Pierwsi ludzie na Księżycu/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsi ludzie na Księżycu |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Mazanowski |
Ilustrator | Michalina Janoszanka |
Tytuł orygin. | The First Men in the Moon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziś, kiedy siedzę w cieniu winnicy pod błękitnem niebem południowej Italji, wydaje mi się czystym przypadkiem spotkanie moje z Mr. Cavorem i udział w jego dziwnych przygodach. — A tak przecież było.
Pamiętam, byłem właśnie wówczas w takiem usposobieniu ducha, które kazało mi unikać najmniejszego niepokoju. I w Lympne zamieszkałem tylko dlatego, że to chyba najspokojniejsza miejscowość w świecie — istna mysia nora. „Tutaj w każdym razie można będzie bez przeszkody pracować“ — myślałem. Tymczasem inaczej się stało!
Muszę zaznaczyć, że bezpośrednio przedtem poniosłem znaczne straty w rozmaitych handlowych przedsiębiorstwach i — jak dziwnie mi myśleć o tem dziś, kiedy opływam w dostatki — cierpiałem wówczas biedę dotkliwą.
Nie będę się rozwodził, jak się to stało; rzecz znana: wszystkie handlowe przedsiębiorstwa połączone z ryzykiem — no i zaryzykowałem, tylko bardzo nieszczęśliwie. Przyszło pożegnać się z całym majątkiem — jeszcze zostali wierzyciele nie bardzo do ustępstw skłonni.
Cóż miałem robić? Pójść pracować za ladą sklepową?
Wydawało mi się, że po przedsiębiorstwach handlowych najpopłatniejszem zajęciem jest pisanie sztuk teatralnych. Zawsze uważałem się za uzdolnionego do dramaturgji, tylko odkładałem pisanie na czarną godzinę. Niestety! godzina ta nadeszła — zdecydowałem się popróbować.
Wkrótce musiałem przyznać, że nie tak to łatwo, jak mi się zdawało napisać dramat (z początku przeznaczałem na to dziesięć dni tylko) — przyszedłem też do przekonania, że koniecznie muszę się oddzielić od świata.
Oto powód osiedlenia się mego w Lympne, oto dlaczego nająłem maleńką chatkę, prawie bez mebli i sam postanowiłem sobie przyrządzać obiady.
Oczywiście — mistress Bond nie byłaby zadowoloną z mej kuchni — jednak trzeba to jako łagodzącą okoliczność wziąć pod uwagę, że nie miałem żadnych naczyń, prócz dzbanka na kawę i dwóch patelni.
Wogóle, biorąc piwo i bułki na kredyt — niebardzo biedowałem.
A już pod względem samotności — nad Lympne nie znalazłbym lepszego.
Miasteczko to leży w gliniastym pasie hrabstwa kentskiego; moja chatka wychodziła na Romneyskie bagna, za któremi wdali siniało morze. Dżdżystą porą w Lympne ani przejść, ani przejechać nie można. Mówią nawet, że listonosz chodzi na szczudłach.
Gdyby nie historyczne wspomnienia (Lympne za czasów rzymskiego panowania było wielkim, morskim portem Anglji zwanym Portus Lemanus — obecnie morze odeszło już na cztery mile od brzegu) — miasteczko naprawdę dawnoby już porzucono. Do dziś jeszcze zachowały się tam ruiny rzymskich budowli; istnieje nawet jedna ulica, którą brukowali Rzymianie.
Często wchodziłem na wierzchołek pagórka i patrząc na rozścielające się u stóp mych okolice, myślałem o dziwnym losie tego zakątka ziemi: niegdyś bogaty port, moc okrętów, ożywiony tłum ludzi, a dziś — kałuża błota, para baranów, pasących się na trawie — no i ja...
Tam gdzie był dawniej port, teraz rozpanoszyło się nieprzejrzane bagnisko, a po brzegach jego, gdzie niegdzie sterczą dzwonnice średniowiecznych miasteczek, powoli wymierających, podobnie jak Lympne.
