Z czary młodości (Przesmycki, 1893)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zenon Przesmycki
Tytuł Z czary młodości
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Związkowa
Miejsce wyd. Wiedeń
Źródło skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MIRIAM.





Z czary młodości.
Liryczny pamiętnik duszy.
(1881 — 1891).




WIEDEŃ.







Ave vita!

O, witaj mi, żywota wiekuiste wrzenie!
Witajcie, ukwiecone młodości krużganki,
Witajcie, burze, cisze, zachody, poranki,
Witajcie, barwy, tony, słońc i gwiazd promienie!

O, pochwyć mię, Maelstromie, niech wir twój mię żenie,
Gdzie sny, myśli tryskają, jako rakiet wianki,
Gdzie łuny burz dziejowych, blaski z ócz kochanki
Spływają w jedno wzlotów, szałów płomienienie!

Jako stające dęba rozhukane źrebce,
Serce wznosi mi piersi, rwie je, szarpie, depce
I orkanowem biciem: »w pęd! w dal! w życie!« woła.

Wszystko woła! brzmi! dźwięczy!... Ave, ave vita!
Płyńmy — i niechaj myśl nam nie zasępia czoła,
Czy łódź wróci z tryumfem, czy zginie rozbita.



Wrogom poezyi.

La poesia non muore.
B. Zendrini.


I.

Gromicie nas, sypiecie nam na głowę,
Szyderczych klątw ulewę nieskończoną,
Śmiejecie się... mówicie, że dziś pono
Poezyi czas przeminął i że nowe

Dziś prądy grzmią... Na czoło wam surowe
Nie zstąpi śmiech i nie drgnie płaczem łono —
Katonów ród!... Wzdychacie, by strącono
Ostatnią pieśń w przepaście gdzieś grobowe.

»Dziś wiedzy wiek! Już świtu promyk błyska,
Więc zburzmy raz tych starych mar zwaliska,
Na gruzach ich świątynia prawdy stanie!«

Więc fałszem pieśń? O prawdy wy obrońce!
Gdy błyśnie już to zimne wiedzy słońce,
Czyż ludzkie tem spełniliście zadanie?


II.

Widziałem raz sen dziwny a proroczy!
Olbrzymi tłum posępnych, bladych twarzy
Cegiełki prawd na zręby niósł ołtarzy,
Aż stanął gmach potężny a przezroczy.

Na froncie znak ciekawe ściąga oczy:
»Świątynia prawd«; przed gmachem, jak na straży,
Uczonych rząd; na szczycie coś się żarzy,
Jak słońce w mgle. Tłum cicho wkrąg się tłoczy.

»Radujcie się!« — rozbrzmiewa głos nad ludem —
»Po setkach lat — krwią naszą, pracą, trudem —
Zdobyte już promienne prawdy słońce!

Dziś błyśnie wam, rozświeci cienie, mroki.
Zasłony precz!« — I buchnął blask głęboki,
Jak gdyby słońc zabłysło gdzieś tysiące.


III.

Śród ludu krzyk: »Ach, jasno, jasno, jasno!
Och, dzięki wam! Zniknęły tajemnice,
My widzim już!« — O, piękny czas! Krynice
Łez biją z ócz i sercom w piersiach ciasno.

Wtem głosów sta chrapliwych wściekle wrzasną:
»Z poezyą precz! Rozwalić jej świątnice,
Ołtarze w proch! Dziś, kiedy jasne lice
Prawdy nam lśni, niech mdłe jej światła zgasną!«

Usłuchał lud — bo myślał biedny może,
Iż wiedzy blask zastąpi pieśni zorzę;
I słychać już, jak piękna gmach się wali...

Milczenie znów... Promiennie prawda świeci,
Lecz nagle mróz przez żyły wszystkim leci,
Bo zimny był ten blask, jak tarcz ze stali.


IV.

I nastał czas straszliwych nędz na ziemi,
Bo serce w lód zastygło w ludzkiem łonie.
Jeden się pasł na bogactw złotym tronie,
A milion marł, choć płakał łzy krwawemi.

Giełdą był świat! Brzęk złota wszystko niemi,
Farsą jest pieśń, żal, litość, uczuć tonie,
Farsą jest człek!... A cielec złoty płonie
I wabi tłum blaskami zwodniczemi.

Lecz wkrótce już dla ludzi niedość złota,
I w głębi serc szalona wre tęsknota,
I okrzyk brzmi: »Poezyo, wskrześnij, wskrześnij!«

I wielki wiew przelata całym światem,
Budzi się duch, potrząsa tęczą, kwiatem...
............
Pod koniec snu słyszałem echo pieśni.



Na łonie przyrody.

Ksaweremu Hrubantowi.

I.

Kiedy wrą namiętności i burzą szaloną
Rozdzierają mi serce i wstrząsają łono,
Biegnę w leśne ustronie, gdzie wiatr po drzew szczytach
Cicho stąpa, i ległszy topię wzrok w błękitach.

Jaka cisza! Szmer żaden nie dobiega ucha.
Serce mi dziwna, słodka przejmuje otucha,
Krew bije wolniej, chłodną gorejące skronie,
Straszliwa walka uczuć ucisza się w łonie.

Żywicznie sosny dyszą, zdala pachnie niwa...
Nieskończoność błękitów ciągnie mię, porywa,
I tonę w tem bezmiernem, bezdennem przestworzu,
Zbawion myśli, czuć, pragnień, jak w nicestwa morzu.


Marnotrawny syn, wracam na przyrody łono,
Ona — matka ma, bóg mój, koi utęsknioną
Duszę mą, uspokaja, łagodzi i pieści — —
Błogosławiony-ś, lesie, lekarzu boleści!



II.

Jam szczęśliw! — Lecz już czuję, że w sercu się budzi
Tęsknota do walk, bojów, do życia, do ludzi,
I wracać mi potrzeba tam, do tego świata,
Którego echo nawet tutaj nie dolata.

O ty nienasycone, wciąż z sobą w rozterce,
Wiecznie głodne spokoju i wrażeń znów, serce!
Czemuż wiedziesz mię z ciszy na burze i boje?
Czemu?... Idę! Nie pytaj, gdzie jest męztwo moje!

Choćbym miał stracić wszystko, nie stracę swej dumy!
Odzyskałem już siły, więc pójdę przez tłumy
Do zwycięztwa lub śmierci z jednakiem weselem:
Chcę sam być własnym katem albo zbawicielem!

Żegnam cię, matko dobra, serdeczna a tkliwa!
Szalony wir żywota znowu mię porywa;
Pamiętaj o swym synu — i skroń uznojoną,
Gdy znów przyjdę do ciebie, przyjmij na swe łono.



W Pieninach.

A znasz ty ten jar,
Gdzie w złomach kamieni
Modry Dunajec groźnie burzy się i pieni?
Pił-żeś boski czar,
Gdy słońce w zieleni
Wód jego złotą gloryę utwarza z promieni?

Wdarł-żeś się na szczyt,
Co pływa w lazurze,
Aż oko ci się zamgli, nim dojrzysz go w górze?
Zadrgnął-żeś na zgrzyt,
Gdy o skał podmurze
Rozbite we mgłę fale roszą gór podnóże?

Śnił-żeś patrząc w dal
Cichych wód przestworza,
Gdzie rzeka się w kole wielkiem rozjeziorza?
Mknął-żeś w bryzgach fal,
Gdy wieczorna zorza
Purpury odblask rzuca na kaskad bezdroża?


Szedł-żeś w mroczny bór,
Co wieńczy gór szczyty
I wyniosłemi świerki mierzy w nieb błękity?
Wmięszał-żeś głos w chór,
Co Dunajca zgrzyty
Głuszy, od skał wąwozu tysiąckroć odbity?

Zbiegł-żeś pasy pól,
Co wstęgą złocistą
Gór olbrzymów podnóże objęły kolisto?
Czuł-żeś rwący ból,
Gdy tę toń przejrzystą
Dunajca żegnać przyszło i Tatrów nić mglistą?

Jeśli-ś był tam, śnił,
Wszystkiemi poloty
W krynicy piękna tonął, — sen prześniłeś złoty,
I już żadna z sił,
Oskardy ni młoty
Nie uwolnią ci serca z pęt wiecznej tęsknoty.



Noc na Sokolicy.

Stoję na szczycie, błękitem oblany.
Pode mną pluszczą Dunajca kaskady,
Nade mną niebios strop uhaftowany
W świetne brylantów i pereł miryady.
Gdy spojrzę na dół po kamiennej ścianie,
Co, jak rzut oka, prosto w przepaść strzela
I tam w Dunajca tonie srebrnej pianie, —
Tam drugie niebo wzrok mój rozwesela,
Drugi kobierzec, usiany wzorzysto
W drżących światełek krocie, miliony.

Cisza. Powietrze tchnie wonią przeczystą.
Wysmukłych świerków cicho śpią korony.
I listek nie drgnie, jakby się obawiał
Zmącić tej ciszy harmonię przecudną.
Żeby choć jaki wiatr przelotny zawiał —
Cicho i pusto. A jednak tak ludno:
Ponad falami w mgieł lekkiej obsłonie
Wiją się jakieś fantastyczne mary;
Cicho tym pląsom przygrywają tonie
I głuchym szmerem wtóruje bór stary.


Wtem pękły srebrnych mgieł powiewne skręty,
Zabrzmiał wrzask dziki, buchnął blask czerwony —
Ha! to Tatarzy — najezdnik zacięty
Podpalił klasztor — trwogę biją dzwony —
Już dzika tłuszcza ciągnie w żądzy wściekłej
Czyste dziewice... Tu mgliste opony
Spadły — i cisza, tylko w głuche tony
Szemrze Dunajec... Znowu mgły uciekły
W obydwie strony... Biedny chłopek bosy
Rzuca na rolę ziarno — i wnet kłosy
Wstają i trzęsą złotemi głowami —
A tam, wysoko, gdzieś pod niebiosami,
Gdzie dotąd ludzka nie postała noga,
Biała się mniszka tuli do opoki...

Wiatr powiał świeży — i ciszy głębokiej
Zamącił spokój... Mgły pierzchły... Z za roga
Nagiego cypla wyjrzała miesiąca
Olbrzymia tarcza — i kąpie się drżąca
W falach Dunajca. Na dalekim szczycie
Rozpłonął ognik czerwony w błękicie
Niebios — i słychać ligawkę pastuszą.
Słodkie uczucie zawładnęło duszą.

O nocy górska! tyś jest ofiarnicą!
Na szczytach opok, pod stropem lazurów
Składasz swe modły! krocie gwiazd ci świecą —

Ty w płaszczu ze mgieł — plusk fal zamiast chórów,
Wonie łąk, borów miast dymu kadzideł!
Duch mój, przyrodo, zrywa się do ciebie,
Lecz ty go wspomóż, ty użycz mu skrzydeł!
Hozanna tobie na ziemi, na niebie!



Ranek w górach.

Cisza. W przezrocze białych mgieł opony
Owite szczyty; w mrokach pogrążony
Posępny, cichy jar.
W głębi gdzieś potok po kamieniach pluszcze,
I na gór stokach sine drzemią puszcze
W zawojach mgieł i par.
Na liściach wiszą senne krople rosy,
Śpią zioła, marzą woniejące wrzosy,
Czekają złotych zórz.
Cicho. Tak cicho, że okrzyk wydany
Rozgrzmiałby — zda się — nad góry, nad łany,
Het... aż do granic mórz.
I zwolna wschód się rozrumienił w dali,
Padł skier snop... drugi... patrz! i już się pali
Purpurą każdy szczyt.
W łzach rosy blaski zagrały tęczowe,
Ptak się na gnieździć ocknął, podniósł głowę:
To świt! to świt! to świt!
Tysiąc promieni na lazurów toni
Walczy, tęczuje, mieni się i goni,
Złocisty znacząc szlak.

Co chwila z dołu przez mroki mdlejące
Mignie punkt czarny... To wschodzące słońce
Powitać leci ptak.
Pożar wciąż większy — pół niebios sklepienia
Ognista łuna teraz rozpłomienia,
Blask rzuca w jarów cieśń.
Spadły perłowe mgieł zwoje — rubiny
Błysły na liściach — zaszumiał las siny
W radosną świtu pieśń.
I wstało słońce w wielkim majestacie,
W królewskiej, świetnej, złotolitej szacie,
Wygnało mrok i cień.
Już widno, jasno... Wszędzie ruch i życie,
Las szumi, orzeł waży się w błękicie...
To dzień! to dzień! to dzień!


∗             ∗

Ludzkości! kiedyż przed twemi oczami
Opadnie całun — i nad błękitami
Miłości błyśnie bóg?
Nad czołem jego złotych słońc miliony,
Z bark mu spływają srebrzyste festony
Mgławic i mlecznych dróg.
Widzę go: jasność, co mu z oczu tryska,
Rozwidni ciemnie, otchłanie, zwaliska,
Rozbudzi życia ruch.

Głos jego dźwięczny, niezmiernej potęgi,
Przegrzmi, jak piorun, ponad widnokręgi,
Przeniknie wszystkich słuch.
Prawicą zedrze tajemnic zasłony,
Sfinksom zagadki wyrwie — i olśniony
Człek ujrzy prawdy twarz.
A pod jej cudnem, ożywczem zaklęciem,
Znowu niewinnem stanie się dziecięciem
Zgrzybiały świat ten nasz.
I znowu; pełny ognia i zapału,
Pójdzie za śladem swego ideału,
Aż wreszcie dojdzie doń.
Wszechwiedzę mędrca i niewinność dziecka
Posiędzie razem — a pogoda grecka
Ozdobi jego skroń.
Umilkną stare walki, niepokoje,
Ziemia, rzuciwszy dawne błędy swoje,
Wzleci, gdzie niebios próg.
Ludzkości! kiedyż przed twemi oczami
Opadnie całun i nad błękitami
Miłości błyśnie bóg?




Czorsztyn.


Na czerwonej skale, piorunami zrytej,
Stary Czorsztyn stoi. W głębi fala pluszcze
I lubieżnie pieści wybrzeżne granity.
Wkoło na gór stokach głucho szumią puszcze.

Pochwyciwszy ręką za pnące się kuszcze,
Wdzieram się na mury. Ztąd mi widne szczyty
Tatr w mglistej oponie... Wiatr mi czoło muszcze...
Rzucam krzyk — powraca w sto głosów rozbity!

O, ten ech dytyramb! Kąpią się w topieli,
W lazur się wzbijają, w gór grzmocą przyczoła —
Aż się zmarli budzą z śmiertelnej pościeli!

I powstaje przeszłość promienna dokoła.
Orszak lśni orężny na ścian śnieżnej bieli
I, mieczami dzwoniąc: »Witaj, wnuku!« woła.



Wieczory w górach.

I.

Wstają srebrne mgły nad rzeką
Wieczorem,
Wstają srebrne mgły nad rzeką,
Jakby śnieżnych chmurek pas.
Tańczą — przygrywa im las
Wieczorem.
Sunie wir ten fantastyczny,
Jakby duchów poczet liczny,
Wieczorem.

Wschodzi księżyc gdzieś daleko
Za borem,
Wschodzi księżyc gdzieś daleko,
Srebrzy w lesie szczyty drzew.
Słychać tęskny, rzewny śpiew
Za borem.
Jak muszka w sieci pajęczej,
Cicho, cicho dzwonek jęczy
Za borem.


Tajemniczo gwarzy puszcza
Z jeziorem,
Tajemniczo gwarzy puszcza.
Słucha paproć, słucha krzew
Tej rozmowy cichej drzew
Z jeziorem.
Czarodziejskie sny przyrody
Szepczą sobie lasek młody
Z jeziorem.

O, posłuchaj takich szmerów
Wieczorem,
O, posłuchaj takich szmerów
Lasów, wód, i mgieł, i ros —
W nich przyrody tętni głos
Wieczorem.
Wszystkie cuda jej i czary
Opowiedzą ci te mary
Wieczorem.


II.

Noc letnia zwolna spuszcza swój perłowy
Zawój na góry.
W dolinach mrok
Dawno panuje — tylko szczytów głowy
W wieńcach z purpury,
Jak sięgnie wzrok.

Z połonin wiater niesie zapach siana.
Słychać z oddali
Dzwoneczki stad
I głos ligawki. Ziemia mgłą zalana.
Pod szmery fali
Zasypia świat.

I ścicha wszystko. Śpią w cieniach podgórza,
Śpią mchy, paprocie,
Śpi ciemny bór.
Ziemia w spokoju bez granic się nurza.
Czasem w przelocie
Lśni gwiazda z chmur.


Ciemność, milczenie. Wśród tej wielkiej ciszy
Wytężam ucho
W przestwór, w dal,
I pierś ma dziwnym niepokojem dyszy...
Lecz martwo, głucho —
I w sercu żal...


III.

Zgasły zorze.
Na sprężystych mchów pościeli
Czekam w borze,
Aż miesiąca
Jasność drżąca
Szczyty drzew i mchy pobieli.

Mgła w dolinie,
Jak dym z srebrnej kadzielnicy,
W górę płynie.
W lesie ciemno.
Tuż pode mną
Słychać cichy szmer krynicy.

Ptak na gniazdo
Usiadł cicho. Gdzieś w gęstwinie
Błysnął gwiazdą
Świetlak mały.
Mchy zadrżały,
Wietrzyk lekko szumi w trzcinie.


Nagle trysnął
Prąd miesiąca srebrnych blasków.
Słowik świsnął
I, zbudzony,
W setne tony
Zagrał jęków, świstów, klasków...

I wnet cały
Ożył bór; zarośla, drzewa
Zaszumiały;
Nietoperze,
Ptak i zwierzę,
Wszystko biega, lata, śpiewa.

Mgły pierzchają,
W głębi płynie srebra rzeka,
Fale drgają...
O światłości,
Ty i kości
Zbudzisz w grobie, co cię czeka!



Hełmowa góra.
(Wspomnienie z Ojcowa).


Szliśmy leśną ścieżyną. Pod górę się darła,
Wiodąc wyżej a wyżej człowieczego karła,
Aby z góry mógł spojrzeć w twarz matki-przyrody
I poznać, jaki przy niej mały jest, jak młody...

Zachód był cichy, jasny. Przez liściaste ramy
Wpadały blaski słońca, złocistemi plamy
Barwiąc mchy i paprocie, kamienie drożyny,
Ciemne pnie starych świerków i krzewy leszczyny.

Bór, co górę opasał zielonemi szarfy,
Szumiał — a wszystkie drzewa były jako harfy,
Dawały głos, gdy wiater poruszył ich struny,
I muzyka szła groźna, dzika, jak pioruny,
Jak łoskot głazów, w przepaść lecących z urwiska,
Gdzie je niezłomna wola praw przyrody ciska, —
A potem cicha, smętna, jak ligawki echo,
Jak pieśń tęskna, zrodzona pod wieśniaczą strzechą, —
Aż się obydwa tony złączyły w harmonię,

I las grał wielką, świętą potęgi symfonię
I nieskończonym hymnem uderzał w błękity...

Wiatr przechadzał się, chyląc dumne świerków szczyty.

Szliśmy cisi, wsłuchani w tajemnicze szumy.
W sercach nam echem grały zapomniane dumy
I rozpierały łona. Wygasłe wspomnienia,
Nadzieja, która wiecznie życie opromienia,
Żal, że próżno tęsknimy za pomyślną wieścią,
Rozpacz, że los jest dla nas jedynie boleścią,
Nieokreślona ufność w przyszłości koleje
I zgroza na myśl o tem, co się wkoło dzieje, —
Wszystko wrzało w nas, łkało, grzmiało burzą dziką,
A bór wtórzył nam swoją olbrzymią muzyką.

Stój! Patrz, las się w tył cofnął, jak zielona ściana.
Przed nami mała, jasna, słoneczna polana,
W środku wyniosłość jeszcze, ze skał utworzona,
Głaz wielki — i krzyż w górę wyciąga ramiona.

To szczyt! Hełmowej góry promieniste czoło!
Naprzód! Na skalny cypel drapać się!
Aa!
Wkoło
Świat cały leży w setnych swych barwach i zmianach.
Spójrz tu! Cudna sielanka! Zamknięta w dwóch ścianach

Wzgórz, wonnym porośniętych od stóp do głów lasem,
Srebrnolitym Prądnika przepasana pasem,
Wije się kręto cicha Ojcowska dolina.
Nie wiesz, nie widzisz, gdzie się kończy i zaczyna.
Świat tu niewielki, cały zamknięty sam w sobie,
W ręką mistrza-przyrody wyciosanym żłobie.
Bieluchne domki mile śmieją się w zieleni,
Prądnik się, lekko szemrząc po kamykach, pieni,
Po stokach, dzwoniąc w dzwonki, chodzą krów gromadki,
Tu i ówdzie wołanie odezwie się z chatki,
Lub głuchy łoskot siekier gdzieś w boru zadźwięczy...
Jak mucha, w srebrnej sieci schwytana pajęczej,
Tak oczy z więzów czaru wyrwać się nie mogą,
Którym tchnie ten zakątek... Tak tu cicho, błogo,
Tak mało wrzawy świata, a szczęścia tak wiele!

A spójrz tam! Wzrok swój w tysiąc promieni rozstrzelę
I nie obejmę jednak od końca do końca
Niezmiernych widnokręgów. Bliżej — patrz! — od słońca
Krwawo palą się okna Wawelu — i Kraków
Cały jakby na dłoni. Za nim tysiąc szlaków
W dal jasną się rozbiega, kraj cały uroczy
Z bielą wsi, miast, miasteczek, jako zajrzą oczy,

Aż do Tatr, których sine, wyniosłe olbrzymy
Śnieżne głowy swe w modre upowiły dymy.
Ha, jak wolno, swobodnie! Pierś oddycha szerzej,
Oko, jak oko orła, cały kraj wkrąg mierzy,
W zachodzącego słońca roztopiony pyły;
Duch rośnie, potężnieje, olbrzymieją siły,
W łonie bić poczynają śpiące jakieś tętna,
Żądza walki i czynu budzi się namiętna,
Krew wre dziko, z ust rwie się pieśń bezładna, wrząca,
Człek by leciał przez boje i burze — do słońca,
Naprzód, naprzód, wciąż naprzód! Ha, czuję, że żyję!

