Pierwsi ludzie na Księżycu/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsi ludzie na Księżycu |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Mazanowski |
Ilustrator | Michalina Janoszanka |
Tytuł orygin. | The First Men in the Moon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Doskonale pamiętam, jak Cavorovi przyszła myśl o kuli. Być może, że myślał o tem i dawniej; wówczas całkiem nieoczekiwanie wspomniał. Wracaliśmy właśnie z robót na herbatę; Cavor całą drogę sapał. Pod samym domem nagle krzyknął:
— Tak, właśnie!
— Co właśnie? — pytałem.
— Przestrzeń, księżyc, co chcecie.
— Cóż pan chce przez to powiedzieć?
— Co chcę powiedzieć? Chcę powiedzieć, że to musi być kula!
Niczego nie pojmując, pozwoliłem mu rzucać oderwane zdania, dopóki nie napiliśmy się herbaty. Wówczas on sam, powoli, zaczął wyrażać się jaśniej.
— Cała rzecz w tem — mówił — że keworyt wytapiałem w płytkim kotle, przykrytym pokrywą. W chwili wytworzenia się, wszystko nad nim straciło ciężar i wyleciało w powietrze. Dobrze, że i sam poszedł w ślady, w przeciwnym razie byłoby bardzo z nami krucho. Nie zaprzeczy pan, że kawałek keworytu może mieć kształt odpowiedni do zwalczania oporu stawianego?
— I wówczas sam zacznie się wzbijać w górę!
— Otóż właśnie. I to jak pocisk z wielkiego działa, nie wywołując zupełnie większych zaburzeń w atmosferze.
— No, a do czegóż to ma służyć?
— Sam nim polecę.
Ze zdumienia zapomniałem o herbacie.
— Niech pan sobie przedstawi wielką kulę, mogącą pomieścić dwóch ludzi z ich bagażami — ciągnął Cavor — można ją zrobić ze stali na grubym szklanym podkładzie; wewnątrz znajdować się musi zapas zgęszczonogo powietrza, skoncentrowanego pożywienia, wody, różne aparaty i t. d., a z zewnątrz pokryje się ją warstwą....
— Keworytu?
— Tak.
— A jakże pan do kuli wejdzie?
— Całkiem prosto: przez hermetyczną zasuwę, tylko specjalnie urządzoną, żeby przez nią można w czasie jazdy wyrzucać odpadki.
— To coś w rodzaju „Podróży na księżyc“ Juljusza Verne‘a?
Cavor, zdaje się, nie czytał tej historji.
— Zaczynam rozumieć — ciągnąłem. — Potem, póki keworyt będzie jeszcze gorący, wejdzie pan do kuli i zamknie się w jej wnętrzu, gdy zaś masa ochłodzi się do sześćdziesięciu stopni Fahrenheita, polecicie?
— Tak, po stycznej.
— Czyli w prostym kierunku. — Zastanowiłem się. — A dokądże pan zaleci? W przestrzenie międzyplanetarne? i czy na zawsze? W jakiż sposób pan wróci?
— Myślałem już o tem — mówił Cavor. — Szklany płaszcz kuli będzie jednolity, z wyjątkiem jednej tylko zasłony, a stalową powierzchnię, wraz z pokrywającym ją keworytem, podzieli się na oddziały, z których każdy przy pomocy prądu elektrycznego, przeprowadzonego platynowemi przewodami, zatopionemi w szkło, da się odciągnąć na bok. Wszystko to są drobnostki, które bardzo łatwo skonstruować. W ten sposób osłona keworytowa będzie się składała z oddzielnych okien, czy drzwiczek, jak pan woli. Gdy się zakryje wszystkie okna, ani światło, ani ciepło, ani przyciąganie, wogóle żadna energja promienista z zewnątrz, nie przeniknie do środka kuli. Poleci na pewno po prostej linji. Niech pan jednak sobie wyobrazi, że odsłania pan którekolwiek okno! — Cóż się stanie? Oto ciało niebieskie najbliższe odkrytego okna zacznie przyciągać ku sobie kulę z całym jej ładunkiem.
— A! rozumiem!
