Pierwsi ludzie na Księżycu/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsi ludzie na Księżycu |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Mazanowski |
Ilustrator | Michalina Janoszanka |
Tytuł orygin. | The First Men in the Moon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Wejdź pan — rzekł Cavor, gdym wpatrywał się we wnętrze aparatu, siedząc jakby wierzchem na progu wejścia do kuli. Byliśmy we dwóch tylko. Słońce gasło, cichy zmierzch schodził na układającą się do snu ziemię.
Przełożyłem drugą nogę przez brzeg otworu i miękko zsunąłem się po gładkiem szkle na dno kuli, a potem odwróciłem się, aby odebrać od Cavora skrzynki z zapasami i instrumentami. Wewnątrz aparatu było gorąco, termometr wskazywał ośmdziesiąt stopni Farenheita, a ponieważ nie liczyliśmy na szybkie ochłodzenie, odzieliśmy się bardzo lekko w cienkie flanelowe koszule i pantofle. Na wszelki wypadek, zabraliśmy ze sobą ciepłą odzież i grube futrzane szuby. Według zlecenia Cavora ułożyłem wszystkie bagaże na dnie, a gdy już wszystko było gotowe, Cavor przeszedł się jeszcze po laboratorjum zobaczyć, czyśmy przypadkiem czego nie zapomnieli, a potem mnie zawołał. Wyjrzawszy z otworu, dostrzegłem, że trzyma coś w rękach.
— Co to pan ma? — spytałem.
— A pan nie wziął ze sobą niczego do czytania?
— Ach, Boże mój!...
— Zapomniałem o tem panu powiedzieć... Kto wie, możemy długo wędrować... Może parę tygodni...
— No...
— Nie będziemy mieli żadnego zajęcia... Dobrzeby było mieć coś do czytania!
— Szkoda, że nie wiedziałem...
— Patrz pan, tam coś leży.
— A nie spóźnię się?
— Nie, jeszcze mamy więcej niż godzinę czasu.
Wyszedłszy z aparatu znalazłem w jakimś kącie stary numeir „Tit-Bitsa“ i parę strzępów gazet kupionych pewnie przez pomocników. Zabrawszy to wszystko wróciłem nazad.
— A pan co ma? — spytałem, wziąwszy jego książkę.
Na okładce był napis „Dzieła Wiliama Szekspira“.
Cavor zlekka zarumienił się.
— Ja, widzi pan, otrzymałem wykształcenie czysto specjalne — jąkał się, jakby usprawiedliwiając.
— Nigdy pan tego nie czytał?
— Nigdy.
— No, nie będzie się pan nudził — zapewniałem jak wypadało — chociaż muszę się przyznać, że ja sam zresztą nie za wiele czytałem Szekspira... Nie sądzę też, żeby wielu znało wszystkie jego dzieła.
Wreszcie zasunęliśmy szklany iluminator na otwór wchodowy, Cavor nacisnął guzik elektryczny i otwór zakryła zasłona stalowa, pokryta keworytem. Pozostaliśmy w absolutnej ciemności.
Pewien czas przesiedzieliśmy w milczeniu. Chociaż ściany przyrządu przepuszczały dźwięki, dokoła panowała zupełna cisza. Przyszło mi na myśl, że przy nagłem szarpnięciu nie będzie za co się uchwycić, i że niema na czem siedzieć.
— Dlaczego nie wzięliśmy ze sobą krzeseł? — pytałem Cavora.
— A nacóż nam potrzebne? Myślałem już o tem — odrzekł.
— Trzeba przecież na czemś siedzieć!
— Zobaczy pan — rzekł tonem człowieka, odmawiającego wszelkich objaśnień.
Zamilkłem, i znów odezwało się we mnie przekonanie, że popełniamy szaleństwo nie do darowania. Czy nie wyskoczyć teraz? Może nie będzie za późno. Ziemia wprawdzie w ostatnich latach była dla mnie chłodną i niegościnną (od kilku miesięcy żyłem już na łasce Cavora), ale czy mi cieplej będzie przy absolutnem zerze, czy gościnniej mnie przyjmie bezgraniczne, puste przestworze? Gdyby nie obawa posądzenia o tchórzostwo, poprosiłbym Cavora o wypuszczenie z zamknięcia. Gdym tak rozważał, czas uchodził szybko.
Wtem lekkie szarpnięcie, dźwięk, jakby odkorkowywanej butelki, cichy świst i nogi moje z siłą kilku ton zaczęły cisnąć na dno aparatu. Trwało to tylko chwilę, ale wpłynęło pobudzająco na moją wolę.
— Cavor! — krzyknąłem — moje nerwy nie wytrzymają...
On milczał.
— Djabli nadali całą historję — krzyczałem. Co mnie zmusza lecieć? Nie głupim! Nie jadę! To za ryzykowne! Proszę mnie natychmiast wypuścić!
— Niepodobieństwo — odrzekł.
— Niepodobieństwo? No, zobaczymy!
Cavor milczał z dziesięć sekund.
— Za późno teraz na kłótnie, Bedford — rzekł wreszcie — lecimy w przestrzeni z chyżością armatniego pocisku.
— Jak!... — ledwiem mógł wyjąkać, zupełnie oszołomiony.
Z minutę nie mogłem przyjść do siebie; zdaje się, że o niczem nie myślałem. Wreszcie stało mi się obojętnem, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Poczułem znaczną przemianę zaszłą w mojem ciele. Było mi lekko, jakbym wcale nie miał ciężaru. W tejże chwili posłyszałem trzask lekki, zapaliła się maleńka lampka elektryczna. Ujrzałem twarz Cavora równie jak moja, prawdopodobnie bladą. W milczeniu patrzyliśmy nawzajem na siebie. Przezroczysta ciemność grubego szkła, na którego tle czerniła się sylwetka mego towarzysza, nadawała mi pozór ciała, pływającego w pustem przestworzu.
— Tak — odezwał się wreszcie — teraz jesteśmy zamknięci.
— Zamknięci — powtórzyłem.
— Nie ruszaj się pan! — zawołał, widząc, że podnoszę rękę; — musi pan pozwolić swoim muskułom przywyknąć do nowego stanu; żyjemy teraz w naszym własnym wszechświecie. Popatrz pan na rzeczy nasze.
Wskazał oczami paczki i skrzynie, które dawniej spokojnie leżały na dnie aparatu, teraz pływały w powietrzu na wysokości stopy. Spojrzawszy na Cavora dostrzegłem, że już nie opiera się o ścianę naszego więzienia, a przy bliższem zbadaniu okazało się, że i ja również wolno poruszam się w powietrzu.
Po tem odkryciu nie krzyknąłem, nie zrobiłem najmniejszego ruchu, ale przyznam się, zdjął mnie lęk. Miałem uczucie, że coś mnie trzyma w powietrzu i nie wiedziałem co. Najmniejsze dotknięcie palcem szkła odrzucało mnie w drugi kąt aparatu. Zdawałem sobie sprawę, skąd to pochodzi, a mimo wszystko doznawałem uczucia dziwnej niepewności. Byliśmy odcięci zupełnie od zewnętrznej siły przyciągania i podlegaliśmy tylko przyciąganiu przedmiotów, znajdujących się wewnątrz naszego małego wszechświatka, dlatego też kierowaliśmy się ku środkowi jego, choć wolno, dzięki nieznacznej jego masie.