Cicho, słyszycie, bracia? Zda się, odgłos bije
Od Karpat w sinej dali śpiącego łańcucha.
Cicho! w słuch się zamieńcie, niechaj każdy słucha
I niech wiecznie zachowa w głębiach swego ducha
To, co mu opowiedzą na Hełmowej górze
W każdem sercu budzące się echa i burze.



Ucieczka.


Amplius invenies in silvis quam in libris.
S. Bernardus.


Z miejskiego gwaru, od stęchłych ksiąg,
Znużon, uciekam na łono wsi,
Tam powitają mnie wonie z łąk,
Tam wróci spokój i dawne sny.

O strome wzgórza! błonia zielone!
O niezmierzony niebios błękicie!
O nocy wiejska, co z gwiazd koronę
Wieszasz na krzyżów przydrożnych szczycie!

O siwe pasma dalekich gór!
O lasy pełne tajemnych drżeń!
O białe stadka żeglownych chmur!
O woni, którą tchnie noc i dzień!

Witam was, witam! Na waszem łonie
Złożę swe bóle, zwątpienia, smutki,
Radośnie spojrzę w strumyka tonie,
Jak dziecię, zerwę kwiat niezabudki.


Wsłucham się w borów potężny szum,
Wpatrzę w zachodów i wschodów czar,
Tysiąc przebudzi się we mnie dum
I czarodziejskich powstanie mar.

Na pierś twą padnę, przyrodo-matko,
Do łona ziemi przyłożę ucho;
Ty wytłómaczysz, co mi zagadką,
Serce napoisz męztwem, otuchą.

A gwar twych lasów i szmer twych wód
Snadniej, niż książek odwiecznych pleśń,
Rozjaśni życia wszech tworów cud
I wtajemniczy w wszechbytu pieśń.



Wschód słońca.

Szarawy brzask. Wiater się zrywa.
Jak morska toń faluje niwa.

Tu-ówdzie świt. Budzą się ptaki.
Od chłodnych tchnień dreszcz przebiegł krzaki.

Woń ros i traw. Rzeźwo a świeżo.
Purpury już widnokrąg brzeżą.

Jeziora toń zarumieniona,
Jak gdy się krew poleje z łona.

W sitowiu szmer. Wzmógł się — i ścicha.
Jak z baśni twór, puszcza oddycha.

Nieb lazur zbladł. Już blizka chwila...
Ostatni tryl słowik dokwila.

Wkrąg wszystko drży... Oczekiwanie...
Wnet ziemi król już zmartwychwstanie.

Nad rzeką mgły rzedną i giną.
W powietrzu chłód. Na niebie sino.


Sto złotych strzał — i noc ucieka.
Sto złotych strzał — i światła rzeka.

Świecący pył! Morze promieni!
Djamenty z ros! Szmaragd z zieleni!

Sława a moc! Słońce powstaje.
Hymnami brzmią łąki i gaje.

Sława a moc! Płomienna kula
Rozbija mgłę, co świat otula.

Sława a moc! — O złoty bogu,
Pokłon ci, cześć w jutrznianym progu!



Nieśmiertelność.

Śród trawy, gdzie kwitną ziół barwnych tysiące, Przykładam do ziemi swe skronie płonące,
Tajemny przyrody pochwycić chcę głos.
I słucham, jak rzeki poblizkiej wrą głębie,
Jak w krzaku miłośnie gruchają gołębie,
Jak z gniazda odzywa się kos.

I patrzę, jak sosen kołyszą się szczyty,
Jak chmury żeglują przez jasne błękity,
Gdzie wiatru poniesie je wiew.
I poję się wonią, co mieszka tu w lesie,
I tą, co mi wiater zdaleka gdzieś niesie,
Z łąk, sian pokoszonych — i drzew.

I czuję, jak czoło paprocie mi pieszczą,
Jak drzewa, co cichą melodyę szeleszczą,
Mchu srebrną strząsają mi pleśń.
A wszystkie te barwy, i blaski, i wonie,
W harmonii przyrody nurzają mię tonie,
W olbrzymią zlewają się pieśń:


»Śród przemian, i zjawisk, i dziwów tysiąca,
Nie znając początku istnienia, ni końca,
Wszechbytu przewija się nić.
Śmierć złudą jest; życie się nie rwie z mogiłą,
Bo wszystko trwać musi, jak jest i jak było,
Proch każdy wieczyście ma żyć.

»Czy widzisz, jak więdną rośliny jesienią,
A jednak na wiosnę znów kwieciem się mienią
Dywany wzorzyste pól, łąk.
A zważaj, jak dym się w powietrzu rozwiewa,
Jak niknie gdzieś w ziemi wiosenna ulewa —
To wszystko zatacza swój krąg.

»Spójrz w błękit nad sobą, jak pyłów miliony
Ku sobie tam ciążą przez całe eony,
W szeregi chcą skupić się brył.
I przejdą snadź wieki, i wieków znów wieki,
A bryły te będą w przyszłości dalekiej
Areną zapasów i sił.

»A dawne znów światy, rozsiane w przestrzeni,
Rozwieją się w pyły i znikną śród cieni,
Czekając na przyszły swój czas.
I zimna ta kula, ludzkości mieszkanie,
Snadź kiedyś siedzibą być waszą przestanie,
W pył każdy rozsypie się głaz.


»Świat — wieczną przemianą. Lecz w zjawisk obrocie
Nic zginąć nie może w najkrwawszym przewrocie,
Ni pyłek najmniejszy, ni łza.
I ty też wieczyście żyć będziesz, człowiecze,
Bez końca nić czynów się twoich przewlecze,
Bo każda rzecz skutek swój ma.«



Przed wschodem księżyca.
(Urywek).

Różowa glorya lśni nad nieboskłonem...
To słońce zaszło i ostatnim błyskiem
Żegna już ziemię, jak matka, przed zgonem,
Żegna swe dziecię ostatnim uściskiem.
Miejsce, gdzie pole styka się z czerwonem
Niebem, — olbrzymiem zda się być ogniskiem,
Jakby gdzieś wulkan wybuchał ukryty,
Lub pożar łunę rzucał na błękity.

Czerwoność wzrasta. Jako rzeka lawy,
Pas płomienisty lśni nad samą ziemią
I leje strugi krwi w półsenne stawy.
Szuwary, trzciny, z cicha szumiąc, drzemią.
Z pól dobiegają echa dumki łzawej
I milkną zwolna. Mroki wszystko niemią.
Blaski zachodu zgasły w barw symfonii.
Wkrąg cicho. W ciszy — pieśń pełna harmonii.

Niejasne jakieś, tajemnicze szmery,
Dźwięki i głosy, melodyjne ruchy,

Coś, jakby drżały faliste etery,
Jakby mdłe wiatrów dalekich podmuchy...
Echa-ż to elfów zaklętej opery,
Czy szelest skrzydeł, na których mkną duchy? —
Wtem bocian głośno zaklekotał w gnieździe,
Szląc powitanie pierwszej srebrnej gwieździe.

To hasło dane! Orkiestra zaczyna:
Kulik żałośnie gwizdnął gdzieś na łące,
Za nim sto innych... Nadrzeczna dolina
Żabich odzewów szle setki, tysiące,
Wiatr wzmógł się, w stawie zaszemrała trzcina,
Skrzypnęły wierzby nad wodą stojące,
I wszystko w jakąś pieśń smętną się zlało,
Jak gdyby smutek zjął przyrodę całą.

Od koniczyny sykają świerszczyki.
Parno, a ciemno, że choć wykol oko.
Jak skry zielone, migają świetliki.
Z oddali szumi bór pieśnią głęboką.
Nagle puszczyka krzyk rozległ się dziki
I ponad czarnem tłem lasu, wysoko,
Zabłysła łuna czerwona krwawiąca...
Gwar ścichł. I zwolna wzeszedł krąg miesiąca.



Po zachodzie.

Ach, morze całe, ocean mgły złotej
Na widnokręgu zostawiło słońce!
Niebo rozwiało się w pyły świecące,
W głąb złotą jedną. Obłoki, w tysiące
Skier, blasków zdobne, zwiesiły nad lśniące
Te tonie — szlaki, festony, namioty.

Chwila — i zachód zgasł... Pełen tęsknoty,
Wyciągam dłonie, gdzie blaski niknące
Skrył tuman biały, wstający na łące,
I tak mi smutno... Jak mgły te błyszczące,
Tak życie zwiewa me sny jaśniejące —
I gorycz w twarde ujmuje mnie sploty.



Wieczór.

Późny zachód. Cicho w borze.
Z widnokręgu złote słońce
Budzi iskier, barw tysiące
Na czerwonej sosen korze.

Zgasło... Krwawo płoną zorze.
Na tło niebios gorejące
Płyną pasy chmur — to gońce
Nocy, wiecznej nocy może...

Może wiecznej... Któż odgadnie,
Czy dziś w wieczną toń nie padnie
Dusza jego — i czy końca

Ludzkość nocy tej doczeka?
W mrokach grzmi nicości rzeka...
Błysk!... Nadzieja! Krąg miesiąca!



Noc.

Patrzę w przestrzeń, w noc ciemną.
Taka cisza głucha —
Najlżejszego szelestu ucho nie dosłucha,
Czarna kira opona zawisła przedemną.

Jak sfinks nieodgadniony
To noc do mnie gada.
Próżno oko z uporem wdziera się i bada,
Chcąc rozedrzeć zagadek odwiecznych zasłony.

Próżno! Ciemność dokoła
Wielka, nieprzejrzana;
Nic i nic — cicho — głucho — daleko do rana,
Tylko dusza z rozpaczą: »Światła! światła!« woła.

O, kiedyż rano przyjdzie?
Promieni tysiącem
Świt rozbłyśnie na niebie i, światłem gorącem
Oblawszy ziemię, słońce w majestacie wnijdzie?


O, przyjdź, przyjdź! rozjaśń cienie,
Dnia wieszcza źrenico!
Serce bije ku tobie namiętną tęsknicą,
Duch rwie się... O, przyjdź, światło! przyjdź, rozpędź zwątpienie!



Noc w lesie.

Kopuła niebios błękitna, milcząca.
Noc swój gwiaździsty rozświeca dyadem,
Chmurki żeglują w dal srebrzystem stadem,
Z za boru tarcza wypływa miesiąca.

Światłość się leje rzeką, wodospadem,
Śród ciemnych liści cicho się roztrąca
I spada ku mnie jasna, zimna, drżąca,
Snów, arabesek i mar świetnym gradem.

I wyobraźnia wnet rozwija skrzydła:
Las cały żyje, mgły jakieś, mamidła,
Widma i czary, podaniowe cuda...

Zda mi się, widzę bajeczny wiek złoty,
Gdzie miłość, szczęście — bez żalu, tęsknoty...
Wiatr powiał... Czemuż, o czemuż to złuda?



Pochmurna noc.

Zgasł krótki dzień, jesienny dzień,
Pochmurnej nocy zapadł cień.
Wiatr gwiżdże. Zeschłych liści szum
Do smętnych mię kołysze dum,
A dusza, trwożnych pełna drżeń,
Z bojaźnią pyta: »Wróci-ż dzień?«

A w nocnej mgle rój strasznych mar
Chce stłumić piersi moich żar.
Na serce każda kładzie dłoń,
Zimnemi usty muska skroń
I szepcze: »Rzuć się w życia war,
Tam rozkosz! Dość już złud i mar!«

Tu orlem skrzydłem bije duch.
»Cóż — powszechności marny ruch?
Ja wyżej patrzę. Światła skra
Wiecznego w głębiach moich drga,
Melodya sfer mój pieści słuch;
Do swej kolebki dąży duch!«


Znów wyje wiatr. Posępny cień
Chce ideału zgasić dzień;
Czarnemi skrzydły wieje strach,
W ufności mojej bije gmach.
Lecz jam już silny i bez drżeń:
Przed światłem pierzchnąć musi cień!



Babie lato.

Babie lato! babie lato!
Pajęczyny srebrną szatą
Krzewy odział wiatr bogato,
Jak przejrzystą mgłą.

Słońce świeci znów ogniściej,
Zczerwieniała zieleń liści,
Do jarzębin krasnych kiści
Roje ptaków lgną.

Pstre motyli krążą stada,
Sąsiek — wróbli sejm obsiada,
Na topolach wron narada,
Krzyk, świst, hałas, gwar!

Zda się, wraca letnia pora,
Owad wije się z wieczora,
O południu u jeziora
Zioła warzy skwar.


Wszystko twarz ma uśmiechnioną,
Jednak w sinej dali toną
Już bociany, ziemi łono
Kryje spadły liść.

Babie lato, babie lato!
Z pajęczyny srebrną szatą,
Z liści barwą tak bogatą,
Musisz w grób już iść!



W stepach czarnomorskich.

Świeży powiew mię zbudził. W oknach świtał ranek.
— Gdzieśmy? — W stepach. — Wybiegłem z wagonu na ganek.
Powietrze przesiąknięte słonemi tchnieniami.
Step dokoła. Gdzieniegdzie gąszcz bodiaków plami
Żółtym płatem szarawe, bezbrzeżne równiny.
Pusto wkoło, szeroko, a widnokrąg siny
W dal przed nami ucieka, jak złudna kurtyna.
Na wschodzie niebo zwolna różowieć poczyna.
Pociąg pędzi, jak strzała, i w olbrzymiej ciszy
Słychać, jak warczą koła, jak maszyna dyszy.
Płant zawraca na lewo. Wychyliwszy głowę,
Widzę, jak przez uschniętych traw przestrzenie płowe
Pręgowany szynami nasyp się przewija,
Niby wielka, bez końca, bez początku, żmija,
Tabun koni, jak wicher, pomknął z prawej strony,
Gwizdem lokomotywy naszej przerażony.
Pomknął, powiał grzywami i znikł gdzieś za nami,
A my pędzim w tej ciszy ogromnej znów sami.

Coraz widniej i świeżej... Ranny wiatr się wzmaga,
Świszcze koło pociągu, a pustynia naga
Tem pustszą i smutniejszą zdaje się, gdy słońca
Niewidzialnego jeszcze pierwszy blask ją trąca.
Jesień zwarzyła wszystkie trawy, kwiaty, zioła,
Równia szara — jak okiem zasięgnąć dokoła —
Nakształt wielkiego z dawnych lat pobojowiska
Rozkłada się posępnie i krwawo połyska,
W purpurach łun wschodowych, jakby kraśną rosą...
Oj, bo też śmierć kosiła olbrzymią tu kosą,
Oj, bo też lały się tu krwi rzeki i morza,
I żyźniły się kośćmi stepowe bezdroża,
Oj, bo też czarne tutaj zaciągnęły kiry
Barbarzyńskie tatarskie zagony, jassyry,
A hajdamackich szałów straszliwe igrzysko
Zmieniło kraj ten cały w wielkie cmentarzysko!
O, gdyby naraz wszystka krew ta wystąpiła,
Którą schłonęła wielka tej puszczy mogiła,
Zniknęłyby w jej falach stepowe przestrzenie,
A nowych mórz czerwonych groźne, dzikie wrzenie
Powstrzymałoby może, jak straszna przestroga,
Tych, których dzisiaj jeszcze waśń zwierzęca, sroga,
Pcha do morderczych bojów, gdzie ludzi miliony
Padają, nakształt łącznej trawy pokoszonej...

Za co? po co? dla czego? — O ludzka głupoto!

Słońce wzeszło, zalało step jasnością złotą,
Zapaliło skry w rosach, wydobyło blaski
Z obejmującej stepy szyn stalnej przepaski,
Promienistem wejrzeniem rozproszyło mroki —
I, w wizyi czarodziejskiej, ten sam step w głębokiej
Oddali przyszłych wieków stanął mi przed oczy:
Po długiej barbarzyńskich zaślepień zamroczy,
Po nocy fanatyzm ów, wilczych nienawiści,
Oto wielki się przełom w dziejach świata iści!
Sprawiedliwość dla wszystkich zasiada na tronie,
A miłość wielka, mocna w sercach ludzkich płonie.
Oddaje się, co cudze, bierze się, co swoje,
Na pługi się przekuwa oręże i zbroje,
Zgodnie spłaca się długi i wybacza rany,
Stawiają się ołtarze Prawdzie podeptanej,
Dźwiękiem próżnym są nazwy Gwałtu i Obłudy,
Mieszkańcy gór i nizin, plemiona i ludy
Jednoczą się w przeświętem braterstwie ludzkości.
Słonecznym blaskiem płonie pochodnia wolności,
Każdy, jak chce, czci Boga, znikają granice,
A szczęśliwi tych złotych stuleci dziedzice
Co rok dążą na stepów bezbrzeżne obszary
Święcić święto jedyne swojej nowej wiary.
I widzę ich: jak oko w bezmiary zasięga,
Het — het — od widnokręga aż do widnokręga,
Mrowią się niezliczone, nieprzejrzane tłumy.

Oczy ich — pełne cichej, pogodnej zadumy;
Rozpamiętują w duszach dawne ludzkie nędze
I, wierni symbolicznej złożonej przysiędze,
Oczyszczają się z błędów w słonych tchnieniach morza.
Wszyscy zwróceni w stronę, zkąd wybłyska zorza,
Wszyscy w rękach trzymają oliwne gałązki
I z utęsknieniem patrzą w świtu pasek wązki.
Czekają. Cisza wielka, święta, uroczysta.
Opurpurza się zwolna dal sina a mglista.
Sto strzał złotych — zwiastunów wschodzącego słońca,
I z ust niepoliczonych pieśń wybiega grzmiąca:
»Pokłon ci, wiekuista, święta światła mocy,
»Co rozpraszasz posępne potworności nocy!
»Pokłon ci, wszechmiłości wschodzący symbolu!
»Oto, na tem olbrzymiem zgromadzeni polu,
»Święcim wieczne braterstwo. Ze wszech krańców świata
»Zeszliśmy się, by brat mógł uściskać dziś brata.
»Przysięgamy, że odtąd w światła twego rzece
»Inne ludów nie będą kąpały się wiece,
»Przysięgamy, że w sercach już nam nie zagości
»Nic, coby urągało tej bratniej miłości.
»Ją siać będziem jedynie i strzedz od kąkolu!
»Pokłon ci, wszechmiłości wschodzący symbolu!
I pocałunek zgody wkrąg obiega tłumy,
A morze wtórzy pieśniom dalekiemi szumy...

Wiatr powiał i z pod niebios przyniósł skrzydeł bicie
I krzyk ptasi. Źórawi klucz płynął w błękicie,
Gdzieś ku cieplejszym dążąc strefom starej ziemi,
I sny moje, jak ptaki, uleciały z niemi.
Pierzchnęło, rozpłynęło się cudne widziadło,
Wszystko zszarzało, zmierzchło, przygasło, pobladło,
I step znów pusty, smutny, bezludny i głuchy...

O słońce, kiedyż ciałem staną się te duchy,
Kiedyż ujrzysz tu takie pielgrzymki?
O stepy,
Kiedyż przejrzy nareszcie człowieczy ród ślepy.
I porzuci zwierzęce swe waśnie?
O morze,
Kiedyż głos twój potężny, mknąc przez puszcz bezdroże,
Harmonijnie się zleje z pieśnią pojednania?

O przyszłości tajemna, którą noc osłania!
O sny, marzenia wieszczów, przeczucia, serc bicia!

Lokomotywa gwizdem daje znak przybycia.
Para szyn się rozbiega w setne krzyżownice;
Mijamy magazyny, latarnie, zwrotnice,
Ładowne towarami i puste wagony;
Łoskot kół potężnieje echami wzmożony,
Bieg pociągu wolnieje; w dali tłumem dachów,

Kopuł, wieżyc i szpiców, domów, świątyń, gmachów,
Śmieje się w słońcu miasto; chwila jeszcze — tonem
Innym gwiżdże maszyna. Stoim przed peronem.
Trzask drzwiczek otwieranych, powitań okrzyki,
Wołania posługaczy, skrzyp ich wózków dziki,
Syk wypuszczanej pary, wrzawa rozmów, śmiechy,
Wszystko spływa w gwar wielki, podwojony echy.
Wysiadam. Różnobarwny i różnojęzyczny
Tłum faluje w równości wkrąg demokratycznej.
Idę z falą. Wtem ktoś mię pociągnął za rękę.
Patrzę — biedne dziewczątko, w ubogą sukienkę
Odziane, fiołków bukiet podaje świeżutki.
Co? te kwiatki w jesieni?... Precz, zwątpienia, smutki!
O morze, twe potężne, żywotwórcze tchnienie
W wonne wiosny zamienia pochmurne jesienie!
Jakież cudowne kwiecie snadź wykwitnie z wnętrza
Ludzkiego, gdy je kiedyś wielka, przenajświętsza
Miłość bratnia zatopi swoją złotą falą!

O ludzie! naprzód! naprzód! Za chmurną oddalą,
W mgle przyszłości posępnej, niepewnej, dalekiej,
Oczekują was może lepsze, szczęsne wieki!
............
Tak czasem marne kwiatki nadzieję zapalą.



Na morzu.

Łzy srebrne jasną smugą spadają mi z wiosła.
Nad głową moją krąży zapóźniona mewa.
W górze księżyc-szyderca krzywi się, wyśmiewa,
Że mię dziwna chęć w nocy na morze zaniosła.

