. Dwa widelce, dwie łyżeczki, dwa noże, szczypce do cukru, nożyk do masła, wszystko z masywnego srebra i znaczone cyfrą L.
11, 12, 13. Czajnik, filiżankę i spodek.
14. Dzbanuszek z doskonałą śmietanką.
15. Puszkę wyborowej herbaty.
16. Ogromny imbryk z kipiącą wodą.
17. Ładną ryneczkę z trzema jajami, ugotowanemi na miękko.
18. Ćwierć funta masła deserowego
19. oraz bochenek razowego chleba.
Powiedzcież sami, czy nie dość tego było, jak na pierwsze śniadanie? Lulejka podjadł sobie należycie, poczem otarł usta i włożył wszystko do zaczarowanej torebki. Potem włożył ją do kieszeni i poszedł szukać kawalerskiego pokoju do wynajęcia. Zapomniałem wam powiedzieć, że miasto, w którem książę się zatrzymał, było dużem, uniwersyteckiem miastem i nazywało się Studentopolis.
Wkrótce znalazł skromny pokoik nawprost uniwersytetu. Zapłacił więc rachunek niegrzecznej gospodyni i przeniósł swój kufer i swoją torbę podróżną do nowego mieszkania. A że nie zapomniał swej zaczarowanej torebki — tego możecie być pewni.
Zaraz wziął się do rozpakowywania kufra. Ale jakież było jego zdumienie, gdy zamiast książęcych szat, które włożono weń dnia poprzedniego, znalazł w nim całe mnóstwo książek! Otworzył pierwszy tom i na karcie tytułowej odczytał napis następujący:

„Tem wiedza dla umysłu, czem suknia dla ciała.
„Pilnie bacz, by nauka w głowie pozostała“.

A gdy zaniepokojony Lulejka zajrzał do torebki, wydobył z niej zaraz mundur, płaszcz i czapkę studencką. Znalazł także gruby kajet, parę ołówków, tuzin piór, sporą flaszkę atramentu i najlepszy podręcznik do nauki pisania ortograficznego, który królewiczowi bardzo się przydał, bo, jak wiemy, ortografia jego była bardzo nieszczególna.
Lulejka zabrał się tak dzielnie do pracy, że przez cały rok nie stracił na próżnowanie ani jednej minuty. To też profesorowie stawiali go za przykład wszystkim słuchaczom uniwersytetu, co nie budziło jednak zazdrości w kolegach Lulejki, gdyż szczery, poczciwy kolega Incognito umiał sobie zjednać serca wszystkich. Przy końcu roku odbył się egzamin publiczny, na którym Lulejka odpowiadał tak znakomicie, ze wydano mu następujące świadectwo:

„Z ortografji — celująco
„Z kaligrafji — celująco
„Z katechizmu — celująco
„Z historji — celująco
„Z francuskiego celująco
„Z rachunków — celująco
„Z łaciny — celująco
„Obyczaje — chwalebne
„Pilność — wytrwała”.

Kiedy odczytano głośno ten komunikat, wszyscy koledzy Lulejki huknęli z pełnej piersi:
— Wiwat! niech żyje kolega Incognito! Do kroćset! ten to nosi głowę nie od parady! Wiwat! niech żyje! do góry z nim! niech żyje!
W tryumfie obniesiono Lulejkę na rękach, poczem cała banda studentów udała się do jego mieszkania, odnosząc wszystkie nagrody zdobyte przez Lulejkę, więc: prześlicznie oprawne książki, medale, wieńce laurowe i. t. p.

