<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
Walka w piwnicy księżycowej rzeźni.

Nie wiem, jak wysoko drapaliśmy się, zanim dosięgliśmy zamkniętego kratą otworu. Nie było chyba więcej nad kilkaset stóp, a wydawało mi się, że najmniej uszliśmy milę. Ile razy wspomnę o tej eskapadzie, słyszę brzęk złotych kajdan, wiszących nam u rąk i nóg; stopy i kolana poranione o skałę, krwawiły silnie. Po pewnym czasie zwolniliśmy pośpiech, ruchy nasze stały się wolniejsze i ostrożniejsze. Zgiełk tłumu ścigających nas selenitów szybko zamarł w oddali. Zdawało się, że nie weszli w szczelinę, nie zwróciwszy nawet uwagi na wyrzucone przeze mnie grzyby. Komin, którym szliśmy, raz zwężał się tak, że trudno było się przecisnąć, to znowu rozszerzał się w niewielkie pieczary porosłe stalaktytami i świecącemi grzybami. Innym razem zakręcał się horyzontalnie. Zdawało mi się czasami, że wokoło nas biegają jakieś żyjątka, którym nie mogłem się przyjrzeć. Prawdopodobnie były to jakieś jadowite stworzenia, nic jednak nie czyniły nam złego, a przytem nie mogliśmy na nie zwracać obecnie uwagi. Wreszcie, daleko gdzieś w górze ukazał się sinawy, znany nam blask, płynący przez zamknięty kratą otwór, zagradzający drogę.
Zwróciwszy sobie szeptem na to uwagę, ostrożniej szliśmy naprzód. Dotarłszy do kraty, starałem się dojrzeć, co poza nią jest. Nie mogłem jednak nic zobaczyć prócz oświetlonej sinym blaskiem pieczary, ujście bowiem otworu znajdowało się w zagłębieniu ziemi. Gdzieś w pobliżu mej twarzy kapały krople wody.
Nie mając możności obejrzeć dokładnie pieczary, zacząłem przysłuchiwać się dźwiękom, dochodzącym z niej i przyglądać się cieniom, które ruchliwie snuły się po powale.
Nie ulegało wątpliwości, że znajdowało się w niej bardzo wielu selenitów. Doskonale słyszeliśmy ich świergot i lekki szelest kroków. Prócz tego do uszu naszych dolatywały jakieś miarowe odgłosy: — t-sz-uk, t-szuk, t-szuk — brzmiało, jakby rozrąbywanie nożem lub toporem czegoś miękkiego. Wślad za tem dał się słyszeć brzęk łańcuchów, gwizdanie, skrzyp bloków i turkot wózka po twardej ziemi, potem znów: t-szuk, t-szuk, t-szuk. Cienie dźwigały się rytmicznie razem z dźwiękiem, stawały, gdy cichnął.
Zbliżyliśmy się do siebie i szeptem poczęliśmy rozmawiać.
— Widocznie czemś bardzo zajęci — rzekłem.
— Tak się zdaje.
— Nie szukają, ani nie myślą o nas.
— Możliwa, że nawet o nas nie słyszeli.
— Prawdopodobnie. Zato tamci gonią za nami. A gdyby tak nagle wyskoczyć...
— Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu.
— Możeby udało nam się z nimi — porozumieć rzekł Cavor.
— Krata, zdaje się, nie tak bardzo silna, wyjąć kilka prętów i przeleźć do pieczary...
Naradziwszy się chwilę jeszcze z Cavorem, obiema rękami uchwyciłem jeden z prętów i lekko odciąłem go w bok, przyczem o mało nie upadłem. Odgiąwszy drugi w drugą stronę, wyrzuciłem z kieszeni surduta świecący grzyb, przygotowywając się przeleźć przez kratę.
— Ostrożnie, nie spiesz się — szepnął Cavor, gdym się wcisnął w rozszerzony otwór. Zawisnąwszy na łokciach, wysunąłem głowę, obrzuciłem wzrokiem całą pieczarę, zalaną selenitami i znowu skryłem się, aby mnie nie dostrzegli. Przelazłszy przez kratę, położyłem się, a gdy Cavor po chwili znalazł się obok mnie, ostrożnie wyjrzeliśmy z zagłębienia.
