[14]Wrogom poezyi.
La poesia non muore.
B. Zendrini.
I.
Gromicie nas, sypiecie nam na głowę,
Szyderczych klątw ulewę nieskończoną,
Śmiejecie się... mówicie, że dziś pono
Poezyi czas przeminął i że nowe
Dziś prądy grzmią... Na czoło wam surowe
Nie zstąpi śmiech i nie drgnie płaczem łono —
Katonów ród!... Wzdychacie, by strącono
Ostatnią pieśń w przepaście gdzieś grobowe.
»Dziś wiedzy wiek! Już świtu promyk błyska,
Więc zburzmy raz tych starych mar zwaliska,
Na gruzach ich świątynia prawdy stanie!«
Więc fałszem pieśń? O prawdy wy obrońce!
Gdy błyśnie już to zimne wiedzy słońce,
Czyż ludzkie tem spełniliście zadanie?
[15]
II.
Widziałem raz sen dziwny a proroczy!
Olbrzymi tłum posępnych, bladych twarzy
Cegiełki prawd na zręby niósł ołtarzy,
Aż stanął gmach potężny a przezroczy.
Na froncie znak ciekawe ściąga oczy:
»Świątynia prawd«; przed gmachem, jak na straży,
Uczonych rząd; na szczycie coś się żarzy,
Jak słońce w mgle. Tłum cicho wkrąg się tłoczy.
»Radujcie się!« — rozbrzmiewa głos nad ludem —
»Po setkach lat — krwią naszą, pracą, trudem —
Zdobyte już promienne prawdy słońce!
Dziś błyśnie wam, rozświeci cienie, mroki.
Zasłony precz!« — I buchnął blask głęboki,
Jak gdyby słońc zabłysło gdzieś tysiące.
[16]
III.
Śród ludu krzyk: »Ach, jasno, jasno, jasno!
Och, dzięki wam! Zniknęły tajemnice,
My widzim już!« — O, piękny czas! Krynice
Łez biją z ócz i sercom w piersiach ciasno.
Wtem głosów sta chrapliwych wściekle wrzasną:
»Z poezyą precz! Rozwalić jej świątnice,
Ołtarze w proch! Dziś, kiedy jasne lice
Prawdy nam lśni, niech mdłe jej światła zgasną!«
Usłuchał lud — bo myślał biedny może,
Iż wiedzy blask zastąpi pieśni zorzę;
I słychać już, jak piękna gmach się wali...
Milczenie znów... Promiennie prawda świeci,
Lecz nagle mróz przez żyły wszystkim leci,
Bo zimny był ten blask, jak tarcz ze stali.
[17]
IV.
I nastał czas straszliwych nędz na ziemi,
Bo serce w lód zastygło w ludzkiem łonie.
Jeden się pasł na bogactw złotym tronie,
A milion marł, choć płakał łzy krwawemi.
Giełdą był świat! Brzęk złota wszystko niemi,
Farsą jest pieśń, żal, litość, uczuć tonie,
Farsą jest człek!... A cielec złoty płonie
I wabi tłum blaskami zwodniczemi.
Lecz wkrótce już dla ludzi niedość złota,
I w głębi serc szalona wre tęsknota,
I okrzyk brzmi: »Poezyo, wskrześnij, wskrześnij!«
I wielki wiew przelata całym światem,
Budzi się duch, potrząsa tęczą, kwiatem...
............
Pod koniec snu słyszałem echo pieśni.
[18]Na łonie przyrody.
Ksaweremu Hrubantowi.
I.
Kiedy wrą namiętności i burzą szaloną
Rozdzierają mi serce i wstrząsają łono,
Biegnę w leśne ustronie, gdzie wiatr po drzew szczytach
Cicho stąpa, i ległszy topię wzrok w błękitach.
Jaka cisza! Szmer żaden nie dobiega ucha.
Serce mi dziwna, słodka przejmuje otucha,
Krew bije wolniej, chłodną gorejące skronie,
Straszliwa walka uczuć ucisza się w łonie.
Żywicznie sosny dyszą, zdala pachnie niwa...
Nieskończoność błękitów ciągnie mię, porywa,
I tonę w tem bezmiernem, bezdennem przestworzu,
Zbawion myśli, czuć, pragnień, jak w nicestwa morzu.
[19]
Marnotrawny syn, wracam na przyrody łono,
Ona — matka ma, bóg mój, koi utęsknioną
Duszę mą, uspokaja, łagodzi i pieści — —
Błogosławiony-ś, lesie, lekarzu boleści!
[20]
II.
Jam szczęśliw! — Lecz już czuję, że w sercu się budzi
Tęsknota do walk, bojów, do życia, do ludzi,
I wracać mi potrzeba tam, do tego świata,
Którego echo nawet tutaj nie dolata.
O ty nienasycone, wciąż z sobą w rozterce,
Wiecznie głodne spokoju i wrażeń znów, serce!
Czemuż wiedziesz mię z ciszy na burze i boje?
Czemu?... Idę! Nie pytaj, gdzie jest męztwo moje!
Choćbym miał stracić wszystko, nie stracę swej dumy!
Odzyskałem już siły, więc pójdę przez tłumy
Do zwycięztwa lub śmierci z jednakiem weselem:
Chcę sam być własnym katem albo zbawicielem!
Żegnam cię, matko dobra, serdeczna a tkliwa!
Szalony wir żywota znowu mię porywa;
Pamiętaj o swym synu — i skroń uznojoną,
Gdy znów przyjdę do ciebie, przyjmij na swe łono.
[21]W Pieninach.
A znasz ty ten jar,
Gdzie w złomach kamieni
Modry Dunajec groźnie burzy się i pieni?
Pił-żeś boski czar,
Gdy słońce w zieleni
Wód jego złotą gloryę utwarza z promieni?
Wdarł-żeś się na szczyt,
Co pływa w lazurze,
Aż oko ci się zamgli, nim dojrzysz go w górze?
Zadrgnął-żeś na zgrzyt,
Gdy o skał podmurze
Rozbite we mgłę fale roszą gór podnóże?
Śnił-żeś patrząc w dal
Cichych wód przestworza,
Gdzie rzeka się w kole wielkiem rozjeziorza?
Mknął-żeś w bryzgach fal,
Gdy wieczorna zorza
Purpury odblask rzuca na kaskad bezdroża?
[22]
Szedł-żeś w mroczny bór,
Co wieńczy gór szczyty
I wyniosłemi świerki mierzy w nieb błękity?
Wmięszał-żeś głos w chór,
Co Dunajca zgrzyty
Głuszy, od skał wąwozu tysiąckroć odbity?
Zbiegł-żeś pasy pól,
Co wstęgą złocistą
Gór olbrzymów podnóże objęły kolisto?
Czuł-żeś rwący ból,
Gdy tę toń przejrzystą
Dunajca żegnać przyszło i Tatrów nić mglistą?
Jeśli-ś był tam, śnił,
Wszystkiemi poloty
W krynicy piękna tonął, — sen prześniłeś złoty,
I już żadna z sił,
Oskardy ni młoty
Nie uwolnią ci serca z pęt wiecznej tęsknoty.
[23]Noc na Sokolicy.
Stoję na szczycie, błękitem oblany.
Pode mną pluszczą Dunajca kaskady,
Nade mną niebios strop uhaftowany
W świetne brylantów i pereł miryady.
Gdy spojrzę na dół po kamiennej ścianie,
Co, jak rzut oka, prosto w przepaść strzela
I tam w Dunajca tonie srebrnej pianie, —
Tam drugie niebo wzrok mój rozwesela,
Drugi kobierzec, usiany wzorzysto
W drżących światełek krocie, miliony.
Cisza. Powietrze tchnie wonią przeczystą.
Wysmukłych świerków cicho śpią korony.
I listek nie drgnie, jakby się obawiał
Zmącić tej ciszy harmonię przecudną.
Żeby choć jaki wiatr przelotny zawiał —
Cicho i pusto. A jednak tak ludno:
Ponad falami w mgieł lekkiej obsłonie
Wiją się jakieś fantastyczne mary;
Cicho tym pląsom przygrywają tonie
I głuchym szmerem wtóruje bór stary.
[24]
Wtem pękły srebrnych mgieł powiewne skręty,
Zabrzmiał wrzask dziki, buchnął blask czerwony —
Ha! to Tatarzy — najezdnik zacięty
Podpalił klasztor — trwogę biją dzwony —
Już dzika tłuszcza ciągnie w żądzy wściekłej
Czyste dziewice... Tu mgliste opony
Spadły — i cisza, tylko w głuche tony
Szemrze Dunajec... Znowu mgły uciekły
W obydwie strony... Biedny chłopek bosy
Rzuca na rolę ziarno — i wnet kłosy
Wstają i trzęsą złotemi głowami —
A tam, wysoko, gdzieś pod niebiosami,
Gdzie dotąd ludzka nie postała noga,
Biała się mniszka tuli do opoki...
Wiatr powiał świeży — i ciszy głębokiej
Zamącił spokój... Mgły pierzchły... Z za roga
Nagiego cypla wyjrzała miesiąca
Olbrzymia tarcza — i kąpie się drżąca
W falach Dunajca. Na dalekim szczycie
Rozpłonął ognik czerwony w błękicie
Niebios — i słychać ligawkę pastuszą.
Słodkie uczucie zawładnęło duszą.
O nocy górska! tyś jest ofiarnicą!
Na szczytach opok, pod stropem lazurów
Składasz swe modły! krocie gwiazd ci świecą —
[25]
Ty w płaszczu ze mgieł — plusk fal zamiast chórów,
Wonie łąk, borów miast dymu kadzideł!
Duch mój, przyrodo, zrywa się do ciebie,
Lecz ty go wspomóż, ty użycz mu skrzydeł!
Hozanna tobie na ziemi, na niebie!
[26]Ranek w górach.
Cisza. W przezrocze białych mgieł opony
Owite szczyty; w mrokach pogrążony
Posępny, cichy jar.
W głębi gdzieś potok po kamieniach pluszcze,
I na gór stokach sine drzemią puszcze
W zawojach mgieł i par.
Na liściach wiszą senne krople rosy,
Śpią zioła, marzą woniejące wrzosy,
Czekają złotych zórz.
Cicho. Tak cicho, że okrzyk wydany
Rozgrzmiałby — zda się — nad góry, nad łany,
Het... aż do granic mórz.
I zwolna wschód się rozrumienił w dali,
Padł skier snop... drugi... patrz! i już się pali
Purpurą każdy szczyt.
W łzach rosy blaski zagrały tęczowe,
Ptak się na gnieździć ocknął, podniósł głowę:
To świt! to świt! to świt!
Tysiąc promieni na lazurów toni
Walczy, tęczuje, mieni się i goni,
Złocisty znacząc szlak.
[27]
Co chwila z dołu przez mroki mdlejące
Mignie punkt czarny... To wschodzące słońce
Powitać leci ptak.
Pożar wciąż większy — pół niebios sklepienia
Ognista łuna teraz rozpłomienia,
Blask rzuca w jarów cieśń.
Spadły perłowe mgieł zwoje — rubiny
Błysły na liściach — zaszumiał las siny
W radosną świtu pieśń.
I wstało słońce w wielkim majestacie,
W królewskiej, świetnej, złotolitej szacie,
Wygnało mrok i cień.
Już widno, jasno... Wszędzie ruch i życie,
Las szumi, orzeł waży się w błękicie...
To dzień! to dzień! to dzień!
Ludzkości! kiedyż przed twemi oczami
Opadnie całun — i nad błękitami
Miłości błyśnie bóg?
Nad czołem jego złotych słońc miliony,
Z bark mu spływają srebrzyste festony
Mgławic i mlecznych dróg.
Widzę go: jasność, co mu z oczu tryska,
Rozwidni ciemnie, otchłanie, zwaliska,
Rozbudzi życia ruch.
[28]
Głos jego dźwięczny, niezmiernej potęgi,
Przegrzmi, jak piorun, ponad widnokręgi,
Przeniknie wszystkich słuch.
Prawicą zedrze tajemnic zasłony,
Sfinksom zagadki wyrwie — i olśniony
Człek ujrzy prawdy twarz.
A pod jej cudnem, ożywczem zaklęciem,
Znowu niewinnem stanie się dziecięciem
Zgrzybiały świat ten nasz.
I znowu; pełny ognia i zapału,
Pójdzie za śladem swego ideału,
Aż wreszcie dojdzie doń.
Wszechwiedzę mędrca i niewinność dziecka
Posiędzie razem — a pogoda grecka
Ozdobi jego skroń.
Umilkną stare walki, niepokoje,
Ziemia, rzuciwszy dawne błędy swoje,
Wzleci, gdzie niebios próg.
Ludzkości! kiedyż przed twemi oczami
Opadnie całun i nad błękitami
Miłości błyśnie bóg?
[29]
Czorsztyn.
Na czerwonej skale, piorunami zrytej,
Stary Czorsztyn stoi. W głębi fala pluszcze
I lubieżnie pieści wybrzeżne granity.
Wkoło na gór stokach głucho szumią puszcze.
Pochwyciwszy ręką za pnące się kuszcze,
Wdzieram się na mury. Ztąd mi widne szczyty
Tatr w mglistej oponie... Wiatr mi czoło muszcze...
Rzucam krzyk — powraca w sto głosów rozbity!
O, ten ech dytyramb! Kąpią się w topieli,
W lazur się wzbijają, w gór grzmocą przyczoła —
Aż się zmarli budzą z śmiertelnej pościeli!
I powstaje przeszłość promienna dokoła.
Orszak lśni orężny na ścian śnieżnej bieli
I, mieczami dzwoniąc: »Witaj, wnuku!« woła.
[30]Wieczory w górach.
I.
Wstają srebrne mgły nad rzeką
Wieczorem,
Wstają srebrne mgły nad rzeką,
Jakby śnieżnych chmurek pas.
Tańczą — przygrywa im las
Wieczorem.
Sunie wir ten fantastyczny,
Jakby duchów poczet liczny,
Wieczorem.
Wschodzi księżyc gdzieś daleko
Za borem,
Wschodzi księżyc gdzieś daleko,
Srebrzy w lesie szczyty drzew.
Słychać tęskny, rzewny śpiew
Za borem.
Jak muszka w sieci pajęczej,
Cicho, cicho dzwonek jęczy
Za borem.
[31]
Tajemniczo gwarzy puszcza
Z jeziorem,
Tajemniczo gwarzy puszcza.
Słucha paproć, słucha krzew
Tej rozmowy cichej drzew
Z jeziorem.
Czarodziejskie sny przyrody
Szepczą sobie lasek młody
Z jeziorem.
O, posłuchaj takich szmerów
Wieczorem,
O, posłuchaj takich szmerów
Lasów, wód, i mgieł, i ros —
W nich przyrody tętni głos
Wieczorem.
Wszystkie cuda jej i czary
Opowiedzą ci te mary
Wieczorem.
[32]
II.
Noc letnia zwolna spuszcza swój perłowy
Zawój na góry.
W dolinach mrok
Dawno panuje — tylko szczytów głowy
W wieńcach z purpury,
Jak sięgnie wzrok.
Z połonin wiater niesie zapach siana.
Słychać z oddali
Dzwoneczki stad
I głos ligawki. Ziemia mgłą zalana.
Pod szmery fali
Zasypia świat.
I ścicha wszystko. Śpią w cieniach podgórza,
Śpią mchy, paprocie,
Śpi ciemny bór.
Ziemia w spokoju bez granic się nurza.
Czasem w przelocie
Lśni gwiazda z chmur.
[33]
Ciemność, milczenie. Wśród tej wielkiej ciszy
Wytężam ucho
W przestwór, w dal,
I pierś ma dziwnym niepokojem dyszy...
Lecz martwo, głucho —
I w sercu żal...
[34]
III.
Zgasły zorze.
Na sprężystych mchów pościeli
Czekam w borze,
Aż miesiąca
Jasność drżąca
Szczyty drzew i mchy pobieli.
Mgła w dolinie,
Jak dym z srebrnej kadzielnicy,
W górę płynie.
W lesie ciemno.
Tuż pode mną
Słychać cichy szmer krynicy.