Widok bagien całkiem niebrzydki. Zbliska wszystko poorane jarami i kanałami, a wdali, na morzu mil z piętnaście od brzegu widnieje Dungeness, rodzaj niby wielkiej grobli. Jeszcze dalej ku zachodowi pagórki Hastingsu. Czasami wydają się całkiem bliskie, czasami znikają z widnokręgu.
Okno, przy którem pracowałem, wychodziło na wzgórze; z tego okna po raz pierwszy ujrzałem Cavora, właśnie w chwili, gdym biedził się nad scenarjuszem mej sztuki.
Słońce tylko co zaszło. Osobliwa, czarna sylwetka Cavora ostro rysowała się na zielono-żółtem tle nieba, tak że nie mogłem nie zwrócić na nią uwagi.
Był to maleńki, okrąglutki, cienkonogi człowieczek o bardzo energicznych ruchach i nader oryginalnie odziany: w kriketową czapeczkę, marynarkę, krótkie spodenki do roweru i pstre pończochy. Bezustannie gestykulował rękami, kiwał głową i mruczał! Jak żyję, nie słyszałem takiego mruczenia — całkiem jak szmer silnego, elektrycznego motoru.
Prócz tego co chwila głośno odcharkiwał.
Przeszedłszy mimo mego okna, zaczął wdrapywać się na wzgórek, po ścieżce nadzwyczajnie oślizgłej skutkiem świeżego deszczu. Na szczycie wzgórka stanął, spojrzał na zegarek i natychmiast zaczął schodzić zpowrotem — z widocznym pośpiechem, olbrzymiemi krokami stawiając nogi oblepione skorupą gliniastego błota.
To zaszło w pierwszym dniu mojego pobytu w Lympne, a więc w najbardziej gwałtownem stadjum twórczej gorączki; to też pogderawszy trochę na przeszkodę w pracy, zaraz powróciłem do mego scenarjusza. Cóż, kiedy to zjawisko powtórzyło się z najmniejszemi szczegółami na drugi i trzeci dzień, potem zaczęło się powtarzać co każdy pogodny wieczór, tak że trudno mi już było skupić uwagę.
— Niech go djabli wezmą — myślałem — czy przypadkiem nie uczy się uchodzić za marjonetkę?
Po niejakim czasie złość moja zaczęła przechodzić w zaciekawienie. Co tam może robić ten szczególny, maleńki człowieczek?
Po dwóch tygodniach nie mogłem dłużej wytrzymać i pewnego pięknego wieczora podszedłem ku niemu właśnie w chwili, gdy stojąc na szczycie wzgórka wyjmował zegarek.
Zbliska twarz jego okazała się mięsistą i czerwoną o maleńkich, czarnych oczkach.
— Minutkę, sir, jeśli wolno — zagadnąłem.
— Minutę — powtórzył — do usług! Lecz jeśli pan chciałby ze mną porozmawiać, może się razem przejdziemy?
— Z całą przyjemnością — odrzekłem, idąc za nim.
— Jak pan widzi, prowadzę bardzo uregulowane życie. Czasu mam niewiele.
— Pan rzeczywiście o tej godzinie zawsze spaceruje?
— Tak, przychodzę przyjrzeć się zachodowi słońca.
— Tylko, że nigdy pan na nie nie patrzy.
— Jak? — nigdy nie patrzę?
— No tak, trzynaście wieczorów już śledzę pana i ani razu nie zauważyłem, żeby pan obserwował słońce — ani razu.
Zmarszczył brwi, jakby rozwiązując jakieś trudne zagadnienie.
— No tak, przedewszystkiem rozkoszuję się czystem powietrzem. Wchodzę po tej ścieżynce i przez tamte wrota — zwrócił głowę w tę stronę — wracam. Zakreślam koło.
— Ależ nigdy pan nie robił i nie robi tej drogi; przecież tam żadnego przejścia niema. Ot — naprzykład dzisiaj.
— No tak, dzisiaj... Dzisiaj, spojrzawszy na zegarek przekonałem się, że już za mało czasu, by iść naokoło. Straciłem niepotrzebnie trzy minuty, musiałem się spieszyć....