Pieczara okazała się znacznie większą niż nam się na pierwszy rzut oka zdawało, otwór zaś znajdował się w najniższem miejscu jej falistego dna. Rozszerzała się w miarę oddalenia, a sufit obniżał się, zasłaniając nam zupełnie jej krańce. Całą jej długość w linji średnicy zajmował rząd nieruchomych, wielkich białawych postaci, przy których pracowali selenici. Zrazu wydało mi się, że są to jakieś cylindry maszyn, przy bliższem jednak przyjrzeniu się ich głowom zwróconym w naszą stronę, doszedłem do przekonania, że mamy przed sobą szereg trupów księżycowych krów, obdartych ze skóry, tak, jak u nas obdzierają wieloryby. Selenici zdejmowali z nich mięso, a tam gdzie już je zdarli, bielały kości szkieletów. Dźwięk: t-szuk, t-szuk, któryśmy słyszeli, powstawał przy rozrąbywaniu mięsa przez tych rzeźników malemi toporkami. Nieopodal od nas znajdował się rodzaj dźwigni, windującej je na wagoniki, któremi wywożono je w głąb pieczary. Ta niezliczona ilość cielsk, służących za pożywienie, nasuwała myśl o olbrzymiem zaludnieniu księżycowego świata, zwłaszcza w zestawieniu z wrażeniem odniesionem przy pierwszym spojrzeniu w głąb szybu.
Z początku zdawało mi się, że selenici stoją na drewnianych podstawach z nóżkami w kształcie kozłów, potem jednak przekonałem się, że i podstawy te i toporki ich sporządzone są z tego samego metalu co nasze kajdany[1]. Na ziemi leżały sześć stóp długie i bardzo grube drągi, służące do przewracania na bok zabitych tułowiów krowich; mogłyby doskonale służyć za broń. Całą przestrzeń oświetlały trzy strumienie świetlane.
Długo leżeliśmy, w milczeniu przyglądając się tej scenie.
— No? — przerwał ciszę Cavor.
— Prawdopodobnie znajdujemy się gdzieś niedaleko od powierzchni księżyca — odrzekłem, przysunąwszy się bliżej ku niemu — jeśli tylko księżycowe krowy nie skaczą lub nie latają.
— Dlaczego?
— Nie mogą ich przecież podnosić, ani spuszczać zbyt głęboko.
— Chciałbym wiedzieć... — zaczął Cavor, wyjrzawszy na pracowników.
Pociągnąłem go za rękaw, nakazując milczenie.
W dole rozległ się jakiś hałas. Przysunąwszy się ku sobie, leżeliśmy jak martwi, nic przestając nadsłuchiwać. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś ostrożnie drapie się kominem. Szepnąłem Cavorowi, aby śledził to, co się dzieje w pieczarze; z kajdanami w ręku przygotowywałem się na spotkanie nieoczekiwanego gościa.
— Bądź spokojny, niczego, nie zauważyli — szepnął Cavor.
Uchwyciwszy się jedną ręką za kratę, czekałem. Słychać było wyraźnie gwar selenitów, podchodzących zdołu, drapanie ich rąk o skałę i szelest kamieni usuwających się pod nogami.
Wreszcie dojrzałem ich niewyraźne sylwetki, dźwigające — się powoli. Nagle — dżżik! — coś przeleciało obok mnie. Skoczyłem na równe nogi i schwyciłem spadającą dzidę. W tejże chwili druga wpadla przez kratę, jak żądło żmii, jednak mnie nie dosięgła. Trudno im było, widocznie, dobrze celować w wąskiem przejściu.
Owładnąwszy dzidę, wsunąłem ją przez kratę i zacząłem dżgać, gdzie się dało. Cavor poszedł za moim przykładem i zdaje się nie na darmo, bo w dole rozległy się świsty. W tejże chwili koło mej głowy świsnął jeden z toporków, któremi selenici obdzierali ze skóry krowy. Przypomniało mi to, że mamy i ztyłu nieprzyjaciół. Obejrzawszy się, ujrzałem całą ich chmarę w szyku bojowym, zbliżającą się ku nam z toporkami w rękach. Jeśli przedtem nic nie słyszeli o nas, w każdym razie szybko zorjentowali się w sytuacji.
— Broń kraty — Cavor! — krzyknąłem i rzuciłem się na nieprzyjaciół.
Dwóch z nich rzuciło we mnie toporkami i nie trafiwszy, rozbiegło się w różne strony. Inni pobiegli w głąb pieczary. Pierwszy raz zobaczyłem, że biegną z pochyloną głową i założonemi rękami, zupełnie inaczej niż ludzie.