Ptak na gniazdo
Usiadł cicho. Gdzieś w gęstwinie
Błysnął gwiazdą
Świetlak mały.
Mchy zadrżały,
Wietrzyk lekko szumi w trzcinie.
[35]
Nagle trysnął
Prąd miesiąca srebrnych blasków.
Słowik świsnął
I, zbudzony,
W setne tony
Zagrał jęków, świstów, klasków...
I wnet cały
Ożył bór; zarośla, drzewa
Zaszumiały;
Nietoperze,
Ptak i zwierzę,
Wszystko biega, lata, śpiewa.
Mgły pierzchają,
W głębi płynie srebra rzeka,
Fale drgają...
O światłości,
Ty i kości
Zbudzisz w grobie, co cię czeka!
[36]
Hełmowa góra.
(Wspomnienie z Ojcowa).
Szliśmy leśną ścieżyną. Pod górę się darła,
Wiodąc wyżej a wyżej człowieczego karła,
Aby z góry mógł spojrzeć w twarz matki-przyrody
I poznać, jaki przy niej mały jest, jak młody...
Zachód był cichy, jasny. Przez liściaste ramy
Wpadały blaski słońca, złocistemi plamy
Barwiąc mchy i paprocie, kamienie drożyny,
Ciemne pnie starych świerków i krzewy leszczyny.
Bór, co górę opasał zielonemi szarfy,
Szumiał — a wszystkie drzewa były jako harfy,
Dawały głos, gdy wiater poruszył ich struny,
I muzyka szła groźna, dzika, jak pioruny,
Jak łoskot głazów, w przepaść lecących z urwiska,
Gdzie je niezłomna wola praw przyrody ciska, —
A potem cicha, smętna, jak ligawki echo,
Jak pieśń tęskna, zrodzona pod wieśniaczą strzechą, —
Aż się obydwa tony złączyły w harmonię,
[37]
I las grał wielką, świętą potęgi symfonię
I nieskończonym hymnem uderzał w błękity...
Wiatr przechadzał się, chyląc dumne świerków szczyty.
Szliśmy cisi, wsłuchani w tajemnicze szumy.
W sercach nam echem grały zapomniane dumy
I rozpierały łona. Wygasłe wspomnienia,
Nadzieja, która wiecznie życie opromienia,
Żal, że próżno tęsknimy za pomyślną wieścią,
Rozpacz, że los jest dla nas jedynie boleścią,
Nieokreślona ufność w przyszłości koleje
I zgroza na myśl o tem, co się wkoło dzieje, —
Wszystko wrzało w nas, łkało, grzmiało burzą dziką,
A bór wtórzył nam swoją olbrzymią muzyką.
Stój! Patrz, las się w tył cofnął, jak zielona ściana.
Przed nami mała, jasna, słoneczna polana,
W środku wyniosłość jeszcze, ze skał utworzona,
Głaz wielki — i krzyż w górę wyciąga ramiona.
To szczyt! Hełmowej góry promieniste czoło!
Naprzód! Na skalny cypel drapać się!
Aa!
Wkoło
Świat cały leży w setnych swych barwach i zmianach.
Spójrz tu! Cudna sielanka! Zamknięta w dwóch ścianach
[38]
Wzgórz, wonnym porośniętych od stóp do głów lasem,
Srebrnolitym Prądnika przepasana pasem,
Wije się kręto cicha Ojcowska dolina.
Nie wiesz, nie widzisz, gdzie się kończy i zaczyna.
Świat tu niewielki, cały zamknięty sam w sobie,
W ręką mistrza-przyrody wyciosanym żłobie.
Bieluchne domki mile śmieją się w zieleni,
Prądnik się, lekko szemrząc po kamykach, pieni,
Po stokach, dzwoniąc w dzwonki, chodzą krów gromadki,
Tu i ówdzie wołanie odezwie się z chatki,
Lub głuchy łoskot siekier gdzieś w boru zadźwięczy...
Jak mucha, w srebrnej sieci schwytana pajęczej,
Tak oczy z więzów czaru wyrwać się nie mogą,
Którym tchnie ten zakątek... Tak tu cicho, błogo,
Tak mało wrzawy świata, a szczęścia tak wiele!
A spójrz tam! Wzrok swój w tysiąc promieni rozstrzelę
I nie obejmę jednak od końca do końca
Niezmiernych widnokręgów. Bliżej — patrz! — od słońca
Krwawo palą się okna Wawelu — i Kraków
Cały jakby na dłoni. Za nim tysiąc szlaków
W dal jasną się rozbiega, kraj cały uroczy
Z bielą wsi, miast, miasteczek, jako zajrzą oczy,
[39]
Aż do Tatr, których sine, wyniosłe olbrzymy
Śnieżne głowy swe w modre upowiły dymy.
Ha, jak wolno, swobodnie! Pierś oddycha szerzej,
Oko, jak oko orła, cały kraj wkrąg mierzy,
W zachodzącego słońca roztopiony pyły;
Duch rośnie, potężnieje, olbrzymieją siły,
W łonie bić poczynają śpiące jakieś tętna,
Żądza walki i czynu budzi się namiętna,
Krew wre dziko, z ust rwie się pieśń bezładna, wrząca,
Człek by leciał przez boje i burze — do słońca,
Naprzód, naprzód, wciąż naprzód! Ha, czuję, że żyję!
Cicho, słyszycie, bracia? Zda się, odgłos bije
Od Karpat w sinej dali śpiącego łańcucha.
Cicho! w słuch się zamieńcie, niechaj każdy słucha
I niech wiecznie zachowa w głębiach swego ducha
To, co mu opowiedzą na Hełmowej górze
W każdem sercu budzące się echa i burze.
[40]Ucieczka.
Amplius invenies in silvis quam in libris.
S. Bernardus.
Z miejskiego gwaru, od stęchłych ksiąg,
Znużon, uciekam na łono wsi,
Tam powitają mnie wonie z łąk,
Tam wróci spokój i dawne sny.
O strome wzgórza! błonia zielone!
O niezmierzony niebios błękicie!
O nocy wiejska, co z gwiazd koronę
Wieszasz na krzyżów przydrożnych szczycie!
O siwe pasma dalekich gór!
O lasy pełne tajemnych drżeń!
O białe stadka żeglownych chmur!
O woni, którą tchnie noc i dzień!
Witam was, witam! Na waszem łonie
Złożę swe bóle, zwątpienia, smutki,
Radośnie spojrzę w strumyka tonie,
Jak dziecię, zerwę kwiat niezabudki.
[41]
Wsłucham się w borów potężny szum,
Wpatrzę w zachodów i wschodów czar,
Tysiąc przebudzi się we mnie dum
I czarodziejskich powstanie mar.
Na pierś twą padnę, przyrodo-matko,
Do łona ziemi przyłożę ucho;
Ty wytłómaczysz, co mi zagadką,
Serce napoisz męztwem, otuchą.
A gwar twych lasów i szmer twych wód
Snadniej, niż książek odwiecznych pleśń,
Rozjaśni życia wszech tworów cud
I wtajemniczy w wszechbytu pieśń.
[42]Wschód słońca.
Szarawy brzask. Wiater się zrywa.
Jak morska toń faluje niwa.
Tu-ówdzie świt. Budzą się ptaki.
Od chłodnych tchnień dreszcz przebiegł krzaki.
Woń ros i traw. Rzeźwo a świeżo.
Purpury już widnokrąg brzeżą.
Jeziora toń zarumieniona,
Jak gdy się krew poleje z łona.
W sitowiu szmer. Wzmógł się — i ścicha.
Jak z baśni twór, puszcza oddycha.
Nieb lazur zbladł. Już blizka chwila...
Ostatni tryl słowik dokwila.
Wkrąg wszystko drży... Oczekiwanie...
Wnet ziemi król już zmartwychwstanie.
Nad rzeką mgły rzedną i giną.
W powietrzu chłód. Na niebie sino.
[43]
Sto złotych strzał — i noc ucieka.
Sto złotych strzał — i światła rzeka.
Świecący pył! Morze promieni!
Djamenty z ros! Szmaragd z zieleni!
Sława a moc! Słońce powstaje.
Hymnami brzmią łąki i gaje.
Sława a moc! Płomienna kula
Rozbija mgłę, co świat otula.
Sława a moc! — O złoty bogu,
Pokłon ci, cześć w jutrznianym progu!
[44]Nieśmiertelność.
Śród trawy, gdzie kwitną ziół barwnych tysiące, Przykładam do ziemi swe skronie płonące,
Tajemny przyrody pochwycić chcę głos.
I słucham, jak rzeki poblizkiej wrą głębie,
Jak w krzaku miłośnie gruchają gołębie,
Jak z gniazda odzywa się kos.
I patrzę, jak sosen kołyszą się szczyty,
Jak chmury żeglują przez jasne błękity,
Gdzie wiatru poniesie je wiew.
I poję się wonią, co mieszka tu w lesie,
I tą, co mi wiater zdaleka gdzieś niesie,
Z łąk, sian pokoszonych — i drzew.
I czuję, jak czoło paprocie mi pieszczą,
Jak drzewa, co cichą melodyę szeleszczą,
Mchu srebrną strząsają mi pleśń.
A wszystkie te barwy, i blaski, i wonie,
W harmonii przyrody nurzają mię tonie,
W olbrzymią zlewają się pieśń:
[45]
»Śród przemian, i zjawisk, i dziwów tysiąca,
Nie znając początku istnienia, ni końca,
Wszechbytu przewija się nić.
Śmierć złudą jest; życie się nie rwie z mogiłą,
Bo wszystko trwać musi, jak jest i jak było,
Proch każdy wieczyście ma żyć.
»Czy widzisz, jak więdną rośliny jesienią,
A jednak na wiosnę znów kwieciem się mienią
Dywany wzorzyste pól, łąk.
A zważaj, jak dym się w powietrzu rozwiewa,
Jak niknie gdzieś w ziemi wiosenna ulewa —
To wszystko zatacza swój krąg.
»Spójrz w błękit nad sobą, jak pyłów miliony
Ku sobie tam ciążą przez całe eony,
W szeregi chcą skupić się brył.
I przejdą snadź wieki, i wieków znów wieki,
A bryły te będą w przyszłości dalekiej
Areną zapasów i sił.
»A dawne znów światy, rozsiane w przestrzeni,
Rozwieją się w pyły i znikną śród cieni,
Czekając na przyszły swój czas.
I zimna ta kula, ludzkości mieszkanie,
Snadź kiedyś siedzibą być waszą przestanie,
W pył każdy rozsypie się głaz.
[46]
»Świat — wieczną przemianą. Lecz w zjawisk obrocie
Nic zginąć nie może w najkrwawszym przewrocie,
Ni pyłek najmniejszy, ni łza.
I ty też wieczyście żyć będziesz, człowiecze,
Bez końca nić czynów się twoich przewlecze,
Bo każda rzecz skutek swój ma.«
[47]Przed wschodem księżyca.
(Urywek).
Różowa glorya lśni nad nieboskłonem...
To słońce zaszło i ostatnim błyskiem
Żegna już ziemię, jak matka, przed zgonem,
Żegna swe dziecię ostatnim uściskiem.
Miejsce, gdzie pole styka się z czerwonem
Niebem, — olbrzymiem zda się być ogniskiem,
Jakby gdzieś wulkan wybuchał ukryty,
Lub pożar łunę rzucał na błękity.
Czerwoność wzrasta. Jako rzeka lawy,
Pas płomienisty lśni nad samą ziemią
I leje strugi krwi w półsenne stawy.
Szuwary, trzciny, z cicha szumiąc, drzemią.
Z pól dobiegają echa dumki łzawej
I milkną zwolna. Mroki wszystko niemią.
Blaski zachodu zgasły w barw symfonii.
Wkrąg cicho. W ciszy — pieśń pełna harmonii.
Niejasne jakieś, tajemnicze szmery,
Dźwięki i głosy, melodyjne rucbyruchy,
[48]
Coś, jakby drżały faliste etery,
Jakby mdłe wiatrów dalekich podmuchy...
Echa-ż to elfów zaklętej opery,
Czy szelest skrzydeł, na których mkną duchy? —
Wtem bocian głośno zaklekotał w gnieździe,
Szląc powitanie pierwszej srebrnej gwieździe.
To hasło dane! Orkiestra zaczyna:
Kulik żałośnie gwizdnął gdzieś na łące,
Za nim sto innych... Nadrzeczna dolina
Żabich odzewów szle setki, tysiące,
Wiatr wzmógł się, w stawie zaszemrała trzcina,
Skrzypnęły wierzby nad wodą stojące,
I wszystko w jakąś pieśń smętną się zlało,
Jak gdyby smutek zjął przyrodę całą.
Od koniczyny sykają świerszczyki.
Parno, a ciemno, że choć wykol oko.
Jak skry zielone, migają świetliki.
Z oddali szumi bór pieśnią głęboką.
Nagle puszczyka krzyk rozległ się dziki
I ponad czarnem tłem lasu, wysoko,
Zabłysła łuna czerwona krwawiąca...
Gwar ścichł. I zwolna wzeszedł krąg miesiąca.
[49]Po zachodzie.
Ach, morze całe, ocean mgły złotej
Na widnokręgu zostawiło słońce!
Niebo rozwiało się w pyły świecące,
W głąb złotą jedną. Obłoki, w tysiące
Skier, blasków zdobne, zwiesiły nad lśniące
Te tonie — szlaki, festony, namioty.
Chwila — i zachód zgasł... Pełen tęsknoty,
Wyciągam dłonie, gdzie blaski niknące
Skrył tuman biały, wstający na łące,
I tak mi smutno... Jak mgły te błyszczące,
Tak życie zwiewa me sny jaśniejące —
I gorycz w twarde ujmuje mnie sploty.
[50]Wieczór.
Późny zachód. Cicho w borze.
Z widnokręgu złote słońce
Budzi iskier, barw tysiące
Na czerwonej sosen korze.
Zgasło... Krwawo płoną zorze.
Na tło niebios gorejące
Płyną pasy chmur — to gońce
Nocy, wiecznej nocy może...
Może wiecznej... Któż odgadnie,
Czy dziś w wieczną toń nie padnie
Dusza jego — i czy końca
Ludzkość nocy tej doczeka?
W mrokach grzmi nicości rzeka...
Błysk!... Nadzieja! Krąg miesiąca!
[51]Noc.
Patrzę w przestrzeń, w noc ciemną.
Taka cisza głucha —
Najlżejszego szelestu ucho nie dosłucha,
Czarna kira opona zawisła przedemną.
Jak sfinks nieodgadniony
To noc do mnie gada.
Próżno oko z uporem wdziera się i bada,
Chcąc rozedrzeć zagadek odwiecznych zasłony.
Próżno! Ciemność dokoła
Wielka, nieprzejrzana;
Nic i nic — cicho — głucho — daleko do rana,
Tylko dusza z rozpaczą: »Światła! światła!« woła.
O, kiedyż rano przyjdzie?
Promieni tysiącem
Świt rozbłyśnie na niebie i, światłem gorącem
Oblawszy ziemię, słońce w majestacie wnijdzie?
[52]
O, przyjdź, przyjdź! rozjaśń cienie,
Dnia wieszcza źrenico!
Serce bije ku tobie namiętną tęsknicą,
Duch rwie się... O, przyjdź, światło! przyjdź, rozpędź zwątpienie!
[53]Noc w lesie.
Kopuła niebios błękitna, milcząca.
Noc swój gwiaździsty rozświeca dyadem,
Chmurki żeglują w dal srebrzystem stadem,
Z za boru tarcza wypływa miesiąca.
Światłość się leje rzeką, wodospadem,
Śród ciemnych liści cicho się roztrąca
I spada ku mnie jasna, zimna, drżąca,
Snów, arabesek i mar świetnym gradem.
I wyobraźnia wnet rozwija skrzydła:
Las cały żyje, mgły jakieś, mamidła,
Widma i czary, podaniowe cuda...
Zda mi się, widzę bajeczny wiek złoty,
Gdzie miłość, szczęście — bez żalu, tęsknoty...
Wiatr powiał... Czemuż, o czemuż to złuda?
[54]Pochmurna noc.
Zgasł krótki dzień, jesienny dzień,
Pochmurnej nocy zapadł cień.