Ale mnie morze tęskną kantylenę śpiewa,
A pieśń jego głęboka, cicha a podniosła,
Przypomina mi szumy lipy, co wyrosła
Przed starym dworem dziada ponad inne drzewa.

Tak, jak ona, prastare echa i podania
Nawiewa mi dziś morze swojemi rozgwary,
I jak w marzeniu widzę: przez wodne bezdroże

Setka czajek kozackich polotnie ugania;
W dali łuna — to grodów sułtańskich pożary;
Spisy a osełedce — to Sicz! Zaporoże!



Z kołysań morskich.

I.
TAJEMNICZE GŁOSY.

Wód głębie dokoła.
Jak strzała mknie łódź,
A z toni coś woła:
»Pójdź do mnie, o pójdź!«

Jak strzała mknie łódź,
jak ptak, w dal ucieka —
»Pójdź do mnie, o pójdź!«
Brzmi wciąż gdzieś zdaleka.

Jak ptak, w dal ucieka
Ułudny ten śpiew.
Brzmi wciąż gdzieś zdaleka,
Jak wiatru mdły wiew.


Ułudny ten śpiew!
Tuż — zda się — go słyszę:
Jak wiatru mdły wiew,
Rozpływa się w ciszę.

Tuż — zda się — go słyszę,
Z powietrza, czy z fal;
Rozpływa się w ciszę,
W błękitność i w dal.

Z powietrza, czy z fal
Topielców snadź duchy
W błękitność i w dal
Jak lekkie mkną puchy.

Topielców snadź duchy
Z wieczności aż sfer
Jak lekkie mkną puchy —
Ztąd gwar ten i szmer.

Z wieczności aż sfer
Coś nęci, coś woła.
Ztąd gwar ten i szmer.
Wód głębie dokoła.


II.
ZACHÓD SŁOŃCA.

Siedziałem w łódce, złożywszy wiosło,
W dal niezmierzoną puściłem oczy,
A morze cicho, cicho mię niosło,
Gdzie słońce kona w świetlnej przezroczy.

W dal niezmierzoną puściłem oczy
Po szmaragdowej wodnej przestrzeni,
Gdzie słońce kona w świetlnej przezroczy,
W purpurę, złoto, szkarłat się mieni.

Po szmaragdowej wodnej przestrzeni,
Symfonia świateł gra nieprzerwanie,
W purpurę, złoto, szkarłat się mieni — —
Barw narodziny i barw konanie!

Symfonia świateł gra nieprzerwanie,
Wszystko, wre, płonie, gore i pała —
Barw narodziny i barw konanie!
Wtem się twarz słońca w morzu schowała.


Wszystko wre, płonie, gore i pała,
Niebiosa, wody, fale, obłoki;
Wtem się twarz słońca w morzu schowała:
Świat cały przejął smutek głęboki.

Niebiosa, wody, fale, obłoki,
Wszystko, miast purpur, wdziało fiolety,
Świat cały przejął smutek głęboki,
Nawet gorące serce poety.

Wszystko, miast purpur, wdziało fiolety,
Zbladło, zszarzało, skryło się w cienie!
Nawet gorące serce poety
Zmroziło nocy złowieszcze tchnienie.

Zbladło, zszarzało, skryło się w cienie,
Co było barwą; co kwitło, rosło, —
Zmroziło nocy złowieszcze tchnienie...
Siedziałem w łódce, złożywszy wiosło.


III.
MÓJ PRZEWOŹNIK.

Morze kipi, wre i pryska,
Po fal grzbietach łódka pląsa.
»Oj, śmierć moja nie tak blizka!«
Tak się człowiek z fal natrząsa.

Po fal grzbietach łódka pląsa,
Ptakiem w górę, strzałą na dół.
Tak się człowiek z fal natrząsa,
Dumnie patrząc na wód padół.

Ptakiem w górę, strzałą na dół,
Jednym ruchem wiosła wiedzie,
Dumnie patrząc na wód padół,
Człowiek w łódce, tej na przedzie.

Jednym ruchem wiosła wiedzie,
Przez przepaście, przez topiele,
Człowiek w łódce, tej na przedzie, —
Gdzie mu — zda się — grób się ściele.


Przez przepaście, przez topiele,
Obryzgany, strojny w piany,
Gdzie mu — zda się — grób się ściele,
Jak błysk wzlata nad bałwany.

Obryzgany, strojny w piany,
Nic go, nic go nie przestrasza.
Jak błysk wzlata nad bałwany,
»To kochanka« — woła — »nasza!«

Nic go, nic go nie przestrasza;
Wrócił — z brzegu patrzy tkliwie,
»To kochanka« — woła — »nasza!«
»Siostra! Matka! Z niej człek żywie!«

Wrócił — z brzegu patrzy tkliwie:
»Ona nas tak pieści, ściska!
»Siostra! Matka! Z niej człek żywie!«
Morze kipi, wre i pryska.


IV.
OSTATNIA WYCIECZKA.

Powracam do brzegu.
Zapadł nocy kir.
Ścigają mię w biegu
Głosy cichych lir.

Zapadł nocy kir
Nad morską głębiną.
Głosy cichych lir
Falują i płyną.

Nad morską głębiną
Gwiazd rozbłysły skry.
Falują i płyną
Ciche moje sny.

Gwiazd rozbłysły skry.
Wiatr nocny się budzi,
Ciche moje sny
Pędzi w świat, do ludzi.


Wiatr nocny się budzi.
— Dość marzenia snuć! —
W świat pędzi, do ludzi
Chybka moja łódź.

Dość marzenia snuć!
Ostatni raz, morze,
Chybka moja łódź
Przez twe mknie bezdroże.

Ostatni raz, morze,
Wielka toni fal,
Przez twe mknie bezdroże
Oczu moich żal.

Wielka toni fal,
Żegna cię w tym biegu
Oczu moich żal.
Powracam do brzegu.



Samotność.


O pace, o solitudine, o dolcezze!
Emilio Praga.


O słodka samotności! Na twem cichem łonie
Spokój błogi przejmuje znużone me serce,
Tu głos wasz nie dochodzi, wrogi i szyderce,
Myśl nie szarpie się w zwątpień i wierzeń rozterce,
Lecz w oceanie wielkiej, świętej ciszy tonie.

Kocham was, o wy, szumy lasów tajemnicze,
O wy, pól długie pasma, w kłosach, czy w ugorze,
Kocham was, wy, zachodów płomieniste zorze,
Kocham cię, ciche, smutne pod krzyżem rozdroże,
Kocham, nocy, twe jasne w perłach gwiazd oblicze.

Kocham was! Radość we mnie wstaje cicha, błoga,
Sfer harmonię, przyrody świętą gędźbę słyszę,
Ona jedna przerywa uroczystą ciszę,
Nieskończona toń marzeń sennie mię kołysze...
Kocham was! Tu me szczęście — lecz nie tędy droga.


Przez przepaście i głazy, gruzy i wąwozy,
Przez krwawiące me nogi cierni wężowiska,
Przez czarne powszedniości mroki, gdzie nie błyska
Ani jedna skra z natchnień świętego ogniska,
Przez tłumy zimne, głuche, — idę pełen grozy.

Idę naprzód, za gwiazdą swego ideału,
Blado świeci mi ona, drżąco i niejasno,
Lecz świeci, choć koło niej wszystkie gwiazdy gasną.
Wstępuję ku niej ścieżką kamienistą, ciasną,
A życie rzuca za mną całem morzem kału.

Walczę, bo wierzę w możność przyszłego zwycięztwa,
Bo ufam, że świt błyśnie, pierzchnie ciemność głucha,
Walczę przeciw obłudzie krępującej ducha,
Walczę za tę myśl wolną, co rwie się z łańcucha,
Za wielką przyszłość walczę — w niej zdrój mego męztwa.

Tu cel mój! tu ma droga! Lecz w burzy i znoju,
Gdy na mą duszę spadną bóle, smutki, nędze,
Gdy mię otoczą zwątpień i rozpaczy jędze,
Gdy smagam ich biczami w dal od ludzi pędzę,
Z jakiemże uniesieniem witam cię, spokoju!

O, bądź błogosławiona, święta samotności!
Ty uspokajasz serca i uciszasz burze,
Ty wskazujesz, że w świecie prócz cierni są róże,
Że, chociaż jeszcze ciemno, już świt błyska w górze,
Ty budzisz w nas przeczucie królestwa miłości.


W parowie.

I.

Leżę w parowie. Głowa w mchu mi tonie,
Sosny ożywczym aromatem dyszą,
Szczyty ich sennie w górze się kołyszą,
Szlak chmur przeciąga ku zachodniej stronie.

Cisza dokoła. Upajam się ciszą.
Odurzające macierzanki wonie
Z traw biją... Nagle — pieśń mi wzbiera w łonie.
Śpiewać! dla ludzi! — lecz czyż mnie dosłyszą?

Czy mnie nie zgłuszy uragan dziejowy,
Co zmiata proch wnet po każdej godzinie,
Która w toń wieków padnie i — przeminie?...

Zbieram swe myśli, odziewam je słowy:
Lećcie, jak orły, jak wichry, po świecie,
Grzmijcie!... — Ocknąłem się, płacząc, jak dziecię.


II.

O, gdzież pieśń taka, co burzą szaloną
Nad tą wyziębłą kulą by przegrzmiała,
Od której ludzkość zadrgnęłaby cała,
Któraby w każde ugodziła łono!?

Czy jest pieśń taka? i czy skamieniała
Ludzkość jest zdolna przyjąć w pierś uśpioną
Coś, co nie będzie lalką wystrojoną
Lub złotym kruszcem?... Oby myśl kłamała,

Która tak twierdzi! — Płonęła mi głowa,
Złożyłem skronie na wilgotnej ziemi —
I zwolna w ucho, szmerami dziwnemi,

Spłynęła sosen pieśń tęskna, surowa,
I ciche szepty wonnych ziół kobierca.
Głosy ich brzmiały: »Z serca śpiewaj, z serca!«



Amor i dziewczę.

Na murze bożek siadł,
Skrzydlate dziecko;
Dokoła jaśniał świat
Pięknością grecką.

Promieni złotych żar
Lał krąg słoneczny,
Nad ziemią wionął czar
Ciszy bajecznej.

Nie zaświegotał ptak,
Nie brzękła pszczoła,
Jak w niebie, cicho tak
Było dokoła.

Owiana w złoty pył
Spała kraina,
Na murze powój śnił,
Bluszcze i wina.


Odsunął młody bóg
Kołczan i strzały,
Porzucił srebrny łuk,
Nawpół omdlały.

Skwar letni znękał go,
I westchnął: »Wody!«
Wtem — — drogą dziewczę szło
Boskiej urody.

Siał za nią włosów zwój
Czar tajemniczy,
Z ust bił świeżości zdrój,
Z oczu — słodyczy.

»Z twych ustek daj mi pić,
O słodka Psyche!«
Tchnął bóg, jak srebrną nić,
Westchnienie ciche.

Dobiegło... Słyszy już
I zwraca kroki,
Biegnie, jak odblask zórz
W nocy głębokiej.

»Motylku biedny mój,
Zmęczony skwarem,
Pij, ochłódź letni znój
Mych ust nektarem!«


Zarzuca ramion sieć
Na jego szyję:
»Leć, pocałunku, leć,
Niech motyl pije!«

Orzeźwion powstał bóg:
»Słodka dziewczyno,
Na jaki wstąpisz próg,
Tam łzy niech giną.

»Niech pocałunek twój
Cud sprawia boski,
Ból koi, rzeźwi znój,
Rozwiewa troski.

»Lej w życie słodki czar,
Ty wieczne dziecię,
Niech ludzie niebios dar
Widzą w kobiecie!«



Idylla wiosenna.

W sadzie jabłonek pełno i trześni.
Kwiat ich jak śniegiem usłał aleje.
W altance ktoś się wesoło śmieje —
I tyle pieśni, ach, tyle pieśni!

Ten ciepły wietrzyk jak mile wieje!
Drzewa się zbyły zimowej pleśni.
Co się przeżyje, nie co się prześni,
To nasze... Cóż tam? Znów stare dzieje!

W alei błysła jasna sukienka,
Za nią — rzecz prosta, że chłopiec młody.
Do jakiejś mety biegli w zawody.

Do jakiej? — Powie chłopiec? panienka?
Nie? — Więc ja powiem: próżny frasunek,
Ścigają się tak o... pocałunek.



Gwiazdy.
(Urywek).

Fate, whose name is also Sorrow...
E. A. Poe.


Był-że to sen? — Śród cudów górskiej krasy,
Pod dziwnem tchnieniem przepotężnej pieśni,
Którą echowo szumiały wkrąg lasy,
Raz mi się zdało, że się ucieleśni
Ideał śniony długie, długie czasy...
Śród skał wyniosłych, w ciemnej jarów cieśni,
Błysły mi gwiazdy dwie, pełne słodyczy,
I czar rzuciły na mnie tajemniczy.

I zdało mi się, że wszystko dokoła
W złociste jakieś rozwiało się pyły,
Że uśmiechnęły się błogo wzgórz czoła,
Srebrzyściej zabrzmiał szmer kaskady miły,
I ptaków pieśń się ozwała wesoła
Tęsknota dziwna, niesłychanej siły
Zadrgnęła w sercu, żal jakiś uroczy —
I utopiłem w tych gwiazdach swe oczy.


A wtedy moc z nich trysła niepojęta,
Słodka, niewinna, czarodziejska taka,
Że w niewidzialne zakuła mię pęta.
Czułem, że tracę lotną duszę ptaka,
Że mnie ogarnia bojaźń dziwna, święta,
I — byłażby to miłości oznaka? —
Stanąłem z kornie pochyloną głową,
I z ust mi żadne wyjść nie mogło słowo.

Poczęła mówić, a głos śpiewny, słodki
Był, jak muzyki oddalonej dźwięki,
Jak tęskne, smutne, zapomniane zwrotki
Na wieczornicach nuconej piosenki,
Gdy wkoło z cicha warczą kołowrotki,
A duch w snach tonie, — taki rzewny, miękki...
Pod czarem jego pierzchła bojaźń, trwoga,
I duszę słodycz napełniła błoga.

I snuć rozmowy jęliśmy przędziwo...
Słówko za słówkiem leciało jak strzała;
Ona tak dobrą była i tak tkliwą,
Że mi, zbyt wiele gdym rzekł, przebaczała,
A każdy wyraz był jako ogniwo
Łańcucha, którym duszę mą związała.
Przyszło rozstanie. Byłem, ja ci z ludzi,
Których dźwięk przykry nagle ze snu budzi.


Wiele-śmy sobie wtedy powiedzieli.
Co-śmy mówili — któż dzisiaj powtórzy?
Wiedzą to chyba niebiescy anieli.
Mnie pozostało coś, jak zapach róży,
Coś, jako z ducha krysztalnej kąpieli.
Coś, co bym pragnął, by trwało najdłużej!
O szczęście! tyś jest, jak szlak żórawiany,
Przemkniesz — i znikasz w dali gdzieś tęczanej.

Odeszła nagle, tak, jak się zjawiła,
I tylko jedna purpurowa róża,
Którą na ławce kędyś zostawiła,
Do dziś mię lekką wonią swą odurza,
I tylko rośnie coraz wspomnień siła,
I serce częściej w ich toni się nurza,
Echem się szczęścia minionego pieści,
Lub tonie w żalu i cichej boleści.

I pamiętają to lasy cieniste,
Jak — kiedy znikła — biegłem pod ich cienie;
Jak-em wsłuchiwał się w gwary ich czyste,
Nie zapomniały snadź górskie strumienie;
I ty na krzyżu słyszałeś, o Chryste,
Jak-em jej imię mówił, gdy promienie
Zachodzącego słońca — z po za chmury
Złotem oblały szczyt Hełmowej góry.


Przeszło — minęło — snadź nigdy nie wróci,
Szumiące lasy szumieć będą dalej,
Prądnik garść pereł na jej ślady rzuci
I zatrze wszystko bystrym prądem fali.
Może spotkamy się kiedyś, wyzuci
Z marzeń, gdy serca nam życie ostali,
Gdy włos zsiwieje w pielgrzymce dalekiej...
............
O gwiazdy wspomnień, świećcie mi na wieki!



*

W twych cudnych oczach tęskny smutek taki.
Czemu? — O, powiedz mi!
Jest mi, jak kiedy żórawiane szlaki
Widzę lecące — gdzieś — w mgły.

Ich krzyk ostatni przebrzmiał już śród cienia
Z ostatnim blaskiem zórz...
Czy tak odbiegły ciebie twe marzenia —
I w miłość nie wierzysz już?

O, wierz, wierz jeszcze! Cóż powiem ci więcej?
Twój łzawy, smutny wzrok
W piersi mej budzi płacz jakiś dziecięcy,
Na serce mi rzuca mrok.

O, uwierz! Biłbym w drzwi piekła i nieba,
Byś szczęsną mogła być!
Kocham cię!... Wiesz już — to więcej, niż trzeba
I pieśni mej rwie się nić...



Barkarola.

Noc na góry zapada
I księżyca twarz blada
Na szafiry wybiega.

Luba! siadaj do łodzi.
Wiatr, co czoła nam chłodzi,
Odepchnie nas od brzega.

Nie potrzeba nam wiosła.
Fala będzie nas niosła
Gdzieś daleko, daleko...

Łódka drgnęła — już płynie
Po Dunajca głębinie,
A tak szybko, tak lekko.

Księżyc jasny, co gońcem
Ciągle biegnie za słońcem
Dogonić nas nie może.

Pędzim lotnie, jak strzała,
W tyle smuga drga biała,
Nie zmyli nas bezdroże.


Cicho. Fala nie pluszcze
I smereków śnią puszcze
Na wyniosłych gór szczytach.

Tam wysoko, w oddali,
Lśni blaskami opali
Gwiazd tysiące w błękitach.

Po wód modrych płaszczyźnie
Łódź się nasza prześliźnie,
Jak jaskółka przed burzą.

Luba! podaj mi dłonie;
Skroń na łono twe skłonię,
Uściski nas odurzą...

Serca drżące w takt biją,
Mgły nam srebrne wzrok kryją,
Krew rozkoszą się pali...

Wysrebrzoną fal smugą
Płyńmy, płyńmy tak, długo,
Coraz dalej a dalej — — —



Serenada.

Dokoła cisza. Srebrzysty glob miesiąca
Jasności morze na śpiący rzuca świat.
W młodzieńczej piersi krew burzy się gorąca,
W toń złudnych marzeń zanurzam skroń swą rad.

Drzew szczyty szumią. Jak tkliwa — pieśń ich smętna!
Jak lustro błyszczy srebrzysta stawu toń.
I z serca prośba wyrywa się namiętna:
Ach, stań tu przy mnie, o skroń mą oprzyj skroń!

Świat cały zasnął. Ach, pójdź, o, pójdź, o droga,
Na ustach moich swe słodkie usta złóż!
Niech w ciszy nocy, u szczęścia stojąc proga,
Harmonię znajdę w pragnieniach naszych dusz.

W objęciach drżących, wsłuchani w serc swych bicie,
Śnić będziem błogo najsłodszy życia sen.
Za chwilę taką, za rozkosz tę — me życie,
Bo czemże przy niej jest smutny żywot ten?


O, pójdź! — I czekam. Lecz zwolna gwiazdy gasną.
Zbladł miesiąc. W krzewie senny się zbudził ptak.
I błysnął ranek. Więc znowu gwiazdę jasną
Straciłem jedną. Czyż wiecznie będzie tak?



Elegia jesienna.

W alei lipowej, gdy zimny wiatr miecie
Pożółkłe już liście o późnej jesieni,
Wspominam cię z żalem, o wonny mój kwiecie,
Miłości ty moja z słonecznych promieni!
I myślę: jak smutne tu wszystko na świecie,
Po lecie miłości chłód czuję jesieni,
Wiatr zwątpień — listeczki snów dawnych w dal miecie.

W rozkosznej, wiosennej zmartwychwstań godzinie,
Gdy jaśmin śnieżystym osypał nas kwiatem,
A słowik się tęsknie użalał w gęstwinie,
Jam uczuł się królem i panem nad światem,
Bom wierzył, że miłość ta nigdy nie minie,
Że ona mi będzie czarownym tym kwiatem
Co męztwa dodaje w zwątpienia godzinie.

Marzyłem. — Lecz życie zawodów łańcuchem;
Jak zwiędłe nas liście rzuciło w dwie strony.

Jam znów dziś w otchłani wszechbytu okruchem,
Samotny, do gwiazdy podobien strąconej...
Wiatr szumi w drzew szczytach, coś szemrze nad uchem.
Od twojej snadź dzisiaj powiewa on strony,
Bo wstrząsa tak ciężko mych wspomnień łańcuchem!

O! niema boleści, jak chwile szczęśliwe
Wspominać w dniach smutku, dni słońca — śród cienia,
I wciąż je przed sobą oglądać, jak żywe,
I nie módz zanurzyć się w toń zapomnienia!
Idź! zejdź mi już z myśli, o dziewczę me tkliwe!
Idź! Niechaj sam idę śród ciszy i cienia,
A może zapomnę te chwile szczęśliwe.

Bez zmarszczek na czoło, twarz moja pogodna,
Nie poznać, że dręczy mię hydra pamiątek,
Żem czarę zawodu wychylił aż do dna!
A jednak rzuć okiem w najskrytszy zakątek
Mej duszy, wyziera zeń pustka bezpłodna.
Nic nie mam, nic nie mam, prócz gorzkich pamiątek,
I zwolna schnie serce, choć twarz ma pogodna.

W alei lipowej, gdy zimny wiatr miecie
Pożółkłe już liście o późnej jesieni,
Wspominam cię z żalem, o wonny mój kwiecie,

Miłości ty moja z słonecznych promieni!
I myślę: jak smutne tu wszystko na świecie,
Po lecie miłości chłód czuję jesieni,
Wiatr zwątpień — listeczki snów dawnych w dal miecie.