Stwierdziwszy, że dzida selenitów, którą miałem w rękach, zanadto jest cienka i lekka, by mogła służyć jako broń godna syna Ziemi, goniłem ich tylko do pierwszego cielska księżycowej krowy, przy którem stanąwszy, podniosłem jeden z drągów, walających się na ziemi. Okazał się całkiem odpowiednim i dostatecznie ciężkim, by zmiażdżyć kilku selenitów odrazu. Oni zaś stanęli w pewnem oddaleniu ode mnie. Pogroziwszy im drągiem, obejrzałem się na Cavora.
Skakał przy otworze, raz wraz dźgając piką tych, którzy ośmielali się podejść pod kratę. Wszystko szło doskonale. Ztyłu selenici na nas napaść nie mogli, z przodu nie odważali się. Ale co dalej począć?
Mimo wszystko byliśmy schwytani w pułapkę. Cofać się niepodobna, nie byłoby celu, a zresztą czekali tam na nas uzbrojeni pikami selenici. Iść naprzód znaczyło wpaść na cały tłum selenitów, prawda przerażonych i licho zbrojnych, ale mogących zyskać posiłki i niewiadomo jaką broń, znaną księżycowcom. Kto wie, jakiemi armatami, bombami, pociskami i kartaczami mogą nas przyjąć księżycowi obywatele, mieszkańcy świata, któregośmy tylko kresy poznali?
Zdawało mi się, że najlepiej będzie, nie tracąc czasu, przebić się naprzód, tem bardziej, że tłum rzeźników wzrastał z każdą chwilą. Nie warto było zajmować się tymi selenitami, którzy znajdowali się w otworze poza kratą; nieprędko jeszcze wyjdą, a i nie dogonią nas przy naszej umiejętności skakania.
— Bedford! — zawołał nagle Cavor, rzucając się do ucieczki.
— Co robisz! — krzyknąłem — wracaj natychmiast do kraty.

— Oni dźwigają broń jakąś.
...ujrzałem całą ich chmarę w szyku bojowym... Str. 135.
Nad kratą rzeczywiście ukazał się selenit z jakimś złożonym aparatem w rękach.

Cavor najwidoczniej stchórzył. Po chwili namysłu, rozmachując drągiem, podbiegłem do otworu. Selenit przyłożył aparat do piersi i — dżżik! — coś uderzyło mnie w lewą łopatkę. Był to dziryt, który utkwił w muskułach ręki, puszczony w każdym razie nie ręką, ale jakimś samostrzałem dziwnego kształtu.
Nie zwróciwszy uwagi na ranę, rzuciłem się na strzelca i jednem uderzeniem rozbiłem go na miazgę. Wogóle selenici rozbijali się z trzaskiem podobnym do łamania suchych łodyg słoneczników.
Odrzuciłem drąg i wyciągnąwszy dzidę z pleców, zacząłem dźgać nią przez kratę. Przeciągły świst był odpowiedzią. Selenici, widocznie, odskoczyli od otworu. Wówczas z całym rozmachem wypuściłem pikę w dół i uchwyciwszy drąg znowu pobiegłem w głąb pieczary.
— Bedford, Bedford! — darł się Cavor, gdym obok niego przebiegał. Nie zatrzymałem się, a on, o ile pamiętam, pośpieszył za mną.
Im dalej posuwaliśmy się, tem większe widzieliśmy gromady selenitów, rozbiegających się w różne strony, jak mrówki we wzburzonem mrowisku. Niektórzy próbowali zajść mi drogę, wymachując swojemi toporkami, wkrótce jednak tracili odwagę i chronili się to w bocznych przejściach, to za trupami krów. W pieczarze stawało się coraz ciemniej. — Dżżik! — przeleciało coś nad moją głową. — Dżżik! — długa dzida utkwiła w krowiem cielsku na lewo ode mnie. — Dżżik! Dżżik! — Pociski zewsząd posypały się gradem.
Stanąłem.
Pamiętam, przestałem się wówczas zastanawiać, w umyśle moim krążyło tylko jedno, niezmienne wrażenie: — Pas ognia; trzeba szukać schronienia. — Nieświadomie powodując się instynktem, wtłoczyłem się między dwa cielska krów i stanąłem tam, chwytając oddech.
Cavora nie widziałem, prawdopodobnie padł gdzieś na ziemię. Po długiej chwili dostrzegłem jego zaczerwienione, potem ociekające oblicze, wynurzające się tuż obok mnie z ciemności.