W kilka godzin później książę zabawiał się w kawiarni w towarzystwie dwóch najbliższych przyjaciół. Nie wiem, czy wam opowiadałem, że każdej soboty zaczarowana torebka dostarczała Lulejce pieniędzy na zapłacenie rachunku tygodniowego za pokój i wikt w pobliskiej jadłodajni i jednego dukata na „przyjemności”. (Jest to tak pewne, jak to, że słońce obraca się dokoła ziemi i że cztery razy cztery jest piętnaście). Otóż, nagawędziwszy się z kolegami, Lulejka wziął w rękę „Dziennik Studentopolitański”, bo trzeba wam wiedzieć, że książę umiał już teraz najdłuższy nawet wyraz przeczytać płynnie i napisać bez błędu, i zatopił się w lekturze następującej wiadomości:
„ROMANTYCZNA HISTORJA. — Śpieszymy się podzielić z czytelnikami naszego pisma nieprawdopodobną wiadomością, która wzburzyła silne umysły w sąsiadującem z nami państwie Krymtatarji. Cofnąwszy się myślą wstecz, przypominamy naszym czytelnikom, jakie okoliczności towarzyszyły wstąpieniu na tron najczcigodniejszego naszego sprzymierzeńca, Jego Król. Mości Padelli I-go. Gdy po straszliwej bitwie pod Pożarozgliszczami, w której zginął panujący wówczas w Krymtatarji Król Kalafiore, Jego Kr. Mość Padella w tryumfie wjechał na zamek królewski, nie umiano mu powiedzieć, co się stało z jedynem dzieciątkiem króla Kalafiore, kilkoletnią podówczas królewną Różyczką. Przypuszczano, że dziecina, opuszczona przez tchórzliwych dworaków, dostała się do pobliskiego lasu, gdzie najprawdopodobniej zginęła poszarpana przez lwy, z których dwa król Padella zabił na polowaniu, a dwa schwytano żywcem w ostatnich czasach i zamknięto w zwierzyńcu królewskim, ku ogromnemu zadowoleniu okolicznych wieśniaków; dzikie te bestje bowiem rozzuchwalały się coraz więcej i setkami pożerały ludzi i bydło.
„Wielkoduszny król Padella ubolewał szczerze nad nieszczęsną przygodą, która dotknęła małą księżniczkę, gdyż w łaskawości swojej zamierzał zająć się jej losem. Zdawało się niepodobieństwem, by dziecina mogła była uniknąć śmierci, gdyż pod pazurami młodych szczeniąt lwich, przeszytych dzidą bohaterskiego króla, znaleziono szczątki płaszczyka i maleńki trzewiczek, które rozpoznano jako własność małej królewny. Interesujące te strzępy przechował starannie znalazca ich, baron Szparagino, jeden z najprzedniejszych dworzan króla Kalafiore. Ponieważ baron Szparagino nie umiał zaskarbić sobie łaski Jego Dostojności króla Padelli i podobno pokryjomu sprzyjał dawnej dynastji, został z urzędu swego usunięty i wiele lat przebywał w lesie na pograniczu państwa Krymtatarji i Paflagonji, zarabiając na życie rąbaniem drzewa.
„Niespełna tydzień temu, we wtorek przeciągał przez gościniec Krymtatarji oddział zbrojny z baronem Szparagino na czele, eskortujący damę przedziwnej, jak twierdzą, piękności, której historja wyda się zapewne naszym czytelnikom nader zajmującą, choć w wielu szczegółach graniczy z nieprawdopodobieństwem.
„Dama owa twierdzi, że przed piętnastu laty, gdy przebywała w lwiej jamie, w krymtatarskim lesie została porwana przez jakąś nieznajomą panią, która ją w karecie, ciągnionej przez cztery ogniste smoki (wiadomość tę podajemy na odpowiedzialność naszego korespondenta), odwiozła do parku króla Walorozy XXIV-go i tam porzuciła. Jej Książąca Mość Angelika z ujmującą dobrocią, która ją cechowała od kolebki, uprosiła dostojnych swych rodziców, by małą sierotkę pozostawili na dworze, a że nikt nie domyślał się, jakiego jest pochodzenia, przyłączono ją do fraucymeru księżniczki pod imieniem służebnej Rózi.
„Dziewczynka owa, dorósłszy, nie umiała zadowolić dostojnych swych chlebodawców i została zwolniona ze swego obowiązku. Opuszczając Blombodyngę, młoda służebna zabrała z sobą pamiątki, mogące naprowadzić na ślad jej pochodzenia, mianowicie trzewiczek i podarty płaszczyk, w którym przybyła na dwór królewski, i, jak zeznaje, czas jakiś przebyła pod opieką rodziny barona Szparagino. Traf chciał, że w tym samym dniu opuścił dwór królewski także bratanek Jego Królewskiej Mości, książę Lulejka, którego sława, o ile idzie o wyposażenie umysłowe i dobre obyczaje, nie należała do najlepszych. Jak czytelnikom naszym wiadomo, o młodym księciu zaginął słuch wszelki”...