Wiatr gwiżdże. Zeschłych liści szum
Do smętnych mię kołysze dum,
A dusza, trwożnych pełna drżeń,
Z bojaźnią pyta: »Wróci-ż dzień?«
A w nocnej mgle rój strasznych mar
Chce stłumić piersi moich żar.
Na serce każda kładzie dłoń,
Zimnemi usty muska skroń
I szepcze: »Rzuć się w życia war,
Tam rozkosz! Dość już złud i mar!«
Tu orlem skrzydłem bije duch.
»Cóż — powszechności marny ruch?
Ja wyżej patrzę. Światła skra
Wiecznego w głębiach moich drga,
Melodya sfer mój pieści słuch;
Do swej kolebki dąży duch!«
[55]
Znów wyje wiatr. Posępny cień
Chce ideału zgasić dzień;
Czarnemi skrzydły wieje strach,
W ufności mojej bije gmach.
Lecz jam już silny i bez drżeń:
Przed światłem pierzchnąć musi cień!
[56]Babie lato.
Babie lato! babie lato!
Pajęczyny srebrną szatą
Krzewy odział wiatr bogato,
Jak przejrzystą mgłą.
Słońce świeci znów ogniściej,
Zczerwieniała zieleń liści,
Do jarzębin krasnych kiści
Roje ptaków lgną.
Pstre motyli krążą stada,
Sąsiek — wróbli sejm obsiada,
Na topolach wron narada,
Krzyk, świst, hałas, gwar!
Zda się, wraca letnia pora,
Owad wije się z wieczora,
O południu u jeziora
Zioła warzy skwar.
[57]
Wszystko twarz ma uśmiechnioną,
Jednak w sinej dali toną
Już bociany, ziemi łono
Kryje spadły liść.
Babie lato, babie lato!
Z pajęczyny srebrną szatą,
Z liści barwą tak bogatą,
Musisz w grób już iść!
[58]W stepach czarnomorskich.
Świeży powiew mię zbudził. W oknach świtał ranek.
— Gdzieśmy? — W stepach. — Wybiegłem z wagonu na ganek.
Powietrze przesiąknięte słonemi tchnieniami.
Step dokoła. Gdzieniegdzie gąszcz bodiaków plami
Żółtym płatem szarawe, bezbrzeżne równiny.
Pusto wkoło, szeroko, a widnokrąg siny
W dal przed nami ucieka, jak złudna kurtyna.
Na wschodzie niebo zwolna różowieć poczyna.
Pociąg pędzi, jak strzała, i w olbrzymiej ciszy
Słychać, jak warczą koła, jak maszyna dyszy.
Płant zawraca na lewo. Wychyliwszy głowę,
Widzę, jak przez uschniętych traw przestrzenie płowe
Pręgowany szynami nasyp się przewija,
Niby wielka, bez końca, bez początku, żmija,
Tabun koni, jak wicher, pomknął z prawej strony,
Gwizdem lokomotywy naszej przerażony.
Pomknął, powiał grzywami i znikł gdzieś za nami,
A my pędzim w tej ciszy ogromnej znów sami.
[59]
Coraz widniej i świeżej... Ranny wiatr się wzmaga,
Świszcze koło pociągu, a pustynia naga
Tem pustszą i smutniejszą zdaje się, gdy słońca
Niewidzialnego jeszcze pierwszy blask ją trąca.
Jesień zwarzyła wszystkie trawy, kwiaty, zioła,
Równia szara — jak okiem zasięgnąć dokoła —
Nakształt wielkiego z dawnych lat pobojowiska
Rozkłada się posępnie i krwawo połyska,
W purpurach łun wschodowych, jakby kraśną rosą...
Oj, bo też śmierć kosiła olbrzymią tu kosą,
Oj, bo też lały się tu krwi rzeki i morza,
I żyźniły się kośćmi stepowe bezdroża,
Oj, bo też czarne tutaj zaciągnęły kiry
Barbarzyńskie tatarskie zagony, jassyry,
A hajdamackich szałów straszliwe igrzysko
Zmieniło kraj ten cały w wielkie cmentarzysko!
O, gdyby naraz wszystka krew ta wystąpiła,
Którą schłonęła wielka tej puszczy mogiła,
Zniknęłyby w jej falach stepowe przestrzenie,
A nowych mórz czerwonych groźne, dzikie wrzenie
Powstrzymałoby może, jak straszna przestroga,
Tych, których dzisiaj jeszcze waśń zwierzęca, sroga,
Pcha do morderczych bojów, gdzie ludzi miliony
Padają, nakształt łącznej trawy pokoszonej...
Za co? po co? dla czego? — O ludzka głupoto!
[60]
Słońce wzeszło, zalało step jasnością złotą,
Zapaliło skry w rosach, wydobyło blaski
Z obejmującej stepy szyn stalnej przepaski,
Promienistem wejrzeniem rozproszyło mroki —
I, w wizyi czarodziejskiej, ten sam step w głębokiej
Oddali przyszłych wieków stanął mi przed oczy:
Po długiej barbarzyńskich zaślepień zamroczy,
Po nocy fanatyzm ów, wilczych nienawiści,
Oto wielki się przełom w dziejach świata iści!
Sprawiedliwość dla wszystkich zasiada na tronie,
A miłość wielka, mocna w sercach ludzkich płonie.
Oddaje się, co cudze, bierze się, co swoje,
Na pługi się przekuwa oręże i zbroje,
Zgodnie spłaca się długi i wybacza rany,
Stawiają się ołtarze Prawdzie podeptanej,
Dźwiękiem próżnym są nazwy Gwałtu i Obłudy,
Mieszkańcy gór i nizin, plemiona i ludy
Jednoczą się w przeświętem braterstwie ludzkości.
Słonecznym blaskiem płonie pochodnia wolności,
Każdy, jak chce, czci Boga, znikają granice,
A szczęśliwi tych złotych stuleci dziedzice
Co rok dążą na stepów bezbrzeżne obszary
Święcić święto jedyne swojej nowej wiary.
I widzę ich: jak oko w bezmiary zasięga,
Het — het — od widnokręga aż do widnokręga,
Mrowią się niezliczone, nieprzejrzane tłumy.
[61]
Oczy ich — pełne cichej, pogodnej zadumy;
Rozpamiętują w duszach dawne ludzkie nędze
I, wierni symbolicznej złożonej przysiędze,
Oczyszczają się z błędów w słonych tchnieniach morza.
Wszyscy zwróceni w stronę, zkąd wybłyska zorza,
Wszyscy w rękach trzymają oliwne gałązki
I z utęsknieniem patrzą w świtu pasek wązki.
Czekają. Cisza wielka, święta, uroczysta.
Opurpurza się zwolna dal sina a mglista.
Sto strzał złotych — zwiastunów wschodzącego słońca,
I z ust niepoliczonych pieśń wybiega grzmiąca:
»Pokłon ci, wiekuista, święta światła mocy,
»Co rozpraszasz posępne potworności nocy!
»Pokłon ci, wszechmiłości wschodzący symbolu!
»Oto, na tem olbrzymiem zgromadzeni polu,
»Święcim wieczne braterstwo. Ze wszech krańców świata
»Zeszliśmy się, by brat mógł uściskać dziś brata.
»Przysięgamy, że odtąd w światła twego rzece
»Inne ludów nie będą kąpały się wiece,
»Przysięgamy, że w sercach już nam nie zagości
»Nic, coby urągało tej bratniej miłości.
»Ją siać będziem jedynie i strzedz od kąkolu!
»Pokłon ci, wszechmiłości wschodzący symbolu!
I pocałunek zgody wkrąg obiega tłumy,
A morze wtórzy pieśniom dalekiemi szumy...
[62]
Wiatr powiał i z pod niebios przyniósł skrzydeł bicie
I krzyk ptasi. Źórawi klucz płynął w błękicie,
Gdzieś ku cieplejszym dążąc strefom starej ziemi,
I sny moje, jak ptaki, uleciały z niemi.
Pierzchnęło, rozpłynęło się cudne widziadło,
Wszystko zszarzało, zmierzchło, przygasło, pobladło,
I step znów pusty, smutny, bezludny i głuchy...
O słońce, kiedyż ciałem staną się te duchy,
Kiedyż ujrzysz tu takie pielgrzymki?
O stepy,
Kiedyż przejrzy nareszcie człowieczy ród ślepy.
I porzuci zwierzęce swe waśnie?
O morze,
Kiedyż głos twój potężny, mknąc przez puszcz bezdroże,
Harmonijnie się zleje z pieśnią pojednania?
O przyszłości tajemna, którą noc osłania!
O sny, marzenia wieszczów, przeczucia, serc bicia!
Lokomotywa gwizdem daje znak przybycia.
Para szyn się rozbiega w setne krzyżownice;
Mijamy magazyny, latarnie, zwrotnice,
Ładowne towarami i puste wagony;
Łoskot kół potężnieje echami wzmożony,
Bieg pociągu wolnieje; w dali tłumem dachów,
[63]
Kopuł, wieżyc i szpiców, domów, świątyń, gmachów,
Śmieje się w słońcu miasto; chwila jeszcze — tonem
Innym gwiżdże maszyna. Stoim przed peronem.
Trzask drzwiczek otwieranych, powitań okrzyki,
Wołania posługaczy, skrzyp ich wózków dziki,
Syk wypuszczanej pary, wrzawa rozmów, śmiechy,
Wszystko spływa w gwar wielki, podwojony echy.
Wysiadam. Różnobarwny i różnojęzyczny
Tłum faluje w równości wkrąg demokratycznej.
Idę z falą. Wtem ktoś mię pociągnął za rękę.
Patrzę — biedne dziewczątko, w ubogą sukienkę
Odziane, fiołków bukiet podaje świeżutki.
Co? te kwiatki w jesieni?... Precz, zwątpienia, smutki!
O morze, twe potężne, żywotwórcze tchnienie
W wonne wiosny zamienia pochmurne jesienie!
Jakież cudowne kwiecie snadź wykwitnie z wnętrza
Ludzkiego, gdy je kiedyś wielka, przenajświętsza
Miłość bratnia zatopi swoją złotą falą!
O ludzie! naprzód! naprzód! Za chmurną oddalą,
W mgle przyszłości posępnej, niepewnej, dalekiej,
Oczekują was może lepsze, szczęsne wieki!
............
Tak czasem marne kwiatki nadzieję zapalą.
[64]Na morzu.
Łzy srebrne jasną smugą spadają mi z wiosła.
Nad głową moją krąży zapóźniona mewa.
W górze księżyc-szyderca krzywi się, wyśmiewa,
Że mię dziwna chęć w nocy na morze zaniosła.
Ale mnie morze tęskną kantylenę śpiewa,
A pieśń jego głęboka, cicha a podniosła,
Przypomina mi szumy lipy, co wyrosła
Przed starym dworem dziada ponad inne drzewa.
Tak, jak ona, prastare echa i podania
Nawiewa mi dziś morze swojemi rozgwary,
I jak w marzeniu widzę: przez wodne bezdroże
Setka czajek kozackich polotnie ugania;
W dali łuna — to grodów sułtańskich pożary;
Spisy a osełedce — to Sicz! Zaporoże!
[65]Z kołysań morskich.
Wód głębie dokoła.
Jak strzała mknie łódź,
A z toni coś woła:
»Pójdź do mnie, o pójdź!«
Jak strzała mknie łódź,
jak ptak, w dal ucieka —
»Pójdź do mnie, o pójdź!«
Brzmi wciąż gdzieś zdaleka.
Jak ptak, w dal ucieka
Ułudny ten śpiew.
Brzmi wciąż gdzieś zdaleka,
Jak wiatru mdły wiew.
[66]
Ułudny ten śpiew!
Tuż — zda się — go słyszę:
Jak wiatru mdły wiew,
Rozpływa się w ciszę.
Tuż — zda się — go słyszę,
Z powietrza, czy z fal;
Rozpływa się w ciszę,
W błękitność i w dal.
Z powietrza, czy z fal
Topielców snadź duchy
W błękitność i w dal
Jak lekkie mkną puchy.
Topielców snadź duchy
Z wieczności aż sfer
Jak lekkie mkną puchy —
Ztąd gwar ten i szmer.
Z wieczności aż sfer
Coś nęci, coś woła.
Ztąd gwar ten i szmer.
Wód głębie dokoła.
[67]
Siedziałem w łódce, złożywszy wiosło,
W dal niezmierzoną puściłem oczy,
A morze cicho, cicho mię niosło,
Gdzie słońce kona w świetlnej przezroczy.
W dal niezmierzoną puściłem oczy
Po szmaragdowej wodnej przestrzeni,
Gdzie słońce kona w świetlnej przezroczy,
W purpurę, złoto, szkarłat się mieni.
Po szmaragdowej wodnej przestrzeni,
Symfonia świateł gra nieprzerwanie,
W purpurę, złoto, szkarłat się mieni — —
Barw narodziny i barw konanie!
Symfonia świateł gra nieprzerwanie,
Wszystko, wre, płonie, gore i pała —
Barw narodziny i barw konanie!
Wtem się twarz słońca w morzu schowała.
[68]
Wszystko wre, płonie, gore i pała,
Niebiosa, wody, fale, obłoki;
Wtem się twarz słońca w morzu schowała:
Świat cały przejął smutek głęboki.
Niebiosa, wody, fale, obłoki,
Wszystko, miast purpur, wdziało fiolety,
Świat cały przejął smutek głęboki,
Nawet gorące serce poety.
Wszystko, miast purpur, wdziało fiolety,
Zbladło, zszarzało, skryło się w cienie!
Nawet gorące serce poety
Zmroziło nocy złowieszcze tchnienie.
Zbladło, zszarzało, skryło się w cienie,
Co było barwą; co kwitło, rosło, —
Zmroziło nocy złowieszcze tchnienie...
Siedziałem w łódce, złożywszy wiosło.
[69]
Morze kipi, wre i pryska,
Po fal grzbietach łódka pląsa.
»Oj, śmierć moja nie tak blizka!«
Tak się człowiek z fal natrząsa.
Po fal grzbietach łódka pląsa,
Ptakiem w górę, strzałą na dół.
Tak się człowiek z fal natrząsa,
Dumnie patrząc na wód padół.
Ptakiem w górę, strzałą na dół,
Jednym ruchem wiosła wiedzie,
Dumnie patrząc na wód padół,
Człowiek w łódce, tej na przedzie.
Jednym ruchem wiosła wiedzie,
Przez przepaście, przez topiele,
Człowiek w łódce, tej na przedzie, —
Gdzie mu — zda się — grób się ściele.
[70]
Przez przepaście, przez topiele,
Obryzgany, strojny w piany,
Gdzie mu — zda się — grób się ściele,
Jak błysk wzlata nad bałwany.
Obryzgany, strojny w piany,
Nic go, nic go nie przestrasza.
Jak błysk wzlata nad bałwany,
»To kochanka« — woła — »nasza!«
Nic go, nic go nie przestrasza;
Wrócił — z brzegu patrzy tkliwie,
»To kochanka« — woła — »nasza!«
»Siostra! Matka! Z niej człek żywie!«
Wrócił — z brzegu patrzy tkliwie:
»Ona nas tak pieści, ściska!
»Siostra! Matka! Z niej człek żywie!«
Morze kipi, wre i pryska.
[71]
Powracam do brzegu.
Zapadł nocy kir.
Ścigają mię w biegu
Głosy cichych lir.
Zapadł nocy kir
Nad morską głębiną.
Głosy cichych lir
Falują i płyną.
Nad morską głębiną
Gwiazd rozbłysły skry.
Falują i płyną
Ciche moje sny.
Gwiazd rozbłysły skry.
Wiatr nocny się budzi,
Ciche moje sny
Pędzi w świat, do ludzi.
[72]
Wiatr nocny się budzi.
— Dość marzenia snuć! —
W świat pędzi, do ludzi
Chybka moja łódź.
Dość marzenia snuć!
Ostatni raz, morze,
Chybka moja łódź
Przez twe mknie bezdroże.
Ostatni raz, morze,
Wielka toni fal,
Przez twe mknie bezdroże
Oczu moich żal.