— Codziennie pan tak samo traci...
Mały człowieczek spojrzał na mnie ze zdziwieniem i pomyślawszy chwilę odrzekł: — Być może, być może... że tak i jest. A o czemże to chciał pan ze mną mówić?
— O tem właśnie.
— O czem?
— Dlaczego pan zawsze to samo robi? — Dlaczego pan tak dziwnie mruczy...?...
— Mruczę?
— No, właśnie — ot tak — zacząłem naśladować jego mruczenie.
Małego człowieka dźwięk ten widocznie przykro uderzył.
— Czyż ja naprawdę tak robię?
— Codziennie.
Zatrzymał się z godnością i uważnie popatrzył na mnie.
— Czyż możliwe, żeby u mnie wytworzyło się takie przyzwyczajenie? — pytał.
— Niech pan sam osądzi. Bardzo prawdopodobne, że tak.
Schwycił dolną wargę dwoma palcami prawej ręki i zaczął patrzeć na błoto, rozpryskujące się pod stopami.
Pomilczawszy chwilę, rzekł. — Jestem bardzo zajęty a, pan chce wiedzieć dlaczego to wszystko robię. Mogę pana zapewnić, że sam nie wiem i do dziś nie wiedziałem o tem zupełnie. Muszę wierzyć, że pan ma słuszność. Rzeczywiście nigdy nie przekroczyłem granic tego pola. Pewnie pana tem bardzo niepokoję?
— Nie żeby mnie pan niepokoił — odrzekłem — ale proszę sobie wyobrazić, że piszę sztukę...
— Nie mogę sobie tego wyobrazić — przerwał.
— Więc, że chce pan wogóle skupić myśli.
— Ach, tak, pojmuję — krzyknął i przy tem tak się zmieszał, że zrobiło mi się przykro. Wszak to niegrzecznie pytać nieznanego człowieka, dlaczego dyszy, idąc ulicą.
— Bo to widzi pan — ciągnął, jakby przepraszając — takie u mnie powstało nawyknienie; trzeba je zwalczyć.
— Niema poco, jeżeli trudno. A zresztą, co mnie do pańskich nawyknień; uważałbym to za ograniczenie pańskiej wolności, gdybym go chciał nakłonić do pozbycia się ich.
— Ależ nie, przeciwnie, jestem panu obowiązany. Unikać muszę nawyknień. Czy nie byłby pan łaskaw jeszcze raz mi powtórzyć to mruczenie.
— A otóż, coś w rodzaju: zuzzu, zuzzu, zuzzu... ale, zresztą, wie pan, to trudno...
— Tak, rozumiem! Bardzo dziękuję! W istocie staję się mocno roztargnionym. Ma pan rację, panie, zupełną rację. Bardzo dziękuję. Ale trzeba z tem skończyć; boję się, żebym pana zanadto od domu nie odciągnął.
— Spodziewam się, że pan się nie gniewa.
— Ależ nie, wcale nie!
Moment staliśmy jeszcze w milczeniu, poczem uchyliłem kapelusza i pożegnałem się. Nerwowym ruchem odkłonił się i takeśmy się rozeszli. Na progu swego domku obejrzałem się i zdziwiłem zmianą całej postaci dziwaka. Już nie mruczał, nie gestykulował, lecz szedł zwolna, osłabiony, jak gdyby kulejąc. To mnie, nie wiem czemu, wzruszyło. Zaczekawszy aż znikł, powróciłem do swej sztuki.
Przez dwa wieczory nie zjawiał się, tak, że zaczęło mi go brakować, zwłaszcza, że mógł mi stać się typem sentymentalno-komicznej osoby dla sztuki. Na trzeci dzień niespodzianie wszedł do mnie.
W pierwszej chwili zdziwiłem się, ale wnet wszystko się wyjaśniło: chciał kupić mój domek.
— Nie śmiem panu czynić wymówek — mówił — ale pan wpłynął na zmiany moich nawyknień. Latami tu przechadzałem się, może i mruczałem, a pan mi to uniemożliwił.