— Co za dziwna historja! — rzekli obaj koledzy Lulejki.
— O Boże! — wykrzyknął nagle Lulejka i czytał dalej:
„TELEGRAM PRYWATNY. Dowiadujemy się, że zbrojny oddział, którego dowodzącym był baron Szparagino, został doszczętnie zniesiony przez hrabiego Brodacza Pancernego. Królewnę pojmano żywcem i odstawiono pod eskortą do stolicy, gdzie wydano ją Jego Kr. Mości Padelli I-mu.
Z AULI UNIWERSYTECKIEJ. Wczoraj na tutejszym uniwersytecie wypowiedział mowę doktorską po łacinie pan Incognito. Rektor uniwersytetu Dr. Omniscino wyraził mu najwyższe swe zadowolenie i obdarzył go najwyższą odznaką akademicką — drewnianą łyżką”.
— Ach, co mnie to wszystko obchodzi! — rzekł Lulejka z oznakami najwyższego wzburzenia. — Chodźcie ze mną, dzielny kolego Paliwodo, i wy, nieustraszony kolego Bałaguło. Odsłonię wam tajemnicę, która w zdumienie wprawi wasze dusze!
— Śmiało, koleżko! — zawołał impetyczny kolega Paliwoda.
— Gadajże, co masz gadać! — wykrzyknął rubasznie kolega Bałaguła.
Trudno opisać królewski gest, którym Lulejka powstrzymał te oznaki poufałości koleżeńskiej, co teraz nie była już na miejscu!
— Przyjaciele moi — rzekł do nich dobrotliwie — nie będę dłużej taił przed wami prawdziwego mego nazwiska. Nie jestem kolegą Incognito, za jakiego mieliście mnie dotychczas, ale ostatnim potomkiem królewskiego rodu...
— Wiem, wiem, atavis edite regibus, stary druhu — przerwał Paliwoda, ale jeden błysk królewskiej źrenicy nakazał mu milczenie i zmusił do pochylenia czoła w głębokiem uszanowaniu.
— Przyjaciele — ciągnął dalej książę — jam jest królewiczem Lulejką, jedynym prawym reprezentantem państwa paflagońskiego... Podnieś się, Bałaguło, nie klękajże w publicznem miejscu. I ty nie padaj mi do nóg, poczciwy mój Paliwodo!.. Zdradliwy stryj, gdym dzieckiem był nieletnim, pozbawił mnie i tronu i korony. I jak Hamleta smętnego księcia Danji, zwodził mnie wciąż obietnicami i złudnym blaskiem. Kuzynkę mą, księżniczkę Angelikę, przyrzekał mi obłudnie dać za żonę. Skradziony tron i ojców mych koronę w dzień mych zaślubin miałem dostać w wianie! Kłamstwo za kłamstwem padało mu z warg, chytrych, jak chytrem było jego starcze serce. Ach fałszem były jego obietnice, ach fałszem była Angeliki dusza, ach, fałszem miłość jej i jej uroda. Bulbo, następca tronu Krymtatarji, w jej zezowatych oczach znalazł łaskę. Ja zaś zwróciłem me książęce serce ku skromnej Rózi, służebnej na dworze, która, jak właśnie gazeta podaje, jest zaginioną królewną Różyczką, spadkobierczynią prawą Krymtatarji. Anielska dusza mojej ukochanej światlejszą jest od świetnych blasków słońca i czystszą jest od drżącej kropli rosy. O niej wciąż myślę we śnie i na jawie, do niej należy serce me i dusza, bowiem nie znajdę nad nią piękniejszej, cnotliwszej, skromniejszej, łagodniejszej... i t. d. i t. d.
