Pierwsi ludzie na Księżycu/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsi ludzie na Księżycu |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Mazanowski |
Ilustrator | Michalina Janoszanka |
Tytuł orygin. | The First Men in the Moon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czternastego października 1897-go roku to nieprawdopodobne ciało zostało wynalezione.
Najdziwniejsza, że powstało przypadkowo, chociaż go pan Cavor wcale nie oczekiwał. Stopiwszy różne metale i jakieś tam jeszcze ciała (jakże chciałbym znać teraz wszystkie szczegóły wytwarzania!) miał zamiar przetrzymać je w płynnym stanie przez tydzień, a potem zwolna ochładzać. Czy źle zestosunkował, czy wcale na to nie liczył, dosyć, że dopiero później okazało się, iż keworyt powinien był powstać z tego stopienia wówczas, gdy temperatura stopionych ciał spadnie do 60° Fahrenheita. Tymczasem pomocnicy Cavora, którzy mieli czuwać nad tem, aby stopione materje przez tydzień pozostały w płynnym stanie, poróżnili się. Gibbs, któremu to specjalnie poruczono, przekazał je byłemu ogrodnikowi, twierdząc, że węgiel kamienny jest niewątpliwie glebą i nie może być w zarządzie stolarza; ogrodnik oddał je Spargowi, ślusarzowi, gdyż mieszanina składała się głównie z metali. Sparg utrzymywał, że węgiel kamienny pochodzi niewątpliwie z drzewa, a zatem podlega zarządowi stolarza. W rezultacie wszyscy przestali troszczyć się o ognisko, a sam Cavor, ufając pomocnikom, obmyślał maszynę do latania z keworytu. Przedwczesne wytworzenie się tegoż nastąpiło w chwili, gdy Cavor szedł do mnie, aby pogawędzić przy herbacie.
Doskonale pamiętam szczegóły wypadku.
Woda kipiała, serwis do herbaty stał na stole, ja wyszedłem na werandę naprzeciw gościa, który mruczał zdaleka. Mała jego postać zarysowywała się na tle wieczoru na prawo, z za drzew, których wierzchołki oblane były blaskami zachodzącego słońca. Bieliły się kominy jego domu, a na lewo — rozpostarła się olbrzymia powierzchnia błot...
Wtem, nagle...
Nagle kominy domu Cavora wraz z dachem wyleciały w górę i rozsypały się na mnóstwo małych odłamków — a za niemi, prześcigając je, wzniósł się ku niebu olbrzymi słup białych płomieni. Okoliczne drzewa, wyrwane z korzeniami, uniosły się gwałtownym ruchem ku ruinom domu Cavora. Rozległ się straszny grzmot, od którego na całe życie ogłuchłem na jedno ucho. Wszystkie ramy okien domku mojego wypadły.
Zaledwie zdążyłem postąpić o trzy kroki w stronę Cavora, powstał straszny wicher. Poły surduta zarzuciły mi się na głowę, a ja, wbrew woli, żeby nie paść, musiałem podskakując biec w kierunku katastrofy, dokąd zdążały zewsząd wszystkie przedmioty, naprzykład blaszany kominek mojego pieca, który wirowym pędem przeleciał koło mnie. Sam wynalazca w moich oczach pochwycony wiatrem, walcząc z nim — ze straszną szybkością pędził ku swemu domowi, koło którego znikł, w gałęziach zwałów drzewnych.
W tej chwili potężny obłok dymu, a wraz z nim jakaś czworokątna, niebieskawa, lśniąca, widocznie twarda masa, wzniosła się ku górze. Kawałek płota przeleciał koło mnie i upadł. Tem się zresztą zakończył poryw burzy — wiatr się uciszał, mogłem więc zatrzymać się i zastanowić...
Wszystko uległo zmianie. Niebo przed chwilą czyste, pokryły ciemne chmury, drzewa znikły, a okolica wydawała się jakby wymieciona. Spojrzawszy na swój domek, żeby przekonać się czy stoi, zwróciłem się do zwałów drzew, w których zniknął Cavor. Poprzez obnażone z liści gałęzie przeświecał pożar jego domu.
Długo i daremnie szukałem swego towarzysza między drzewami, wreszcie, prawie pod ścianą ogrodu, wśród różnych odłamków zauważyłem ruch jakiś. Jeszcze nie zdołałem dojść do tego miejsca, gdy zprzeciwka wysunęła się ciemna postać na cienkich nóżkach, podając mi swe okrwawione ręce. U pasa tej postaci, rozwiewały się jakieś brudne łachmany odzieży.