Z dziejów serca.

Czasem wyznanie serdeczne zamiera,
I wrzące słowo na ustach ucicha,
I nadaremnie pierś szybciej oddycha:
Nie wyjdzie z serca prośba święta, szczera.

Czasami głowy broni ugiąć pycha:
Choć lawa uczuć łono ci rozpiera,
Duma twą miłość z barw świetnych odziera
I gorycz każe pić z wątpień kielicha.

Wtedy — ach! — człowiek z tęsknoty usycha,
Gaśnie, jak lampa, której brak oliwy...
Potem — ból człeka zmienia w bohatera,

Lub też — przez życie idzie mumia cicha,
Nad którą smutek płaszcz swój rozpościera...
Dziwy-ż się dzieją w ludzkiem sercu, dziwy!



Scherzo smutku.


C’etait dans la nuit brune.
Sur un clocher jauni
La lune
Comme un point sur i...
A. de Musset.


Kiedy mi smutno, gdy mię ból pali
Goryczy łzą, — podnoszę oczy,
Kędy na cichej błękitów fali
Przez wieńce gwiazd księżyc się toczy.
Gonię za jego zimnem obliczem,
Zazdroszczę mu spokoju, ciszy,
Pragnę nie cieszyć się nigdy, niczem,
Nie boleć, żyć, gdzie nikt nie słyszy
Głosu mojego, łez mych nie widzi,
Prócz srebrnych gwiazd, słońca promieni,
Gdzie nikt nie kocha — i nikt nie szydzi.
Gdzie serce me w głaz się zamieni.

A wtedy zimno przejdę przez życie,
Na radość, ból — z kamiennem sercem,

Na tamten świat się wyniosę skrycie,
Porośnie grób darni kobiercem,
Zapomną o mnie — i tylko czasem
Na grobie mym wicher zapląsa
I, by mię głębiej ukryć, z hałasem
Z pożółkłych drzew liści nastrząsa.



Francesca i Paolo.

Ludwika Wiesiołowskiego pamięci.

Francesca, i tuoi martiri
A iagrimar mi fauno tristo e pio...
Dante.


Wicher piekielny uciszył się nieco
I na odłamie stanęliśmy skały,
Jako zbłąkane źórawie, co lecą

W dal niewiadomą nad morskiemi wały
I opadają na pokład okrętu,
Który — znużone — śród toni ujrzały.

Nieszczęsna moja Francesca, ze skrętu
Dusz potępionych przezemnie niesiona
W miejsce ustronne, wolne od zamętu,

Mdłą pochyliła mi główkę w ramiona,
Pobladła cała i przymknęła oczy,
Żem drgnął z bojaźni, iż raz drugi kona!


Lecz gdym się wpatrzył — z jej cery przezroczej
Z ócz podkrążonych obwódką zsiniałą,
Ze zmarszczki bólu, co jej czoło mroczy,

Tak nieskończone znużenie wyjrzało
I taka boleść — cicha, ale żrąca,
Że dreszcz szaleństwa wstrząsnął moje ciało.

Czułem, że nagle coś się we mnie zmąca,
Że gniew się w sercu jakiś budzi wściekły,
I żal niezmierny, i smutek bez końca,

Że męki wszystkie ze wszystkiemi piekły
Przyjąłbym na się, byle tylko dla niej
Wszechmocne usta słowo łaski rzekły,

Dla mojej drogiej, a tak biednej Pani!


II.

Jako gałązka, którą wicher złamie,
Zwisła mi cała w objęciach bezwładnie
I spała cicho — z główką o me ramię

Opartą ufnie... Co wzrok na nią padnie,
To twarz odwracam, bo ma boleść sroga
Wzrasta stokrotnie, wije mi się na dnie

Serca i żre mię, pali jak pożoga,
Szepcząc: »Tyś winien, ale ona, ona?«
I wytężyłem w przestrzeń — aż do Boga

Chcąc sięgnąć niemi, aż w głąb jego łona —
Me krwawe, bluźnierstw, klątw pełne źrenice,
By dojrzeć, gdzie ta Litość niezmierzona,

Co w sercu Jego ma pono stolicę,
I Sprawiedliwość nad ludzkością marną?...
I tak, dźwigając drogą męczennicę,

Stałem, wzrok wbiwszy w mroki, co się garną,
Jak stado kruków, nad ciałem i duszą
I myśl zmieniają w otchłań bólu czarną.


I zdało mi się nagle, że się kruszą,
Pod wejrzeń moich obłąkanych mocą,
Mury, co strzegą miejsc groźnych katuszą,

Przerażających wieczną swoją nocą,
Że w łonie głazu otwiera się okno...
Błękit — gwiazd punkty na niebie się złocą!

Uczułem, że mi we łzach oczy mokną.


III.

Rozkosz najwyższa z męką niezmierzoną,
Walcząc ze sobą, jako z wodą płomię,
Sprzecznie naprzemian targały mi łono;

Przeszłość mi ziemska przed okiem widomie,
Jak żywa, wstała. Odczułem znów zbrodnię
Zdrady swej, w całym jej strasznym ogromie,

I szczęście, które miłość tej niegodnie
Zdradzonej na mnie lała nieskończenie, —
I, jak przy Dantem, szlochałem — bezpłodnie.

A w myśli mknęły mi — scena po scenie —
Minione chwile, — jak po łące ściętej
Cienie chmur, które wiatr po niebie żenie.

Oto mi każą, bym jak zbir najęty
Przywiózł dla brata swojego, Lanciotto,
Zwiódłszy ją, córę Gwidona z Polenty.

On był ohydny — podwójną brzydotą:
Ciała i duszy, więc miałem za niego
Na chwilę ślubu stanąć przed tą złotą.


Dobre się duchy wzdrygnęły, co strzegą
Serc młodocianych. Dumnie zawołałem,
Żem nie uczynił dotąd nic podłego.

Lecz ojciec jął mi przekładać z zapałem,
Że obowiązek podłość tę uchyla,
Bo ślub ten szczęściem obu rodów całem.

Przysiągłem, nędzny! O, przeklęta chwila!


IV.

Z orszakiem świetnym panów i rycerzy
Jechałem chętnie już na owe gody,
Nie wiedząc, że tam we mnie grom uderzy.

Ha! lekkomyślny byłem — i tak młody!
Lecz do warownej gdym przybył Rawenny
I kiedym ujrzał tej, co miała rody

Zwaśnione godzić, kształt cudny, promienny,
A w jej źrenicach słodką obietnicę, —
Drgnąłem — i odtąd chodziłem jak senny.

Gdym ją od ślubu wiódł, śnieżne jej lice
Zbarwił rumieniec. Z miłosną tęsknotą,
Nie wiedząc, jaką kryję tajemnicę,

Szepnęła cicho: »Mój słodki Lanciotto!«
Zbladłem jak chusta. Uczułem w tej chwili,
Że jak szaleniec kocham ją. Z prostotą

Chciałem jej odkryć, jak się gorzko myli,
I padłszy do nóg błagać przebaczenia
Za straszną zdradę — — lecz nas rozdzielili.


Śród wonnej nocy południowej cienia,
Gdyśmy do domu po godach wracali,
Czułem, że rozpacz w piekło pierś mi zmienia,

A gdym nazajutrz usłyszał szum fali
Znany mi dobrze, gdy brzękły wierzeje
Zamku w Rimini, — myślałem, że spali

Mnie ból, że krzyknę, padnę, oszaleję!


V.

O nocy groźna! O nocy złowroga!
Nocy, gdym przeklął wspólników swych w zdradzie,
Ojca i brata — i siebie — i Boga!

O nocy straszna, kiedy po biesiadzie
Ją do łożnicy małżeńskiej wiedziono,
Tak piękną w złotych swych włosów kaskadzie!

Za nią Lanciotto szedł z twarzą wzburzoną,
A ona, myśląc, że we mnie ma męża,
Zwróciła oczy, co jak gwiazdy płoną,

Z taką miłością, co wszystko zwycięża,
Wszystko — prócz szału bezdennej rozpaczy,
Który mi serce zdławił nakształt węża.

Za nią! Precz, bracie! — Lecz zgraja siepaczy
Mnie odtrąciła — i drzwi się zawarły.
Wybiegłem na brzeg, co we mgle majaczy

Fal srebrem płynnem... Z ust jęki się darły,
Krzyki, bluźnierstwa, klątwy, groźby, łkania,
Aż-em na piasku padł nawpół umarły.


O nocy krwawa! nocy obłąkania!
Oni tam sami! Ona, trwożna, drżąca,
Nie wie, kto przy niej — a mrok ich osłania..

Skry, głownie krwawe, rozwichrzone słońca
W oczach mi błysły — i przestrzeń niebieską
Ogarnął pożar bez granic, bez końca...

Gdzieś ty? Tyś moja! Francesco! Francesco!


VI.

Ranek był cichy, jasny; na zachodzie
Ostatnie gwiazdy bladły, gasły, mdlały,
A w lazurowej Adrjatyku wodzie

Już pierwsze świtu złociły się strzały,
Gdy się zbudziłem z tej omartwiałości.
Patrzę, — nademną — ona, w szacie białej,

A taki smutek na jej twarzy gości,
Jak u tych, co się już na wieki z dolą
Szczęsną rozstali, a twarz jej — miłości

Takiej owiana słodką aureolą,
Jaką snadź w niebie czuć mogą anieli, —
»Francesco moja!« — »A więc tyś Paolo,

»A nie Lanciotto... Już mi powiedzieli,
Kiedym się rankiem porwała strwożona,
Widząc obcego, co łoże me dzieli.

»Tamten — zły człowiek — drwił ze mnie: Cóż? Żona
Jakoś nieswoja... — I śmiał się szatańsko!
O, jam nie jego! Jam błogosławiona


»Z tobą przed świętą oblicznością Pańską,
Tobie przysięgłam, tobie-m dała serce,
Z tobą związano mię stułą kapłańską,

»Ciebie ja kocham... Czemuż w poniewierce
Chciałeś mię widzieć? Czemu-ś zwiódł mię?« — Łkała,
A jam czuł wtedy, co czują morderce,

I łkałem także: »Przebacz, święta, biała!«


VII.

O czarodziejska, święta uczuć urno,
W której miłości wieczny ogień płonie
Ponad ludzkości drogą ciężką, chmurną;

O lilio czysta, co rozlewasz wonie,
O harfo dźwięczna, co tłumisz walk zgrzyty,
O gwiazdo zbawcza w ciemności oponie,

O złote serce! o serce kobiety! —
Mimo mej zdrady, kochała mię zawsze;
Miałem najsłodsze jej uśmiechów świty,

I ócz spojrzenia najtkliwsze, najłzawsze,
I całą duszę jej... Lecz czystą była,
A we mnie wrzały myśli coraz krwawsze,

Gdym widział, jak się z rozpaczą broniła
Od żądz Lanciotta... I raz w wieczór cichy
Przemogła mojej namiętności siła.

Wonniejsze jakieś były róż kielichy,
Fale szemrały, słońce łunę złota
Ostatnią w morze ciskało. Jak Psychy


Obraz, słuchała dziejów Lancelota,
Które-m jej czytał, — senna, rozmarzona...
Nagle zbudziła ją tkliwa pieszczota,

Jam cały drżący cisnął ją do łona.
Drgnęła — wstać chciała — lecz zbrakło jej siły
I wpółomdlała padła mi w ramiona.

O upojenie, tak blizkie mogiły!


VIII.

Krwawa-ż bo była w Rimini ta jesień!
Dwa serca pękły od jednego ciosu —
I nić zerwała się złotych uniesień.

Po chwili szczęścia, ciężka ręka losu
Dała nam wieczność, w której gwiazdy gasną,
A nie stłumiła wewnętrznego głosu,

Co dolę wciąż nam przypomina jasną
I tem oboje udręcza najsrożej. —
O, przebacz, Panie, przebacz, niech raz zasną

Owe wspomnienia, co w bólów obroży
Są kolcem ostrym! Ciszy daj nam, ciszy,
Niech nas nie nosi już pośród bezdroży

Ta burza wściekła, z gronem towarzyszy,
Niechaj odpocznie to nieszczęsne dziecię!
Słyszysz mnie, Panie? Nie słyszy! nie słyszy!

Sprawiedliwości, ty, co władasz w bycie,
Jam zbrodzień, — ale co winna ta biedna?
Czy — że kochała? Czy — że całe życie


Wierzyła nazbyt? — Miłości Wszechwiedna,
Co wiążesz światów najmniejsze ogniwa,
Czyż Cię jej miłość wielka nie przejedna?...

Krzyk, łoskot, jęki! Wicher znów się zrywa,
Ona się budzi! O, gdzie moje męztwo?
O nieszczęśliwa, trzykroć nieszczęśliwa!

Ha! niema Boga! Przekleństwo! Przekleństwo!



Pierwsze dziecię.

Jarosławowi Vrchlickiemu.

Pioruny biły. Uraganu świsty,
Szum wód, drzew trzaski, głazy spadające,
Wszystko spływało w dziką wrzawę. Czysty
Błękit zasnuły kłęby chmur — i słońce
Skryło się za ich posępną zasłoną.
Noc ciemna była. Setne błyskawice
Ciągle chmur czarne rozdzierały łono
I krwawym blaskiem oblewały lice
Uciekających dwojga.

On uplotem
Liści figowych przepasany — ona
Falami włosów tylko osłoniona,
Nadzy i bosi. W świetle gromów złotem
Twarze ich, zgrozą skrzywione kurczowo,
Jak trupie lśniły. Z pochyloną głową,
Z rozwianym włosem, kamienistą drogą

Biegli wciąż naprzód, gnani straszną trwogą.
Deszcz siekł ich, sęki i gałęzie biły
W twarz ich, od czasu do czasu z łoskotem
Stoczył się kamień i przeciągłym grzmotem
Odjękły skały. Znużeni, bez siły —
Nie śmieli spocząć, zesztywniała noga
Wysiłkiem strachu szła naprzód. W tej burzy
Słyszeli ciągle gromowy głos Boga:
»Bądźcie przeklęci, gdy szczęście was nuży!«
W ciemnościach dawno już zniknął za nimi
Świetlany ogród edenu, a oni
Jeszcze nie śmieli od ócz odjąć dłoni,
Wstydząc i bojąc się, by ognistymi
Blaskami Bóg ich nie oślepił.

Dalej
I dalej biegli, nie wiedząc gdzie sami,
Drżący, oblani krwią i potem cali.
Jakieś złowrogie światła za drzewami
Błyskały dziko — to wilcze źrenice;
Jakiś ryk straszny wstrząsnął okolicę —
To lew lub tygrys, dawniej przyjaciele,
Słudzy człowieka, dziś krwi jego głodni;
I dreszcz przebiegał tym dwojgu po ciele,
Włosy wstawały, a poczucie zbrodni
Straszliwą trwogą napełniało dusze.
Przejęci zgrozą, w bojaźni i skrusze,

U stóp olbrzymiej sosny na kolana
Padli — i z jękiem wołali do Pana.
Lecz wodospadów huk głuszył ich słowa,
Noc, jako wprzódy, czarna i grobowa,
Kirem padała na serca — i wściekły
Z olśniewającym grom padł nagle błyskiem
I objął sosnę płomieni uściskiem.
Jasno się stało. Ciemności uciekły,
Jak stado kruków. W okręgu światłości
Ujrzeli straszną, wielką postać Boga.
Prawicą groźnie wskazywał, gdzie droga
Wiodła w ciemności, z oczu pełnych gniewu
Padały gromy, a głos — nakształt wiewu
Wściekłego wichru — ugiął, jak łan zboża,
Olbrzymie drzewa:
»Precz! precz ztąd, grzesznicy!
»W pocie czół waszych pożywać będziecie
»Chleb wasz powszedni! Na waszej źrenicy
»Niewiadomości kładę pieczęć! W świecie
»Wyście przeklęci!«

Padli przerażeni.
Gdy się ocknęli, ostatkiem płomieni
Dogorywała sosna. Wkoło ciemno.
Czasami snopem skier wicher zakręci
I skargą jakąś zajęknie tajemną,
A im brzmi w uszach: »Przeklęci! przeklęci!«


*

W szałasie z liści mieszkali. Posępne
Było schronienie to nowe. Pra-bory
Szarzały wkoło sine, niedostępne,
Pełne kniej dzikich, gdzie straszne potwory,
Jaszczury, gady, węże, nosorogi,
Słonie, mamuty, lew i tygrys srogi —
Walczyły jedne z drugiemi. Potoki,
Jeziora — mnóstwem kajmanów kipiały.
Wrzał bój o życie. Śród nocy głębokiej
Straszliwym rykiem wstrząsał się las cały,
I słychać było zgrzyt zębów — i kości
Łamanych chrzęsty złowrogie. A człowiek,
Choć silny duchem i pełen śmiałości,
Często noc całą nie mógł zmrużyć powiek,
Strzegąc szałasu, kędy spała żona.
Często też musiał straszne toczyć boje
Z drapieżnym zwierzem, a często korona
Liściasta drzewa chroniła oboje
Od pewnej śmierci.

Ciężkie życie było!
Bo głodem marli, kiedy nie starczyło
Korzonków, z trudem nakopanych w ziemi,
Lub surowego mięsa; zwierzęcemi
Skórami nagie osłaniali ciało:
Często uragan im szałas porywał.

Stawiali nowy. Kiedyś go strzaskało
Spróchniałe drzewo. — A bór im przygrywał
Na smętną nutę śmierci, zatracenia.

Wpośród tej nędzy promienne marzenia
I sny o raju cudnemi barwami
Tęczy wstawały w ich głowach. Ze łzami
Dziś wspominali szczęście, które mieli,
A utracili...

Tam on był sam jeden
Królem i panem, tam w blasków topieli
Spoczywał cicho... I widział ów eden,
Ciepły, różany, śpiący w wonnym zmroku;
Listki drzew szumią zcicha, on przy boku
Swej towarzyszki spoczywa bez troski,
Spokojny, cichy, pewny łaski boskiej —
A dziś...

I oko łzami się oblekło,
I w sercu bólu zbudziło się piekło!
Spojrzał na żonę śpiącą: jak pobladła!
Jak wynędzniała! — Uśmiecha się we śnie...
I dzika gorycz na język mu siadła:
»O, srogo mścisz się, Boże!« — I boleśnie
Zaśmiał się.

Odtąd w domu coraz rzadziej
Przebywał. Biegał po lasach: ot, sadzi

Z maczugą w ręku za olbrzymim dzikiem,
Tam znów ze strasznym, nieczłowieczym rykiem
Staje do walki z gorylem... Z rozpaczy,
Myśląc, że Bóg my nigdy nie przebaczy,
Rzucił się w bój ten, co wrzał bez przestanku
Wokoło niego...

*

Jednego poranku
Powracał z lasu łupem obciążony,
Ale smutniejszy i cichszy, niż kiedy.
Szedł przez polankę leśną. Drzew korony
Szumiały cicho... Wszystkie nędze, biedy,
Jakie przecierpiał, w myśli mu stawały...
Jakże dalekim był dziś od tej chwały,
Jaką obiecał mu Bóg przy stworzeniu!....
Usiadł pod drzewem. — Czekając świtania,
Ziemia tonęła w jakimś wonnym cieniu:
Na mchach łzy rosy, widnokrąg zasłania
Lekka mgła biała... Coś się już rumieni,
Coś się porusza, rozjaśnia w przestrzeni...
Wtem trysła smuga złota i w tysiące
Blasków rozbiła się w rosie, na szczytach
Drzew i w załomach skalnych. Wzeszło słońce.
Setki skrzydlaczy już toną w błękitach,
Śpiewają, ważą się... Las cały śpiewa,
Szumią potoki, zarośla i drzewa,

Grzmią wodospady... W hymn dziękczynny, święty,
Spływa gwar cały...

On zaśmiał się smutno:
»Jak w hymn ten wmięszać moją pieśń pokutną?
»Wszystko drży szczęściem, ja-m jeden przeklęty,
»Ja — król przyrody niegdyś... Wszystko pląsa,
»Robak najmniejszy ze mnie się natrząsa,
»Wszystko się cieszy — tylko nie ja jeden!...
»A jednak tutaj byłby drugi eden,
»Gdyby nie śmierć... Ta wszystko kosą zmiecie!
»Skoro jest ona, to cóż mi po świecie?«

Powstał ze smutnie opuszczoną głową
I wszedł posępnie pod sklepienie lasu.
Dochodząc prawie do swego szałasu,
Usłyszał słaby krzyk... Przyśpieszył kroku,
Wbiegł... Co to? co to? —

Na mszystej pościeli
Leżała żona z dziwnem szczęściem w oku,
A przy niej — co to? co to się tam bieli?...
Zbliżył się... Cudne, maleńkie stworzonko!
Wielkie oczęta z półotwartych powiek
Nań spoglądały po za rzęs zasłonką...
On drgnął: »To człowiek! to człowiek! to człowiek!
»To dziecko moje! Boże wielkiej chwały!
»Jam się odrodził, nie umrę już cały!

»Śmierć zwyciężona! Tyś przebaczył, Boże?!
»Och, czy to dzisiaj jaśniej świecą zorze!
»Tak widno, pięknie! Żono moja, żono!
»Czy czujesz, jak mi szczęściem bije łono!
»Żyć będziem wiecznie! W setnych pokoleniach,
»To w blaskach prawdy, to znów w błędów cieniach,
»Będziem odradzać się, dążąc bez końca
»Do światła, prawdy, do nieba, do słońca!«

*

I wciąż odradza się ludzkość cierpiąca,
I tyle wieków już duch ludzki żyje,
Wciąż doskonalszy, bliższy tego słońca
Wieczystej prawdy. — Wąż zwątpień się wije
Wściekle i pragnie chwycić go w swe skręty,
Ale napróżno... Zwycięża cel święty,
Cel upragniony — i w dumnym pochodzie
Znów kroczy dalej nowe pokolenie...
Kiedyż ostatnie rozproszą się cienie
I raj ujrzymy w niebieskiej pogodzie
Bratniej miłości, pokoju? —
Czekajmy,
Ufni! A w każdej dziecinie witajmy
Może przyszłego odrodzenia gońca,
Może zwiastuna wschodzącego słońca...