Wyraziłem przypuszczenie, że może obierze inne miejsce dla swych przechadzek.
— Niepodobna. Tu niema gdzie więcej spacerować; już próbowałem, muszę teraz wszystkie wieczory spędzać w domu.
— Ależ miły panie, jeśli to dla pana tak nieodzowne...
— Dla mnie to wprost sprawa życia lub śmierci. Ja, widzi pan, zajmuję się naukowemu badaniami... wynalazkami... mieszkam ot, tam — wskazał palcem w kierunku okna — w tym domu z białym kominem, z za drzew sterczącym. A teraz kończę bardzo ważne doświadczenie... bardzo ważne, zapewniam pana. Wymaga ciągłego wysiłku myśli, nieustannej uwagi. Wieczorem zaś głowa pracuje szczególnie intensywnie: tu właśnie miewam szczęśliwe pomysły, tu oglądam rzecz z nowego punktu widzenia.
— Czemużbyś pan w takim razie nie miał przechadzać się, jak dawniej?
— Niepodobna. Teraz musiałbym myśleć o panu, o pańskiej sztuce, o tem, że pan mnie śledzisz i gniewasz się. Nie, muszę kupić ten domek.
Prosiłem o zwłokę do namysłu, zanim stanowczo odpowiem. Jabym się gotów i zgodzić, ale wszak dom nie mój i niewiadomo, jak zmianę mieszkańca przyjmie gospodarz. A nareszcie, mały ów człowieczek czyni jakieś doświadczenia i to bardzo ważne; wartoby się o nich dowiedzieć więcej, może i dla mnie znajdzie jakieś odpowiednie zajęcie. Postanowiłem wysondować swego znajomego.
Okazał się przystępnym i zaczął opowiadać jak człowiek, który długo milczał. Mówił godzinę. I wyznaję, żem się zasłuchał. Co prawda, na pierwszy raz niewiele z tych objaśnień zrozumiałem, tak były zasypane nieznanemi terminami a nawet formułami matematycznemi, które zapisywał na strzępku koperty.
— Tak, tak — potakiwałem — niech pan mówi dalej. — Jednak nie wiem, czy w stosownym czasie wtrącałem te słowa.
Niemniej doszedłem do przekonania, że mam przed sobą nie obłąkańca, nie szarlatana ani zwykłego fantastę. Odkrycia jego były głęboko przemyślane. Opowiadał mi o swojem laboratorjum i o trzech pomocnikach, prostych chłopach, których sam poduczył. Wkońcu zaproponował mi, abym zaszedł do niego i przyjrzał się jego siedzibie, na co skwapliwie zgodziłem się, tem chętniej, że przez to rozwiązanie kwestji sprzedaży domku przewlekało się znowu.
Wkońcu gość mój wstał, aby pożegnać się, usprawiedliwiając się za przydługą nieco wizytę. Mówił, że rozmowa o jego przedsięwzięciu sprawiła mu rzadką przyjemność, że nieczęsto można znaleźć tak inteligentnego słuchacza.
— Wszędzie — ciągnął — tak wiele małostkowości, taka moc intryg! Wystarczy tylko wskazać nową, twórczą a wykonalną ideę, żeby...
A ja, powodując się impulsem, niewiele myśląc przerwałem mu, chcąc zrobić śmiałą propozycję.
— Dlaczegożby — rzekłem — nie miał pan przychodzić do mnie codzień pogadać o swojej pracy. Przyzwyczaił się pan myśleć o niej podczas spacerów. Teraz, niestety, to przyzwyczajenie naruszyłem. Czemużby nie zamienić go na inne? Niech pan patrzy na mnie jak na akumulator, który pan będzie codziennie naładowywał, aby w razie potrzeby móc się tym nabojem posługiwać. Ja tak mało znam się na tem wszystkiem, że ani sam nie mogę pańskiej idei podchwycić, ani też poddać jej komuś innemu.
Widocznie zajęty tą myślą przemilczał chwilkę, wreszcie rzekł:
— Ale pewnie pana będę krępował?