Wielka toni fal,
Żegna cię w tym biegu
Oczu moich żal.
Powracam do brzegu.
[73]Samotność.
O pace, o solitudine, o dolcezze!
Emilio Praga.
O słodka samotności! Na twem cichem łonie
Spokój błogi przejmuje znużone me serce,
Tu głos wasz nie dochodzi, wrogi i szyderce,
Myśl nie szarpie się w zwątpień i wierzeń rozterce,
Lecz w oceanie wielkiej, świętej ciszy tonie.
Kocham was, o wy, szumy lasów tajemnicze,
O wy, pól długie pasma, w kłosach, czy w ugorze,
Kocham was, wy, zachodów płomieniste zorze,
Kocham cię, ciche, smutne pod krzyżem rozdroże,
Kocham, nocy, twe jasne w perłach gwiazd oblicze.
Kocham was! Radość we mnie wstaje cicha, błoga,
Sfer harmonię, przyrody świętą gędźbę słyszę,
Ona jedna przerywa uroczystą ciszę,
Nieskończona toń marzeń sennie mię kołysze...
Kocham was! Tu me szczęście — lecz nie tędy droga.
[74]
Przez przepaście i głazy, gruzy i wąwozy,
Przez krwawiące me nogi cierni wężowiska,
Przez czarne powszedniości mroki, gdzie nie błyska
Ani jedna skra z natchnień świętego ogniska,
Przez tłumy zimne, głuche, — idę pełen grozy.
Idę naprzód, za gwiazdą swego ideału,
Blado świeci mi ona, drżąco i niejasno,
Lecz świeci, choć koło niej wszystkie gwiazdy gasną.
Wstępuję ku niej ścieżką kamienistą, ciasną,
A życie rzuca za mną całem morzem kału.
Walczę, bo wierzę w możność przyszłego zwycięztwa,
Bo ufam, że świt błyśnie, pierzchnie ciemność głucha,
Walczę przeciw obłudzie krępującej ducha,
Walczę za tę myśl wolną, co rwie się z łańcucha,
Za wielką przyszłość walczę — w niej zdrój mego męztwa.
Tu cel mój! tu ma droga! Lecz w burzy i znoju,
Gdy na mą duszę spadną bóle, smutki, nędze,
Gdy mię otoczą zwątpień i rozpaczy jędze,
Gdy smagam ich biczami w dal od ludzi pędzę,
Z jakiemże uniesieniem witam cię, spokoju!
O, bądź błogosławiona, święta samotności!
Ty uspokajasz serca i uciszasz burze,
Ty wskazujesz, że w świecie prócz cierni są róże,
Że, chociaż jeszcze ciemno, już świt błyska w górze,
Ty budzisz w nas przeczucie królestwa miłości.
[75]W parowie.
I.
Leżę w parowie. Głowa w mchu mi tonie,
Sosny ożywczym aromatem dyszą,
Szczyty ich sennie w górze się kołyszą,
Szlak chmur przeciąga ku zachodniej stronie.
Cisza dokoła. Upajam się ciszą.
Odurzające macierzanki wonie
Z traw biją... Nagle — pieśń mi wzbiera w łonie.
Śpiewać! dla ludzi! — lecz czyż mnie dosłyszą?
Czy mnie nie zgłuszy uragan dziejowy,
Co zmiata proch wnet po każdej godzinie,
Która w toń wieków padnie i — przeminie?...
Zbieram swe myśli, odziewam je słowy:
Lećcie, jak orły, jak wichry, po świecie,
Grzmijcie!... — Ocknąłem się, płacząc, jak dziecię.
[76]II.
O, gdzież pieśń taka, co burzą szaloną
Nad tą wyziębłą kulą by przegrzmiała,
Od której ludzkość zadrgnęłaby cała,
Któraby w każde ugodziła łono!?
Czy jest pieśń taka? i czy skamieniała
Ludzkość jest zdolna przyjąć w pierś uśpioną
Coś, co nie będzie lalką wystrojoną
Lub złotym kruszcem?... Oby myśl kłamała,
Która tak twierdzi! — Płonęła mi głowa,
Złożyłem skronie na wilgotnej ziemi —
I zwolna w ucho, szmerami dziwnemi,
Spłynęła sosen pieśń tęskna, surowa,
I ciche szepty wonnych ziół kobierca.
Głosy ich brzmiały: »Z serca śpiewaj, z serca!«
[77]Amor i dziewczę.
Na murze bożek siadł,
Skrzydlate dziecko;
Dokoła jaśniał świat
Pięknością grecką.
Promieni złotych żar
Lał krąg słoneczny,
Nad ziemią wionął czar
Ciszy bajecznej.
Nie zaświegotał ptak,
Nie brzękła pszczoła,
Jak w niebie, cicho tak
Było dokoła.
Owiana w złoty pył
Spała kraina,
Na murze powój śnił,
Bluszcze i wina.
[78]
Odsunął młody bóg
Kołczan i strzały,
Porzucił srebrny łuk,
Nawpół omdlały.
Skwar letni znękał go,
I westchnął: »Wody!«
Wtem — — drogą dziewczę szło
Boskiej urody.
Siał za nią włosów zwój
Czar tajemniczy,
Z ust bił świeżości zdrój,
Z oczu — słodyczy.
»Z twych ustek daj mi pić,
O słodka Psyche!«
Tchnął bóg, jak srebrną nić,
Westchnienie ciche.
Dobiegło... Słyszy już
I zwraca kroki,
Biegnie, akjak odblask zórz
W nocy głębokiej.
»Motylku biedny mój,
Zmęczony skwarem,
Pij, ochłódź letni znój
Mych ust nektarem!«
[79]
Zarzuca ramion sieć
Na jego szyję:
»Leć, pocałunku, leć,
Niech motyl pije!«
Orzeźwion powstał bóg:
»Słodka dziewczyno,
Na jaki wstąpisz próg,
Tam łzy niech giną.
»Niech pocałunek twój
Cud sprawia boski,
Ból koi, rzeźwi znój,
Rozwiewa troski.
»Lej w życie słodki czar,
Ty wieczne dziecię,
Niech ludzie niebios dar
Widzą w kobiecie!«
[80]Idylla wiosenna.
W sadzie jabłonek pełno i trześni.
Kwiat ich jak śniegiem usłał aleje.
W altance ktoś się wesoło śmieje —
I tyle pieśni, ach, tyle pieśni!
Ten ciepły wietrzyk jak mile wieje!
Drzewa się zbyły zimowej pleśni.
Co się przeżyje, nie co się prześni,
To nasze... Cóż tam? Znów stare dzieje!
W alei błysła jasna sukienka,
Za nią — rzecz prosta, że chłopiec młody.
Do jakiejś mety biegli w zawody.
Do jakiej? — Powie chłopiec? panienka?
Nie? — Więc ja powiem: próżny frasunek,
Ścigają się tak o... pocałunek.
[81]Gwiazdy.
(Urywek).
Fate, whose name is also Sorrow...
E. A. Poe.
Był-że to sen? — Śród cudów górskiej krasy,
Pod dziwnem tchnieniem przepotężnej pieśni,
Którą echowo szumiały wkrąg lasy,
Raz mi się zdało, że się ucieleśni
Ideał śniony długie, długie czasy...
Śród skał wyniosłych, w ciemnej jarów cieśni,
Błysły mi gwiazdy dwie, pełne słodyczy,
I czar rzuciły na mnie tajemniczy.
I zdało mi się, że wszystko dokoła
W złociste jakieś rozwiało się pyły,
Że uśmiechnęły się błogo wzgórz czoła,
Srebrzyściej zabrzmiał szmer kaskady miły,
I ptaków pieśń się ozwała wesoła
Tęsknota dziwna, niesłychanej siły
Zadrgnęła w sercu, żal jakiś uroczy —
I utopiłem w tych gwiazdach swe oczy.
[82]
A wtedy moc z nich trysła niepojęta,
Słodka, niewinna, czarodziejska taka,
Że w niewidzialne zakuła mię pęta.
Czułem, że tracę lotną duszę ptaka,
Że mnie ogarnia bojaźń dziwna, święta,
I — byłażby to miłości oznaka? —
Stanąłem z kornie pochyloną głową,
I z ust mi żadne wyjść nie mogło słowo.
Poczęła mówić, a głos śpiewny, słodki
Był, jak muzyki oddalonej dźwięki,
Jak tęskne, smutne, zapomniane zwrotki
Na wieczornicach nuconej piosenki,
Gdy wkoło z cicha warczą kołowrotki,
A duch w snach tonie, — taki rzewny, miękki...
Pod czarem jego pierzchła bojaźń, trwoga,
I duszę słodycz napełniła błoga.
I snuć rozmowy jęliśmy przędziwo...
Słówko za słówkiem leciało jak strzała;
Ona tak dobrą była i tak tkliwą,
Że mi, zbyt wiele gdym rzekł, przebaczała,
A każdy wyraz był jako ogniwo
Łańcucha, którym duszę mą związała.
Przyszło rozstanie. Byłem, ja ci z ludzi,
Których dźwięk przykry nagle ze snu budzi.
[83]
Wiele-śmy sobie wtedy powiedzieli.
Co-śmy mówili — któż dzisiaj powtórzy?
Wiedzą to chyba niebiescy anieli.
Mnie pozostało coś, jak zapach róży,
Coś, jako z ducha krysztalnej kąpieli.
Coś, co bym pragnął, by trwało najdłużej!
O szczęście! tyś jest, jak szlak żórawiany,
Przemkniesz — i znikasz w dali gdzieś tęczanej.
Odeszła nagle, tak, jak się zjawiła,
I tylko jedna purpurowa róża,
Którą na ławce kędyś zostawiła,
Do dziś mię lekką wonią swą odurza,
I tylko rośnie coraz wspomnień siła,
I serce częściej w ich toni się nurza,
Echem się szczęścia minionego pieści,
Lub tonie w żalu i cichej boleści.
I pamiętają to lasy cieniste,
Jak — kiedy znikła — biegłem pod ich cienie;
Jak-em wsłuchiwał się w gwary ich czyste,
Nie zapomniały snadź górskie strumienie;
I ty na krzyżu słyszałeś, o Chryste,
Jak-em jej imię mówił, gdy promienie
Zachodzącego słońca — z po za chmury
Złotem oblały szczyt Hełmowej góry.
[84]
Przeszło — minęło — snadź nigdy nie wróci,
Szumiące lasy szumieć będą dalej,
Prądnik garść pereł na jej ślady rzuci
I zatrze wszystko bystrym prądem fali.
Może spotkamy się kiedyś, wyzuci
Z marzeń, gdy serca nam życie ostali,
Gdy włos zsiwieje w pielgrzymce dalekiej...
............
O gwiazdy wspomnień, świećcie mi na wieki!
[85]*
W twych cudnych oczach tęskny smutek taki.
Czemu? — O, powiedz mi!
Jest mi, jak kiedy żórawiane szlaki
Widzę lecące — gdzieś — w mgły.
Ich krzyk ostatni przebrzmiał już śród cienia
Z ostatnim blaskiem zórz...
Czy tak odbiegły ciebie twe marzenia —
I w miłość nie wierzysz już?
O, wierz, wierz jeszcze! Cóż powiem ci więcej?
Twój łzawy, smutny wzrok
W piersi mej budzi płacz jakiś dziecięcy,
Na serce mi rzuca mrok.
O, uwierz! Biłbym w drzwi piekła i nieba,
Byś szczęsną mogła być!
Kocham cię!... Wiesz już — to więcej, niż trzeba
I pieśni mej rwie się nić...
[86]Barkarola.
Noc na góry zapada
I księżyca twarz blada
Na szafiry wybiega.
Luba! siadaj do łodzi.
Wiatr, co czoła nam chłodzi,
Odepchnie nas od brzega.
Nie potrzeba nam wiosła.
Fala będzie nas niosła
Gdzieś daleko, daleko...
Łódka drgnęła — już płynie
Po Dunajca głębinie,
A tak szybko, tak lekko.
Księżyc jasny, co gońcem
Ciągle biegnie za słońcem
Dogonić nas nie może.
Pędzim lotnie, jak strzała,
W tyle smuga drga biała,
Nie zmyli nas bezdroże.
[87]
Cicho. Fala nie pluszcze
I smereków śnią puszcze
Na wyniosłych gór szczytach.
Tam wysoko, w oddali,
Lśni blaskami opali
Gwiazd tysiące w błękitach.
Po wód modrych płaszczyźnie
Łódź się nasza prześliźnie,
Jak jaskółka przed burzą.
Luba! podaj mi dłonie;
Skroń na łono twe skłonię,
Uściski nas odurzą...
Serca drżące w takt biją,
Mgły nam srebrne wzrok kryją,
Krew rozkoszą się pali...
Wysrebrzoną fal smugą
Płyńmy, płyńmy tak, długo,
Coraz dalej a dalej — — —
[88]Serenada.
Dokoła cisza. Srebrzysty glob miesiąca
Jasności morze na śpiący rzuca świat.
W młodzieńczej piersi krew burzy się gorąca,
W toń złudnych marzeń zanurzam skroń swą rad.
Drzew szczyty szumią. Jak tkliwa — pieśń ich smętna!
Jak lustro błyszczy srebrzysta stawu toń.
I z serca prośba wyrywa się namiętna:
Ach, stań tu przy mnie, o skroń mą oprzyj skroń!
Świat cały zasnął. Ach, pójdź, o, pójdź, o droga,
Na ustach moich swe słodkie usta złóż!
Niech w ciszy nocy, u szczęścia stojąc proga,
Harmonię znajdę w pragnieniach naszych dusz.
W objęciach drżących, wsłuchani w serc swych bicie,
Śnić będziem błogo najsłodszy życia sen.
Za chwilę taką, za rozkosz tę — me życie,
Bo czemże przy niej jest smutny żywot ten?
[89]
O, pójdź! — I czekam. Lecz zwolna gwiazdy gasną.
Zbladł miesiąc. W krzewie senny się zbudził ptak.
I błysnął ranek. Więc znowu gwiazdę jasną
Straciłem jedną. Czyż wiecznie będzie tak?
[90]Elegia jesienna.
W alei lipowej, gdy zimny wiatr miecie
Pożółkłe już liście o późnej jesieni,
Wspominam cię z żalem, o wonny mój kwiecie,
Miłości ty moja z słonecznych promieni!
I myślę: jak smutne tu wszystko na świecie,
Po lecie miłości chłód czuję jesieni,
Wiatr zwątpień — listeczki snów dawnych w dal miecie.
W rozkosznej, wiosennej zmartwychwstań godzinie,
Gdy jaśmin śnieżystym osypał nas kwiatem,
A słowik się tęsknie użalał w gęstwinie,
Jam uczuł się królem i panem nad światem,
Bom wierzył, że miłość ta nigdy nie minie,
Że ona mi będzie czarownym tym kwiatem
Co męztwa dodaje w zwątpienia godzinie.
Marzyłem. — Lecz życie zawodów łańcuchem;
Jak zwiędłe nas liście rzuciło w dwie strony.
[91]
Jam znów dziś w otchłani wszechbytu okruchem,
Samotny, do gwiazdy podobien strąconej...
Wiatr szumi w drzew szczytach, coś szemrze nad uchem.
Od twojej snadź dzisiaj powiewa on strony,
Bo wstrząsa tak ciężko mych wspomnień łańcuchem!
O! niema boleści, jak chwile szczęśliwe
Wspominać w dniach smutku, dni słońca — śród cienia,
I wciąż je przed sobą oglądać, jak żywe,
I nie módz zanurzyć się w toń zapomnienia!
Idź! zejdź mi już z myśli, o dziewczę me tkliwe!
Idź! Niechaj sam idę śród ciszy i cienia,
A może zapomnę te chwile szczęśliwe.
Bez zmarszczek na czoło, twarz moja pogodna,
Nie poznać, że dręczy mię hydra pamiątek,
Żem czarę zawodu wychylił aż do dna!
A jednak rzuć okiem w najskrytszy zakątek
Mej duszy, wyziera zeń pustka bezpłodna.
Nic nie mam, nic nie mam, prócz gorzkich pamiątek,
I zwolna schnie serce, choć twarz ma pogodna.
