[112]Pierwsze dziecię.
Jarosławowi Vrchlickiemu.
Pioruny biły. Uraganu świsty,
Szum wód, drzew trzaski, głazy spadające,
Wszystko spływało w dziką wrzawę. Czysty
Błękit zasnuły kłęby chmur — i słońce
Skryło się za ich posępną zasłoną.
Noc ciemna była. Setne błyskawice
Ciągle chmur czarne rozdzierały łono
I krwawym blaskiem oblewały lice
Uciekających dwojga.
On uplotem
Liści figowych przepasany — ona
Falami włosów tylko osłoniona,
Nadzy i bosi. W świetle gromów złotem
Twarze ich, zgrozą skrzywione kurczowo,
Jak trupie lśniły. Z pochyloną głową,
Z rozwianym włosem, kamienistą drogą
[113]
Biegli wciąż naprzód, gnani straszną trwogą.
Deszcz siekł ich, sęki i gałęzie biły
W twarz ich, od czasu do czasu z łoskotem
Stoczył się kamień i przeciągłym grzmotem
Odjękły skały. Znużeni, bez siły —
Nie śmieli spocząć, zesztywniała noga
Wysiłkiem strachu szła naprzód. W tej burzy
Słyszeli ciągle gromowy głos Boga:
»Bądźcie przeklęci, gdy szczęście was nuży!«
W ciemnościach dawno już zniknął za nimi
Świetlany ogród edenu, a oni
Jeszcze nie śmieli od ócz odjąć dłoni,
Wstydząc i bojąc się, by ognistymi
Blaskami Bóg ich nie oślepił.
Dalej
I dalej biegli, nie wiedząc gdzie sami,
Drżący, oblani krwią i potem cali.
Jakieś złowrogie światła za drzewami
Błyskały dziko — to wilcze źrenice;
Jakiś ryk straszny wstrząsnął okolicę —
To lew lub tygrys, dawniej przyjaciele,
Słudzy człowieka, dziś krwi jego głodni;
I dreszcz przebiegał tym dwojgu po ciele,
Włosy wstawały, a poczucie zbrodni
Straszliwą trwogą napełniało dusze.
Przejęci zgrozą, w bojaźni i skrusze,
[114]
U stóp olbrzymiej sosny na kolana
Padli — i z jękiem wołali do Pana.
Lecz wodospadów huk głuszył ich słowa,
Noc, jako wprzódy, czarna i grobowa,
Kirem padała na serca — i wściekły
Z olśniewającym grom padł nagle błyskiem
I objął sosnę płomieni uściskiem.
Jasno się stało. Ciemności uciekły,
Jak stado kruków. W okręgu światłości
Ujrzeli straszną, wielką postać Boga.
Prawicą groźnie wskazywał, gdzie droga
Wiodła w ciemności, z oczu pełnych gniewu
Padały gromy, a głos — nakształt wiewu
Wściekłego wichru — ugiął, jak łan zboża,
Olbrzymie drzewa:
»Precz! precz ztąd, grzesznicy!
»W pocie czół waszych pożywać będziecie
»Chleb wasz powszedni! Na waszej źrenicy
»Niewiadomości kładę pieczęć! W świecie
»Wyście przeklęci!«
Padli przerażeni.
Gdy się ocknęli, ostatkiem płomieni
Dogorywała sosna. Wkoło ciemno.
Czasami snopem skier wicher zakręci
I skargą jakąś zajęknie tajemną,
A im brzmi w uszach: »Przeklęci! przeklęci!«
[115]
*
W szałasie z liści mieszkali. Posępne
Było schronienie to nowe. Pra-bory
Szarzały wkoło sine, niedostępne,
Pełne kniej dzikich, gdzie straszne potwory,
Jaszczury, gady, węże, nosorogi,
Słonie, mamuty, lew i tygrys srogi —
Walczyły jedne z drugiemi. Potoki,
Jeziora — mnóstwem kajmanów kipiały.
Wrzał bój o życie. Śród nocy głębokiej
Straszliwym rykiem wstrząsał się las cały,
I słychać było zgrzyt zębów — i kości
Łamanych chrzęsty złowrogie. A człowiek,
Choć silny duchem i pełen śmiałości,
Często noc całą nie mógł zmrużyć powiek,
Strzegąc szałasu, kędy spała żona.
Często też musiał straszne toczyć boje
Z drapieżnym zwierzem, a często korona
Liściasta drzewa chroniła oboje
Od pewnej śmierci.
Ciężkie życie było!
Bo głodem marli, kiedy nie starczyło
Korzonków, z trudem nakopanych w ziemi,
Lub surowego mięsa; zwierzęcemi
Skórami nagie osłaniali ciało:
Często uragan im szałas porywał.
[116]
Stawiali nowy. Kiedyś go strzaskało
Spróchniałe drzewo. — A bór im przygrywał
Na smętną nutę śmierci, zatracenia.