— Nigdy w świecie! Nadzwyczajnie mnie pan dziś zainteresował.
— Jeśli tak, byłoby mi ogromnie miło. Nic tak nie rozjaśnia myśli, jak możność wyłożenia jej drugiemu. Dotychczas...
— Ani słowa więcej, drogi panie. Sprawa ułożona.
— Doprawdy boję się nadużywać pańskiego czasu.
— Niema lepszego odpoczynku niż zmiana zajęcia.
Na tem skończyliśmy. Schodząc ze schodów, obrócił się i rzekł:
— Ja i tak już bardzo panu jestem obowiązany.
Na moje pytające spojrzenie dodał:
— Dzięki panu wyleczyłem się z nawyczki chrapania czy mruczenia, jak pan mówi.
Skłoniwszy się, odrzekłem, że bardzo mi miło być mu pożytecznym w czem mogę.
Ledwie zeszedł ze schodów, zaczął mruczeć i wymachiwać rękami, stare nawyknienia widocznie brały górę, skoro tylko przestawał uważać na siebie.
— No cóż, koniec końców to mnie nic nie obchodzi.
Po tej rozmowie odwiedzał mnie dwa dni z rzędu i za każdym razem odczytywał całe prace o „eterze“, „potencjale siły przyciągania“, „koncentracji energji“ i tym podobnych tematach. Zagłębiwszy się w wygodne krzesło, od czasu do czasu dorzucałem pojedyńcze słowa: „właśnie“, „tak, tak“, „rozumiem“, chociaż w rzeczywistości bardzo niewiele pojmowałem. Tylko czasami w jego lekcjach trafiały się miejsca dla mnie zupełnie jasne, szybko jednak traciłem wątek myśli. Po niejakim czasie uwaga moja do tego stopnia wygasła, że zupełnie przestawałem słyszeć i patrzałem na czytającego tylko w celu wyzyskania jego postaci do roli komicznej figury w jakiejkolwiek farsie.
Przy pierwszej sposobności wybrałem się zwiedzić jego siedzibę. Okazała się bardzo obszerną i nadzwyczajnie skromnie urządzoną. Prócz trzech wyżej wspomnianych pomocników nie miał żadnej posługi, jadał więcej niż z filozoficzną prostotą, był absolutnym wegetarjaninem, nie pijał nic prócz wody.
Szczegółowe oględziny jego laboratorjum mogły usunąć wszelkie nasuwające się wątpliwości: dom od góry do dołu przedstawiał się jak doskonale urządzona fabryka o bardzo interesującym i czynnym wyglądzie. W piwnicach stały dynamomaszyny, na pierwszem piętrze wszystkie możliwe chemiczne i fizyczne aparaty, w kuchni paleniska i piece różnego rodzaju, w sadzie ustawiony był motor gazowy. Gospodarz pokazywał mi to wszystko z takim zapałem, do którego być może zdolny tylko człowiek, który wiele dni przeżył i przemyślał w osamotnieniu. Podwójną gadatliwością wynagradzał sobie teraz długie milczenie.
Pomocnikami jego byli ludzie, co to są „do wszystkiego“, nie nadzwyczajnie inteligentni, zato sumienni, silni, sprytni i pojętni. Jeden z nich Sparg, z zawodu ślusarz, był dawniej marynarzem: drugi Gibbs, zajmował się stolarstwem, trzeci, dawniej ogrodowy robotnik, teraz stał się prawą ręką samego Cavora, stojącego na czele całego dzieła. Wszyscy trzej jeszcze mniej ode mnie rozumieli z tego wszystkiego, mimo to każdy z nich ściśle i dokładnie wypełniał pracę powierzoną mu przez mistrza.
Wyznaję, że jestem w kwestjach naukowych profanem, nie będę się tedy nawet starał wykładać naukowym językiem treści jego doświadczeń, gdyż takie usiłowania zbiłoby z tropu nietylko czytelników, ale i mnie samego. Postaram się natomiast wypowiedzieć swoje wrażenia tak, jak sam je przyjąłem, i takim językiem, jakim umiem.