W alei lipowej, gdy zimny wiatr miecie
Pożółkłe już liście o późnej jesieni,
Wspominam cię z żalem, o wonny mój kwiecie,
[92]
Miłości ty moja z słonecznych promieni!
I myślę: jak smutne tu wszystko na świecie,
Po lecie miłości chłód czuję jesieni,
Wiatr zwątpień — listeczki snów dawnych w dal miecie.
[93]Z dziejów serca.
Czasem wyznanie serdeczne zamiera,
I wrzące słowo na ustach ucicha,
I nadaremnie pierś szybciej oddycha:
Nie wyjdzie z serca prośba święta, szczera.
Czasami głowy broni ugiąć pycha:
Choć lawa uczuć łono ci rozpiera,
Duma twą miłość z barw świetnych odziera
I gorycz każe pić z wątpień kielicha.
Wtedy — ach! — człowiek z tęsknoty usycha,
Gaśnie, jak lampa, której brak oliwy...
Potem — ból człeka zmienia w bohatera,
Lub też — przez życie idzie mumia cicha,
Nad którą smutek płaszcz swój rozpościera...
Dziwy-ż się dzieją w ludzkiem sercu, dziwy!
[94]Scherzo smutku.
C’etait dans la nuit brune.
Sur un clocher jauni
La lune
Comme un point sur i...
A. de Musset.
Kiedy mi smutno, gdy mię ból pali
Goryczy łzą, — podnoszę oczy,
Kędy na cichej błękitów fali
Przez wieńce gwiazd księżyc się toczy.
Gonię za jego zimnem obliczem,
Zazdroszczę mu spokoju, ciszy,
Pragnę nie cieszyć się nigdy, niczem,
Nie boleć, żyć, gdzie nikt nie słyszy
Głosu mojego, łez mych nie widzi,
Prócz srebrnych gwiazd, słońca promieni,
Gdzie nikt nie kocha — i nikt nie szydzi.
Gdzie serce me w głaz się zamieni.
A wtedy zimno przejdę przez życie,
Na radość, ból — z kamiennem sercem,
[95]
Na tamten świat się wyniosę skrycie,
Porośnie grób darni kobiercem,
Zapomną o mnie — i tylko czasem
Na grobie mym wicher zapląsa
I, by mię głębiej ukryć, z hałasem
Z pożółkłych drzew liści nastrząsa.
[96]Francesca i Paolo.
Ludwika Wiesiołowskiego pamięci.
Francesca, i tuoi martiri
A iagrimar mi fauno tristo e pio...
Dante.
Wicher piekielny uciszył się nieco
I na odłamie stanęliśmy skały,
Jako zbłąkane źórawie, co lecą
W dal niewiadomą nad morskiemi wały
I opadają na pokład okrętu,
Który — znużone — śród toni ujrzały.
Nieszczęsna moja Francesca, ze skrętu
Dusz potępionych przezemnie niesiona
W miejsce ustronne, wolne od zamętu,
Mdłą pochyliła mi główkę w ramiona,
Pobladła cała i przymknęła oczy,
Żem drgnął z bojaźni, iż raz drugi kona!
[97]
Lecz gdym się wpatrzył — z jej cery przezroczej
Z ócz podkrążonych obwódką zsiniałą,
Ze zmarszczki bólu, co jej czoło mroczy,
Tak nieskończone znużenie wyjrzało
I taka boleść — cicha, ale żrąca,
Że dreszcz szaleństwa wstrząsnął moje ciało.
Czułem, że nagle coś się we mnie zmąca,
Że gniew się w sercu jakiś budzi wściekły,
I żal niezmierny, i smutek bez końca,
Że męki wszystkie ze wszystkiemi piekły
Przyjąłbym na się, byle tylko dla niej
Wszechmocne usta słowo łaski rzekły,
Dla mojej drogiej, a tak biednej Pani!
[98]
II.
Jako gałązka, którą wicher złamie,
Zwisła mi cała w objęciach bezwładnie
I spała cicho — z główką o me ramię
Opartą ufnie... Co wzrok na nią padnie,
To twarz odwracam, bo ma boleść sroga
Wzrasta stokrotnie, wije mi się na dnie
Serca i żre mię, pali jak pożoga,
Szepcząc: »Tyś winien, ale ona, ona?«
I wytężyłem w przestrzeń — aż do Boga
Chcąc sięgnąć niemi, aż w głąb jego łona —
Me krwawe, bluźnierstw, klątw pełne źrenice,
By dojrzeć, gdzie ta Litość niezmierzona,
Co w sercu Jego ma pono stolicę,
I Sprawiedliwość nad ludzkością marną?...
I tak, dźwigając drogą męczennicę,
Stałem, wzrok wbiwszy w mroki, co się garną,
Jak stado kruków, nad ciałem i duszą
I myśl zmieniają w otchłań bólu czarną.
[99]
I zdało mi się nagle, że się kruszą,
Pod wejrzeń moich obłąkanych mocą,
Mury, co strzegą miejsc groźnych katuszą,
Przerażających wieczną swoją nocą,
Że w łonie głazu otwiera się okno...
Błękit — gwiazd punkty na niebie się złocą!
Uczułem, że mi we łzach oczy mokną.
[100]
III.
Rozkosz najwyższa z męką niezmierzoną,
Walcząc ze sobą, jako z wodą płomię,
Sprzecznie naprzemian targały mi łono;
Przeszłość mi ziemska przed okiem widomie,
Jak żywa, wstała. Odczułem znów zbrodnię
Zdrady swej, w całym jej strasznym ogromie,
I szczęście, które miłość tej niegodnie
Zdradzonej na mnie lała nieskończenie, —
I, jak przy Dantem, szlochałem — bezpłodnie.
A w myśli mknęły mi — scena po scenie —
Minione chwile, — jak po łące ściętej
Cienie chmur, które wiatr po niebie żenie.
Oto mi każą, bym jak zbir najęty
Przywiózł dla brata swojego, Lanciotto,
Zwiódłszy ją, córę Gwidona z Polenty.
On był ohydny — podwójną brzydotą:
Ciała i duszy, więc miałem za niego
Na chwilę ślubu stanąć przed tą złotą.
[101]
Dobre się duchy wzdrygnęły, co strzegą
Serc młodocianych. Dumnie zawołałem,
Żem nie uczynił dotąd nic podłego.
Lecz ojciec jął mi przekładać z zapałem,
Że obowiązek podłość tę uchyla,
Bo ślub ten szczęściem obu rodów całem.
Przysiągłem, nędzny! O, przeklęta chwila!
[102]
IV.
Z orszakiem świetnym panów i rycerzy
Jechałem chętnie już na owe gody,
Nie wiedząc, że tam we mnie grom uderzy.
Ha! lekkomyślny byłem — i tak młody!
Lecz do warownej gdym przybył Rawenny
I kiedym ujrzał tej, co miała rody
Zwaśnione godzić, kształt cudny, promienny,
A w jej źrenicach słodką obietnicę, —
Drgnąłem — i odtąd chodziłem jak senny.
Gdym ją od ślubu wiódł, śnieżne jej lice
Zbarwił rumieniec. Z miłosną tęsknotą,
Nie wiedząc, jaką kryję tajemnicę,
Szepnęła cicho: »Mój słodki Lanciotto!«
Zbladłem jak chusta. Uczułem w tej chwili,
Że jak szaleniec kocham ją. Z prostotą
Chciałem jej odkryć, jak się gorzko myli,
I padłszy do nóg błagać przebaczenia
Za straszną zdradę — — lecz nas rozdzielili.
[103]
Śród wonnej nocy południowej cienia,
Gdyśmy do domu po godach wracali,
Czułem, że rozpacz w piekło pierś mi zmienia,
A gdym nazajutrz usłyszał szum fali
Znany mi dobrze, gdy brzękły wierzeje
Zamku w Rimini, — myślałem, że spali
Mnie ból, że krzyknę, padnę, oszaleję!
[104]
V.
O nocy groźna! O nocy złowroga!
Nocy, gdym przeklął wspólników swych w zdradzie,
Ojca i brata — i siebie — i Boga!
O nocy straszna, kiedy po biesiadzie
Ją do łożnicy małżeńskiej wiedziono,
Tak piękną w złotych swych włosów kaskadzie!
Za nią Lanciotto szedł z twarzą wzburzoną,
A ona, myśląc, że we mnie ma męża,
Zwróciła oczy, co jak gwiazdy płoną,
Z taką miłością, co wszystko zwycięża,
Wszystko — prócz szału bezdennej rozpaczy,
Który mi serce zdławił nakształt węża.
Za nią! Precz, bracie! — Lecz zgraja siepaczy
Mnie odtrąciła — i drzwi się zawarły.
Wybiegłem na brzeg, co we mgle majaczy
Fal srebrem płynnem... Z ust jęki się darły,
Krzyki, bluźnierstwa, klątwy, groźby, łkania,
Aż-em na piasku padł nawpół umarły.
[105]
O nocy krwawa! nocy obłąkania!
Oni tam sami! Ona, trwożna, drżąca,
Nie wie, kto przy niej — a mrok ich osłania..
Skry, głownie krwawe, rozwichrzone słońca
W oczach mi błysły — i przestrzeń niebieską
Ogarnął pożar bez granic, bez końca...
Gdzieś ty? Tyś moja! Francesco! Francesco!
[106]
VI.
Ranek był cichy, jasny; na zachodzie
Ostatnie gwiazdy bladły, gasły, mdlały,
A w lazurowej Adrjatyku wodzie
Już pierwsze świtu złociły się strzały,
Gdy się zbudziłem z tej omartwiałości.
Patrzę, — nademną — ona, w szacie białej,
A taki smutek na jej twarzy gości,
Jak u tych, co się już na wieki z dolą
Szczęsną rozstali, a twarz jej — miłości
Takiej owiana słodką aureolą,
Jaką snadź w niebie czuć mogą anieli, —
»Francesco moja!« — »A więc tyś Paolo,
»A nie Lanciotto... Już mi powiedzieli,
Kiedym się rankiem porwała strwożona,
Widząc obcego, co łoże me dzieli.
»Tamten — zły człowiek — drwił ze mnie: Cóż? Żona
Jakoś nieswoja... — I śmiał się szatańsko!
O, jam nie jego! Jam błogosławiona
[107]
»Z tobą przed świętą oblicznością Pańską,
Tobie przysięgłam, tobie-m dała serce,
Z tobą związano mię stułą kapłańską,
»Ciebie ja kocham... Czemuż w poniewierce
Chciałeś mię widzieć? Czemu-ś zwiódł mię?« — Łkała,
A jam czuł wtedy, co czują morderce,
I łkałem także: »Przebacz, święta, biała!«
[108]
VII.
O czarodziejska, święta uczuć urno,
W której miłości wieczny ogień płonie
Ponad ludzkości drogą ciężką, chmurną;
O lilio czysta, co rozlewasz wonie,
O harfo dźwięczna, co tłumisz walk zgrzyty,
O gwiazdo zbawcza w ciemności oponie,
O złote serce! o serce kobiety! —
Mimo mej zdrady, kochała mię zawsze;
Miałem najsłodsze jej uśmiechów świty,
I ócz spojrzenia najtkliwsze, najłzawsze,
I całą duszę jej... Lecz czystą była,
A we mnie wrzały myśli coraz krwawsze,
Gdym widział, jak się z rozpaczą broniła
Od żądz Lanciotta... I raz w wieczór cichy
Przemogła mojej namiętności siła.
Wonniejsze jakieś były róż kielichy,
Fale szemrały, słońce łunę złota
Ostatnią w morze ciskało. Jak Psychy
[109]
Obraz, słuchała dziejów Lancelota,
Które-m jej czytał, — senna, rozmarzona...
Nagle zbudziła ją tkliwa pieszczota,
Jam cały drżący cisnął ją do łona.
Drgnęła — wstać chciała — lecz zbrakło jej siły
I wpółomdlała padła mi w ramiona.
O upojenie, tak blizkie mogiły!
[110]
VIII.
Krwawa-ż bo była w Rimini ta jesień!
Dwa serca pękły od jednego ciosu —
I nić zerwała się złotych uniesień.
Po chwili szczęścia, ciężka ręka losu
Dała nam wieczność, w której gwiazdy gasną,
A nie stłumiła wewnętrznego głosu,
Co dolę wciąż nam przypomina jasną
I tem oboje udręcza najsrożej. —
O, przebacz, Panie, przebacz, niech raz zasną
Owe wspomnienia, co w bólów obroży
Są kolcem ostrym! Ciszy daj nam, ciszy,
Niech nas nie nosi już pośród bezdroży
Ta burza wściekła, z gronem towarzyszy,
Niechaj odpocznie to nieszczęsne dziecię!
Słyszysz mnie, Panie? Nie słyszy! nie słyszy!
Sprawiedliwości, ty, co władasz w bycie,
Jam zbrodzień, — ale co winna ta biedna?
Czy — że kochała? Czy — że całe życie
[111]
Wierzyła nazbyt? — Miłości Wszechwiedna,
Co wiążesz światów najmniejsze ogniwa,
Czyż Cię jej miłość wielka nie przejedna?...
Krzyk, łoskot, jęki! Wicher znów się zrywa,
Ona się budzi! O, gdzie moje męztwo?
O nieszczęśliwa, trzykroć nieszczęśliwa!
Ha! niema Boga! Przekleństwo! Przekleństwo!
[112]Pierwsze dziecię.
Jarosławowi Vrchlickiemu.
Pioruny biły. Uraganu świsty,
Szum wód, drzew trzaski, głazy spadające,
Wszystko spływało w dziką wrzawę. Czysty
Błękit zasnuły kłęby chmur — i słońce
Skryło się za ich posępną zasłoną.
Noc ciemna była. Setne błyskawice
Ciągle chmur czarne rozdzierały łono
I krwawym blaskiem oblewały lice
Uciekających dwojga.
On uplotem
Liści figowych przepasany — ona
Falami włosów tylko osłoniona,
Nadzy i bosi. W świetle gromów złotem
Twarze ich, zgrozą skrzywione kurczowo,
Jak trupie lśniły. Z pochyloną głową,
Z rozwianym włosem, kamienistą drogą
[113]
Biegli wciąż naprzód, gnani straszną trwogą.
Deszcz siekł ich, sęki i gałęzie biły
W twarz ich, od czasu do czasu z łoskotem
Stoczył się kamień i przeciągłym grzmotem
Odjękły skały. Znużeni, bez siły —
Nie śmieli spocząć, zesztywniała noga
Wysiłkiem strachu szła naprzód. W tej burzy
Słyszeli ciągle gromowy głos Boga:
»Bądźcie przeklęci, gdy szczęście was nuży!«
W ciemnościach dawno już zniknął za nimi
Świetlany ogród edenu, a oni
Jeszcze nie śmieli od ócz odjąć dłoni,
Wstydząc i bojąc się, by ognistymi
Blaskami Bóg ich nie oślepił.
Dalej
I dalej biegli, nie wiedząc gdzie sami,
Drżący, oblani krwią i potem cali.
Jakieś złowrogie światła za drzewami
Błyskały dziko — to wilcze źrenice;
Jakiś ryk straszny wstrząsnął okolicę —
To lew lub tygrys, dawniej przyjaciele,
Słudzy człowieka, dziś krwi jego głodni;
I dreszcz przebiegał tym dwojgu po ciele,
Włosy wstawały, a poczucie zbrodni
Straszliwą trwogą napełniało dusze.
Przejęci zgrozą, w bojaźni i skrusze,
[114]
U stóp olbrzymiej sosny na kolana
Padli — i z jękiem wołali do Pana.
Lecz wodospadów huk głuszył ich słowa,
Noc, jako wprzódy, czarna i grobowa,
Kirem padała na serca — i wściekły
Z olśniewającym grom padł nagle błyskiem
I objął sosnę płomieni uściskiem.
Jasno się stało. Ciemności uciekły,
Jak stado kruków. W okręgu światłości
Ujrzeli straszną, wielką postać Boga.
Prawicą groźnie wskazywał, gdzie droga
Wiodła w ciemności, z oczu pełnych gniewu
Padały gromy, a głos — nakształt wiewu
Wściekłego wichru — ugiął, jak łan zboża,
Olbrzymie drzewa:
»Precz! precz ztąd, grzesznicy!