Z początku nawet nie poznałem Cavora. Szedł z trudnością, chwiejąc się i przecierając zalepione błotem oczy. Gdy się zbliżył, z przykrością patrzyłem na poranioną twarz, zdarte ubranie i drżące, krwią oblane ręce. Z tem większem zdziwieniem usłyszałem pierwsze słowa.
— Powinszuj mi pan! — mówił przerywanym głosem. — Powinszuj pan!
— Winszować? — zawołałem — i czegóż winszować?
— Nareszcie rozwiązałem zadanie!
— Jak to? Co to był za wybuch?
Poryw wichru nie dał mi dobrze usłyszeć słów jego, zrozumiałem jednak, że nie uważa za wybuch tego, co zaszło. Gdy wreszcie niesieni wiatrem spotkaliśmy się znowu, krzyknąłem mu w ucho:
— Wracajmy do mnie!
Lecz on nie słyszał mnie i mruczał, ciągle coś o „trzech ofiarach nauki“ i o tem, że to brzydka historja. Był przekonany, że wszyscy trzej pomocnicy jego zginęli, chociaż na szczęście okazało się to mylnem, gdyż właśnie w chwili katastrofy bawili się w miejscowym szynku, dokąd zaraz po jego odejściu uciekli. Najwidoczniej zeszli się tam, by szczegółowo rozpatrzeć kwestję granic swoich obowiązków.
Powtórzyłem zaproszenie pójścia do mojej chatki, a Cavor tym razem zgodził się. Dowlókłszy się jakoś do drzwi, usiedliśmy i zaczęliśmy smutnie rozmyślać. Wszystkie okna mego mieszkania były wybite, a lekkie przedmioty walały się po podłodze. Większych uszkodzeń, nie dających się naprawić, nie zauważyłem. Na szczęście drzwi do kuchni wytrzymały napór wiatru, wszystkie naczynia były na swojem miejscu, nawet naftowa maszynka nie zagasła, tak że mogłem natychmiast zagotować wodę na herbatę. Powróciwszy do Cavora, poprosiłem go o objaśnienie wypadku.
— Doskonale, wszystko w porządku — odpowiedział — rozwiązałem zadanie.
— Jakto w porządku! — zawołałem — jeśli na dwadzieścia mil wokoło nie zostało całej ani jednej słomianej strzechy, ani jednego stoga siana, żadnego płotu!
— Eh, ja o takich głupstwach nie myślałem. Zupełnie o czem innem mówię i zapewniam pana, że wszystko idzie doskonale.
— No, drogi panie, czy pan nie pojmujesz, żeś narobił szkody na tysiące funtów?
— To już rzecz pańska. Ja nie jestem na tyle praktycznym, żeby znać się na tem wszystkiem. Jednak myślę, że szkody przypiszą cyklonowi.
— Ale przecież wybuch...
— Nie wybuch. To bardzo prosta historja, tylko że jej w roztargnieniu nie przewidziałem. Nie należało roztapiać keworytu w postaci szerokiego, cienkiego arkusza.
— Nie rozumiem — odrzekłem.
— Niema tu nic niezrozumiałego. Przecież pan wie, że keworyt odporny jest na siłę ciążenia?
— Wiem.
— No, więc w chwili, kiedy wytworzył się przy temperaturze sześćdziesięciu stopni Fahrenheita, przyciąganie ziemi przestało działać na powietrze, sufit i dach, znajdujące się nad nimi. Pan pewnie wie, przypuszczam, bo któżby teraz tego nie wiedział, że powietrze ma ciężar i ciśnie z siłą czternastu funtów na cal kwadratowy. A gdy cały słup jego, znajdujący się nad keworytem, przestał ciążyć, a na jego miejscu wytworzyła się jakby próżnia, w którą ze straszną siłą wdarło się powietrze z boków, wysadził pozbawiony ciężaru sufit i dach i zaczął z niemi podnosić się w górę. Pojmujesz pan? Nad keworytem powstała jakby trąba powietrzna o strasznej sile. Powietrze, wpadające w ten wir, gwałtownie parte w górę, ustawicznie zastępowały nowe fale, cisnące się z boków. Gdyby sama płytka keworytu, pozbawiona ciężaru, nie została uniesiona wichrem w tym wirze, wie pan, coby się stało?