Nie powtarzam całej przemowy Lulejki, gdyż była bardzo długa. Wprawdzie panowie Paliwoda i Bałaguła słuchali jej z ogromnem zajęciem, ale dlatego zapewne, że nie znali wszystkich wypadków, zaszłych na dworze królewskim. Wam powtarzać ich nie będę, bo znacie je już dokładnie, powiem wam tylko, że Lulejka po skończonej rozmowie zawiódł kolegów swoich, przejętych zarówno niespodziewanemi wiadomościami, jakich im książę udzielił, jak też i świetną wymową Lulejki, do swego pokoiku, w którym tak pilnie rok cały przesiedział nad książkami.
Na biurku jego, jak zawsze, leżała torebka Czarnej Wróżki. Lulejkę zastanowiło zaraz, że jest nadmiernie wydłużona. Szybko ją odemknął i — o dziwo! z torebki wysunął się przepyszny miecz obosieczny ze złotą rękojeścią, w aksamitnej pochwie, na której tle czerwonem widniał złoły napis:
— „Za cześć i życie królewny Różyczki!!!”
Lulejka pochwycił miecz, a gdy przeciął klingą powietrze, cały pokój zajaśniał od oślepiającego blasku. „Za cześć i życie królewny Różyczki!” — wykrzyknął z zapałem, a obaj koledzy powtórzyli za nim jak echo: „Za cześć i życie królewny Różyczki!” ale nie hałaśliwie, jak dawniej, tylko z należnem umiarkowaniem i szacunkiem. W tej chwili kufer, wyładowany książkami Lulejki, westchnął i podskoczył, usiłując zwrócić na siebie uwagę, a gdy Lulejka podniósł wieko, oczom jego ukazał się wspaniały hełm rycerski z zamkniętą przyłbicą, zdobny w złotą koronę i czub ze strusich piór; dalej złoty pancerz i złote ostrogi — jednem słowem, całe uzbrojenie wojenne. Wszystkie książki znikły, jak kamfora. Zamiast grubych słowników leżały w głębi kufra wojskowe buty z ostrogami z napisem: „W. P. Porucznik Bałaguła” i „W. P. Porucznik Paliwoda”. Dla każdego z nich znalazł się doskonale dopasowany mundur oficerski, hełm i miecz, szabla i pancerz. Wszyscy trzej młodzieńcy szybko nawdziali zbroję i jeszcze tego samego wieczora dosiedli koni (których również dostarczyła im torebka) galopem wyjechali z miasta Studentopolis, nie poznani ani przez pedela uniwersyteckiego, ani nawet przez stróża miejskiego, któremu na myśl nie przyszło, że wspaniali ci rycerze są skromnymi słuchaczami uniwersytetu, panami: Incognito, Paliwodą i Bałagułą.

Dojechawszy do ostatniego miasteczka, na granicy Krymtatarji, rycerze nasi zatrzymali się na popas, uwiązawszy konie u żłobów, i weszli do gospody. Właśnie zapijali piwem skromny posiłek, złożony z chleba z serem, gdy do uszu ich dobiegł dźwięk bębnów i trąb. Ku granicy Krymtatarji zmierzał hufiec wojska. Wkrótce plac przed gospodą zapełnił się żołnierzami. Jego Królewska Mość wychyliła się z balkonu i rozeznała z radością paflagońskich żołnierzy, powiewających paflagońskimi sztandarami i wygrywających narodowy hymn paflagoński.
Żołnierze zapełnili wkrótce całą gospodę.
Lulejka rzucił okiem na ich dowódcę i wykrzyknął:
— Kogoż ja widzę!? Nie, nie, to niemożliwe! Ależ tak, to on, mój zacny stary przyjaciel, dzielny kapitan Zerwiłebski! Czyżbyś, kochany stary weteranie, nie poznał dzisiaj książecia Lulejki? Wszakże na dworze zdradzieckiego stryja nieraz trawiliśmy długie godziny na przyjacielskich, poufnych gawędach i na ćwiczeniu się w robieniu bronią. Niejeden wieniec i niejedną wstęgę dzięki twym radom zdobyłem w turniejach. Pamiętasz, drogi, zacny kapitanie?
— A jakżeżbym mógł nie pamiętać, dobry mój panie! — rzekł wzruszony kapitan.
A Lulejka pytał dalej z balkonu:
— Powiedz mi, proszę, pytam się szczerze, dokąd zdążają moi żołnierze?
Kapitan smutnie ku ziemi pochylił czoło.