Wpośród tej nędzy promienne marzenia
I sny o raju cudnemi barwami
Tęczy wstawały w ich głowach. Ze łzami
Dziś wspominali szczęście, które mieli,
A utracili...
Tam on był sam jeden
Królem i panem, tam w blasków topieli
Spoczywał cicho... I widział ów eden,
Ciepły, różany, śpiący w wonnym zmroku;
Listki drzew szumią zcicha, on przy boku
Swej towarzyszki spoczywa bez troski,
Spokojny, cichy, pewny łaski boskiej —
A dziś...
I oko łzami się oblekło,
I w sercu bólu zbudziło się piekło!
Spojrzał na żonę śpiącą: jak pobladła!
Jak wynędzniała! — Uśmiecha się we śnie...
I dzika gorycz na język mu siadła:
»O, srogo mścisz się, Boże!« — I boleśnie
Zaśmiał się.
Odtąd w domu coraz rzadziej
Przebywał. Biegał po lasach: ot, sadzi
[117]
Z maczugą w ręku za olbrzymim dzikiem,
Tam znów ze strasznym, nieczłowieczym rykiem
Staje do walki z gorylem... Z rozpaczy,
Myśląc, że Bóg my nigdy nie przebaczy,
Rzucił się w bój ten, co wrzał bez przestanku
Wokoło niego...
*
Jednego poranku
Powracał z lasu łupem obciążony,
Ale smutniejszy i cichszy, niż kiedy.
Szedł przez polankę leśną. Drzew korony
Szumiały cicho... Wszystkie nędze, biedy,
Jakie przecierpiał, w myśli mu stawały...
Jakże dalekim był dziś od tej chwały,
Jaką obiecał mu Bóg przy stworzeniu!....
Usiadł pod drzewem. — Czekając świtania,
Ziemia tonęła w jakimś wonnym cieniu:
Na mchach łzy rosy, widnokrąg zasłania
Lekka mgła biała... Coś się już rumieni,
Coś się porusza, rozjaśnia w przestrzeni...
Wtem trysła smuga złota i w tysiące
Blasków rozbiła się w rosie, na szczytach
Drzew i w załomach skalnych. Wzeszło słońce.
Setki skrzydlaczy już toną w błękitach,
Śpiewają, ważą się... Las cały śpiewa,
Szumią potoki, zarośla i drzewa,
[118]
Grzmią wodospady... W hymn dziękczynny, święty,
Spływa gwar cały...
On zaśmiał się smutno:
»Jak w hymn ten wmięszać moją pieśń pokutną?
»Wszystko drży szczęściem, ja-m jeden przeklęty,
»Ja — król przyrody niegdyś... Wszystko pląsa,
»Robak najmniejszy ze mnie się natrząsa,
»Wszystko się cieszy — tylko nie ja jeden!...
»A jednak tutaj byłby drugi eden,
»Gdyby nie śmierć... Ta wszystko kosą zmiecie!
»Skoro jest ona, to cóż mi po świecie?«
Powstał ze smutnie opuszczoną głową
I wszedł posępnie pod sklepienie lasu.
Dochodząc prawie do swego szałasu,
Usłyszał słaby krzyk... Przyśpieszył kroku,
Wbiegł... Co to? co to? —
Na mszystej pościeli
Leżała żona z dziwnem szczęściem w oku,
A przy niej — co to? co to się tam bieli?...
Zbliżył się... Cudne, maleńkie stworzonko!
Wielkie oczęta z półotwartych powiek
Nań spoglądały po za rzęs zasłonką...
On drgnął: »To człowiek! to człowiek! to człowiek!
»To dziecko moje! Boże wielkiej chwały!
»Jam się odrodził, nie umrę już cały!
[119]
»Śmierć zwyciężona! Tyś przebaczył, Boże?!
»Och, czy to dzisiaj jaśniej świecą zorze!
»Tak widno, pięknie! Żono moja, żono!
»Czy czujesz, jak mi szczęściem bije łono!
»Żyć będziem wiecznie! W setnych pokoleniach,
»To w blaskach prawdy, to znów w błędów cieniach,
»Będziem odradzać się, dążąc bez końca
»Do światła, prawdy, do nieba, do słońca!«
*
I wciąż odradza się ludzkość cierpiąca,
I tyle wieków już duch ludzki żyje,
Wciąż doskonalszy, bliższy tego słońca
Wieczystej prawdy. — Wąż zwątpień się wije
Wściekle i pragnie chwycić go w swe skręty,
Ale napróżno... Zwycięża cel święty,
Cel upragniony — i w dumnym pochodzie
Znów kroczy dalej nowe pokolenie...
Kiedyż ostatnie rozproszą się cienie
I raj ujrzymy w niebieskiej pogodzie
Bratniej miłości, pokoju? —
Czekajmy,
Ufni! A w każdej dziecinie witajmy
Może przyszłego odrodzenia gońca,
Może zwiastuna wschodzącego słońca...
|