Zdało mi się...

Zdało mi się, że płynę
Po wód modrych przestrzeni.
Łódź ma kraje głębinę,
Fala wkoło się pieni,
A ja płynę wesoły,
Ścigam wzrokiem sokoły,
Co skrzydłami w mgle świecą
I w dal, w jasną dal lecą,
W promiennych snów dal.

Zdało mi się, żem rzucił
Po za sobą, daleko,
Ból, co serce me smucił,
Łzy, co lały się rzeką,
Krwi człowieczej strumienie.
Zbrodnie, mordy, cierpienie
Cicho, jasno w mej duszy,
Sennie pieści me uszy
Srebrzysty szmer fal.


Zdało mi się, że słońca
Wstaje kula z wód toni,
Blasków łuna gorąca
Że po niebie się goni,
Że harmonia urocza
Bije z fali przezrocza
I w hymn wzrasta olbrzymi,
I głosami setnymi
Wolności brzmi śpiew.

Zdało mi się: sam śpiewam,
Całem sercem wezbranem
Burze uczuć rozlewam,
Pieśń ma dźwięków orkanem
W drzwi chat bije, pałacy:
»Wstańcie, nędzni żebracy,
Rzućcie torby i kije!
Niechaj nie śpi, kto żyje,
Przyszłości mknie wiew!«

Zdało mi się, że w struny
Biję z siłą olbrzyma,
W głosie moim pioruny,
Pierś natchnieniem się wzdyma:
»Do miłości ogniska!
Wielkie jutro nam błyska,
Rozpadają się pęta,

Lśni wolności twarz święta,
Przeczuciem drży świat!«

Zdało mi się — rozgłośnie
Tysiąc głosów odbrzmiewa,
Aż uczuciem pierś rośnie,
Jak ptak, dusza ma śpiewa:
»Do serc — serca! Do łona
Oto tuli w ramiona
Chłopek pana, dla pana
Świętą chłopska sukmana,
On druh mu i brat!«

Zdało mi się — świat cały
Tajał w zorzach miłości,
Pod jej tchnieniem pląsały
W grobach trupy i kości.
Męczennicy wstawali,
Wielcy, czyści i biali,
W ogniach stosów strawieni,
Drudzy w krwawej czerwieni,
Bez końca ich sznur!

Zdało mi się — w ich oczach
Lśni coś w zorzach i błyskach,
Jako w tęczy warkoczach
Po gromowych pociskach:

»Już nas ogień nie pali,
Przyschły rany krwawiące,
My dla ciebie konali,
O miłości ty słońce,
Wschodzące z za chmur!«

Zdało mi się — wspaniały
Orszak w górę wzniósł ręce,
Błogosławiąc świat cały
Wzrosły w bólach i męce:
Męczenników ty rodzie,
Błąkający się w cieniach,
Wznieś już czoło w pogodzie,
Skąp skroń w szczęścia promieniach,
W róż ustrój ją kwiat!«

Zdało mi się — szczęśliwy
Wiek się począł dla ziemi,
Pokłoniły się niwy
Zbóż falami złotemi,
Miecze skuto w lemiesze,
Braćmi — ludów są rzesze,
Łzy nędzarzom otarto,
Pierś zgojono rozdartą,
Odrodził się świat.

Zdało mi się — szmer głuchy
Przebiegł lądów przestrzenie,

Nowe budzą się duchy,
Nowych myśli promienie.
Odmłodzona w ich zorzy,
Ludzkość wstaje znów, tworzy,
W napowietrzne obszary
Wznosi zwycięztw sztandary,
Na gwiazdach jej tron!

Zdało mi się — hymn zgody,
Wiecznej bratniej miłości
Wkrąg zawiodły narody,
I — pieśń brzmiała w wieczności!
I błękity, i słońce,
I gwiazd srebrnych tysiące
Z upojeniem słuchały,
Gdy tej pieśni wspaniałej
Doleciał ich ton!

*

Zdało mi się — ha, zdało!
Wkoło cisza tak głucha,
Ból na sercu legł skałą,
Łódź strzaskała się krucha.
Myśli moje, sokoły,
Lot skończyły wesoły,
Mgła całunem opadła

I zakryła widziadła
Od rajskich snadź bram.

Zdało mi się — niestety!
Czemuż tylko się zdało?
Wkoło ludów szkielety,
Z duszą nędzną, skarlałą,
W jarzma kładą swe karki,
Pod hat dają swe barki,
Byle chleb był, biesiada...
Och, nierządnic gromada!
Przeklinam i łkam!

Zdało mi się! — Ból zgrzyta
W piersi mojej szalony.
Czyż to jutro zaświta?
Ujrzą-ż wolność miliony?
Spadną-ż pęta, kajdany?
Znikną-ż chłopy i pany?
Zmilkną-ż płacze i jęki?
Z nędz drapieżnej paszczęki
Czyż wyrwie się człek?

Zdało mi się! — Rozpaczy!
Chyha tylko w marzeniu
Oko znów to zobaczy...
Niebo w krwawym płomieniu,

Bratobójcze mkną hordy,
Krew, a trupy, a mordy,
Dymy, zgliszcza, pożary —
Gwałtu wstrętne sztandary
Podnosi nasz wiek!

Zdało mi się! — Łazarzy,
W gnoju, wrzodach i ranach,
U stóp złotych ołtarzy
Widzę mrących w łachmanach.
Gdzież są serca? — Miłości,
Ziemia ciebie nie gości,
Dzisiaj jeszcze tyś marą,
Którą można snadź z wiarą
W przyszłości dnie snuć.

Zdało mi się — i z duszy
Snów pierzchają łabędzie.
Lecz choć serce ból kruszy,
Drżące wznoszę orędzie:
»Zbudź się, zbudź się, ludzkości,
I zapragnij miłości,
Tkliwie otwórz ramiona,
Wszystkich przytul do łona — —
Ach, zbudź się, o, zbudź!«



Prometeusz.


Pani Maryi Konopnickiej.

Grzmot, burza... Z dołu biją jęki Okeanid,
Takie smutne, żałosne, że gromy ścichają,
Słuchając ich; że, zda się, zmiękczyłyby granit...
Zeus jest nieubłagany! Sępy jego zgrają
Tłoczą się wkoło srogo skutego Tytana
I szarpią mu wnętrzności — od nocy do rana,
Od rana aż do nocy... Okeanos deszcze
Łez słonych rzuca w niebo, wciąż ufając jeszcze,
Że Zeus da się ubłagać; jęczą jego córy,
Wre morze, wichry szumią żałośnie; w ponurej
Rozpaczy pogrążona Ziemia nic nie słyszy,
Prócz złowrogiego sępów krakania — i płacze...

Tam, na szczycie Kaukazu, w bezgranicznej ciszy,
Wyższy nad ludzkie jęki, skargi i rozpacze,
Spoczywa Tytan skuty. — Szeroko rozwarte
Oczy patrzą w błękity jasne, niby w kartę,
Na której wieczne Fatum zapisało losy

Przyszłe ludzkości. Upał. Żeby kroplę rosy,
Odwilżyć spiekłe usta, poszarpane łono,
Krwawe bruzdy na czole... Nic! W dal nieskończoną
Żeglują białe chmurki, jak łabędzi sznury,
Żadna się nie zatrzyma, wietrzyk ścichł... a z góry
Helios tysiące swoich strzał płomiennych ciska
I, w rany jad mu sącząc, jakby dla igrzyska
Oblewa świętą, wzniosłą męczennika głowę
Aureolą odblasków. On spieczone wargi
Zacisnął, by nie jękły, nie wydały skargi,
I dumnie wbił w niebiosa źrenice surowe.
Szum skrzydeł... Lecą sępy, jak żarłoczne harpie.
Już siadło całe stado i szponami szarpie,
Rwie na kawały żywą pierś, szukając serca.
Lecz serce bić poczyna tak potężnym ruchem,
A wzrok drapieżców dzikich tak groźnie przewierca,
Że stado całe, jakby rażone obuchem,
Z dzikiem krakaniem spada i, wiejąc skrzydłami,
W dal siną gdzieś ucieka... Na długo?
Już wraca.
Znów do żeber sięgają krzywemi dziobami,
Z żył spijają krew ciepłą, znów wre wściekła praca,
Bój o łupy, wrzask, nowa ucieczka trwożliwa —
Wciąż to samo, bez końca... Nigdy-ż się nie skończy?

Lecz oto Helios w morzu rydwan swój umywa
I na snów łoże śpieszy. W błękitnej opończy

Powstaje Noc, posępna i smutna bogini.
Snadź małżonek ukochał ją, Chaos zamglony,
Miłością bezgraniczną, bo czegóż nie czyni,
Aby wywołać uśmiech na blade jej lice?
Z konstelacyj na skronie włożył jej korony,
I pod stopy jej rzucił srebrne półksiężyce,
I na szatę jej sypnął dyamentów miryady,
I dał namiot z eterów... Z jej ust smutek blady
Nie schodzi. Ona czuje, że hańbą straszliwą
Okrywa się promienne Olimpijskich grono,
Mszcząc się tak bezlitośnie za iskrę skradzioną.
Zamiast mu błogosławić, że święte ogniwo
Nawiązał między ziemią a Olimpu progiem,
Oni, pełni bojaźni, że wkrótce już bogiem
Pogardzi człowiek hardy, katami się stali:
Przybili go na szczycie wyniosłym Kaukazu,
Sępy rwą mu wnętrzności, wiatr siecze, grom pali —
Niech wiedzą wszyscy ludzie, że bogowie z głazu
Mają serca, gdy kto ich urąga potędze!
Wieki tak leżeć będzie! Wszystkie męki, nędze
Spadną na jego głowę, aż wreszcie zajęknie
I łaski błagać będzie... Zetrą dumę jego! —
Szaleńcy! jemu prędzej dumne serce pęknie,
Niż oni w twarzy jego pokorę dostrzegą!
Wychudły, ogorzały, z wielką w piersiach raną,
Ze skroni pot mu spływa krwawą jakąś strugą,

Rany palą... On milczy, nie spyta, czy długo
Cierpieć ma, ani westchnie...

I z piersią wezbraną
Spogląda Noc na świętą postać męczennika,
A ból, gorycz, żal, litość jej serce przenika.
Z cicha wieje skrzydłami. Wszystkie łąk, puszcz wonie,
Całą świeżość ziem, morza, chce na jego skronie
Spieczone zwiać łagodnym podmuchem...

Czerwony,
Olśniewający piorun przeleciał błękity,
Dzika wichura wstrzęsła śpiące borów szczyty,
Skały drgnęły, zagrało morze w dzikie tony,
I głos zabrzmiał straszliwy:

»Stój! Żadnej pomocy,
Żadnej ulgi, dopóki nędzny nie przebłaga
Pana i władcy swego! póki prawda naga
Nie stanie mu przed oczy, że, we dnie czy w nocy,
Od pierwszej chwili życia do zamknięcia powiek,
Niewolnikiem i płazem nikczemnym jest człowiek
W obliczu Olimpijskich! Ten nędznik zuchwały,
Co śmiał woli mej oprzeć się, ugnie też skroni
I w prochu pełzać będzie, choćbym skał kawały
Miał rzucić w buntowniczy łeb! On do mnie dłoni

Błagających wznieść nie chce, lecz choćbym krawędzie
Świata z posad miał wzruszyć, on będzie mym sługą,
U stóp mych będzie wił się w pokorze...«

»Nie będzie!«
Wstrzęsły się — niebo, ziemia i morze, i długo
Grzmiało echo potężne wielkich słów człowieka,
W walce z władcą swym — katem...

*

Dni płyną za dniami,
Rok po roku w zamgloną toń wieków ucieka,
Co dzień różanopalca Eos wstaje z morza,
Co dzień Helios żegluje przez niebios przestworza,
Co wieczór strop się ciemny ubiera gwiazdami,
Łąki szlą aromaty, szemrzą morskie fale...
Kołowrotem przewija się pasmo dziejowe,
Ludy rodzą się, mrą — i znów podnoszą głowę,
W sercach wszystkich pragnienia wielkie żyją stale,
Przeczuciami wolności biją wszystkie tętna,
Ale w dal nas unosi fala czasu mętna,
I żyjem — niewolnicy...

Dni płyną za dniami.
Na skalistym swym krzyżu ponad chmur kłębami
Wciąż wisi Tytan w więzach, ofiarnik ludzkości.
Co dzień gromadę sępów na swem ciele gości,

I codzień Helios zlewa nań potoki żaru;
Żadnej zmiany — taż sama zemsta niezbłagana
Od poranka do nocy, od nocy do rana.
Czasem przeleci srebrny śmiech, jak zdrój nektaru,
Co z rąk Heby się polał drogi mlecznej strugą,
Przeleci, zamigocze, jak dyament pod słońcem
Tysiącem świetnych ogni, on — wspomnień tysiącem,
Echem uczt olimpijskich — i zgaśnie niedługo.
To bogowie się cieszą — zwyciężyli wroga...
Czy zwyciężyli?...

Czasem uskrzydlona noga
Hermesa nagle stanie na poblizkim szczycie,
I Argobójca sypie słowami obficie,
Przypominając Olimp, kędy grady, śniegi
Nie padają, gdzie wiecznie namiot złotobrzegi
Na słonecznych niebiosach pogoda rozwija,
Gdzie dzień za dniem w radości, weselu przemija
Śród harmonijnych śpiewów Muz i tańców Gracyj,
Śród ambrozyjskich woni, bez znoju i pracy,
Bez trosk, bólów i cierpień... Zachęca do zgody,
Do pokory — toć Zeus się da przebłagać pewno...

Milczenie. Poseł bogów do swej wiecznie młodej
Ojczyzny ulatuje z twarzą chmurną, gniewną,
I cicho, głucho znowu w napowietrznej puszczy.
Okeanidy płaczem posnęły zmęczone,

I rodzic ich spokorniał, czując Zeusa rękę;
Noc otuliła lice w czarną chmur oponę.
Cisza. Czasem wrzask słychać krwawej sępów tłuszczy,
Lub szum skrzydeł wieszczący nową, straszną mękę.
Zresztą, nic. Cicho, pusto, samotnia straszliwa.
Zda się, nie myśli o nim żadna dusza żywa.
Żadnej ulgi, nadziei, spółczucia, pociechy,
Nic — tylko owe srebrne, a dlań szydne śmiechy,
Świadczące, że ucztują prześladowcy jego.
Nic...

A jednak pogodne Tytana oblicze,
Spokojnie, jasno w górę patrzą jego oczy,
Jakby czytały z niebios stropu błękitnego
Odwieczne jakieś runy losów tajemnicze.
I w sercu jego jasno... On wie, że wciąż kroczy
Naprzód świat cały, z ludźmi wszystkimi, z bogami,
Wytkniętą mu przez Fatum wiekuiste drogą;
Że zło musi zaginąć, to, co ziemię plami,
Musi zostać zmazanem; że odwieczne szale
Wciąż trzyma sprawiedliwość i prawicą srogą
Kiedyś je zrównoważy — karą i nagrodą;
Że nawet Olimpijskim nie wolno zuchwale
Natrząsać się z odwiecznych zrządzeń i wyroków
I naruszać harmonię świata wiecznie młodą;
Że kiedyś uciśnieni wstaną z nędzy mroków,
Dla niewolników błyśnie wolności zaranie,

A ciemięzcy gnić będą, strąceni w otchłanie,
Że wolność, sprawiedliwość zapanują wszędzie!

On wie to, wierzy temu, ufa, że tak będzie!
Kiedy? nie pyta. — Będzie! to dosyć. — On czeka.
A lata nad nim idą, jak spieniona rzeka,
Wpadają w toń wieczności i giną gdzieś na dnie.

Dokąd tak czekać będzie, któż z nas to odgadnie?



Eppur si muove...

Słońce za bory pierzchło,
Chmur tylko krwawy pas
Blask rzucał. Wkrąg się zmierzchło.
Zaszumiał zcicha las.

Szemrały liście smutnie,
Mchy strzęsły siwą pleśń
I, jak srebrzyste lutnie,
Zawiodły cichą pieśń.

Las począł mówić z mną,
Głuchy był jego głos
I klątwą drżał tajemną
Na bezlitosny los:

Że umilkł śpiew radosny,
Serc dawny ogień schłódł,
Że przeszły chwile wiosny.
Wyginął orłów ród;

Że pusto, głucho wkoło,
Cisza śród łąk i pól,

Że trzeba chylić czoło
I taić w sercu ból;

Że wszystkie dzisiaj łona
Żałobny okrył kir,
Że pierś ufności kona,
Jęki brzmią z wieszczych lir;

Że z za pożarnych dymów
Nie świta jutrzni wschód,
Że niema dziś olbrzymów,
Co wiedliby swój lud;

Że chyba już ostatnia
Przygasa życia skra,
Zginiem, a żadna bratnia
Nie błyśnie dla nas łza,

Że rzucić nam nadzieje,
Zgiąć z rezygnacyą skroń,
Nim nas pęd czasu zwieje
W nicestwa wieczną toń!

*

Słuchałem. Pieśń ta głucha
Jad w serce lała zły,
A męztwo i otucha
Pierzchały kędyś w mgły.


Duch w zwątpień i przerażeń
Zapadał ciemną głąb,
Wiądł kwiat nadziei, marzeń,
Rozpaczy kąsał ząb.

Zapiekłem, krwawem okiem
Patrzałem w mętną dal —
Nic i nic — za obłokiem
Grzmiał wir nicości fal.

Łoskot ich bił w me ucho,
Jak pogrzebowy dzwon,
I rzekłem sobie głucho:
To śmierć już! to już zgon!

W otchłani zniechęcenia,
Upadłem kryjąc twarz,
Przekląłem swe marzenia
I świat, o ludzie, wasz.

Zgasł zachód. Noc tajemną
Okryła ziemię mgłą.
Bór gwarzył wciąż nade mną
Posępną dumę swą.

Szemrały liście smutnie,
Mchy strzęsły siwą pleśń
I, jak srebrzyste lutnie,
Żałobną wiodły pieśń.


I zmilkło wszystko. W ciszy
Noc leży jako trup.
Pierś moja ciężko dyszy,
W mem sercu ciemny grób!

Hej! tam, na górze, w dali
Srebrny się ozwał śpiew,
Mknie po powietrznej fali
I muska liście drzew.

I głosi nieśmiertelność,
Dopóki żyje czyn,
Póki ma w sercu dzielność
Tej ziemi każdy syn.

I nutą zmartwychwstania
Uderza w śpiący bór,
A echo mu oddzwania
Tysiącokrotny wtór.

I we mnie, w głębi łona
Coś wstaje, budzi się,
Coś płonie, miga, kona,
Jak drżąca gwiazda w mgle.

Z ligawki tej pastuszej
Dźwięk jeden jasny padł —

I zakwitł w mojej duszy
W snów nowych cudny kwiat.

Swą pieśnią trącił słodką
Tajemny serca dzwon —
I wnet w niem cichą zwrotką
Ufności zabrzmiał ton.

Wydarł się z wątpień głogów,
Rozpaczy rzucił głąb,
Wzmógł się: brzmi, jak sto rogów,
Jak głos mosiężnych trąb.

Rozszalał się: orkanem
Grzmi, burzą morskich fal,
I dźwięków oceanem
W świat się wydziera, w dal!

Jak Łazarz wstał z mogiły
I trupich zbył się chust,
Pieśń płynie pełna siły
Z mych odrętwiałych ust:

»Walczmy, dopóki życia,
Wszak to człowieka los.
Do grobu od powicia
Za ciosem grzmi weń cios.

»Odwagi! w górę czoła!
Przebojem naprzód iść!

Gdzie obowiązek woła,
Nie chwiać się, jako liść!

»Nie żebrać łaski łzami,
Nie łkać u obcych nóg!
Wystarczym sobie sami,
Praca nasz pierwszy bóg!

»Przeklęci, którzy jęczą
I płakać uczą gmin,
I siecią snów pajęczą
Zastąpić myślą czyn!

»Przeklęci, co w przeszłości
Jedynie tona łzą,
Co zapał klną młodości
I postęp wstrzymać chcą!

»Nic w miejscu stać nie może.
Wciąż naprzód biegnie świat,
Dziś inne świecą zorze
I inny znak nam padł.

»Cierpliwej pracy wielkiej
Dziś na nas przypadł dział,
Musim być, jak kropelki,
Co żłobią głazy skał.

»Pod tym sztandarem wszyscy
Złączmy się w jeden lud,

Wielcy i mali, nizcy,
A ujrzym jutrzni wschód.

»I staniem, jako skała,
Wielbić nas będzie świat,
I ujrzy ludzkość cała,
Jak powstał ten, co padł!



Zaklęci rycerze.

Głęboko pod kurhanem
Zaklęci śpią rycerze.
Wiatr tylko z oceanem
Burzanów, ziół ich strzeże.

Spokojnie śpią śród stepu.
Ze świstem pełznie gad
Z głębokich jam czerepu,
Za wiatrem gnie się kwiat.

Źórawie długim szlakiem
Pieśń nucą pożegnania.
Wiatr szybkolotnym ptakiem
Po stepach się ugania.

Pochyla traw, ziół kiście,
Żałośnie, tęskno łka
I, miotąc zwiędłe liście,
Symfonię smutku gra.


Niejasne budzi szmery,
Podzwania dziwnem echem,
Przeczuciem lepszej ery —
I nędz szyderczym śmiechem.