— Sojusznicy króla Padelli, idziemy zaciągnąć się pod jego chorągiew... — rzekł z cicha.
— Co słyszę! mężny kapitan Zerwiłebski w służbie nikczemnego tyrana? Przyjaciel mój kapitan Zerwiłebski na żołdzie uzurpatora krymtatarskiego!? — urągliwie wykrzyknął Lulejka.
— O panie mój! żołnierz musi bez szemrania wykonać rozkaz króla, któremu przysiągł wierność. Pierwszym moim obowiązkiem jest wziąć udział w wyprawie wojennej pod chorągwią sprzymierzeńca naszego, króla Padelli... a potem... potem, mój książę, muszę wykonać rozkaz drugi, rozkaz uwięzienia i odstawienia na dwór królewski...
— Nie sprzedawaj skóry z niedźwiedzia, któregoś jeszcze nie upolował, mój Zerwiłebciu! — krzyknął wesoło królewicz.
—...Jego Książęcej Mości Lulejki, następcy tronu paflagońskiego — dokończył kapitan Zerwiłebski, opanowując z trudem wzruszenie, ściskające jego krtań. — Panie mój, oddaj dobrowolnie swoją szpadę, wszak widzisz, że jest nas trzydzieści tysięcy — nie oprzesz się tak przemożnej sile...
— Co? ja miałbym oddać swoją szpadę? szpadę królewicza Lulejki?! — wykrzyknął z uniesieniem królewicz. Jedną dłonią oparł się o poręcz balkonu, drugą wyciągnął do wojska i wypowiedział tak płomienną mowę, że, jak Paflagonja Paflagonją, nikt jeszcze nic równie pięknego nie słyszał. Mowa ta wypowiedziana była pięciostopowymi jambami, i od tego dnia uznał Lulejka tę formę wiersza za formę królewską, najlepiej wyrażającą szczytne jego pragnienia i myśli, i we wszystkich przemówieniach zawsze się nią posługiwał. Królewicz mówił przez trzy dni i trzy noce, a nikt ze słuchających nie odczuł znużenia, nikt nie zauważył nawet, że po trzykroć zapadła noc i dzień nastał znowu. Uroczystą ciszę przerywały tylko co dziewięć godzin szalone brawa żołnierzy, którzy w ten sposób dawali upust swemu uniesieniu. Lulejka wówczas pośpiesznie wysysał pomarańczę, podawaną mu przez usłużnego porucznika Bałagułę. W mowie tej, której nawet nie usiłuję odtworzyć, bo napewnobym nie potrafił, Lulejka zapewnił żołnierzy, że nietylko nie odda swej szpady, ale nie spocznie, dopóki nie wywalczy nią zagrabionego przez Walorozę dziedzictwa. Zakończenie tej natchnionej improwizacji wywołało tak szalony entuzjazm, że pierwszy kapitan Zerwiłebski zerwał drżącą ręką hełm z głowy i wyrzucił go w górę, krzycząc: „Wiwat! niech żyje król nasz i pan, Lulejka!” a wszyscy żołnierze powtórzyli za nim: „Niech żyje!”
Widzicie, jak dobrze się stało, że Lulejka usłuchał rady Czarnej Wróżki i tak pilnie uczył się w uniwersytecie! Przed rokiem byłby napewno nie umiał trzech zdać skleić, cóż dopiero mówić wierszami przez trzy dni i trzy noce!
Skoro brawa i wiwaty ucichły, Lulejka kazał wytoczyć dla żołnierzy kilkadziesiąt beczek piwa i sam wypił ich zdrowie. Kapitan byłby uściskał go chętnie po dawnemu, ale tylko zasalutował z uszanowaniem i oznajmił Lulejce, że oddział wojska, będący pod jego komendą, jest awangardą kilkudziesięciotysięcznej armji, która ciągnie na pomoc królowi Padelli. Armją tą dowodzi zięć Walorozy, książę Bulbo.
Na to Lulejka powiedział spokojnie: „Nie brak nam, stary, odwagi i męstwa, z twoją pomocą jam pewny zwycięstwa; gdy armja Bulby przeciw mojej stanie, drżyj, Walorozo, nikczemny tyranie!”


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: William Makepeace Thackeray.