— Gdzie się włóczysz? — zawołałem — biegnijmy naprzód! — Chciał, widocznie coś rzec, nie słyszałem go jednak i począłem znów biec w głąb pieczary, która zwężała się coraz bardziej i wiła, co z jednej strony utrudniało nam szybki bieg, z drugiej jednak chroniło nas od ciosów dzid, których selenici nie mogli z tyłu ciskać. Czułem, że za chwilę natkniemy się na wielką gromadę selenitów, która wprawdzie nie byłaby dla nas straszniejszą od wielkiego roju mrówek, jednak mogłaby nas zasypać gradem pocisków, a z tem musieliśmy się liczyć. Zacząłem w biegu zdejmować flanelowy surdut.
— Bedford! — krzyknął nagle Cavor.
— Co się stało? — spytałem, oglądając się.
— Białe światło! — wołał, wskazując daleki koniec pieczary, nad cielskami błyszczący.
Rzeczywiście w pieczarze stawało się jaśniej, światło zaś nie miało sinawego odcienia, ale raczej szarawy. Siły moje podwoiły się.
— Trzymaj się bliżej, nie zostawaj w tyle! — zawołałem na Cavora.
W tejże chwili skądś wyskoczył selenit, gwizdnął i skrył się znowu. Biorąc to za umówiony sygnał dla wrogów, natychmiast dałem nurka pod trupa krowy i powlokłem za sobą Cavora. Potem nadziawszy swój surdut na drąg, wystawiłem go z kryjówki na sekundę. — Dżżik! — strzała przeszyła odzienie.
Widocznie selenici byli gdzieś blisko, ukryli się tłumnie, przygotowani strzelać, jak tylko się pokażemy. Za pierwszym strzałem posypały się inne, potem znów wszystko ucichło.
Spróbowałem wysunąć głowę; omal nie przypłaciłem życiem śmiałości — przeszło dwanaście pik przeleciało nad nią. W tejże chwili dało się słyszeć ożywione szczebiotanie selenitów. Znowu wysunąłem drąg z surdutem i znów przeszyło go mnóstwo pocisków, wiele z nich utkwiło w krowiem cielsku.
Zrzuciwszy odzienie z drąga — pewnie do dziś tam jeszcze leży — w mgnieniu oka wyskoczyłem z za trupa i z krzykiem rzuciłem się na selenitów. Nie spodziewali się widać tego i nic mieli się czasu przygotować na moje przyjęcie, bo nie okazali żadnego oporu. Rozmachując drągiem biegłem po nich, jak po wysokiej suchej trawie, tłukąc ich bez wyboru i kosząc na prawo i lewo. Chytonowate ciała selenitów trzeszczały pod memi nogami jak skorupy orzechów; z drąga kapała jakaś ciecz, prawdopodobnie krew; ziemia od niej zwilgotniała. Tłum selenitów rozbiegł się w różne strony i tylko z oddalenia leciały na mnie pociski i to rzucane na pewno trzęsacemi się rękami, bo z całego ich mnóstwa trafiły tylko trzy — w ucho, w rękę i skroń. Rany te zauważyłem dopiero później, gdy bitwa ucichła.
Co robił tymczasem Cavor, nie wiem; wydawało mi się, że utarczka nie skończy się nigdy, koniec jej jednak nastąpił szybciej, niż się spodziewałem. Nagle ujrzałem, że nie mam nikogo już przed sobą. W dali tylko przemykały się plecy i głowy uciekających selenitów. Przebiegłszy jeszcze kilka kroków, stanąłem i zdumiałem się — ani jednego mieszkańca księżyca nie było widać na całej przestrzeni.
Wynik walki napełnił mnie dumą. Zamiast przyznać, że selenici są marnymi przeciwnikami, poczułem się sam niezwykle silnym i aż uśmiechnąłem się do siebie z głupiego zadowolenia! Cóż chcecie, takie już fantastyczne światełko — ten księżyc!

Przeskoczywszy przez rozmiażdżone zwłoki selenitów, zacząłem nawoływać Cavora.






  1. Nie przypominam sobie, bym widział na Księżycu coś zrobionego z drzewa. Drzwi, stoły, wogóle wszystko co na ziemi wykonywają stolarze, tam sporządzone było z metalu, prawdopodobnie ze złota, jako materiału dającego się łatwo obrabiać, ciągliwego etc.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.