Celem badań Cavora było wynalezienie „nieprzezroczystej materji“ (on użył tu jakiegoś innego, równoznacznego terminu, który zapomniałem) w stosunku do różnego rodzaju „energji promienistej“. „Promienistą energią“, według niego, jest każda siła, rozprzestrzeniająca się z pewnego centralnego punktu promieniami i oddziaływująca na ciała przez odległość, podobnie jak światło, ciepło, fale elektryczne Marconiego, jak promienie Roentgenowskie, o których niedawno tak wiele mówiono, lub jak siła przyciągania. Prawie wszystkie materje więcej lub mniej są nieprzezroczyste czy nieprzepuszczające dla tej lub innej formy promienistej energji. Naprzykład szkło łatwo przepuszcza światło, a tak bardzo silnie zatrzymuje ciepło, że może służyć jako materjał na ekrany przed kominkami, a ałun także całkiem przezroczysty dla światła, zupełnie ciepła nie przepuszcza. I naodwrót roztwór jodu w siarkowęglowodorze dobrze przepuszczający ciepło, zgoła nieczuły jest na światło. Wszystkie metale okazują się nietylko obojętne na światło i ciepło, lecz i na fale elektryczne swobodnie przenikające szkło i rozczyn jodu. Ale ze wszystkich znanych materyj niema żadnej obojętnej na siłę ciążenia. Możemy używać różnych ekranów dla ochrony od ciepła, światła, od fal elektrycznych, lecz nic nie może nas odgrodzić od ciążenia ku słońcu albo ku ziemi. Niewiadomo, czy istnieje materja zdolna do tej usługi; Cavor myślał, że powinnaby istnieć, i dowodził tego szeregiem rozumowań i formuł, któreby mógł pojąć chyba lord Kelvin, profesor Lodge lub profesor Karol Pearson, ja zaś słuchałem, mrugałem oczami i powtarzałem: „tak, tak, proszę, mów pan dalej“.
Ze wszystkich objaśnień Cavora zrozumiałem tylko, że dawno szuka materji obojętnej na siłę ciążenia, doświadcza jakichś metalicznych stopień, dodaje jakiś nowy pierwiastek, może „helium“, otrzymywany z Londynu w hermetycznie zamkniętych, glinianych naczyniach. Mnie teraz nie wierzą, ale ja mam to przekonanie, że w słojach było „helium“. Szkoda, że wtedy nie zapisałem szczegółów, lecz nie mogłem wiedzieć, czy będą potrzebne. Człowiek, mający nieco wyobraźni, łatwo wnioskuje, jakie miałoby skutki odkrycie takiej materji i zrozumie wrażenie moje, gdy nakoniec stał mi się jasnym cel badań Cavora.
Otóż masz, czegoś szukał!
Długo nie mogłem wyrozumieć, czy jego dowody są jasne, nie śmiałem go spytać, bojąc się okazać własną gruntowną ignorancję. Od czasu odwiedzin u Cavora zarzuciłem pracę nad sztuką. Wyobraźnia moja dążyła w innym kierunku. Następstwa wynalazku materji obojętnej na siłę przyciągania wydawały mi się niezliczonemi, zdolnemi do cudów, do przewrotu w nauce i życiu. Dość wspomnieć, że przy pomocy takiej materji każdy ciężar możnaby podnieść jednym palcem. Pomyśleć tylko o zastosowaniu w sprawach wojskowych na lądzie i morzu, w różnych budowlach, w przenoszeniu ciężarów, we wszystkich gałęziach pracy ludzkiej! Taki wypadek da się spotkać raz na lat tysiąc. Marzyłem o przywilejach i patentach, o koncesjach i agenturach, o opanowaniu świata przez Towarzystwo „Kevorytu”. A ja ojciec chrzestny „Kevorytu“ — jeden z głównych założycieli. Jakże się tu umiarkować?! Rzuciłem wszystkie zajęcia i postawiłem na kartę swoje życie.