»W pocie czół waszych pożywać będziecie
»Chleb wasz powszedni! Na waszej źrenicy
»Niewiadomości kładę pieczęć! W świecie
»Wyście przeklęci!«
Padli przerażeni.
Gdy się ocknęli, ostatkiem płomieni
Dogorywała sosna. Wkoło ciemno.
Czasami snopem skier wicher zakręci
I skargą jakąś zajęknie tajemną,
A im brzmi w uszach: »Przeklęci! przeklęci!«
[115]
*
W szałasie z liści mieszkali. Posępne
Było schronienie to nowe. Pra-bory
Szarzały wkoło sine, niedostępne,
Pełne kniej dzikich, gdzie straszne potwory,
Jaszczury, gady, węże, nosorogi,
Słonie, mamuty, lew i tygrys srogi —
Walczyły jedne z drugiemi. Potoki,
Jeziora — mnóstwem kajmanów kipiały.
Wrzał bój o życie. Śród nocy głębokiej
Straszliwym rykiem wstrząsał się las cały,
I słychać było zgrzyt zębów — i kości
Łamanych chrzęsty złowrogie. A człowiek,
Choć silny duchem i pełen śmiałości,
Często noc całą nie mógł zmrużyć powiek,
Strzegąc szałasu, kędy spała żona.
Często też musiał straszne toczyć boje
Z drapieżnym zwierzem, a często korona
Liściasta drzewa chroniła oboje
Od pewnej śmierci.
Ciężkie życie było!
Bo głodem marli, kiedy nie starczyło
Korzonków, z trudem nakopanych w ziemi,
Lub surowego mięsa; zwierzęcemi
Skórami nagie osłaniali ciało:
Często uragan im szałas porywał.
[116]
Stawiali nowy. Kiedyś go strzaskało
Spróchniałe drzewo. — A bór im przygrywał
Na smętną nutę śmierci, zatracenia.
Wpośród tej nędzy promienne marzenia
I sny o raju cudnemi barwami
Tęczy wstawały w ich głowach. Ze łzami
Dziś wspominali szczęście, które mieli,
A utracili...
Tam on był sam jeden
Królem i panem, tam w blasków topieli
Spoczywał cicho... I widział ów eden,
Ciepły, różany, śpiący w wonnym zmroku;
Listki drzew szumią zcicha, on przy boku
Swej towarzyszki spoczywa bez troski,
Spokojny, cichy, pewny łaski boskiej —
A dziś...
I oko łzami się oblekło,
I w sercu bólu zbudziło się piekło!
Spojrzał na żonę śpiącą: jak pobladła!
Jak wynędzniała! — Uśmiecha się we śnie...
I dzika gorycz na język mu siadła:
»O, srogo mścisz się, Boże!« — I boleśnie
Zaśmiał się.
Odtąd w domu coraz rzadziej
Przebywał. Biegał po lasach: ot, sadzi
[117]
Z maczugą w ręku za olbrzymim dzikiem,
Tam znów ze strasznym, nieczłowieczym rykiem
Staje do walki z gorylem... Z rozpaczy,
Myśląc, że Bóg my nigdy nie przebaczy,
Rzucił się w bój ten, co wrzał bez przestanku
Wokoło niego...
*
Jednego poranku
Powracał z lasu łupem obciążony,
Ale smutniejszy i cichszy, niż kiedy.
Szedł przez polankę leśną. Drzew korony
Szumiały cicho... Wszystkie nędze, biedy,
Jakie przecierpiał, w myśli mu stawały...
Jakże dalekim był dziś od tej chwały,
Jaką obiecał mu Bóg przy stworzeniu!....
Usiadł pod drzewem. — Czekając świtania,
Ziemia tonęła w jakimś wonnym cieniu:
Na mchach łzy rosy, widnokrąg zasłania
Lekka mgła biała... Coś się już rumieni,
Coś się porusza, rozjaśnia w przestrzeni...
Wtem trysła smuga złota i w tysiące
Blasków rozbiła się w rosie, na szczytach
Drzew i w załomach skalnych. Wzeszło słońce.
Setki skrzydlaczy już toną w błękitach,
Śpiewają, ważą się... Las cały śpiewa,
Szumią potoki, zarośla i drzewa,
[118]
Grzmią wodospady... W hymn dziękczynny, święty,
Spływa gwar cały...
On zaśmiał się smutno:
»Jak w hymn ten wmięszać moją pieśń pokutną?
»Wszystko drży szczęściem, ja-m jeden przeklęty,
»Ja — król przyrody niegdyś... Wszystko pląsa,
»Robak najmniejszy ze mnie się natrząsa,
»Wszystko się cieszy — tylko nie ja jeden!...
»A jednak tutaj byłby drugi eden,
»Gdyby nie śmierć... Ta wszystko kosą zmiecie!
»Skoro jest ona, to cóż mi po świecie?«
Powstał ze smutnie opuszczoną głową
I wszedł posępnie pod sklepienie lasu.
Dochodząc prawie do swego szałasu,
Usłyszał słaby krzyk... Przyśpieszył kroku,
Wbiegł... Co to? co to? —
Na mszystej pościeli
Leżała żona z dziwnem szczęściem w oku,
A przy niej — co to? co to się tam bieli?...
Zbliżył się... Cudne, maleńkie stworzonko!
Wielkie oczęta z półotwartych powiek
Nań spoglądały po za rzęs zasłonką...
On drgnął: »To człowiek! to człowiek! to człowiek!
»To dziecko moje! Boże wielkiej chwały!
»Jam się odrodził, nie umrę już cały!
[119]
»Śmierć zwyciężona! Tyś przebaczył, Boże?!
»Och, czy to dzisiaj jaśniej świecą zorze!
»Tak widno, pięknie! Żono moja, żono!
»Czy czujesz, jak mi szczęściem bije łono!
»Żyć będziem wiecznie! W setnych pokoleniach,
»To w blaskach prawdy, to znów w błędów cieniach,
»Będziem odradzać się, dążąc bez końca
»Do światła, prawdy, do nieba, do słońca!«
*
I wciąż odradza się ludzkość cierpiąca,
I tyle wieków już duch ludzki żyje,
Wciąż doskonalszy, bliższy tego słońca
Wieczystej prawdy. — Wąż zwątpień się wije
Wściekle i pragnie chwycić go w swe skręty,
Ale napróżno... Zwycięża cel święty,
Cel upragniony — i w dumnym pochodzie
Znów kroczy dalej nowe pokolenie...
Kiedyż ostatnie rozproszą się cienie
I raj ujrzymy w niebieskiej pogodzie
Bratniej miłości, pokoju? —
Czekajmy,
Ufni! A w każdej dziecinie witajmy
Może przyszłego odrodzenia gońca,
Może zwiastuna wschodzącego słońca...
[120]Zdało mi się...
Zdało mi się, że płynę
Po wód modrych przestrzeni.
Łódź ma kraje głębinę,
Fala wkoło się pieni,
A ja płynę wesoły,
Ścigam wzrokiem sokoły,
Co skrzydłami w mgle świecą
I w dal, w jasną dal lecą,
W promiennych snów dal.
Zdało mi się, żem rzucił
Po za sobą, daleko,
Ból, co serce me smucił,
Łzy, co lały się rzeką,
Krwi człowieczej strumienie.
Zbrodnie, mordy, cierpienie
Cicho, jasno w mej duszy,
Sennie pieści me uszy
Srebrzysty szmer fal.
[121]
Zdało mi się, że słońca
Wstaje kula z wód toni,
Blasków łuna gorąca
Że po niebie się goni,
Że harmonia urocza
Bije z fali przezrocza
I w hymn wzrasta olbrzymi,
I głosami setnymi
Wolności brzmi śpiew.
Zdało mi się: sam śpiewam,
Całem sercem wezbranem
Burze uczuć rozlewam,
Pieśń ma dźwięków orkanem
W drzwi chat bije, pałacy:
»Wstańcie, nędzni żebracy,
Rzućcie torby i kije!
Niechaj nie śpi, kto żyje,
Przyszłości mknie wiew!«
Zdało mi się, że w struny
Biję z siłą olbrzyma,
W głosie moim pioruny,
Pierś natchnieniem się wzdyma:
»Do miłości ogniska!
Wielkie jutro nam błyska,
Rozpadają się pęta,
[122]
Lśni wolności twarz święta,
Przeczuciem drży świat!«
Zdało mi się — rozgłośnie
Tysiąc głosów odbrzmiewa,
Aż uczuciem pierś rośnie,
Jak ptak, dusza ma śpiewa:
»Do serc — serca! Do łona
Oto tuli w ramiona
Chłopek pana, dla pana
Świętą chłopska sukmana,
On druh mu i brat!«
Zdało mi się — świat cały
Tajał w zorzach miłości,
Pod jej tchnieniem pląsały
W grobach trupy i kości.
Męczennicy wstawali,
Wielcy, czyści i biali,
W ogniach stosów strawieni,
Drudzy w krwawej czerwieni,
Bez końca ich sznur!
Zdało mi się — w ich oczach
Lśni coś w zorzach i błyskach,
Jako w tęczy warkoczach
Po gromowych pociskach:
[123]
»Już nas ogień nie pali,
Przyschły rany krwawiące,
My dla ciebie konali,
O miłości ty słońce,
Wschodzące z za chmur!«
Zdało mi się — wspaniały
Orszak w górę wzniósł ręce,
Błogosławiąc świat cały
Wzrosły w bólach i męce:
Męczenników ty rodzie,
Błąkający się w cieniach,
Wznieś już czoło w pogodzie,
Skąp skroń w szczęścia promieniach,
W róż ustrój ją kwiat!«
Zdało mi się — szczęśliwy
Wiek się począł dla ziemi,
Pokłoniły się niwy
Zbóż falami złotemi,
Miecze skuto w lemiesze,
Braćmi — ludów są rzesze,
Łzy nędzarzom otarto,
Pierś zgojono rozdartą,
Odrodził się świat.
Zdało mi się — szmer głuchy
Przebiegł lądów przestrzenie,
[124]
Nowe budzą się duchy,
Nowych myśli promienie.
Odmłodzona w ich zorzy,
Ludzkość wstaje znów, tworzy,
W napowietrzne obszary
Wznosi zwycięztw sztandary,
Na gwiazdach jej tron!
Zdało mi się — hymn zgody,
Wiecznej bratniej miłości
Wkrąg zawiodły narody,
I — pieśń brzmiała w wieczności!
I błękity, i słońce,
I gwiazd srebrnych tysiące
Z upojeniem słuchały,
Gdy tej pieśni wspaniałej
Doleciał ich ton!
*
Zdało mi się — ha, zdało!
Wkoło cisza tak głucha,
Ból na sercu legł skałą,
Łódź strzaskała się krucha.
Myśli moje, sokoły,
Lot skończyły wesoły,
Mgła całunem opadła
[125]
I zakryła widziadła
Od rajskich snadź bram.
Zdało mi się — niestety!
Czemuż tylko się zdało?
Wkoło ludów szkielety,
Z duszą nędzną, skarlałą,
W jarzma kładą swe karki,
Pod hat dają swe barki,
Byle chleb był, biesiada...
Och, nierządnic gromada!
Przeklinam i łkam!
Zdało mi się! — Ból zgrzyta
W piersi mojej szalony.
Czyż to jutro zaświta?
Ujrzą-ż wolność miliony?
Spadną-ż pęta, kajdany?
Znikną-ż chłopy i pany?
Zmilkną-ż płacze i jęki?
Z nędz drapieżnej paszczęki
Czyż wyrwie się człek?
Zdało mi się! — Rozpaczy!
Chyha tylko w marzeniu
Oko znów to zobaczy...
Niebo w krwawym płomieniu,
[126]
Bratobójcze mkną hordy,
Krew, a trupy, a mordy,
Dymy, zgliszcza, pożary —
Gwałtu wstrętne sztandary
Podnosi nasz wiek!
Zdało mi się! — Łazarzy,
W gnoju, wrzodach i ranach,
U stóp złotych ołtarzy
Widzę mrących w łachmanach.
Gdzież są serca? — Miłości,
Ziemia ciebie nie gości,
Dzisiaj jeszcze tyś marą,
Którą można snadź z wiarą
W przyszłości dnie snuć.
Zdało mi się — i z duszy
Snów pierzchają łabędzie.
Lecz choć serce ból kruszy,
Drżące wznoszę orędzie:
»Zbudź się, zbudź się, ludzkości,
I zapragnij miłości,
Tkliwie otwórz ramiona,
Wszystkich przytul do łona — —
Ach, zbudź się, o, zbudź!«
[127]Prometeusz.
Pani Maryi Konopnickiej.
Grzmot, burza... Z dołu biją jęki Okeanid,
Takie smutne, żałosne, że gromy ścichają,
Słuchając ich; że, zda się, zmiękczyłyby granit...
Zeus jest nieubłagany! Sępy jego zgrają
Tłoczą się wkoło srogo skutego Tytana
I szarpią mu wnętrzności — od nocy do rana,
Od rana aż do nocy... Okeanos deszcze
Łez słonych rzuca w niebo, wciąż ufając jeszcze,
Że Zeus da się ubłagać; jęczą jego córy,
Wre morze, wichry szumią żałośnie; w ponurej
Rozpaczy pogrążona Ziemia nic nie słyszy,
Prócz złowrogiego sępów krakania — i płacze...
Tam, na szczycie Kaukazu, w bezgranicznej ciszy,
Wyższy nad ludzkie jęki, skargi i rozpacze,
Spoczywa Tytan skuty. — Szeroko rozwarte
Oczy patrzą w błękity jasne, niby w kartę,
Na której wieczne Fatum zapisało losy
[128]
Przyszłe ludzkości. Upał. Żeby kroplę rosy,
Odwilżyć spiekłe usta, poszarpane łono,
Krwawe bruzdy na czole... Nic! W dal nieskończoną
Żeglują białe chmurki, jak łabędzi sznury,
Żadna się nie zatrzyma, wietrzyk ścichł... a z góry
Helios tysiące swoich strzał płomiennych ciska
I, w rany jad mu sącząc, jakby dla igrzyska
Oblewa świętą, wzniosłą męczennika głowę
Aureolą odblasków. On spieczone wargi
Zacisnął, by nie jękły, nie wydały skargi,
I dumnie wbił w niebiosa źrenice surowe.
Szum skrzydeł... Lecą sępy, jak żarłoczne harpie.
Już siadło całe stado i szponami szarpie,
Rwie na kawały żywą pierś, szukając serca.
Lecz serce bić poczyna tak potężnym ruchem,
A wzrok drapieżców dzikich tak groźnie przewierca,
Że stado całe, jakby rażone obuchem,
Z dzikiem krakaniem spada i, wiejąc skrzydłami,
W dal siną gdzieś ucieka... Na długo?
Już wraca.
Znów do żeber sięgają krzywemi dziobami,
Z żył spijają krew ciepłą, znów wre wściekła praca,
Bój o łupy, wrzask, nowa ucieczka trwożliwa —
Wciąż to samo, bez końca... Nigdy-ż się nie skończy?
Lecz oto Helios w morzu rydwan swój umywa
I na snów łoże śpieszy. W błękitnej opończy
[129]
Powstaje Noc, posępna i smutna hoginibogini.
Snadź małżonek ukochał ją, Chaos zamglony,
Miłością hezgranicznąbezgraniczną, bo czegóż nie czyni,
Aby wywołać uśmiech na blade jej lice?
Z konstelacyj na skronie włożył jej korony,
I pod stopy jej rzucił srebrne półksiężyce,
I na szatę jej sypnął dyamentów miryady,
I dał namiot z eterów... Z jej ust smutek blady
Nie schodzi. Ona czuje, że hańbą straszliwą
Okrywa się promienne Olimpijskich grono,
Mszcząc się tak bezlitośnie za iskrę skradzioną.
Zamiast mu błogosławić, że święte ogniwo
Nawiązał między ziemią a Olimpu progiem,
Oni, pełni bojaźni, że wkrótce już bogiem
Pogardzi człowiek hardy, katami się stali:
Przybili go na szczycie wyniosłym Kaukazu,
Sępy rwą mu wnętrzności, wiatr siecze, grom pali —
Niech wiedzą wszyscy ludzie, że bogowie z głazu
Mają serca, gdy kto ich urąga potędze!
