Pierwsi ludzie na Księżycu/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsi ludzie na Księżycu |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Mazanowski |
Ilustrator | Michalina Janoszanka |
Tytuł orygin. | The First Men in the Moon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Doczekawszy się wreszcie towarzysza, puściłem się naprzód. Pieczara znowu rozszerzyła się, wiodąc nas w szeroka galerję, czy balkon, spiralnie okrążający wielki, okrągły szyb, który spadzisto ciągnął się w dół i w górę. Balkon, nieoparkaniony balustradą, wykonywał półtora obrotu spiralnej i kończył się w głębi otworem, przebitym w skale, prawdopodobnie prowadzącym w tunel. Wszystko to przypominało mi spiralne zakręty drogi żelaznej przez górę św. Gotharda w olbrzymiem powiększeniu. Trudno wyobrazić sobie tytaniczną wielkość rozmiarów całego otoczenia. W górze, wysoko, wysoko gdzieś nad naszemi głowami, widniało zewnętrzne ujście komina w kształcie maleńkiego krążka usianego gwiazdami i z jednego boku oświeconego białym, słonecznym blaskiem.
Z piersi wydarł nam się okrzyk radości.
— Chodźmy prędzej! — zawołałem, kierując się w górę balkonu.
— Poczekaj, trzeba zobaczyć, co tam jest — odrzekł Cavor i przy tych słowach zbliżył się nad przepaścisty brzeg, aby spojrzeć w dół.
Poszedłem za jego przykładem i, położywszy się na skale, zacząłem patrzeć w głąb szybu, wysunąwszy głowę poza brzeg. Oczy moje, oślepione słonecznym blaskiem, od którego zdążyłem już odwyknąć, nie widziały nic prócz jakichś czerwonawych i sinych, ruchliwych punktów. Mogłem zato słyszeć i słyszałem brzęczenie, jakby otwartego ula oraz gniewny zgiełk miljonów żywych stworzeń, dolatujący z głębiny z odległości jakich czterech mil.
Posłuchawszy chwilę, wstałem, wziąłem drąg i ruszyłem naprzód balkonem.
— Możliwa, że to ta sama szachta, którą widzieliśmy zgóry, pod otwartą zasłoną — rzekł Cavor.
— Tak, na pewno. I światełka są te same.
— Światełka! — powtórzył — tak, światełka kraju, którego nie staraliśmy się obejrzeć, jak należało, i którego już więcej nie ujrzymy.
— Dlaczegóżby nie? Możemy wrócić tu jeszcze — zauważyłem.
Szczęśliwie uniknąwszy niebezpieczeństwa gotów już byłem myśleć o zawojowaniu księżyca. Cavor mruknął coś, czego nie dosłyszałem; w milczeniu poruszaliśmy się naprzód.
Spiralny balkon, po którym szliśmy, dzięki swojej krzywiźnie, ciągnął się prawdopodobnie, na przestrzeni czterech, pięciu mil tak kręto, że przy ziemskich warunkach niepodobieństwemby było się nań wdrapać. Tutaj szliśmy zupełnie swobodnie. Po drodze spotkaliśmy tylko dwóch selenitów, którzy, ujrzawszy nas, co tchu zemknęli. Być może słyszeli już o naszej gwałtowności i sile.
Spiralny balkon przeszedł wreszcie w kręto wznoszący się ku górze tunel, na którego dnie widać było liczne ślady krów księżycowych. Tunel ten tak był szeroki i wysoki, a przytem tak mało falisty, że światła w nim wszędzie było poddostatkiem. Po jednym, czy dwóch zakrętach w dali jasno zarysowywał się jaskrawo oświecony otwór, zarosły wysokiemi krzakami kaktusów, których suche sylwety czerniły się na czystem tle nieba.
I dziwna rzecz, my ludzie z ziemi tak niedawno witający te rośliny odrazą i trwogą, dziś patrzeliśmy na nie ze wzruszeniem, jakie odczuwa bezdomny wygnaniec, który po przebyciu wielu trudów i niebezpieczeństw wraca do ukochanej ojczyzny. Miłą nam nawet była rzadkość powietrza, utrudniająca ruchy i przygłuszająca dźwięki.