— Jesteśmy teraz na drodze do największego wynalazku — mówiłem, akcentując końcówkę „my“. — Będzie pan musiał chyba użyć przemocy, by nie dopuścić mnie do współpracownictwa. Od jutra staję się pańskim czwartym pomocnikiem!
Cavora zdziwił mój zapał, lecz propozycję przyjął życzliwie. Nazbyt skromnie oceniał siebie i swoje dzieło.
— Naprawdę chce pan? — pytał, patrząc na mnie z pewnem zdziwieniem — a cóż pańska sztuka? zatem jej pan nie kończy?
— Daj mi pan spokój z tą sztuką, czyż pan nie widzi, jak wielkie pan tworzy dzieło?
Stanowczo nie zdawał sobie sprawy z praktycznego znaczenia wynalazku, tylko pracował jak czysty teoretyk. Gdy mówił o doniosłości swoich doświadczeń, miał na myśli tylko to, że udowodnią mylność jednych hipotez, a na ich miejsce postawią inne; o praktyczne zastosowanie wynalezionej substancji nie troszczył się. „Substancja da się pomyśleć, trzeba ją uzyskać“ — oto cały arsenał motywów kierujących. Było w nim naprawdę coś dziecinnego. Zapewne rozważał: „wynajdę nowe ciało, posiadające niesłychane własności, nazwę je „kevorytem“ albo „kevorynem“, na wieki wsławię swe imię, stanę się członkiem akademji królewskiej, portret mój pomieści pismo „Przyroda“, narówni z wizerunkami wielkich uczonych i... i koniec!“
Gdyby mnie nie było, rzuciłby w świat swoje wielkie odkrycie, tak jak gdyby wynalazł nowy gatunek komara. A możeby go jeszcze przytem i wygwizdano!
Kiedym mu to wszystko objaśniał, role nasze zamieniły się: ja mówiłem, a on potakiwał: „tak, tak“ i „proszę, mów pan dalej“. Tłumacząc mu jego powinności, nasze powinności, ożywiłem się jak dwudziestoletni młodzieniec, i chodząc po pokoju, gestykulowałem. Przekonałem go, że możemy bryłę świata ruszyć z posad i stać się jej władcami. Mówiłem o patentach i stowarzyszeniach, o agenturach i trustach, a on słuchał tak jak ja jego formuł matematycznych.
Jego naiwne oblicze wyrażało silne pomieszanie: mruczał coś o zupełnej swojej obojętności dla majątku, lecz ja go przekonywałem, że mamy obowiązek stać się bogaczami. Dałem mu do zrozumienia, jakim ja jestem człowiekiem i jak wielkie mam doświadczenie w sprawach kupieckich. Prawda, że w tej chwili jestem bankrutem (czegom zresztą mu nie powiedział), lecz to tylko chwilowo i to wcale nie umniejsza wiary w moje wiadomości praktyczne. Tak tedy zwolna doszliśmy do myśli założenia „Towarzystwa dla eksploatacji „kevorytu“. On miał zarządzać fabryką, ja zaś zająć się sfinansowaniem tego przedsiębiorstwa.
„My“ w ten sposób zupełnie zastąpiło „ja“ i „pan“.
Cavor zrazu projektował zużyć cały dochód przedsiębiorstwa na dalsze prace naukowe. Zdołałem go jednak przekonać, że to byłoby niewłaściwe.
— W naszych rękach — wołałem — ciało, bez którego nie obejdzie się żadna fabryka, żadna forteca, żaden okręt, żadne przedsiębiorstwo prywatne! Jak pan może mówić o użyciu dochodów na jakiś cel wyłączny! Świat cały, wszystkie interesa będą w naszych rękach!
— Tak, tak — powtarzał — ja to teraz sam widzę. Zadziwiająco wyjaśnia się sprawa, gdy się o niej z kim innym pomówi.
— Właśnie trafiłeś pan na człowieka, jakiego ci potrzeba, ażeby wyzyskać wynalazek.
— Ja i sam w istocie nie zarzekam się bogactwa. Jedno tylko mnie niepokoi...
Czekałem, co powie dalej.