— W ten sposób możemy sobie wybrać dowolną drogę w przestrzeni. Możemy być przyciągnięci, jeśli zechcemy, znowu zpowrotem na ziemię.
— Mimo to — mówiłem — nie całkiem jasno widzę cel tego wszystkiego.
— Ot macie! Jakto cel? Można się naprzykład wybrać choćby na księżyc.
— A cóż tam robić?
— No, tak, przyjrzeć mu się zbliska. Niech pan tylko pomyśli! Czyż to nie ciekawe?
— A jest tam powietrze?
— Możliwe, że jest.
— Nie nęci mnie taka podróż — mówiłem, kiwając głową — nie może dać żadnych praktycznych wyników. Wolałbym wpierw popróbować czegoś bardziej interesującego z handlowego punktu widzenia.
— Czegóż naprzykład?
— Czy nie dałoby się zastosować takich skrzyń keworytowych z zasłonkami do podnoszenia ciężarów?
— Nic z tego nie będzie! — odrzekł Cavor — lecz czemuż nie chce pan lecieć na księżyc? Czem gorsza ta podróż od ekspedycyj polarnych? Przecież jadą ludzie do bieguna północnego!
— Tylko nie ludzie czynu. To wszystko dobre dla was, uczonych; my, praktycy, musimy myśleć o czemś realniejszem. Gdybym nie był tak biednym, w ciągu lat kilku obleciałbym w okrąg ziemię.
— No, więc kiedyś przyjdzie czas i na księżyc!
— To już panu zostawię. Nie! Mnie nic podoba się ten projekt, burzy wszystkie moje zamysły handlowe. Jabym pragnął jak najprędzej powrócić znowu do świata, a nie wyjeżdżać z niego na... księżyc.
— Tam mogą być pożyteczne kopaliny — ciągnął Cavor.
— Naprzykład?
— O! mnóstwo! Siarka, złoto, wszelakie rudy, wreszcie nowe pierwiastki.
— A kosztów transportu pan nie uwzględnił? — mówiłem — przecież księżyc oddalony od nas o ćwierć miljona mil. Ot, widać, że pan nie jest praktyczny!
— Zdaje mi się, że przewóz w skrzyniach z keworytu nie będzie bardzo drogi.
— Z odstawieniem wprost do rąk odbiorcy — złośliwie odciąłem.
— Wreszcie nikt nas nie zmusza jechać nieodwołalnie na księżyc. Możemy wybrać się na Marsa, czyste powietrze, nowe widoki, orzeźwiające uczucie lekkości. Tam i pożyć będzie przyjemnie.
— A czy na Marsie jest powietrze?
— O, tak!
— Możeby dało się wybudować tam sanatorium? A jak daleko do Marsa?
— Obecnie dwieście miljonów mil, i przytem trzeba przejeżdżać koło samego słońca — wesoło odpowiedział Cavor.
Wyobraźnia moja zaczęła pracować.
— Koniec końców — rzekłem — o tem możnaby pomyśleć. Mimo wszystko jest to podróż.
No i zamiast — prostej przyjemności z przejażdżki na księżyc czy Marsa, przy bliższem przyjrzeniu się projekt nabierał cech zwodnie kuszącego handlowego przedsiębiorstwa. Proszę sobie wyobrazić międzyplanetarne połączenie po całym słonecznym systemie, utrzymywane za pomocą keworytowych pojazdów, zwyczajnych i kurjerskich! Byłoby rzeczą wcale korzystną owładnąć zakładowemi udziałami takiego przedsiębiorstwa. To coś w rodzaju hiszpańskiego monopolu na amerykańskie złote pola.
Przecież nie o jakąś tam jedną planetę chodzi, ale o wszystkie.
Pomału rozgorączkowałem się do tego stopnia, że znów zamieniłem role z Cavorem. Teraz on siedział w milczeniu, ja zaś biegałem po pokoju, gestykulując i marząc głośno.
— Zaczynam przekonywać się! zaczynam pojmować! — wykrzykiwałem, przechodząc od zwątpienia do entuzjazmu — ależ to myśl znakomita! To coś nieprzejrzanego, cudownego! Nie śniło mi się nawet o czemś podobnem!