Noc spada. Słońce gaśnie.
Miesiąca wschodzi krąg.
Dokoła tańczą baśnie,
Jak mgliste widma z łąk.

Dziad z lirą kroczy stary,
Odgłosy chwyta uchem
I, cudem prostej wiary,
Ożywia je swym duchem.

Pieśń tęskna z ust mu płynie
O sławie dawnych dni —
I w sinej dali ginie,
W stepowe wsiąka mgły.

I cisza znów się święci
W przestworzu nieprzejrzanem.
Spokojnie śpią zaklęci
Rycerze pod kurhanem.

Śpią tak bez przebudzenia
Od dawnych, dawnych lat.
Wkoło się wszystko zmienia,
Przetwarza się nasz świat.


Po stopniach ludzkość kroczy
Do jasnej prawdy słońca,
Za mgłą nie biegną oczy,
Półzmroki duch odtrąca.

Posępne zwątpień żmije
Jad w serca sączą swój.
Człek dziś praktycznie żyje,
Śmieszy go widem rój.

Czarowne sny, powieści
Nie nęcą dziś już tłumów —
I uszu ich nie pieści
Tajemnych echo szumów.

Przemija wiara w cuda.
Odarta z barwnych szat,
Kryje się podań złuda
W wieśniaczych głębi chat.

Wygnana z miast, ucieka
Na pierś serdeczną ludu.
Ten jeszcze rana czeka,
Ten jeszcze czeka cudu.

Ten wierzy w przyszłość słodką,
W radosny, szczęsny czas,
I baśni starej zwrotką
Rozjaśnia zwątpień las.


*

Ot, wieczornica! — W szumie
Wrzecion brzmi piosnka miła,
Przy tęsknej, rzewnej dumie
Budzi się wspomnień siła.

I lecą baśnie, czary,
Podania, gadki, sny,
Aż gęślarz wstaje stary,
Wzruszeniem głos mu drży.

I pieśń prastarą pieje
O kraju, w którym wiatry
Hulały i zawieje
Od Bałtu aż po Tatry.

Źle było! Skałę stali
Wśród tych zawieruch, burz,
Rycerze w stali cali,
W świt wierząc przyszłych zórz.

Lecz zwolna zrąb się chylił
Budowy do upadku,
I puszczyk głucho kwilił
Na chwiejnym maszcie statku.

Już w sercach wszech zwycięzki
Spodlenia sztandar wiał,
Waliły się wciąż klęski,
Jak straszne złomy skał.


W bezsilnych jęków toni
Ginęły mężnych głosy,
Nikt nie chciał podnieść broni,
Zdano swój los na losy.

I przyszła śmierć. W straszliwej
Godzinie, gdy kraj marł,
Widziała ziemia dziwy,
Rój chmurnych widm i mar.

Księżyc się ćmi, a słońce
Płomiennem wschodzi okiem,
Co ranek stepy drżące
Krew leją z traw potokiem.

Posępne jakieś szumy
I echa trwożą lud,
Widziadeł krwawych tłumy
Powstają z mogił, z wód.

Złowieszcze, nocne ptaki
Dzikiemi krzyczą głosy,
Mdłe chylą się bodiaki,
Strząsając krwawe rosy.

Rycerze w stal odziani
Jak wicher gnają w dal,
Wkoło nich się bałwani
Step na kształt morskich fal.


Migają błyskawicą,
Pochmurni, cisi, smętni,
Oczy im bólem świecą,
Pod końmi ziemia tętni.

Mkną tak. Od żniwa chłopek
Za nimi patrzy w ślad,
Porzucił złoty snopek,
A świat mu w oczach zbladł.

On nie wie, nie pojmuje,
Jakie w nim wstają burze,
Lecz sercem dobrze czuje,
Że słońce znikło w chmurze,

Że jakiś wróg-morderca
Radośnie śmieje się,
Że jakieś pękły serca,
Że na śmierć huf ten mknie.

Więc okiem ich prowadzi,
Choć giną już w pomroce,
A orszak w dal wciąż sadzi,
Dnie pędzą tak i noce.

Widzą ich gwiazdy, ranem
Witają blaski zórz —
Aż wreszcie przed kurhanem
Stanęli, świadkiem burz.


W półkrąg się rozwinęli,
Zawiedli pieśń żałosną,
Wzywając krzywd mścicieli,
Za przyszłą tęskniąc wiosną.

Proporce głucho wiały,
Wtórował skrzydeł szum,
A step odbrzmiewał cały
Echem ich tęsknych dum.

I ziemia się rozwarła.
Zamilkły wszystkie głosy,
Przyroda obumarła,
Zakryła mgła niebiosy.

Na tkliwą pierś macierzy,
W mogiłę marzeń, snów,
Zakutych w stal rycerzy
Powolnie zstąpił huf.

Na sen legł długi, długi,
Sen może nieprzespany...
Grób zamknął się. Lśnią smugi,
Zielenią się kurhany,

I cisza znów śród stepu.
Ze świstem pełznie gad
Z głębokich jam czerepu,
Za wiatrem gnie się kwiat.


Żórawie długim szlakiem
Pieśń nucą pożegnania,
Wiatr szybkolotnym ptakiem
Po stepach się ugania.

Posępnie wkoło, głucho.
Śród ech dalekich dum
Dosłyszy czasem ucho
Coś jakby skrzydeł szum,

Coś jak proporców wianie,
Coś jakby poszczęk broni... —
»Huf budzi się w kurhanie,
Wybawi nas, osłoni!« —

Tak szepczą sobie starzy,
I wnet wieść głucha mknie,
Lud cały zcicha gwarzy:
»Rycerze budzą się!

»Nadchodzi snadź dzień święty,
Wielkiego coś się stanie,
W kurhanie brzmią tententy
I trąb bojowych granie.«

I radość w całej ziemi,
Wesele, gwar, a ruch.
Za łzami gorącemi,
Budzi się rzeźwy duch.


I zwątpień nikną cienie:
»O Panie, Panie, Panie!
To może przebudzenie,
To może zmartwychwstanie!«

Mijają lata, wieki,
Wciąż przeczuć pełen lud,
Wciąż krwi się leją rzeki
Dla marzeń, snów i złud.

Napróżno! I straszliwa
Rozpacz żre wszystkie serca,
W nadziei wsze ogniwa
Zwątpienia rdza się wwierca.

I łańcuch się rozpada
Co chwila — i co krok
Zaguby mara blada
Przeraża błędny wzrok.

»Lecz ty« — tak kończy stary
Gęślarz — »o prosty ludu,
Swej silnej nic trać wiary,
Z nadzieją czekaj cudu.

»Bo przyjdzie, ja ci wieszczę,
Wspaniały, wielki dzień,
Ziemia się wstrząśnie jeszcze,
Tajemnych pełna drżeń.


»Rycerze w stal zakuci
Zbudzą się, huf ich wstanie,
Z nim sprawiedliwość wróci,
Nadejdzie zmartwychwstanie.«

I milknie głos pieśniarza,
Lud wraca do swych chat,
A idąc w głos powtarza
Treść jego słów i rad.

I każde pokolenie
W baśń ową święcie wierzy,
Czeka na przebudzenie
Zakutych w stal rycerzy.

*

O baśnie! w waszej toni
Przebłyska światło prawd,
Choć mgłą je gęstą słoni
Snów, widm i czarów haft.

Prastara mądrość ludów
W głębinach waszych żyje,
I, pod pokrywką cudów,
Myśl wielka w was się kryje.

Gdy wieszcz-myśliciel wkroczy
W zaklęty podań chram,

Blask mu olśniewa oczy
Od kryształowych bram.

A w wnętrzu czyste złoto,
Myślowa wieków praca.
Rzuciwszy ją, z tęsknotą
Znów pieśniarz do niej wraca.

I chciwie czyta runy,
I zdziera wieków pleśń,
Czy pod nią grzmią pioruny,
Czy słodka dźwięczy pieśń.

Do łona ziemi matki
Przykłada baczne ucho,
I bada jej zagadki,
I ciszę dziwną, głuchą.

Pochodnią myśli świeci,
Aż z mroków zalśni świt,
I z czarów, widm zamieci
Dobywa czysty myt.

Prawieków złote słowo,
Gdzie błyska prawdy ziarno,
Odziewa w szatę nową,
I ludzie doń się garną.

Dobrego chwalą siewcę
I błogosławią siew.

Czyż dziw? — O bracia-piewce,
Gęślarza skończmy śpiew!

Krótkiemi mówmy słowy,
Z natchnionym wszak polotem,
Niechaj nasz hymn surowy
Uderza ucho grzmotem:

»Popioły użyźniona,
Łez, krwi nosząca chrzest,
Da ziemia z swego łona
Lud — huf to śpiący jest.

W ciemnoty swej mogile
Oddawna on spoczywa,
Lecz wzrasta w niej na sile,
Bo dusza jego żywa.

Bo jego pierś gorąca
Czuć, myśli karmi sto,
Bo serce grzmiąc roztrąca
Mogiłę ciemną swą.

I przyjdzie dzień olbrzymi,
Ciemności świt rozbije,
Głosy milionowymi
Krzyk ozwie się: »Lud żyje!«

Potężne ducha tchnienie
Śpiącego zbudzi lwa,

I pierzchną mroczne cienie,
Lud swą moc poczuć da.

Jak wulkan, długie lata
Milczący, nagle bucha,
Tak pęknie grobu krata,
Rycerze wstaną ducha.

Przestaną być zagadką,
Jasnym się stanie cud:
Rodzinna gleba — matką,
Ojcem ich — prosty lud.

Nie z mieczmi, w stal zakuci,
Nowi ci woje wstaną,
Wiek ducha z nimi wróci,
Miłości błyśnie rano.

Świat przeżył się — i nudy,
Żal, przesyt dręczą nas;
Lud — prawdą swą — obłudy
Rozbije ciężki głaz.

Wyziębły serca wrzące,
Bez celu w dal pędzimy;
Ci nowej ery gońce
Rozpędzą zwątpień dymy.

Burzyliśmy wiek cały,
Któż nowy stawiał zrąb?

Lud nowe ideały,
Nowych da uczuć głąb.

On skarb ma niepojęty
W prostocie swej i wierze.
Tak — w piersi jego świętej
Zaklęci śpią rycerze.

On sercem świat odrodzi,
Skieruje w jasną dal.
Na ducha jego łodzi
Wypłyniem z mętnych fal.«



Szumy drzew.

W zarosły patrząc staw,
Wśród krzewów, ziół i traw,
Sznur topól się rozsiada.
Od stu już z górą lat
Z nich każda patrzy w świat.
To patryarchów rada.

Tych drzew prastarych rząd,
On przetrwał czasu prąd
I wiele opowiada.
On wiele, wiele wie,
W przeszłości tonął mgle,
Tysiące ech w nim gada.

Gdy letnia cicha noc
Świat ujmie w swoją moc
I gwiezdny płaszcz rozkłada,
Tajemny topól szum
Sto baśni szepcze, dum,
I snów nawiewa stada.


Snadź w każdem drzewie tem,
Z dalekich pięknych ziem
Zbłąkana, śni dryada?
Lub snadź słowiański bóg,
Za świątyń wygnan próg,
W dziedzictwie swem tu włada?

Natężam baczny słuch:
Przeszłości to w nich duch
Z swych marzeń się spowiada.
Lecz ciężki smutku trąd,
Gdy szumi drzew tych rząd,
Na serce mi opada.

Posępny jego szmer:
Dlań niema przyszłych er,
Zwątpienie nim o włada,
Na młody patrzy ród
I pierś mu grobu chłód
Przejmuje, trwoga blada.

Zanurzon w dawnych snach,
Drży, widząc w gruzach dach,
I podstaw już nie bada.
I straszna żre go myśl,
Ze nad przepaścią dziś,
Że wielki lud upada.


Posępny jego gwar:
»Łódź schłonie morza war,
»Zaginie z nią osada.
»Przeminął szczęścia czas.
»Niewola zgnębi was,
»Jak ryś się nędza skrada.

W tym wirze zdarzeń, lat,
Zapomniał o was świat,
»Skończyła się biesiada.
»Wam nigdy — zda się — już
»Nie błyśnie nowych zórz
»Chociażby światłość blada.

»Zatrata — to wasz los,
»I próżny każdy głos,
»Już grobu krata spada!«
I żalem wielkim brzmią,
Rozpaczą, bólem, łzą
Te szumy. Przeszłość gada.

Lecz oto nowy wiew
Poruszył młodzież. Krzew
Kwitnący odpowiada:
»Kto ducha, krwi wziął chrzest,
»Ten będzie, był i jest,
»Ten nigdy nie upada.


»On, brnąc przez nędzy toń,
»Podniesie dumnie skroń,
»On wie, że wątpić — zdrada!
»On zwali ściany skał,
»Choćby je żłobić miał,
»Jak kropla. Gdzież zawada?

»Lecz szał raz zawiódł nas,
»Więc zwolna głaz na głaz
»Robotnik dziś układa.
»Wasz ciągle chwiał się gmach,
»Bo był bez podstaw dach,
»A tak się dom rozpada.

»Dziś zstąpić trzeba w głąb,
»Tam pracuj, kuj, a rąb,
»Niech każdy cegłę składa.
»Maluczkich braci ród
»Niech ujrzy światła wschód,
»Niech też się trudzi, bada.

»Dziś rąk nam, a nie łez,
»Połóżmy smutkom kres,
»Bo łzy — to nam zagłada.
»Precz żal, że oczy nam,
»Nim dojdziem szczęścia bram,
»Już rosa powyjada.


»Cóż my? Dla przyszłych lat
»Budujem, bo któż zgadł,
»Co losów da nam rada.
»U fundamentu stóp
»Jesteśmy. Wieży słup
»Snadź przyszłość ujrzy blada.

»Snadź tysiąc wzejdzie słońc
»I krwawo błyśnie mrąc,
»Jak dziś i za pradziada,
»A my, nie wiedząc gdzie,
»Będziemy szli we mgle,
»Jak złodziej co się skrada.

»Na stanowisku wszak
»Niech czuwa każdy tak,
»Jak pasterz w noc u stada.
»Niech, gdy nadejdzie czas,
»Gotowych znajdzie nas,
»A nie jęczących: biada!«

Kwitnący umilkł krzew.
I znów rząd starych drzew
Z swych uczuć się spowiada.
Lecz teraz brzmiał ich szum
Weselszych echem dum,
Jak srebrna w mgle kaskada...



Pieśń wiosenna.

Przy huku lodów, przy szumie wód,
Co w dal ku morzu niosą swe fale,
Niechaj się spełni wiosenny cud,
Niech pierzchną bóle, smutki i żale,
Przy huku lodów, przy szumie wód,
Co w dal ku morzu niosą swe fale.

Gdy stopi śniegi słoneczny żar,
Odżywia ziemię wewnętrzne ciepło.
Można-ż powiedzieć, że ten już zmarł,
W kim jeszcze serce w piersi nie skrzepło?
Ono śnieg stopi, jak słońca żar,
Rozleje wszędy żywiące ciepło.

Dokoła pieśni, życie i ruch,
W ziemi nasionka kiełkują, rosną.
Żyje, w kim jeszcze nie zastygł duch,
I świat zadziwi kiedyś swą wiosną.
Zabrzmią znów pieśni, życie i ruch,
Dawne nasionka puszczą kły, wzrosną.


Dopóki ziemia we wnętrzu wre,
Świat przetrwać może najtęższe zimy.
O, strzeżmy ognia na serca dnie,
A jeszcze puhar życia spełnimy,
Bo póki w głębi łona coś wre,
Przetrwać możemy najtęższe zimy.

Więc z hukiem lodów i szumem wód,
Co w dal ku morzu niosą swe fale,
Niechaj się spełni wiosenny cud,
Niech pierzchną smutki, zwątpienia, żale,
Jako te lody, ten nadmiar wód,
Co w dal ku morzu niesie swe fale.



Hymn do poezyi.


Kornelowi Ujejskiemu
w hołdzie.

Śród złotych łanów, nad brzegiem mórz,
W odwiecznych puszcz rozhoworze,
Brzmi twa harmonia olbrzymią pieśnią
I nad powszednią życiową pleśnią
Przewiewa grzmiącem tchnieniem burz.
Poezyo święta! po wieków wiek
W żywota bieg
Niechaj nam świecą twe zorze!

Nad otchłaniami, gdzie chaos spał,
Spowity w ciemność i ciszę,
W snach widzę, jako skrzydła twe tulą
Kształt krągły, ziemską nazwany kulą,
Jak w szumach wód i ciszy skał,
Na wstędze tęczy, słonecznej mgle,
W marzeniu, w śnie,
Bezwiedna pieśń się kołysze.


Odtąd przez wieki, tysiące lat,
Od barwnych ksiąg Ramajany
Do pieśni Danta, do klątw Byrona,
Rosła potęga twa niezmierzona,
Przez świat — gwiaździsty znacząc ślad;
W symfonię z tonem splatał się ton,
A złoty tron
Twój jaśniał wciąż bez odmiany.

W tobie zwierciedlił człowieczy duch
Najwyższe swoje porywy:
Radosnych szałów buchał okrzykiem,
Tragicznych tęsknot mówił językiem
I w niewstrzymany życia ruch
Potężnych natchnień swych miotał skry,
A ludy szły,
Gdzie wiódł je pieśni zdrój żywy.

Tyś wstępowała do cichych chat
I do złocistych pałacy,
I rozpalałaś zapału żary,
A sypiąc dary z mistycznej czary,
W idealniejszy wiodłaś świat.
Tyś ocierała pot krwawy z czół —
I nędzarz snuł
Nadziei nić złotą w pracy.


O nieśmiertelna! tyś tchnieniem swem
Wstrząsała lądów obszary,
I świat drżał cały, gdy w proch padały
Nędzne bożyszcza kłamliwej chwały,
Które czcił niegdyś lud wszech ziem,
A z gruzów, dymów, pleśni i skaz
Wynosił czas
Radosnych przeczuć sztandary.

Biada tym chwilom, gdy z twoich lic
Nie błyska przedświt zarania,
Gdy w ciemnej, wdowiej smutku zasłonie
Swe jaśniejące ukrywasz skronie,
Nie mówiąc ludom-karłom nic,
Gdy tęcze twoje nie mają barw,
A z srebrnych harf
Dźwięk żaden nam nie podzwania.

Bezmyślnie patrząc w zamgloną dal,
Gdzie idzie, człowiek sam nie wie.
O chleb swój dziko walczy i leże,
A choć w serc głębi niekiedy wzbierze
Nieukojony jakiś żal,
Nikt nie ma siły zawołać: »Wstań!«
Śród próżnych łkań
Dogasa zwolna zarzewie.


Ale ty żyjesz. Twórcza twa moc
Ożywia stlałe już kości.
Gwiazdy błyskają z niejasnych mgławic,
A skry płomiennych ducha błyskawic
Wskróś przerzynają drżącą noc.
W blasku ich łun, przy dźwiękach strun,
Z tajemnych run
Wybłyska jutro ludzkości.

O, zwróć dziś ku nam promienną twarz,
Źrenicę olśnij zagasłą,
Do ramion daj nam skrzydła sokole,
Na skroń natchnienia włóż aureolę,
Niech się drzemiąca zbudzi straż,
Z pod złotych dachów, słomianych strzech,
Tysiącem ech,
Odwagi niechaj brzmi hasło!

Śród złotych łanów, nad brzegiem mórz,
W odwiecznych puszcz rozhoworze,
Brzmi twa harmonia olbrzymią pieśnią
I nad powszednią życiową pleśnią
Przewiewa grzmiącem tchnieniem burz.
Poezyo święta! po wieków wiek
W żywota bieg
Niechaj nam świecą twe zorze!



Na progu życia.

I.

Na progu życia stoję — i w mem łonie
Sto uczuć wstaje, a w mózgu — sto marzeń,
Dzień każdy tysiąc przynosi mi wrażeń,
Co noc mi nowa gwiazda srebrna płonie.

Śród ciągłych świata stoję przeobrażeń,
Jako zbłąkany w tumanów oponie,
Dziś tu, a jutro tam skroń wrzącą kłonię,
Porwany wirem szalonym wydarzeń.

I pytam próżno, gdzie port upragniony,
Przed jakim bogiem mógłbym ugiąć czoła,
Westchnieniem ulżyć piersi udręczonej?

Bez echa słów mych zamierają tony.
Otchłań zwątpienia! Z niej straszny głos woła:
»Walcz! jeśli padniesz, zdepczą cię miliony!«


II.

O ideale ty mój wymarzony!
O wielka, święta, potężna ludzkości,
Gdzież jesteś? Gdzie są ślady twej miłości,
Gdzie złote blaski cnót twoich korony?

Grzmią działa, chrzęszczą gruchotane kości,
Brat bratu wbija w pierś nóż zakrwawiony,
W gruzy się walą piękna, prawdy trony,
Wściekłych szakali stado ziemia gości.

Wir! Zawrót głowy! Nad nędzy odmętem
Duch mój się chwieje pod zwątpień przemocą,
Miłość zda mu się widmem nieujętem,

Życie — olbrzymiem rzezi, mordów świętem,
Droga ludzkości — wieczną, czarną nocą,
A plemię nasze — plemieniem przeklętem!


III.

Żyjem, by użyć, prędko. Każdy pędzi
Za przyjemnością, uciechą lub zyskiem,
Giełda, lupanar — żywota ogniskiem,
Wskaż wyższe cele, każdy sił swych szczędzi.

A ta obłuda... Lichwiarz podły zrzędzi
Nad idealnej budowy zwaliskiem,
Wódz krwawy — ludzkość objąłby uściskiem — —
Błoto! — Świat stoi u stromej krawędzi!