Zalana blaskami słońca przestrzeń rosła z każdą chwilą przed naszemi oczyma, zacienione zaś boki tunelu pogrążały się w głębokim mroku. Gałęzie kaktusa w czasie naszej nieobecności zdążyły wyschnąć i z soczystych, miękkich, zielonych stały się suchemi, twardemi, ciemno szaremi badylami. Pod samym otworem tunelu grunt na wielkiej przestrzeni był udeptany przez krowy.
Wyszedłszy na powierzchnię księżyca, z trudem poruszaliśmy się gnębieni palącym żarem. Słońce piekło nieznośnie. Ledwo zdołaliśmy dojść do miejsca, gdzie cień nawisu skalnego dawał trochę chłodu. Nawet i tam grunt parzył. Jakkolwiek upał dokuczał nam strasznie, byliśmy zadowoleni, że minęły potworne widziadła, na jakie wyglądały nasze przygody w pieczarach i podziemnych przejściach księżyca. Znalazłszy się pod niebem, od dzieciństwa znajomem, czuliśmy się jak w domu. Strach znikł, jakby zaczarowany. Szybkie wybawienie z rozlicznych niebezpieczeństw kazało nam ufać w swe siły, zwłaszcza w stosunku do selenitów. Cała gościna u nich wydawała się nam snem i łatwo gotowibyśmy byli uwierzyć, że złudą było i to, żeśmy omal nie zginęli w walce z tymi potwornymi ludźmi księżyca, że biliśmy się z nimi i z wielkim trudem uciekli.
Przetarłem oczy, aby przekonać się, że nie śpię, i że wszystko to nie było wytworem snu, w który popadliśmy pod działaniem oszałamiających grzybów. Podniósłszy rękę, zauważyłem na niej krew i równocześnie uczułem ból w uchu, w skroni i plecach.
— Ach, żeby ich djabli wzięli! — krzyknąłem dotykając ran — przecież zranili, przeklęci zbóje! Jak myślisz Cavor, co oni teraz zrobią?
— Któż to może wiedzieć — odrzekł, w zamyśleniu spoglądając na wchód tunelu. — Zależy od tego, co sobie o nas myślą, za kogo nas biorą. A jakże się o tem przekonać?
— Zależy także od tego, jakiemi jeszcze rozporządzają środkami. Miałeś rację, mówiąc, że poznaliśmy tylko kresy ich świata. Kto wie, jaką broń mają. Przecież prostemi dzidami mało nas nie zabili. Mimo wszystko — dodałem — nawet gdybyśmy nie znaleźli aparatu przed zapadnięciem nocy, możemy się jeszcze trzymać. Spróbujemy znowu spuścić się w głąb i tam doczekać następnego dnia, odpierając ich napady.
Obejrzawszy się uważnie wokoło, nie poznałem miejscowości. Charakter pejzażu ustawicznie zmieniał się dzięki olbrzymiemu rozkwitowi roślin i szybkiemu ich usychaniu. Staliśmy na wysokiej skale; cała przestrzeń krateru pokryta była wyschniętą, dziwną roślinnością, morzem barw jesiennych. Rzędy wzgórz, pocięte dolinami, tak niedawno pokrytemi bujną soczystą trawą, służącą za paszę księżycowym krowom, szarzały w oddali. Całe ich stado spoczywało nieopodal, rzucając wielkie cienie. Selenitów najmniejszego nie było śladu. Dotychczas nie wiem, czy uciekli ujrzawszy nas, czy też wogóle przywykli zostawiać krowy pasące się same.
— A gdyby tak podpalić tę suchą trawę — rzekłem, gdyśmy usiedli dla wypoczynku — możnaby wówczas łatwiej odnaleźć aparat.
Cavor, widocznie, nie słyszał propozycji. Z pod ręki patrzał na gwiazdy, jasno świecące, nie uważając na silny blask słońca.
— Jak myślisz, długo tu jesteśmy? — spytałem go wreszcie.
— Gdzie?
— No, tutaj, na księżycu.
— Przypuszczam, dwa dni.
— Eh, z dziesięć chyba. Słońce już przeszło zenit i kłoni się ku zachodowi. Za jakieś cztery dni zapadnie noc.
— Jakże! Przecież raz tylko jedliśmy.