Entuzjazm mój wkrótce zaczął udzielać się Cavorowi, bo i on porwał się, i chodząc po pokoju, mrucząc gestykulował.
Na pewno wówczas potraciliśmy zdrowy rozsądek, byliśmy jak szaleńcy.
— Wszystko urządzimy — krzyczał Cavor w odpowiedzi na każde moje słowo — ze wszystkiem damy sobie radę! Dziś jeszcze zabiorę się do planów!
— Nie traćmy czasu — odrzekłem, i udaliśmy się zaraz do laboratorjum, żądni pracy.
Cała noc przeszła mi jak w błogich, dziecinnych marzeniach. Świt zastał nas przy robocie; elektryczne lampy zgasiliśmy dopiero po wschodzie słońca. Jak dziś pamiętam wykonane przez nas wówczas rysunki. Cavor kreślił, ja wyciągałem tuszem i farbami. Sporządzone były naprędce, jednak z zadziwiającą dokładnością. Stalowa powłoka ze wszystkiemi szczegółami wyrysowana była i tegoż dnia zamówiona, a w ciągu tygodnia gotowa była kula szklana. Dniem pracowaliśmy, wieczory obracaliśmy na rozprawy i omawianie dzieła. Jedliśmy, pili i spali tylko wówczas, gdy nie mogliśmy już pracować z głodu, pragnienia lub braku sił. Nasz entuzjazm zaraził nawet robotników, nie mających najmniejszego pojęcia o przeznaczeniu przygotowywanej przez nich kuli. Przez cały ten czas, Gibbs nie chodził do knajpy, nie włóczył się, a po pracowni chodził zawsze przyspieszonym krokiem. I kula nasza rosła pomału. Minął grudzień, styczeń, w tym miesiącu raz cały dzień straciłem na usunięcie śniegu ze ścieżki, wiodącej od mojego domu do laboratorjum, — potem luty i marzec przeszedł w pracy. W kwietniu aparat miał być gotów. Jeszcze w ciągu stycznia z wielkim trudem dostawiono nam ciężką skrzynię z litą, szklaną kulą; w lutym przybyła do niej stalowa osłona, właściwie nie kulista ale polyedryczna, której każdą ściankę zasłaniała keworytowa żaluzja.
W marcu łączyliśmy wszystkie części aparatu i zaczęliśmy przygotowywać keworyt. Już w trzeciem stadjum wytwarzania się wyglądał on jakby metaliczne ciasto, którem obłożyliśmy pancerz stalowy; teraz pozostawało tylko poddać go temperaturze czerwonego żaru w oparach helium. Do wykonania tej ostatniej operacji Cavor kazał zdjąć dach i otoczyć aparat ogniskiem. Słowem, wszystko szło doskonale.
W marcu przystąpiliśmy też do przysposobienia różnych zapasów, niezbędnych do podróży na księżyc, nakupiliśmy konserw, skoncentrowanych esencyj, wzięliśmy zapas cylindrów stalowych z płynnym tlenem, przyrządy do więzienia kwasu węglowego i t. d. i t. d.
Wszystko to razem zwalone w kącie pokoju, przypominało, że mosty za nami są spalone, i że zrzec się zamyślonej podróży już niepodobna. Zresztą nie mieliśmy czasu na rozmyślania; raz jednak napadły mnie silne wątpliwości, czy nasze przedsięwzięcie jest rozsądne. Przez cały dzień pracowałem nad urządzeniem ogniska, a wieczorem, silnie znużony wpadłem w zwątpienie; bliska podróż wydała mi się bezmyślną i niepotrzebną.
— Patrz pan, — mówiłem, wskazując Cavorowi na przedmioty, leżące w kącie — koniec końców, pocóż to wszystko?
— Jakto poco? — spytał z uśmiechem — aparat nasz wkrótce poleci.
— Na księżyc? I cóż pan spodziewa się tam znaleźć? Mnie się zdaje, że księżyc jest światem dawno już wymarłym.
Cavor wzruszył ramionami.
— A zresztą, cóż tam może być ciekawego?
— Właśnie zobaczymy.
— Aha zobaczymy! — powtórzyłem w zadumie.