Wieki tak leżeć będzie! Wszystkie męki, nędze
Spadną na jego głowę, aż wreszcie zajęknie
I łaski błagać będzie... Zetrą dumę jego! —
Szaleńcy! jemu prędzej dumne serce pęknie,
Niż oni w twarzy jego pokorę dostrzegą!
Wychudły, ogorzały, z wielką w piersiach raną,
Ze skroni pot mu spływa krwawą jakąś strugą,
[130]
Rany palą... On milczy, nie spyta, czy długo
Cierpieć ma, ani westchnie...
I z piersią wezbraną
Spogląda Noc na świętą postać męczennika,
A ból, gorycz, żal, litość jej serce przenika.
Z cicha wieje skrzydłami. Wszystkie łąk, puszcz wonie,
Całą świeżość ziem, morza, chce na jego skronie
Spieczone zwiać łagodnym podmuchem...
Czerwony,
Olśniewający piorun przeleciał błękity,
Dzika wichura wstrzęsła śpiące borów szczyty,
Skały drgnęły, zagrało morze w dzikie tony,
I głos zabrzmiał straszliwy:
»Stój! Żadnej pomocy,
Żadnej ulgi, dopóki nędzny nie przebłaga
Pana i władcy swego! póki prawda naga
Nie stanie mu przed oczy, że, we dnie czy w nocy,
Od pierwszej chwili życia do zamknięcia powiek,
Niewolnikiem i płazem nikczemnym jest człowiek
W obliczu Olimpijskich! Ten nędznik zuchwały,
Co śmiał woli mej oprzeć się, ugnie też skroni
I w prochu pełzać będzie, choćbym skał kawały
Miał rzucić w buntowniczy łeb! On do mnie dłoni
[131]
Błagających wznieść nie chce, lecz choćbym krawędzie
Świata z posad miał wzruszyć, on będzie mym sługą,
U stóp mych będzie wił się w pokorze...«
»Nie będzie!«
Wstrzęsły się — niebo, ziemia i morze, i długo
Grzmiało echo potężne wielkich słów człowieka,
W walce z władcą swym — katem...
*
Dni płyną za dniami,
Rok po roku w zamgloną toń wieków ucieka,
Co dzień różanopalca Eos wstaje z morza,
Co dzień Helios żegluje przez niebios przestworza,
Co wieczór strop się ciemny ubiera gwiazdami,
Łąki szlą aromaty, szemrzą morskie fale...
Kołowrotem przewija się pasmo dziejowe,
Ludy rodzą się, mrą — i znów podnoszą głowę,
W sercach wszystkich pragnienia wielkie żyją stale,
Przeczuciami wolności biją wszystkie tętna,
Ale w dal nas unosi fala czasu mętna,
I żyjem — niewolnicy...
Dni płyną za dniami.
Na skalistym swym krzyżu ponad chmur kłębami
Wciąż wisi Tytan w więzach, ofiarnik ludzkości.
Co dzień gromadę sępów na swem ciele gości,
[132]
I codzień Helios zlewa nań potoki żaru;
Żadnej zmiany — taż sama zemsta niezbłagana
Od poranka do nocy, od nocy do rana.
Czasem przeleci srebrny śmiech, jak zdrój nektaru,
Co z rąk Heby się polał drogi mlecznej strugą,
Przeleci, zamigocze, jak dyament pod słońcem
Tysiącem świetnych ogni, on — wspomnień tysiącem,
Echem uczt olimpijskich — i zgaśnie niedługo.
To bogowie się cieszą — zwyciężyli wroga...
Czy zwyciężyli?...
Czasem uskrzydlona noga
Hermesa nagle stanie na poblizkim szczycie,
I Argobójca sypie słowami obficie,
Przypominając Olimp, kędy grady, śniegi
Nie padają, gdzie wiecznie namiot złotobrzegi
Na słonecznych niebiosach pogoda rozwija,
Gdzie dzień za dniem w radości, weselu przemija
Śród harmonijnych śpiewów Muz i tańców Gracyj,
Śród ambrozyjskich woni, bez znoju i pracy,
Bez trosk, bólów i cierpień... Zachęca do zgody,
Do pokory — toć Zeus się da przebłagać pewno...
Milczenie. Poseł bogów do swej wiecznie młodej
Ojczyzny ulatuje z twarzą chmurną, gniewną,
I cicho, głucho znowu w napowietrznej puszczy.
Okeanidy płaczem posnęły zmęczone,
[133]
I rodzic ich spokorniał, czując Zeusa rękę;
Noc otuliła lice w czarną chmur oponę.
Cisza. Czasem wrzask słychać krwawej sępów tłuszczy,
Lub szum skrzydeł wieszczący nową, straszną mękę.
Zresztą, nic. Cicho, pusto, samotnia straszliwa.
Zda się, nie myśli o nim żadna dusza żywa.
Żadnej ulgi, nadziei, spółczucia, pociechy,
Nic — tylko owe srebrne, a dlań szydne śmiechy,
Świadczące, że ucztują prześladowcy jego.
Nic...
A jednak pogodne Tytana oblicze,
Spokojnie, jasno w górę patrzą jego oczy,
Jakby czytały z niebios stropu błękitnego
Odwieczne jakieś runy losów tajemnicze.
I w sercu jego jasno... On wie, że wciąż kroczy
Naprzód świat cały, z ludźmi wszystkimi, z bogami,
Wytkniętą mu przez Fatum wiekuiste drogą;
Że zło musi zaginąć, to, co ziemię plami,
Musi zostać zmazanem; że odwieczne szale
Wciąż trzyma sprawiedliwość i prawicą srogą
Kiedyś je zrównoważy — karą i nagrodą;
Że nawet Olimpijskim nie wolno zuchwale
Natrząsać się z odwiecznych zrządzeń i wyroków
I naruszać harmonię świata wiecznie młodą;
Że kiedyś uciśnieni wstaną z nędzy mroków,
Dla niewolników błyśnie wolności zaranie,
[134]
A ciemięzcy gnić będą, strąceni w otchłanie,
Że wolność, sprawiedliwość zapanują wszędzie!
On wie to, wierzy temu, ufa, że tak będzie!
Kiedy? nie pyta. — Będzie! to dosyć. — On czeka.
A lata nad nim idą, jak spieniona rzeka,
Wpadają w toń wieczności i giną gdzieś na dnie.
Dokąd tak czekać będzie, któż z nas to odgadnie?
[135]Eppur si muove...
Słońce za bory pierzchło,
Chmur tylko krwawy pas
Blask rzucał. Wkrąg się zmierzchło.
Zaszumiał zcicha las.
Szemrały liście smutnie,
Mchy strzęsły siwą pleśń
I, jak srebrzyste lutnie,
Zawiodły cichą pieśń.
Las począł mówić z mną,
Głuchy był jego głos
I klątwą drżał tajemną
Na bezlitosny los:
Że umilkł śpiew radosny,
Serc dawny ogień schłódł,
Że przeszły chwile wiosny.
Wyginął orłów ród;
Że pusto, głucho wkoło,
Cisza śród łąk i pól,
[136]
Że trzeba chylić czoło
I taić w sercu ból;
Że wszystkie dzisiaj łona
Żałobny okrył kir,
Że pierś ufności kona,
Jęki brzmią z wieszczych lir;
Że z za pożarnych dymów
Nie świta jutrzni wschód,
Że niema dziś olbrzymów,
Co wiedliby swój lud;
Że chyba już ostatnia
Przygasa życia skra,
Zginiem, a żadna bratnia
Nie błyśnie dla nas łza,
Że rzucić nam nadzieje,
Zgiąć z rezygnacyą skroń,
Nim nas pęd czasu zwieje
W nicestwa wieczną toń!
*
Słuchałem. Pieśń ta głucha
Jad w serce lała zły,
A męztwo i otucha
Pierzchały kędyś w mgły.
[137]
Duch w zwątpień i przerażeń
Zapadał ciemną głąb,
Wiądł kwiat nadziei, marzeń,
Rozpaczy kąsał ząb.
Zapiekłem, krwawem okiem
Patrzałem w mętną dal —
Nic i nic — za obłokiem
Grzmiał wir nicości fal.
Łoskot ich bił w me ucho,
Jak pogrzebowy dzwon,
I rzekłem sobie głucho:
To śmierć już! to już zgon!
W otchłani zniechęcenia,
Upadłem kryjąc twarz,
Przekląłem swe marzenia
I świat, o ludzie, wasz.
Zgasł zachód. Noc tajemną
Okryła ziemię mgłą.
Bór gwarzył wciąż nade mną
Posępną dumę swą.
Szemrały liście smutnie,
Mchy strzęsły siwą pleśń
I, jak srebrzyste lutnie,
Żałobną wiodły pieśń.
[138]
I zmilkło wszystko. W ciszy
Noc leży jako trup.
Pierś moja ciężko dyszy,
W mem sercu ciemny grób!
Hej! tam, na górze, w dali
Srebrny się ozwał śpiew,
Mknie po powietrznej fali
I muska liście drzew.
I głosi nieśmiertelność,
Dopóki żyje czyn,
Póki ma w sercu dzielność
Tej ziemi każdy syn.
I nutą zmartwychwstania
Uderza w śpiący bór,
A echo mu oddzwania
Tysiącokrotny wtór.
I we mnie, w głębi łona
Coś wstaje, budzi się,
Coś płonie, miga, kona,
Jak drżąca gwiazda w mgle.
Z ligawki tej pastuszej
Dźwięk jeden jasny padł —
[139]
I zakwitł w mojej duszy
W snów nowych cudny kwiat.
Swą pieśnią trącił słodką
Tajemny serca dzwon —
I wnet w niem cichą zwrotką
Ufności zabrzmiał ton.
Wydarł się z wątpień głogów,
Rozpaczy rzucił głąb,
Wzmógł się: brzmi, jak sto rogów,
Jak głos mosiężnych trąb.
Rozszalał się: orkanem
Grzmi, burzą morskich fal,
I dźwięków oceanem
W świat się wydziera, w dal!
Jak Łazarz wstał z mogiły
I trupich zbył się chust,
Pieśń płynie pełna siły
Z mych odrętwiałych ust:
»Walczmy, dopóki życia,
Wszak to człowieka los.
Do grobu od powicia
Za ciosem grzmi weń cios.
»Odwagi! w górę czoła!
Przebojem naprzód iść!
[140]
Gdzie obowiązek woła,
Nie chwiać się, jako liść!
»Nie żebrać łaski łzami,
Nie łkać u obcych nóg!
Wystarczym sobie sami,
Praca nasz pierwszy bóg!
»Przeklęci, którzy jęczą
I płakać uczą gmin,
I siecią snów pajęczą
Zastąpić myślą czyn!
»Przeklęci, co w przeszłości
Jedynie tona łzą,
Co zapał klną młodości
I postęp wstrzymać chcą!
»Nic w miejscu stać nie może.
Wciąż naprzód biegnie świat,
Dziś inne świecą zorze
I inny znak nam padł.
»Cierpliwej pracy wielkiej
Dziś na nas przypadł dział,
Musim być, jak kropelki,
Co żłobią głazy skał.
»Pod tym sztandarem wszyscy
Złączmy się w jeden lud,
[141]
Wielcy i mali, nizcy,
A ujrzym jutrzni wschód.
»I staniem, jako skała,
Wielbić nas będzie świat,
I ujrzy ludzkość cała,
Jak powstał ten, co padł!
[142]Zaklęci rycerze.
Głęboko pod kurhanem
Zaklęci śpią rycerze.
Wiatr tylko z oceanem
Burzanów, ziół ich strzeże.
Spokojnie śpią śród stepu.
Ze świstem pełznie gad
Z głębokich jam czerepu,
Za wiatrem gnie się kwiat.
Źórawie długim szlakiem
Pieśń nucą pożegnania.
Wiatr szybkolotnym ptakiem
Po stepach się ugania.
Pochyla traw, ziół kiście,
Żałośnie, tęskno łka
I, miotąc zwiędłe liście,
Symfonię smutku gra.
[143]
Niejasne budzi szmery,
Podzwania dziwnem echem,
Przeczuciem lepszej ery —
I nędz szyderczym śmiechem.
Noc spada. Słońce gaśnie.
Miesiąca wschodzi krąg.
Dokoła tańczą baśnie,
Jak mgliste widma z łąk.
Dziad z lirą kroczy stary,
Odgłosy chwyta uchem
I, cudem prostej wiary,
Ożywia je swym duchem.
Pieśń tęskna z ust mu płynie
O sławie dawnych dni —
I w sinej dali ginie,
W stepowe wsiąka mgły.
I cisza znów się święci
W przestworzu nieprzejrzanem.
Spokojnie śpią zaklęci
Rycerze pod kurhanem.
Śpią tak bez przebudzenia
Od dawnych, dawnych lat.
Wkoło się wszystko zmienia,
Przetwarza się nasz świat.
[144]
Po stopniach ludzkość kroczy
Do jasnej prawdy słońca,
Za mgłą nie biegną oczy,
Półzmroki duch odtrąca.
Posępne zwątpień żmije
Jad w serca sączą swój.
Człek dziś praktycznie żyje,
Śmieszy go widem rój.
Czarowne sny, powieści
Nie nęcą dziś już tłumów —
I uszu ich nie pieści
Tajemnych echo szumów.
Przemija wiara w cuda.
Odarta z barwnych szat,
Kryje się podań złuda
W wieśniaczych głębi chat.
Wygnana z miast, ucieka
Na pierś serdeczną ludu.
Ten jeszcze rana czeka,
Ten jeszcze czeka cudu.
Ten wierzy w przyszłość słodką,
W radosny, szczęsny czas,
I baśni starej zwrotką
Rozjaśnia zwątpień las.
[145]
*
Ot, wieczornica! — W szumie
Wrzecion brzmi piosnka miła,
Przy tęsknej, rzewnej dumie
Budzi się wspomnień siła.
I lecą baśnie, czary,
Podania, gadki, sny,
Aż gęślarz wstaje stary,
Wzruszeniem głos mu drży.
I pieśń prastarą pieje
O kraju, w którym wiatry
Hulały i zawieje
Od Bałtu aż po Tatry.
Źle było! Skałę stali
Wśród tych zawieruch, burz,
Rycerze w stali cali,
W świt wierząc przyszłych zórz.
Lecz zwolna zrąb się chylił
Budowy do upadku,
I puszczyk głucho kwilił
Na chwiejnym maszcie statku.
Już w sercach wszech zwycięzki
Spodlenia sztandar wiał,
Waliły się wciąż klęski,
Jak straszne złomy skał.
[146]
W bezsilnych jęków toni
Ginęły mężnych głosy,
Nikt nie chciał podnieść broni,
Zdano swój los na losy.
I przyszła śmierć. W straszliwej
Godzinie, gdy kraj marł,
Widziała ziemia dziwy,
Rój chmurnych widm i mar.
Księżyc się ćmi, a słońce
Płomiennem wschodzi okiem,
Co ranek stepy drżące
Krew leją z traw potokiem.
Posępne jakieś szumy
I echa trwożą lud,
Widziadeł krwawych tłumy
Powstają z mogił, z wód.
Złowieszcze, nocne ptaki
Dzikiemi krzyczą głosy,
Mdłe chylą się bodiaki,
Strząsając krwawe rosy.
Rycerze w stal odziani
Jak wicher gnają w dal,
Wkoło nich się bałwani
Step na kształt morskich fal.
[147]
Migają błyskawicą,
Pochmurni, cisi, smętni,
Oczy im bólem świecą,
Pod końmi ziemia tętni.
Mkną tak. Od żniwa chłopek
Za nimi patrzy w ślad,
Porzucił złoty snopek,
A świat mu w oczach zbladł.
On nie wie, nie pojmuje,
Jakie w nim wstają burze,
Lecz sercem dobrze czuje,
Że słońce znikło w chmurze,
Że jakiś wróg-morderca
Radośnie śmieje się,
Że jakieś pękły serca,
Że na śmierć huf ten mknie.