— Tylko raz, a mimo to... Spojrzyj na gwiazdy.
— Dlaczegóż więc na maleńkiej planecie czas tak szybko przechodzi?
— Nie wiem, a przecież tak jest.
— W jaki to można stwierdzić sposób?
— Według gwiazd i słońca. Inaczej nie uda się. Zmęczenie i głód inaczej się tu objawiają. Zupełnie wszystko tu inaczej. Mnie naprzykład wydaje się, że od czasu naszego przybycia na księżyc upłynęło zaledwie kilka godzin.
— Całych dziesięć dni! — ciągnąłem, patrząc na słońce, stojące w pół drogi od zenitu ku zachodowi. — Zostają tylko cztery dni. Nie mamy czasu na drzemkę, Cavor! Od czego nam zacząć, jak mylisz? — rzekłem wstając.
— Trzeba wybrać jakiś zdaleka widoczny punkt, zawiesić na nim flagę lub chustkę i rozdzieliwszy między siebie całą przestrzeń wokoło, starannie ją przeszukać.
To rzekłszy, powstał również.
— Tak — ciągnął dalej — powinniśmy się starać znaleźć aparat. Nie pozostaje nam nic innego. Musimy go odszukać; w przeciwnym razie...
— Dobrze — przerwałem jego dalsze myśli.
Obejrzawszy się wokoło, Cavor wprawił mnie w zdumienie biadaniem:
— Ach, jak głupio postąpiliśmy! I trzebaż nam było podchodzić do tego nieszczęsnego mostku! Pomyśl tylko, cobyśmy mogli zobaczyć i zrobić, nie kłócąc się z selenitami!
— No, możeby jeszcze naprawić wszystko.
— Nigdy! Wszystko już na nic. Pomyśl tylko, cośmy stracili! Jakiż to był nadzwyczajnie dziwny świat! Same maszyny tego dowodzą. A te tunele, korytarze, światło! Stworzenia, z któremi stoczyliśmy walkę, to tylko na pół dzikie pastuchy, półludzie całkiem niecywilizowani. A tam, w głębi! Pieczary, tunele, drogi, przeróżne urządzenia.... Im głębiej, tem bardziej zaludnione.... Napewno! A w środku — jezioro. Wyobraź sobie to wszystko... przy sztucznem świetle. Jeśli tylko ich oczy potrzebują światła. Wystaw sobie olbrzymie wodospady, zasycające jezioro, jego fale, przypływy i odpływy. Być może, posiadają okręty, a po brzegach stoją miasta, w których panuje porządek, o jakim nie śniło się ludziom na Ziemi. A my, prawdopodobnie, pomrzemy tu, nie ujrzawszy tego wszystkiego, nie zaznajomiwszy się z mieszkańcami tego księżycowego świata. Umrzemy, zamarzniemy, a ludzie ciała nasze może znajdą, tak jak i aparat. Znajdą i zrozumieją, po niewczasie, jaki zapas wiedzy i energji przepadł z nami nadarmo!
— Ale przecież cóżbyśmy tu zrobili, nie mając potrzebnej siły i broni, używanej na Ziemi? Jeśli tam ciemno naprzykład, cobyśmy ujrzeli? — rzeklem.
— Już w jakiś sposób dalibyśmy sobie radę.
— Ale jak?
— Jakże mogę wiedzieć? Sporządzilibyśmy sobie, czegoby nam brakowało... lampy etc... Wreszcie porozumielibyśmy się jakoś z selenitami.
Zamilkł, beznadziejnie patrząc wokoło.
— Przecież możemy jeszcze wrócić — próbowałem go pocieszyć.
— Przedewszystkiem trzeba myśleć, jak dostać się na Ziemię.
— No tak, potem znowu tu przyjedziemy, zabrawszy ze sobą lampy, drabiny i wszystko, co okaże się potrzebnem.
— Zobaczymy.
— Możemy być pewni pośpiechu w powrocie, choćby ze względu na moc złota tutaj — rzekłem, wskazując drąg, który trzymałem w ręku.