— Czemużby nie? — dodał Cavor — zmęczyłeś się pan teraz, po wypoczynku będziesz się jaśniej zapatrywał na zbliżającą się wyprawę.
— Nie — odrzekłem — nie mam zamiaru wypoczywać, pójdę dokończyć zakładać ognisko.
Spełniwszy zamiar, odpokutowałem upór bezsenną nocą.
Nie zapomnę tej męczącej nocy. Zdarzało mi się i dawniej nie spać, gdy chodziło o drobnostki, ale takich uczuć dręczących nigdy nie przeżywałem.
Tej nocy po raz pierwszy przyszła mi myśl o strasznem niebezpieczeństwie naszego przedsięwzięcia, przeraziłem się. Jak człowiek, obudzony ze snu rozkosznego do twardej i przykrej rzeczywistości, leżałem, nie zmrużywszy oczu, i z każdą minutą Cavor wydawał mi się coraz jaśniej szaleńcem a zamysły jego coraz bardziej i bardziej fantastycznemi.
Nie mogąc wyleżeć w pościeli, wstałem i siadłszy przy oknie, patrzałem w niebo, usiane gwiazdami. W przestrzeniach między niemi czernił się nieskończony, pusty bezmiar!... Próbowałem przypomnieć sobie wyroki wiadomości astronomicznych, zaczerpniętych w bezładnem czytaniu, jednak okazało się ich za mało do gruntownego ocenienia zamierzonej wyprawy.
Moralnie i fizycznie zmęczony padłem na łóżko próbując zasnąć, jednak opętała mnie tylko sieć marzeń, w których wydawało mi się, że pędzę w międzyplanetarne przestworza. — Przy śniadaniu zadziwiłem Cavora, rzekłszy mu krótko i jasno:
— Nie jadę z panem na księżyc.
Na wszystkie protesty, które wślad za tem zjawiły się, uparcie odpowiadałem:
— To przedsięwzięcie szalone! Nic wezmę w niem udziału!
Nie towarzyszyłem już Cavorowi do laboratorjum, lecz wziąwszy czapkę i kij poszedłem, gdzie oczy poniosą. Ranek był prześliczny: ciepły wietrzyk przy zupełnie jasnem, błękitnem niebie, pierwsze pączki na drzewach i pierwszy świergot skowronków.
Podjadłszy zimnej wołowiny i wypiwszy piwa w maleńkiej traktjerni, niedaleko Elham, zadziwiłem gospodarza okrzykiem:
— Człowiek, któryby zamierzał rozstać się z ziemią w taką cudną pogodę, byłby skończonym głupcem!
— I ja tak myślę! — z powagą zaręczał traktjernik.
Pokrzepiony tą wspólnością przekonań ruszyłem dalej. W południe zdrzemnąłem się rozkosznie na słoneczku pod otwartem niebem, a wieczorem dostałem się do jakiejś porządnej gospody blisko Canterbury. Okazało się, że niema pluskiew, a że i właścicielka, czyściutka i bardzo rozmowna staruszka, była w sam raz w moim guście, postanowiłem tu zanocować. Rozmawiając z nią o różnych różnościach, dowiedziałem się, że nigdy nie była w Londynie.
— Poza Canterbury niczego nie znam — mówiła — znieść nie mogę włóczenia się po świecie bez celu.
— A cóżby pani powiedziała o wyprawie na księżyc? — spytałem.
— Nie widziałam ani razu waszych powietrznych statków — odrzekła, myśląc, że chodzi o podróż latawcem — a już, na pewno, nigdy niemi nie polecę.
— Całkiem słusznie — pomyślałem.
Wieczór spędziłem na rozmowie z dwoma robotnikami, siedząc u drzwi gospody. Rozprawialiśmy o cegłach, automobilach, zawodach kriketowych zeszłego roku i tym podobnych, ciekawych rzeczach. Po zachodzie słońca wypłynął na niebo blado srebrzysty sierp księżyca....
Rano wróciłem do Cavora i rzekłem mu:
— Jadę z panem. Przedwczoraj byłem niezdrów. Tylko raz napadło mnie takie zwątpienie. Na pewno nerwy!