Więc okiem ich prowadzi,
Choć giną już w pomroce,
A orszak w dal wciąż sadzi,
Dnie pędzą tak i noce.
Widzą ich gwiazdy, ranem
Witają blaski zórz —
Aż wreszcie przed kurhanem
Stanęli, świadkiem burz.
[148]
W półkrąg się rozwinęli,
Zawiedli pieśń żałosną,
Wzywając krzywd mścicieli,
Za przyszłą tęskniąc wiosną.
Proporce głucho wiały,
Wtórował skrzydeł szum,
A step odbrzmiewał cały
Echem ich tęsknych dum.
I ziemia się rozwarła.
Zamilkły wszystkie głosy,
Przyroda obumarła,
Zakryła mgła niebiosy.
Na tkliwą pierś macierzy,
W mogiłę marzeń, snów,
Zakutych w stal rycerzy
Powolnie zstąpił huf.
Na sen legł długi, długi,
Sen może nieprzespany...
Grób zamknął się. Lśnią smugi,
Zielenią się kurhany,
I cisza znów śród stepu.
Ze świstem pełznie gad
Z głębokich jam czerepu,
Za wiatrem gnie się kwiat.
[149]
Żórawie długim szlakiem
Pieśń nucą pożegnania,
Wiatr szybkolotnym ptakiem
Po stepach się ugania.
Posępnie wkoło, głucho.
Śród ech dalekich dum
Dosłyszy czasem ucho
Coś jakby skrzydeł szum,
Coś jak proporców wianie,
Coś jakby poszczęk broni... —
»Huf budzi się w kurhanie,
Wybawi nas, osłoni!« —
Tak szepczą sobie starzy,
I wnet wieść głucha mknie,
Lud cały zcicha gwarzy:
»Rycerze budzą się!
»Nadchodzi snadź dzień święty,
Wielkiego coś się stanie,
W kurhanie brzmią tententy
I trąb bojowych granie.«
I radość w całej ziemi,
Wesele, gwar, a ruch.
Za łzami gorącemi,
Budzi się rzeźwy duch.
[150]
I zwątpień nikną cienie:
»O Panie, Panie, Panie!
To może przebudzenie,
To może zmartwychwstanie!«
Mijają lata, wieki,
Wciąż przeczuć pełen lud,
Wciąż krwi się leją rzeki
Dla marzeń, snów i złud.
Napróżno! I straszliwa
Rozpacz żre wszystkie serca,
W nadziei wsze ogniwa
Zwątpienia rdza się wwierca.
I łańcuch się rozpada
Co chwila — i co krok
Zaguby mara blada
Przeraża błędny wzrok.
»Lecz ty« — tak kończy stary
Gęślarz — »o prosty ludu,
Swej silnej nic trać wiary,
Z nadzieją czekaj cudu.
»Bo przyjdzie, ja ci wieszczę,
Wspaniały, wielki dzień,
Ziemia się wstrząśnie jeszcze,
Tajemnych pełna drżeń.
[151]
»Rycerze w stal zakuci
Zbudzą się, huf ich wstanie,
Z nim sprawiedliwość wróci,
Nadejdzie zmartwychwstanie.«
I milknie głos pieśniarza,
Lud wraca do swych chat,
A idąc w głos powtarza
Treść jego słów i rad.
I każde pokolenie
W baśń ową święcie wierzy,
Czeka na przebudzenie
Zakutych w stal rycerzy.
*
O baśnie! w waszej toni
Przebłyska światło prawd,
Choć mgłą je gęstą słoni
Snów, widm i czarów haft.
Prastara mądrość ludów
W głębinach waszych żyje,
I, pod pokrywką cudów,
Myśl wielka w was się kryje.
Gdy wieszcz-myśliciel wkroczy
W zaklęty podań chram,
[152]
Blask mu olśniewa oczy
Od kryształowych bram.
A w wnętrzu czyste złoto,
Myślowa wieków praca.
Rzuciwszy ją, z tęsknotą
Znów pieśniarz do niej wraca.
I chciwie czyta runy,
I zdziera wieków pleśń,
Czy pod nią grzmią pioruny,
Czy słodka dźwięczy pieśń.
Do łona ziemi matki
Przykłada baczne ucho,
I bada jej zagadki,
I ciszę dziwną, głuchą.
Pochodnią myśli świeci,
Aż z mroków zalśni świt,
I z czarów, widm zamieci
Dobywa czysty myt.
Prawieków złote słowo,
Gdzie błyska prawdy ziarno,
Odziewa w szatę nową,
I ludzie doń się garną.
Dobrego chwalą siewcę
I błogosławią siew.
[153]
Czyż dziw? — O bracia-piewce,
Gęślarza skończmy śpiew!
Krótkiemi mówmy słowy,
Z natchnionym wszak polotem,
Niechaj nasz hymn surowy
Uderza ucho grzmotem:
»Popioły użyźniona,
Łez, krwi nosząca chrzest,
Da ziemia z swego łona
Lud — huf to śpiący jest.
W ciemnoty swej mogile
Oddawna on spoczywa,
Lecz wzrasta w niej na sile,
Bo dusza jego żywa.
Bo jego pierś gorąca
Czuć, myśli karmi sto,
Bo serce grzmiąc roztrąca
Mogiłę ciemną swą.
I przyjdzie dzień olbrzymi,
Ciemności świt rozbije,
Głosy milionowymi
Krzyk ozwie się: »Lud żyje!«
Potężne ducha tchnienie
Śpiącego zbudzi lwa,
[154]
I pierzchną mroczne cienie,
Lud swą moc poczuć da.
Jak wulkan, długie lata
Milczący, nagle bucha,
Tak pęknie grobu krata,
Rycerze wstaną ducha.
Przestaną być zagadką,
Jasnym się stanie cud:
Rodzinna gleba — matką,
Ojcem ich — prosty lud.
Nie z mieczmi, w stal zakuci,
Nowi ci woje wstaną,
Wiek ducha z nimi wróci,
Miłości błyśnie rano.
Świat przeżył się — i nudy,
Żal, przesyt dręczą nas;
Lud — prawdą swą — obłudy
Rozbije ciężki głaz.
Wyziębły serca wrzące,
Bez celu w dal pędzimy;
Ci nowej ery gońce
Rozpędzą zwątpień dymy.
Burzyliśmy wiek cały,
Któż nowy stawiał zrąb?
[155]
Lud nowe ideały,
Nowych da uczuć głąb.
On skarb ma niepojęty
W prostocie swej i wierze.
Tak — w piersi jego świętej
Zaklęci śpią rycerze.
On sercem świat odrodzi,
Skieruje w jasną dal.
Na ducha jego łodzi
Wypłyniem z mętnych fal.«
[156]Szumy drzew.
W zarosły patrząc staw,
Wśród krzewów, ziół i traw,
Sznur topól się rozsiada.
Od stu już z górą lat
Z nich każda patrzy w świat.
To patryarchów rada.
Tych drzew prastarych rząd,
On przetrwał czasu prąd
I wiele opowiada.
On wiele, wiele wie,
W przeszłości tonął mgle,
Tysiące ech w nim gada.
Gdy letnia cicha noc
Świat ujmie w swoją moc
I gwiezdny płaszcz rozkłada,
Tajemny topól szum
Sto baśni szepcze, dum,
I snów nawiewa stada.
[157]
Snadź w każdem drzewie tem,
Z dalekich pięknych ziem
Zbłąkana, śni dryada?
Lub snadź słowiański bóg,
Za świątyń wygnan próg,
W dziedzictwie swem tu włada?
Natężam baczny słuch:
Przeszłości to w nich duch
Z swych marzeń się spowiada.
Lecz ciężki smutku trąd,
Gdy szumi drzew tych rząd,
Na serce mi opada.
Posępny jego szmer:
Dlań niema przyszłych er,
Zwątpienie nim o włada,
Na młody patrzy ród
I pierś mu grobu chłód
Przejmuje, trwoga blada.
Zanurzon w dawnych snach,
Drży, widząc w gruzach dach,
I podstaw już nie bada.
I straszna żre go myśl,
Ze nad przepaścią dziś,
Że wielki lud upada.
[158]
Posępny jego gwar:
»Łódź schłonie morza war,
»Zaginie z nią osada.
»Przeminął szczęścia czas.
»Niewola zgnębi was,
»Jak ryś się nędza skrada.
W tym wirze zdarzeń, lat,
Zapomniał o was świat,
»Skończyła się biesiada.
»Wam nigdy — zda się — już
»Nie błyśnie nowych zórz
»Chociażby światłość blada.
»Zatrata — to wasz los,
»I próżny każdy głos,
»Już grobu krata spada!«
I żalem wielkim brzmią,
Rozpaczą, bólem, łzą
Te szumy. Przeszłość gada.
Lecz oto nowy wiew
Poruszył młodzież. Krzew
Kwitnący odpowiada:
»Kto ducha, krwi wziął chrzest,
»Ten będzie, był i jest,
»Ten nigdy nie upada.
[159]
»On, brnąc przez nędzy toń,
»Podniesie dumnie skroń,
»On wie, że wątpić — zdrada!
»On zwali ściany skał,
»Choćby je żłobić miał,
»Jak kropla. Gdzież zawada?
»Lecz szał raz zawiódł nas,
»Więc zwolna głaz na głaz
»Robotnik dziś układa.
»Wasz ciągle chwiał się gmach,
»Bo był bez podstaw dach,
»A tak się dom rozpada.
»Dziś zstąpić trzeba w głąb,
»Tam pracuj, kuj, a rąb,
»Niech każdy cegłę składa.
»Maluczkich braci ród
»Niech ujrzy światła wschód,
»Niech też się trudzi, bada.
»Dziś rąk nam, a nie łez,
»Połóżmy smutkom kres,
»Bo łzy — to nam zagłada.
»Precz żal, że oczy nam,
»Nim dojdziem szczęścia bram,
»Już rosa powyjada.
[160]
»Cóż my? Dla przyszłych lat
»Budujem, bo któż zgadł,
»Co losów da nam rada.
»U fundamentu stóp
»Jesteśmy. Wieży słup
»Snadź przyszłość ujrzy blada.
»Snadź tysiąc wzejdzie słońc
»I krwawo błyśnie mrąc,
»Jak dziś i za pradziada,
»A my, nie wiedząc gdzie,
»Będziemy szli we mgle,
»Jak złodziej co się skrada.
»Na stanowisku wszak
»Niech czuwa każdy tak,
»Jak pasterz w noc u stada.
»Niech, gdy nadejdzie czas,
»Gotowych znajdzie nas,
»A nie jęczących: biada!«
Kwitnący umilkł krzew.
I znów rząd starych drzew
Z swych uczuć się spowiada.
Lecz teraz brzmiał ich szum
Weselszych echem dum,
Jak srebrna w mgle kaskada...
[161]Pieśń wiosenna.
Przy huku lodów, przy szumie wód,
Co w dal ku morzu niosą swe fale,
Niechaj się spełni wiosenny cud,
Niech pierzchną bóle, smutki i żale,
Przy huku lodów, przy szumie wód,
Co w dal ku morzu niosą swe fale.
Gdy stopi śniegi słoneczny żar,
Odżywia ziemię wewnętrzne ciepło.
Można-ż powiedzieć, że ten już zmarł,
W kim jeszcze serce w piersi nie skrzepło?
Ono śnieg stopi, jak słońca żar,
Rozleje wszędy żywiące ciepło.
Dokoła pieśni, życie i ruch,
W ziemi nasionka kiełkują, rosną.
Żyje, w kim jeszcze nie zastygł duch,
I świat zadziwi kiedyś swą wiosną.
Zabrzmią znów pieśni, życie i ruch,
Dawne nasionka puszczą kły, wzrosną.
[162]
Dopóki ziemia we wnętrzu wre,
Świat przetrwać może najtęższe zimy.
O, strzeżmy ognia na serca dnie,
A jeszcze puhar życia spełnimy,
Bo póki w głębi łona coś wre,
Przetrwać możemy najtęższe zimy.
Więc z hukiem lodów i szumem wód,
Co w dal ku morzu niosą swe fale,
Niechaj się spełni wiosenny cud,
Niech pierzchną smutki, zwątpienia, żale,
Jako te lody, ten nadmiar wód,
Co w dal ku morzu niesie swe fale.
[163]Hymn do poezyi.
Kornelowi Ujejskiemu
w hołdzie.
Śród złotych łanów, nad brzegiem mórz,
W odwiecznych puszcz rozhoworze,
Brzmi twa harmonia olbrzymią pieśnią
I nad powszednią życiową pleśnią
Przewiewa grzmiącem tchnieniem burz.
Poezyo święta! po wieków wiek
W żywota bieg
Niechaj nam świecą twe zorze!
Nad otchłaniami, gdzie chaos spał,
Spowity w ciemność i ciszę,
W snach widzę, jako skrzydła twe tulą
Kształt krągły, ziemską nazwany kulą,
Jak w szumach wód i ciszy skał,
Na wstędze tęczy, słonecznej mgle,
W marzeniu, w śnie,
Bezwiedna pieśń się kołysze.
[164]
Odtąd przez wieki, tysiące lat,
Od barwnych ksiąg Ramajany
Do pieśni Danta, do klątw Byrona,
Rosła potęga twa niezmierzona,
Przez świat — gwiaździsty znacząc ślad;
W symfonię z tonem splatał się ton,
A złoty tron
Twój jaśniał wciąż bez odmiany.
W tobie zwierciedlił człowieczy duch
Najwyższe swoje porywy:
Radosnych szałów buchał okrzykiem,
Tragicznych tęsknot mówił językiem
I w niewstrzymany życia ruch
Potężnych natchnień swych miotał skry,
A ludy szły,
Gdzie wiódł je pieśni zdrój żywy.
Tyś wstępowała do cichych chat
I do złocistych pałacy,
I rozpalałaś zapału żary,
A sypiąc dary z mistycznej czary,
W idealniejszy wiodłaś świat.
Tyś ocierała pot krwawy z czół —
I nędzarz snuł
Nadziei nić złotą w pracy.
[165]
O nieśmiertelna! tyś tchnieniem swem
Wstrząsała lądów obszary,
I świat drżał cały, gdy w proch padały
Nędzne bożyszcza kłamliwej chwały,
Które czcił niegdyś lud wszech ziem,
A z gruzów, dymów, pleśni i skaz
Wynosił czas
Radosnych przeczuć sztandary.
Biada tym chwilom, gdy z twoich lic
Nie błyska przedświt zarania,
Gdy w ciemnej, wdowiej smutku zasłonie
Swe jaśniejące ukrywasz skronie,
Nie mówiąc ludom-karłom nic,
Gdy tęcze twoje nie mają barw,
A z srebrnych harf
Dźwięk żaden nam nie podzwania.
Bezmyślnie patrząc w zamgloną dal,
Gdzie idzie, człowiek sam nie wie.
O chleb swój dziko walczy i leże,
A choć w serc głębi niekiedy wzbierze
Nieukojony jakiś żal,
Nikt nie ma siły zawołać: »Wstań!«
Śród próżnych łkań
Dogasa zwolna zarzewie.
[166]
Ale ty żyjesz. Twórcza twa moc
Ożywia stlałe już kości.
Gwiazdy błyskają z niejasnych mgławic,
A skry płomiennych ducha błyskawic
Wskróś przerzynają drżącą noc.
W blasku ich łun, przy dźwiękach strun,
Z tajemnych run
Wybłyska jutro ludzkości.
O, zwróć dziś ku nam promienną twarz,
Źrenicę olśnij zagasłą,
Do ramion daj nam skrzydła sokole,
Na skroń natchnienia włóż aureolę,
Niech się drzemiąca zbudzi straż,
Z pod złotych dachów, słomianych strzech,
Tysiącem ech,
Odwagi niechaj brzmi hasło!
Śród złotych łanów, nad brzegiem mórz,
W odwiecznych puszcz rozhoworze,
Brzmi twa harmonia olbrzymią pieśnią
I nad powszednią życiową pleśnią
Przewiewa grzmiącem tchnieniem burz.
Poezyo święta! po wieków wiek
W żywota bieg
Niechaj nam świecą twe zorze!
|