— Można przypuszczać, że powietrze bezustannie darłoby się po niej ku górze — odrzekłem, pomyślawszy chwilę.
— Otóż właśnie! powstałaby nieustająca fontanna powietrzna.
— Któraby wessała w siebie ziemską atmosferę i wyrzuciła ją w przestrzenie międzyplanetarne. — krzyknąłem. — Boże mój, Boże! Ale przecież wszystko co żywe na ziemi podusiłoby się. I to wszystko z maleńkiego kawałeczka jakiejś metalicznej mieszaniny!
— No, niezupełnie tak — zauważył Cavor — powietrze wessane, wyrzuciłby wir na odległość tysięcy mil, stamtąd znowuby opadło na ziemię, my już jednak, niestety, zdążylibyśmy się zadusić, czyli że na jedno wychodzi.
Byłem porażony i zgnębiony, gdym uświadomił sobie całą niedorzeczność wszystkich swoich marzeń o przyszłej eksploatacji keworytu.
— Więc cóż pan teraz myśli czynić? — spytałem mego współbiesiadnika.
— Przedewszystkiem poprosiłbym o małą ogrodową łopatkę, do zeskrobania z trzewików błota — odrzekł — a potem chętniebym wziął kąpiel, jeśli tylko można. Następnie porozmawiamy swobodnie. Ale spodziewam się — dodał, dotknąwszy obłoconą ręką mego ramienia — że to wszystko zostanie między nami. Wiem, że sprawiłem wielkie szkody okolicznym mieszkańcom; bardzo prawdopodobną jest rzeczą, że miejscami całe domy leżą rozwalone. Jednak zapłacić za to wszystko nie mogę i gdyby właściwa przyczyna katastrofy wyszła na jaw, zatrzymałaby tylko całą moją pracę, niczego nie naprawiwszy. Zanadto jestem zaabsorbowany teoretycznemi zagadnieniami, abym mógł jeszcze brać na swoje barki kwestje praktyczne. Później, kiedy keworyt zostanie wypuszczony na rynek zbytu, zdaje się, że tak mówią w języku handlowym? — i kiedy pański zmysł praktyczny zrealizuje pokładane w nim nadzieje, wówczas na pewno będziemy mogli wyrównać wszelkie przedłożone nam rachunki. Tylko nie teraz; na miłość Boską, nie teraz! Jeśli my będziemy milczeli, to przy obecnym stanie meteorologji katastrofę wszyscy przypiszą działaniu cyklonu. Zorganizują składki na korzyść ofiar katastrofy, a ponieważ dom mój zgorzał i całkiem rozwalony — mogę otrzymać większą zapomogę, która da nam możność prowadzenia dalszych badań. Jeśli poznają istotną przyczynę nieszczęścia, nietylko że nic nie dostaniemy, ale jeszcze pociągną nas do odpowiedzialności. Prawdę mówiąc, to i mało szans mam teraz pracować z takiemi wynikami, jak przedtem. Pomocnicy moi, zdaje się, zginęli. Przypuśćmy, że to nie wielka bieda, bo bardziej byli zapaleni, niżeli pomocni, i katastrofa też zaszła z ich przyczyny. Jeśli żyją i nie będą mogli wyjaśnić sobie przyczyny katastrofy, również uwierzą w cyklon. Ale to gorsza, że laboratorjum jest rozwalone i... nie wiem... czy mógłbym aż do naprawienia go — zamieszkać u pana?
Zamilkł i spojrzał na mnie, a mnie przyszło na myśl, że taki człowiek, jak on, nie może być bardzo wygodnym współlokatorem.
— Trzeba, najpierw, oczyścić się — rzekłem, wstając, aby zaprowadzić go do wanny i zyskać na czasie.
Póki Cavor mył się, ja samotnie obmyślałem swoje położenie. Z jednej strony przyjmować do siebie człowieka, który wskutek swego roztargnienia o mało co nie pozbawił ziemi atmosfery, było trochę niebezpieczne; a z drugiej strony, przecież byłem młody, nie miałem nic do stracenia, wygrać zaś mogłem bardzo wiele w tem ryzykownem przedsięwzięciu. W najgorszym razie połowa zysków z tego przedsiębiorstwa powinna była przypaść na mnie. Rozważywszy w ten sposób, postanowiłem dzielić losy Cavora, tem bardziej, że o rzeczywistości odkrycia keworytu i o zastosowaniu tegoż do różnych celów teraz już nie można było wątpić.