Cavor spojrzał i nie odezwał się ani słowa. Stał, ręce założywszy wtył i patrzał na krater. Po chwili westchnął i rzekł:
— Odkryłem drogę na księżyc. Ale między odkryciem a zawładnięciem istnieje wielka różnica, teraz powiozę swój sekret znowu na Ziemię. I co potem? Ukrywać tajemnicy dłużej nad rok nie zdołam. A wreszcie przecież inni mogą samodzielnie to samo odkryć. I co wówczas? Całe gromady ludzi wtargną na księżyc i będą walczyli ze sobą i z selenitami, by nim owładnąć. Zrodzą się nowe powody do wojny. Z chwilą odkrycia tajemnicy mojej wszystkie pieczary i tunele księżyca zapełnią się trupami ludzi. Wszystko wątpliwe, to tylko pewne. Właściwie księżyc ludziom jest niepotrzebny. Bo i na co? Cóż zrobili ze swej własnej planety? Pole walk wiecznych! Arenę nieskończonego szaleństwa! Jak małąby była Ziemia, jak długim czas, wymierzony dla życia ludzkiego, nie starczy go dla wypełnienia na Ziemi tego, co jej winni. A co człowiek dotychczas zrobił? Co zrobiła nauka? Wykuwała broń do walki nieustannej szaleńców. Najwyższy czas przestać się tem zajmować. Nie wydam swej tajemnicy nikomu. Niech odkrywają jeszcze tysiące lat!
— Możemy przecież trzymać język za zębami.... Cavor spojrzał na mnie i uśmiechnął się cicho.
— Koniec końców — rzekł wreszcie — naco mamy się tem martwić. Mało jest nadziei, byśmy znaleźli aparat, a czas płynie. Spodziewać się powrotu, to tylko z naszej strony łudzenie siebie, wrodzone każdemu człowiekowi, póki żyje. Biedy nasze zaczynają się dopiero. Źleśmy postąpili z obywatelami księżyca; okazaliśmy im, czego się mogą od nas spodziewać. Teraz grozi nam to, co groziłoby tygrysowi, któryby wyrwał się z klatki i zagryzł człowieka w Hyde-Parku. Słuch o nas i o naszej krwiożerczości biegnie teraz z pieczary w pieczarę, z galerji w galerję, do samego środka.... Ani jedno rozumne stworzenie nie może pozwolić nam teraz odszukać aparatu i wrócić na Ziemię.
— Siedząc tutaj — rzekłem — w żaden sposób nie poprawimy położenia.
— Tak — przyznał Cavor — musimy się rozejść. Zawiesimy chustkę na najwyższym kaktusie i od niej jak od centralnego punktu zaczniemy obszukiwać krater. Idź w kierunku zachodnim i przeszukaj zygzakami przestrzeń, leżącą ku słońcu. Z początku idź tak, abyś cień swój miał po prawej stronie, a gdy zetknie się pod kątem prostym z osią patrzenia, zwróconą ku żerdzi, wracaj napowrót, aby cień padał z lewej strony. Ja będę szukał w ten sam sposób po wschodniej stronie krateru. Będziemy badać każdą jamę, każdą grupę kaktusów, każdą rozpadlinę skalną dopóty, póki nie znajdziemy aparatu. Spotkawszy selenitów, będziemy się starali uciec przed nimi. Jeśli zachce się nam pić, będziemy śnieg spożywali; jeśli zachce się jeść, postaramy się zabić gdzie się da krowę. Każdy niech idzie swoją drogą.
— A jeśli który z nas znajdzie kulę?
— Wówczas ma wrócić tutaj do płachty i czekać na drugiego, dając mu sygnały.
— A jeśli żaden z nas nie znajdzie?
— Będziemy szukali dopóty, póki nie zamarzniemy — odrzekł, patrząc na słońce.
— Dajmy na to, selenici odkryli aparat i zabrali go?
Cavor wzruszył ramionami.
— Albo jeśli gonią już za nami?
Nie odpowiedział.
— Powinienbyś uzbroić się czemś.
Pokiwał przecząco głową, spojrzał jeszcze raz na słońce i rzekł:
— Czas rozstać się.
Ale zamiast ruszyć odrazu, popatrzył uważnie ze smutkiem na mnie, a potem chwilę zawahawszy się, rzekł, nie wiem dlaczego po francusku: — au revoir — i silnie zeskoczył z góry.