Czy się z niej stoczy, czy też my — szaleńcy —
Przejdziem bez śladu za to, że pędzimy
W dal gdzieś błękitną — ideału jeńcy,

Za to, że serca nam biją goręcej,
Że słońce widzim przez powszednie dymy,
Że prócz igraszki pragniemy coś więcej...


IV.

Na progu życia stoję — i zwątpiały
Spuszczam na piersi uznojoną głowę.
Obojętności powiewy surowe
Zmroziły ducha, co łamać chciał skały.

Pustka w mem sercu! Zwątpienie jałowe!
Lepsze już szały, co pierś mi targały,
Jam wtedy walczył za swe ideały,
Za swego życia najlepszą połowę!

A dziś... Jak drzewo, co nie daje cienia,
Jako zgaszona lampa, co nie błyska,
Jak automat, co ruchów nie zmienia, —

Zaledwie wszedłem w żywota przedsienia,
A już — zda mi się — chwila zgonu blizka,
Taki-m znużony, pełen zniechęcenia...


V.

A nie Manfreda to płaszcz — ale smutny
Los wszystkich, którzy wzrok zatopią śmiele
W zagadkach wieków i którym w podziele
Gorętsze serce dał traf bałamutny.

Bo kto w swem sercu czuł i cierpiał wiele,
Komu z fal czasu zabrzmiał hymn pokutny,
Kto w masce losu szyd znalazł okrutny,
Ten tylko tarzać się może w popiele!

Zrywam się, szarpię, chcę strząsnąć tę bryłę,
Co mi na sercu cięży, burz rozbicia
Pragnę — i gromy byłyby mi miłe.

Żyć! Walczyć! — Próżno. Zapadam w mogiłę
Zwątpień. Jak smutny los, na progu życia
Utracić wiarę w swoją moc i siłę!



Posępnie harfa moja gra,
Nuta wybiega trwożna, drżąca.
Czasem nadziei błyśnie skra —
I znowu mrok bez końca.

Szalony piersią wstrząsa ból,
Szarpnięta dziko struna jęczy —
Wiecznie-ż ma konać ziemi król
W żelaznej nędz obręczy?

Z zapałem biegnie ludzki ród
Do wiekuistej prawdy słońca,
Rwie się... lecz szał spienionych wód
W otchłań go ciemną strąca.

Jednak swój sztandar z rąk do rąk
Podają sobie pokolenia,
Blask jego krzepi je śród mąk,
Noc czarną rozpromienia.

On je w słoneczną wiedzie dal —
Po trupim z ofiar ludzkich moście,
Które śród mętnych życia fal
W męczarniach giną, w chłoście.


I tak miliony całe mrą,
A ludzkość naprzód stąpa dumnie.
Nędzna! nie czci tych nawet łzą,
Po których stąpa trumnie!

Przed zwycięzcami pada w proch,
Plwa na poległych zapaśników,
Sławi swój postęp, mając — och! —
Nędzarzy i niewolników!

Czy lepszej doli błyśnie świt
I kiedy? — Któż odgadnąć zdoła?
I tylko dziki bólu zgrzyt
I jęki grzmią dokoła.

W ciemności głuchej, strasznej tej
Niechaj nikt próżnych łez nie roni.
Przeklęty, czyje serce drży,
Kto ugnie dumnej skroni!

Przy piersi pierś i w dłoni dłoń,
Ponad ofiarnym stójmy głazem.
Jeśli nas mroków schłonie toń,
Skonamy chociaż razem.

I razem legniem w zimny grób.
Gnić będą w ziemi nasze kości.
Snadź przyjdzie sąd. Tam każdy trup
Zagrzmi: »Sprawiedliwości!«...


Posępnie harfa moja gra,
Nuta wybiega trwożna, drżąca
Czasem nadziei błyśnie skra —
I znowu mrok... bez końca?



Noc miesięczna nad morzem.

Na bezgraniczną toń
Miesiąca pada świt
I kładzie srebrną dłoń
Na fali każdej szczyt.

Płaszczyzna cicha drga,
Światłości chłonąc czar,
Nad wodą lekka mgła
Orszakiem pląsa mar.

W otchłani czarnej grób
Miesiąca błędny krąg
Jasności wbija słup,
Sto srebrnych zwiesza wstąg.

Ożywa śpiąca głąb,
Z wód bije cichy szmer:
»Zstąp ku mnie, światło, zstąp
»Z niebieskich swoich sfer.


»Do wnętrza, na dno aż
»Swój jasny zapuść wzrok,
»Gdzie wieczną trzyma straż
»Posępny chłód i mrok.

»Bo w łonie mera sto czuć,
»Sto wielkich drzemie drgnień.
»O, porusz je i zbudź,
»Snów rozpędź mrocznych cień!«

Promiennych blasków snop
Co chwila z góry śle
Księżyca mleczny glob
Przez opalową mgłę.

Jak srebrna łuska lśni
Bezmierna morza dal,
Lecz ciągle, ciągle brzmi
Z wód głębi cichy żal.

Światłości biała dłoń
Szmaragdy mieni w śnieg,
Lecz tęsknie wzdycha toń,
Całując skalny brzeg.

Jak kształt powietrznych mar
Ułudna jasność to.
Na szczytach światła czar,
Głębiny w mrokach śpią.


Widziadłem srebrny słup,
Złudzeniem jego moc,
Po wierzchu skrzy się grób,
A w wnętrzu czarna noc.

Rodzimy tylko blask
Da głębiom światła chrzest:
Księżyca srebrny kask
Od słońca srebrnym jest.

Odbitym blaskom brak
Przenikających sił;
Ta święta moc — to znak
Słońc żywych, ognia brył!

I póty próżnym twój
Jęk będzie, głębi mórz,
Aż z mrokiem stoczy bój
Słonecznych rozświt zórz,

Aż tysiąc złotych strzał
Porazi nocy straż,
Aż każdy grzmiący wał
Odbije słońca twarz!

*

Nad tonią siedzę fal,
Wsłuchany w tęskny szum —

I sercem wstrząsa żal,
Wre dziko myśli tłum.

Nad brzegiem siedzę wód,
To moja — myślę — brać!
Głąb mórz to człowiek, lud,
To ludzkość cała snadź!

Wzniesionych tysiąc rąk
Wciąż błaga: »Światło, zstąp!«
I niby jasno wkrąg —
Lecz spojrzyj, spojrzyj w głąb!



W co wierzyć?

W co wierzyć dzisiaj, gdy wszystko upada,
W co wierzyć dzisiaj, kiedy błoto tryska
Aż do słonecznych promieni ogniska,
Gdy zwątpień jadem zatruta biesiada?

W co wierzyć, kiedy światło nam nie błyska,
Choć mgły już pierzchły? Nikt nie odpowiada.
Wątpić nam trzeba! Tłumy jęczą: »biada!«
Patrząc na złudzeń swych dawnych zwaliska.

Wszystko zbryzgane rozczarowań kałem,
Za dużo wiemy i za mało razem,
I każdy woła dziś w zwątpieniu stałem:

»Gdziem był przed wieki, tam do dziś zostałem,
»Nędznym robakiem, nie Boga obrazem,
»Daremną pogoń jest za ideałem!«



Quo?

Wciąż idziem naprzód — i nasze zdobycze
Olbrzymią górę do dzisiaj już tworzą.
Gdy z jej wierzchołka stopnie chwały liczę,
Blask ich olśniewa oko me swą zorzą.

A jednak człowiek wciąż skuty obrożą
Niewiadomości. Przyrody oblicze
Do dziś ukryte — i ludy się korzą
Przed niewiadomem. Bogiem — tajemnicze.

Dokąd-że biegniem? i czyliż bez końca
Drabina, która nas wiedzie do słońca?
Wiecznie-ż przed nami będzie niezliczoność?

O nędzny los nasz! Stworzeni do granic,
Rwiem się i szarpiem — a wszystko to za nic...
Czemuż nam dano przeczuć Nieskończoność?



Ród Tantala.

Nad niezgłębioną wszechwiedzy krynicą
Chylisz się w znoju, chcąc wód sięgnąć usty.
Ostatnie — marzysz — opadają chusty,
Oczom twym wszystkie tajnie się rozświecą.

Fala przybiera, wnet wargi ją chwycą!
Dłużysz się, silisz, jakby cię Prokrusty
Na łoże wzięły... Wysiłek twój pusty!
Przed niedościgłą stoisz tajemnicą.

Gdy już ją chwytasz, rozbiega się fala,
Gdyś celu blizki, on znów się oddala —
I tak bez kresu! — W mycie Tantalowi

Za zbrodnię Zeus dał żyć-mrąc pod tą karą,
Ale my, ludzie, Tantalidzi nowi,
Nie wiemy czyją, za co-śmy ofiarą?...



W café-chantant.

Hurra! Niech żyje człowiecza głupota,
Bezmyślne śmiechy i zwierzęce wrzaski,
I cały tłumu idyotyzm bez maski,
Co, jak klown w cyrku, nikczemnie się miota.

Hurra! Tu duszy pospolitej, płaskiej
Lube siedlisko i sielanka złota,
Tu znać, że człowiek cały powitał z błota,
Z ciałem i z duchem, z wielkiej bożej łaski!

O łasko boża! o nędzo żywota!
Hurra! niech żyją owe złudne blaski,
W sieć których człowiek nędzę własną mota,

Miłości własnej rozkoszne przepaski,
Zarozumiała i wstrętna ślepota, —
Mniemane Boga niech żyją obrazki!



Barkarola.

Miesiąca srebrna łódź
Przez niebios szafir płynie,
Przed chatką, tam, w dolinie,
Ktoś śpiewa: »Pójdź, o pójdź!«

O piękna, zbudź się, zbudź!
Czyż czekać dasz chłopczynie?
Wyjdź doń — noc wkrótce minie —
»Kocham, ach, kocham!« nuć.

I kochać się będziecie
Przez całą długą noc — —
Potem, o lube dziecię,

On rzuci zwiędłe kwiecie,
Miłości zniknie moc.
Tak zwykle bywa w świecie.



Przy rozstaniu.

Skończyło się — i znów, jak wędrownicze ptaki,
Jak suchych liści garść, gdy niemi wiatr zakręci,
Rozlecim się — het — w świat, choć żalem dzisiaj zdjęci,
Na różnych tory dróg, na różne losów szlaki.

I w sercach wrażeń bieg wnet zatrze chwil tych znaki.
Motyle — nowy sad na kwiaty nowe znęci,
I wkrótce wszelki ślad wygładzi się w pamięci,
Jakby nie istniał czas przyjaźni drogiej takiej.

I nie wiem, jak jest wam, lecz smutno mnie, poecie,
Że znów mam żegnać tych, z którymi-m zżył się duchem,
By nigdy może już nie spotkać was na świecie,

Lub kiedyś przejść śród was, jak obcy, jak przechodzień.
O, chciałbym z sobą skuć wspomnienia was łańcuchem! —
............
Szalonych takich chceń los maże setki codzień.



Za widnokręgiem.

Za widnokręgiem słońce kryje głowę złotą.
Chmur stadka, bólu rozstań krwią serdeczną zlane,
Za wzgórz, gdzie znikło, ciemną zaglądają ścianę,
Wyciągając ramiona z śmiertelną tęsknotą.

Takie pełne barw jego, wspomnień, bólu, smutku!
Zda się, niem tylko żyją, choć po jego zgonie...
Chwila — — zszarzały, płyną, kędy wiatr powionie,
Do gwiazd innych, co błysły, płyną powolutku.

Za widnokręgiem życia, w grób człowieka kładą.
Ci, którym tu był słońcem, którzy go kochali,
Z pustką w sercu śmiertelną, rozbolali cali,
Klękają na mogile z twarzą we łzach bladą.

Nie oderwą się od niej, nie znajdą pociechy,
Nie zagoją tej rany, co pierś im przenika!...
Chwila w czasie — — zblakł, zszarzał obraz nieboszczyka,
Dla innych, żywych — miłość, przyjaźń i uśmiechy.


*

O ty, wieczności uczuć drogie nam widziadło!
O straszny śmierci kresie, co rwiesz wszystkie węzły!
O losów niewolniku, w marzeniach zagrzęzły,
Czemuż przeczuwać wieczność na dolę ci padło?

Czemu zamiast skwapliwie chwytać złotą chwilę,
Nie pytając, jak długo trwać będzie to szczęście,
Ty tym, co ci to radzą, pokazujesz pięście
I wolisz widmo chwytać za skrzydła motyle?

Ty wiesz, czemu. Żyć pragniesz. A za bramą śmierci
Snadź nicość. Więc choć w sercach, w boleści, w miłości
Tych, których zostawiłeś, chcesz nieśmiertelności,
Kiedy już splot korzeni ciało twe przewierci.



We mgłach.

Zygmuntowi Sarneckiemu.

We mgłach niebo i ziemia. Jako hostya mleczna,
Nizko nad widnokręgiem słońce bezpromienne
Przesuwa się powoli, wpółomdlałe, senne.
O, gdzieżeś ty, pożarna ulewo słoneczna?

We mgłach wieżyca tumu, jak mara powietrzna,
W cienie, widma roztapia swe modły kamienne.
O, gdzieście wzloty ducha, wy, pierwowiosenne?
O, gdzieś ty, snów bezdennych epoko bajeczna?

We mgłach szarych, posępnych, głuchych, bezgędziebnych.
Ciągną tłumy w purpurach, w szatach srebrnych, zgrzebnych,
Bez celu, ducha, wzlotu, z okiem w ziemię wbitem.

We mgłach słabnie, mrze, gaśnie bytu falowanie,
Sprzęgające mistyczne nadiry z zenitem —
I cisza, jak pod szklanym dzwonem w oceanie.



Nielicznym.

Aleksandrowi Gierymskiemu.

I.

Biada wam, jeńcy wieczni snów doskonałości,
Goniący wnętrznem okiem widmowe postacie!
Wy słońc plamy wnet duchem zbyt czułym chwytacie,
Marząc o nieskalanej, skończonej piękności.

Gdzie innym droga życia kładnie się najprościej,
Wy o cierń złud, zawodów stopy zakrwawiacie;
Wam twarz Judasza błyska, gdy ktoś mówi: »Bracie!«
Wam z cudnych rysów twarzy świecą trupie kości.

Tyle bożyszcz w gruz, w próchno w oczach wam runęło,
Tylekroć, czczone zdala, boskie arcydzieło
Przy poznaniu się gliną okazało podłą,

Że gdy kształt wam się zjawi, śnionym kształtom blizki,
Pierzchacie, by znów z kłamną nie spotkać się modłą
I nie łkać u złud — razem — grohu i kołyski.


II.

I wolicie samotni iść ku życia krańcom,
Niż, idealnych, śnionych zaparłszy się widem,
Czcić bałwany, któreście okrywali szydem,
Zrzec się słońca i dymnym uwierzyć kagańcom

Podobni podaniowym Edenu wygnańcom,
Toniecie w śnie, co świetnym wam rozbłysł bolidem,
I za świat wam się czoło oczerwienia wstydem,
Że sny takie lśnią tylko świata wywołańcom.

Biada wam! I nie iżby śmiech was ranił czerni,
Nie iżby wam żal było szczęścia, które mierniej
Kupić można i którem w krąg się chlubią ślepce;

Lecz że co chwila, z czołem w lodowatym pocie,
Walczyć musicie z hydrą zwątpienia, co szepce:
»Żali ten sen, to bóstwo — nie widmem w istocie?«



Stimmung.

Edwardowi Porębowiczowi.

O miejskie, wietrzne, pochmurne wieczory,
Gdy wiry prochów po kamieniach tańczą,
Mrok — latarnianych ócz błyska szarańczą,
Ulice zieją, jak jaskiń otwory!

Samotny-ś. Błądzisz. W wyobraźni chorej
Rój dziwnych widem myśli twoje niańczą:
Zdasz się sam sobie duszą wywołańczą
Od której pierzcha tłum w ucieczce skory.

I mroki zwolna w duszę twą się sączą,
Gaszą w niej wszystko, tłumią swą opończą,
I pustka wielka zalewa ci łono.

Nawet marzenia, które życie złocą,
Pierzchły, jak ptaki. Z głową opuszczoną
Szepczesz bez myśli: »Po co wszystko? po co?«



Księżyc.

Kto cię zawiesił w niebios przestworzu,
Pośród obłocznych gniazd?
Kto ci rozkazał pływać po morzu,
Pełnem wysepek-gwiazd?

Kto cię rozpalił, srebrna latarnio,
I ziemi kazał strzedz,
I obojętnie ponad męczarnią
I szczęściem ludzkiem biedz?

W noc często, piękna, blada ty kulo,
Patrzę, jak niebem gnasz,
Czyś jasna, czysta, czy mgły otulą
Twą jaśniejącą twarz.

I myślę sobie: twój lot bez końca —
Marny to, próżny trud,
I nędza twa od innych tysiąca
Nie różna nędznych złud.


Wciąż naprzód biegniesz, a w miejscu-ś stale,
Bo szlak twój — błędny krąg,
I dzikie w sercu mem wstają żale,
Że człek też mrze śród mąk.

Za wymarzonym swym ideałem
Pośpiesza, co ma sił,
Wreszcie stanąwszy, okiem omdlałem
Poznaje: już tu był.

Więc droga jego — w zaklętem kole?
Więc mknie — gdzie — nie wie sam?...
I serce żrą mu straszliwe bole,
A ja z nim razem łkam.

*

Toż i na ciebie z współczuciem patrzę,
Księżycu biedny ty!
Lecz może ty masz serce bogatsze
W nadzieję, albo w łzy...



Bez jutra.

Idą a idą. Od tysiącoleci,
Snadź od eonów, których myśl nie sięga,
Widzi ich zimna wszechbytu potęga
Idących kędyś za gwiazdą, co świeci.

Za jaką gwiazdą? — Snów doskonałości,
Złud szczęścia, marzeń o wiecznym postępie.
Idą i wierzą, ziarna w losu stępie,
A czas ich ślady topi w znikomości.

Budują grody, tworzą poemata,
Sądzą, granice kreślą zła i dobra,
W tajnie przyrody myśl się wdziera chrobra,
Po szczeblach przyczyn w nieskończoność wzlata.

W nieskończoności cel znikł nakształt puchu.
Więc doskonałość, szczęście wieczne — cienie?
Pociechy trzeba! — Spokój — to próchnienie.
Cel, szczęście, życie — w drodze naprzód, w ruchu.


Postępu w bezkres kryją się egidą:
Cóż doskonałość, gdy wciąż będzie lepiej,
Tak wędrowników tłum ufnie się krzepi.
Ot — sztandar nowy. Za sztandarem idą.

Naprzód? Czyż jeden choć krok w tym pochodzie
Nie losu dziełem, co go pchnął z za węgła?
Czyż myśl choć jedna nowa się ulęgła
Inaczej, niźli kulka gazu w wodzie?

Naprzód? Czyż wie ów duch, co widnokręgi
Nowe otworzy zdumionej ludzkości,
Zanim go olśni nagły błysk jasności,
Jakiej w nim kiełek spał wielkiej potęgi?

Naprzód? I gdzież ta świadomość swej drogi,
Skoro przypadek wszystkie kreśli plany,
Skoro krok żaden nie jest przeczuwany
Z tych, co dni nowych otwierają progi?

Naprzód? Ciemności otoczeni murem,
Błądzim, aż los nam otworzy okienko.
Geniusz zdarzony wskazuje je ręką,
»Tu-śmy iść chcieli!« ludzkość woła chórem.

Naprzód? Gdzież wybór? To bierzem, co dano.
Tą drogą idziem, którą nam otworzą.
Zkąd dumna pewność, że nieznaną zorzą
Błyśnie nam na niej lepszych czasów rano?


I któż śmie twierdzić, żeśmy postąpili,
Że ludzkość coraz lepsza, doskonalsza,
Gdy doba nasza — o stulecia dalsza —
Co dzień do pierwszej wraca wieków chwili?

Po lat tysiącach dumnego pochodu,
Częstokroć widzim: już tu ludzie byli.
Po lat tysiącach moralność się chyli
Do maksym Buddy starego ogrodu.

»Naprzód, wciąż naprzód!« — O ludzka ślepoto!
Gdzie — »naprzód?« »W tył« — gdzie? Kędy los cię żenie,
Konieczność, przyczyn i skutków sprzężenie,
Tam idziesz! Wiewy nieznane cię miotą.

*

Idą a idą. I nikt nie zapyta,
Pokąd iść będą? — I nikt nie odpowie,
Ni szeregowcy, ni śmiali wodzowie,
Gdyby pytano. Przyszłość we mgle skryta.

Lecz za zasłoną mgły ufnie dostrzega
Huf ludzki tylko przestrzenie bez końca;
A snadź tam przepaść rozwarta ziejąca?
A snadź już stoim tuż, tuż u jej brzega?


Idą a idą. W tym pochodzie butnym,
Śniąc o bezkresach, któż myśli o jutrze?
Kogóż lęk zdejmie, że, niż sądzim, krótsze
Dni, co nas wiodą ku kresom okrutnym?

Chwiejem się, widząc na drgającej ścianie
Wulkanu — ludzi, winnice i domy.
Trwożą nas prochy, nie trwożą ogromy.
Któż wie, co jutro z ludzkością się stanie?

Któż zbadał starej naszej ziemi wnętrza?
Straszne tam skier snadź czekają prochownie.
Dziś, jutro glob nasz pryśnie w złomki, głownie...
Czujem to, kiedy grunt chwieje się, spiętrza.

Któż w mórz się unurzył przepastne bezdenie?
Pod ich cichemi, bezkreśnemi stropy
Nieubłagane snadź drzemią potopy.
Dziś, jutro — groźne zbudzi nas ich wrzenie.

Któż zbiegł, choć myślą, mgławic bezgranicza?
Kto wichurowe poznał komet szlaki?
I cóż powstrzyma płomienne te ptaki,
Jeśli nas zechcą zmieść z bytu oblicza.

I dzień snać przyjdzie nagły, niespodziany,
Konwulsye wstrząsną starej ziemi łonem,
Zaryczą morza strasznych gróźb milionem,
I rozpętają się wściekłe orkany.


Prastare lądy, ras naszych siedziby,
W otchłanne głębie z trzaskiem się zapadną,
A nowe, nogą niezdeptane żadną,
Dla nowych ras się wynurzą z wód szyby.

Albo też straszne piorunowe starcie
Z błędnym olbrzymem zetrze nas w kurzawę,
Lub słońce nagle zagaśnie jaskrawe,
Arktyczne ziemi gotując wymarcie.

Sto granic, kresów, śmierci, końców, zgonów
Grozi ludzkości, co pyłkiem jest w bycie;
O najjaśniejszych nadziei rozświcie
Przyjść może straszny ten dzień żęcia plonów.

I nie pomoże nam ni wiedzy świetność,
Ni to władanie nasze nad przyrodą!
Jak kozłów, losy na rzeź nas powiodą.
Zaginie wszystko: podłość i szlachetność.

Szał, zamęt, chaos! Olbrzymie konanie!
Ludzie, ich bogi, sztuki, arcydzieła,
Co począć miała myśl i co poczęła,
Wszystko w proch pójdzie — i nic nie zostanie!

Nic nie zostanie! Cała wieków praca
Stać się tem musi, czem była w początku:
Prochem! Nic nie masz wiecznego, prócz wątku,
Co wszystko rodzi, dokąd wszystko wraca!


*

Kędyż są skarby i cuda Palmyry?
Kędy Egiptu wiedza tajemnicza?
Kędy Chaldeów wzloty w bezgranicza?
Kędy Meksyki, Kuzka, Indye, Tyry?

Gruz, proch... A jednak stare twierdzą wieści,
Że więcej miano tam, niż my dziś mamy,
Że przekroczono dalszych tajni bramy,
Że tamtej wiedzy nasza nie pomieści!

Gruz, proch... Śród złomów grzebiąc, hieroglify
Stare czytając, chcemy zbadać ciemnie,
Odebrać wieków dziedzictwo... Daremnie!
Żarłoczne czasu schłonęły je gryfy!

Gruz, proch... A jednak wszak w nieskończoności
Tak bliskie to nam, tak pokrewne doby!
Cóż — gdy, te mumie rzuciwszy i groby,
Dalej się pchniemy po szlaku przeszłości?

Gdzież Atlantydy ślad? Powtórzył Plato
Wieść o schłoniętej przez wodne otchłanie
Czarownej wielkiej wyspie w oceanie
Z ludnością dumną, potężna, bogatą.

Lecz mówią mędrcy i »widzący« Wschodu
(Ci więcej wiedzą snadź, niż my), że lądu

To tylko szczątek był, co znikł śród prądu
Czasów, — i strzępek wielkiego narodu, —

Wielkiej ludzkości raczej, co nad licem
Ziemi świeciła takiem pono słońcem,
Że nasza świetność z blasków swych tysiącem
Przy niej zaledwie mdłym zda się księżycem.

Gdzież słońca tego ślad? — A cóż zostało
Z świetnych zdobyczy, z bogactw, z wiedzy, z dumy
Ludów Lemuryi, gdy z wściekłemi szumy
Ocean zalał ją swoją nawałą?

A dalej, dalej — — gdzie dziś lód polarny,
Na wszystkich martwych i trupich księżycach,
Na tych planetach, co w pyłów mgławicach
Dzisiaj zgubione, skończyły byt marny,

Na tylu wielkich systemach słonecznych,
Gdzie słońca nagle zamarły żywiące, —
Wszak snadź ludzkości istniały tysiące,
A gdzież ich śladów szukać w wirach wiecznych?

Próżne pytania! Wiatrów pytać w polu,
Prochów milczących, kresów niedojrzanych —
I wić się w mękach niewypowiedzianych,
I rwać pierś własną w beznadziejnym bolu!

Nic nie zostaje! Nic! W pyły i prochy
Wszystko powraca, i nikt nawet nie wie,

Kiedy los zgasi życiowe zarzewie,
Kiedy sen pychy rozwieje się płochy!

I pyły krążą, i w światów znów kiście
Przez wieki wieków zwolna się zbijają,
I nowe ziemie znów mkną, gwarne zgrają
Ludzką, jak dawne... Błędny krąg wieczyście!

Gdzież jutro ludzkie? Gdzież jakaś otucha? —
Chyba, że w śmierci nie jest koniec życia,
Że coś ocala się śród jej rozbicia,
Ze człek znów żyje, walczy w świecie ducha!

Lecz o tem któż z nas, któż z nas wiedzieć może
Wierzyć możemy. Ale do przystani
Tej nie powróci, nawet z mąk otchłani,
Ten, co na wolnej wpłynął myśli morze.

Aż gdy na proch już i kał ziemski utrą
Zewłoki nasze — robactwo i żwiry, —
Albo nicestwa ogarną nas kiry,
Albo poznamy upragnione jutro.



Excelsior!

Na globie rzuconym w wszechświecie bez granic
Ludzkiego plemienia garść drze się pod górę,
A chociaż ich zapał, trud, walki są za nic,
Choć słońca przyszłości nie widać przez chmurę,
Wołają, westchnienie stłumiwszy ponure:
Excelsior!

Przez wieki, przez wieków tysiące tak idą,
Źrenice spragnione swe wbiwszy w przestworze.
Gdy piorun rozedrze chmur płaszcze swą dzidą,
Im zda się, że błysły przedświtu już zorze —
I krzyk znów, choć coraz straszliwsze nędz morze:
Excelsior!

A czasem, gdy nazbyt już długo noc czarna,
Gdy coraz już słabiej nadziei skra świta,
Wątpliwość się budzi rozpaczą ciężarna,
I wyje ród ludzki, i szlocha, i zgrzyta...
A jednak nadzieja wciąż pcha go ukryta
Excelsior!


Gdzie idą, nie wiedzą, a »wyżej!« wołają,
Z postępu sztandarem w dal biegną zamgloną
I wierzą, choć wątpią... Gdy z całą tą zgrają
W pył ziemi schorzałe rozsypie się łono,
Jak gwiazdy ich myśli w błękitach zapłoną:
Excelsior!

W najgłębszych tajnikach serc ludzkich ukryty
Ten popęd do wiary, ufności, nadziei;
Choć świadczą im zmierzchy i po nich znów świty,
I blaski wiosenne po śnieżnej zawiei, —
Nie wierzą, że biegną w obłędnej kolei — —
Excelsior!

Nie wierzą w najcięższem żywota rozbiciu,
Że kółkiem są tylko posłusznem w maszynie,
Nie wierzą, że prochem bezwolnym są w życiu,
Że idą, iść muszą, gdzie los na nich skinie.
Nie wierzą, że krzyk ten bez śladu przeminie:
Excelsior!

Szczęśliwi po trzykroć! Inaczej by czaszki
W rozpaczy szalonej trzaskali o skały,
Nikt znieść by nie zdołał złej losów igraszki —
I tłumy by całe z rozkoszą konały.
Śmierć tylko krzyk zgłuszy ufnością nabrzmiały:
Excelsior!



Współczesnym.

L’homme a perdu le sens de paroles de vie.
Leconte de Lisle.


I.

Ja się nie dziwię, żeś posępny, tłumie,
Że ci tęsknotą, smutkiem dyszy łono,
Że w ziemię wbiłeś źrenicę omgloną
I utonąłeś w surowej zadumie.

Ja się nie dziwię, że w powszednim szumie
Rozrywek ukryć chcesz pustkę szaloną,
Że ci już oczy natchnieniem nie płoną, —
Trudno, twe serce już pragnąć nie umie.

Zerwałeś złudzeń swych dawnych sukienki
I przekonałeś się, że szychem były.
Biegłeś za prawdą — o bóle! o męki! —

Poznałeś — cel ten nad słabe twe siły.
Odtąd twym głosem śmiech gorzki lub jęki,
Odtąd nie patrzysz w niebo, lecz w mogiły.


II.

Zazdrościsz dawnym pokoleniom losu,
Ponuro witasz dawnych złudzeń mary,
Klniesz, żeś tak młody, a taki już stary,
I twa tęsknota rośnie w kształt kolosu.

Chcesz zgłuszyć echo wewnętrznego głosu.
Który cię zowie karłem. Więc puhary
Brzęczą, i dziewcząt, i uciech bez miary!
Śród nich ty chylisz skroń pustego kłosu.

A kiedy zbudzisz się z Heliogabala
Snów gorączkowych, znów pierś ci zalewa
Goryczy, bólu i zwątpienia fala.

Łkasz. — Cichniesz. — Pustka. — I nic nie ogrzewa
Już twojej piersi, myśli nie zapala.
Bezpłodny-ś, jako spróchniały pień drzewa.


III.

Niekiedy w głębiach znękanego ducha
Błyśnie skra błędna. Ty widzisz w niej zorzę,
Skrzydła ci rosną, wzleciałbyś w przestworze,
Skroń twa snów pełna, w sercu twem otucha.

Lecz rzeczywistość tchnie: jak glina krucha
Pękają kształty marzone. Bezdroże
Zwątpień przed tobą. Człowiek nic nie może
Wobec praw wiecznych. Ich świat cały słucha.

Widzisz, że runiesz z idealną wiarą,
Że świat ten cały jest musu wcieleniem,
Że ideały twe są próżną marą,

Że to, co zwie się dobrem, poświęceniem,
Miłością, — formą jeno słów jest starą,
Że maryonetek jest ludzkość plemieniem.


IV.

Ileż lat ciąży nad twą biedną głową,
A nędza zawsze jednaka cię gniecie.
Sam nie wiesz, na co i czem jesteś w świecie,
I czy twa praca nie będzie jałową.

Przed sobą widzisz wciąż maskę surową
Wiecznego Czasu. Wszystko kosą zmiecie.
Wiesz, że przeminiesz jako polne kwiecie,
Nie wiesz, czy lepszą odżyjesz połową!

Ja się nie dziwię, że spoglądasz smutnie,
Bratni mi tłumie, w przyszłość tajemniczą;
Ja się nie dziwię, że jęczą pokutnie

Twe usta, albo bluźnierstwy w dal krzyczą...
I jam sam smutny! Gdy nastrajam lutnię,
Brzmi ton posępny, tchnący łez goryczą...



A jednak...

Fac et spera.

A jednak, pieśni, w dysonansów wrzawie
W eolskie, czyste, srebrne zabrzmij dźwięki,
Zagłusz fałszywe korybantów brzęki,
Bądź zbawczem światłem skołatanej nawie.

W oczy wzniesione błagalnie a łzawie
Zlej blask ożywczy lepszych chwil jutrzenki,
Kój ból dotknięciem twórczej swojej ręki,
Bądź płodnem ziarnem skoszonej otawie.

W zamęcie dziejów, w smutnej wieków chwili,
Gdy ludzkość zwątpień objęły zawieje, —
Snadź nawet w sercach tych, którzy zwątpili,

Iskra snów nowych pod popioły tleje.
Tchnij na nią! Może noc ta się przesili,
Może świt błyśnie... Czyń i miej nadzieję!



Dzięk.

I.

Z zimnem srebrem księżycowych fal,
Ze wstającą gdzieś na łąkach mgłą,
Tęskny spływa w serce moje żal,
Trwożnie struny ducha mego drżą.

Księżyc mówi: »Serce odziej w stal,
»Niech twe oko nie zachodzi łzą:
»Dłoń żelazną kryje w sobie dal,
»Co się stać ma, stać się musi to!

»Po spirali wielkiej dzieje mkną —
»I nie zmienić drogi ich na cal!
»Wszystko, o czem marzyciele śnią,

»Za co ludzie szli na krzyż czy pal,
»Z konieczności miało kolej swą!
»Złudą święty ideału Gral!«


II.

Rozpłonęło serce me, jak krąg
Złoty słońca w południowy czas,
Duch mój w błogiem upojeniu kląkł
I całował zimny światła pas.

Bo z księżyca promienistych wstąg
Blask przeniknął w zwątpień czarny las,
Rozpękł nagle świadomości pąk,
Błysła źródła czysta toń bez skaz:

Gdy mus rządzi wkoło nas i w nas,
Gdy niezmiennym jest wydarzeń ciąg, —
Żeś poetom dał ofiarny głaz,

Teraźniejszość zniechęceń i mąk
I wieczysty sen o szczęściu mas, —
Losie, przyjmij dzięk wzniesionych rąk!



Rozmowa z duszą.

Adamowi Asnykowi.

O duszo ludzka, ty zawsze się pytasz,
Zawsze chcesz zgłębić szczęścia tajemnicę
I nieznanego przestąpić granice —
I w zwątpień ciemny się rzucasz korytarz.

Ta zgubna żądza twa nigdy nie syta-ż?
Nie nauczyły-ż cię już łez krynice,
Że szczęście pierzcha i odwraca lice,
Kiedy za skrzydła motyle je chwytasz?

Patrz! Oto Ewa wygnana w łzach tonie,
Psyche tęskniąca w bólu łamie dłonie,
W łabędziej łódce Lohengrin odpływa...

Szczęście w tajemnych tylko zmrokach gości,
Razi je, płoszy światłość przeraźliwa:
Chcesz być szczęśliwą? Żyj w nieświadomości.


II.

Prawda! Gdyś szczęście utracił, — w rozpaczy,
Która ci serce rozdziera na ćwierci
I, jako ulgi, każe pragnąć śmierci,
Swej ciekawości złorzeczysz junaczej.

Jednak, gdy dola znów się przeinaczy,
I nowe szczęście z niezbadanych sfer ci
Spłynie, — czerw dawny wnet gryzie cię, wierci:
Badasz, by łachman znów zyskać żebraczy.

Zgubione w strasznej mroków zawierusze, —
Jak ćmy, do światła lecieć muszą dusze,
I żadnych strat ich nie powstrzyma trwoga...

I jedna drugiej mąk i łez zazdrości,
Bo, gdy im była mara szczęścia droga,
Równie im drogim jest ból świadomości.



Metafizyka.

Po za okręgi przyrodzone świata,
Po za rozumu i zmysłów granice,
Chcąc przeczuwaną zbadać tajemnicę,
Ludzka myśl wiecznie z niepokojem lata.

I kłamie, mówiąc: »Dość mi, gdym bogata
»W doświadczeń wiedzę, dość mi, gdy pochwycę
»Najbliższe przyczyn, skutków krzyżownice;
»Gdzieś dalej sięgać — próżna czasu strata!«

Otchłanie otchłań pociąga. Obszarów
Bezkreśnych trzeba tęsknotom bez końca.
Choć wiecznie głodna dusz żądza paląca,

Choć śród zwątpienia wciąż błądzim oparów,
Świat coraz nowych ogląda Ikarów.
Duch rwie się w bezmiar, choć los w proch go strąca.



Braciom poetom.

I.

Choćby pod tobą niepłodna opoka,
Nad tobą skwary groziły siewowi,
Siej: w uschłem ziarnku się kiełek odnowi
W wiatrzanych prochach, pod rosą z wysoka.

I choćby siew twój przepadł najjałowiej,
Siej i świadectwu nie wierz swego oka;
Gdzie bój — siej miłość, światło — gdzie pomroka;
Czyń — chociaż, po co, nikt ci tu nie powie.

I choć sam nie wiesz... Chociaż mędrców wiedza
Świadczy posępnie, że kolej wydarzeń
To tylko wielka konieczności miedza,

Że nic nie zmienisz w ciągu przeobrażeń,
Żeś tylko skutkiem tego, co poprzedza, —
Ty się nie zrzekaj pracy swej i marzeń.


II.

Niepoliczone świat widział teorye;
Ta snadź prawdziwsza nad inne systemy,
A może złudna, jak inne... Bo niemy
Sfinks bytu milczy, wciąż snując historyę.

Więc dobrze czynim, jeżeli się przemy,
Gdzie ideału lśnią fantasmagorye,
Jeśli w snach naszych przed odzianym w gloryę
Jutrznianą lepszej przyszłości się gniemy.

Runą snadź wiedzy dzisiejszej zdobycze,
Gdy pączki nowych teoryj rozpękną;
Tu wiecznym pochód jest przez bezgranicze.

Ale nie padną miłość, dobroć, piękno,
Choć niezbadane i choć tajemnicze;
Ludy przed niemi po wiekach uklękną.


III.

O, wierzmy sercu! Co w niem nieświadomie
Kwitło przed wieki, w ludzkości kolebce,
I co nam ono dziś tajemnie szepce,
W tym strasznym wierzeń i marzeń rozgromie,

To — jest! I choć je błędny tłum dziś depce,
Nie zgaśnie owo nieśmiertelne płomię.
Skryte dziś, kiedyś snadź błyśnie widomie,
I z osłupieniem ujrzą je i ślepce.

A choćby wiecznie było niezbadanem
I niepojętem cichych przeczuć dzieckiem —
Wszakże byt cały tajni oceanem!

Więc ze zwątpieniem bojując zdradzieckiem,
Uderzmy w serca, kędy ono panem,
Rozpogodzeniem ludy pójmy greckiem!



W snach...

Juliuszowi Zeyerowi.

...teco paseegiar di stella in stella
Pellegrinando...
Matteo Ardizzone.


W snach ją widuję. Nie. Tylko odczuwam
Kto ona, nie wiem. Nie widzę jej twarzy,
Lecz wiem, że piękna, pięknem wiekuistem,
Jakiego blaski biją twórczym duszom
Z oblicza Wenus Milońskiej. Nie widzę
Ócz jej, lecz czuję słodycz ich wejrzenia,
Która najkrwawsze zgoiłaby rany,
I niezmierzoną, bezdenną ich głębię,
W której śpi wszystkich zwątpień uciszenie,
Win odkupienie, jutrzenka przyszłości,
Zmartwychpowstanie uwiędłych nadziei,
Świętych porywów iskra niegasnąca,
Harmonia wieczna, co wiąże rozdźwięki,

Zapał — i spokój, walka — i zbawienie.
Jako dwie gwiazdy, jak dwa słodkie słońca,
Świecą mi one w snów moich półzmroczu,
I rzeźwią istność, jak łagodne tchnienie
Wietrzyka, co się wśród liści przekrada,
I odmładzają, otwierają serce,
I leją w duszę szczęście niewymowne,
Lecz i żal razem, i ból nieskończony,
Że tak daleko świecą, tak daleko,
I tylko we śnie, i nigdy na jawie...

Wśród ciszy nocnej, głębokiej, tajemnej,
Głos jej dochodzi do mojego ucha,
Jak gędźba słodka, której tu na ziemi
Żaden nie słyszał człowiek, ale która
Śpi przeczuciowo w najtajniejszych kątkach
Serc i niekiedy pośród letnich milczeń,
Pośród wiosennych woni, śród zachodu
Łun czarodziejskich, śród smutków serdecznych,
Cichutkiem dzwoni, ledwie dosłyszalnem
Echem i budzi niejasne wspomnienia
O czemś dalekiem, nieznanem, pragnionem,
I niewymowną bolesną tęsknotę,
Takiej słodyczy jednak razem pełną,
Że chciałoby się tak tęsknić wieczyście
I tą tęsknotą choć czuć się związanym
Z tem czemś pragnionem, nieznanem, dalekiem...


Słów jej nie słyszę, lecz czuję jej myśli
(Raczej uczucia), w których czarodziejski
Łuk tęczy wiąże nędz otchłanie mroczne
Z wyżyną szczęścia archanielskich wizyj,
W których porywy, szały, bunty, wzloty,
Walki, gorycze, smutki beznadziejne,
Namiętne drgnienia bezbrzeżnej tęsknoty,
Ambrozya złudzeń, rozczarowań piołun,
I cała burza ta, co zwie się życiem,
W jeden potężny, słodki ton spływają,
Co rozwiązaniem jest wszystkich zagadek
I na bezdrożach wszystkich drogowskazem,
A w którym drgają, niby dwa promienie,
Duma, co jarzmem pogardza gniotącem
I tą pogardą staje nad bezmyślną
Losów potęgą i w nic ją rozwiewa,
I ta ucieczka i nadzieja świata,
Miłość bez granic, co nie jest czystością,
Cnotą, anielstwem, lecz tylko miłością,
I wszystko kocha, i wszystko przebacza,
I wszystko leczy, i wszystko zwycięża,
W której objęciu — cisza — spokój — szczęście...

I serce drży mi, jako nastrojona
Harfa, po której dłoń przebiegła mistrza,
I cały chwieję się, pełny upojeń
Niewysłowionych, lecz razem i trwożnych

Przeczuć, że oto sen zaraz się skończy,
A ze snem ona rozwieje się, zniknie...
I »ktoś ty? ktoś ty?« — wołam z utęsknieniem,
I »gdzie cię szukać?« — powtarzam z rozpaczą,
»Nie odchodź!« błagam — a ona dłoń lekko
Na moje czoło kładnie jaśminową,
Cisząc me łkania — i gdy brzask poranku
Rzuca mię znowu w wir marnych zabiegów,
Poziomych myśli i wyziębłych uczuć,
Gdy mię to morze bagniste ochłania,
Gdzie dusze płaskie — fale życia widzą,
Lecz duch poety — męty powszedniości, —
Jeszcze mam oczy pełne jej wejrzenia,
Uszy — jej głosu, a serce — jej uczuć,
Ale przygasłych, ściszonych, echowych,
Żem jako owa urna starożytna,
Z której już dawno, o, dawno, wylano
Balsamów drogich ostatnią kropelkę,
A z której jednak wciąż woń czarodziejska
Tchnie i słodyczą poi nieśmiertelną.

O życie, życie! Na twym chmurnym szlaku
Ileż-em razy szukał gwiezdnych śladów
Tej śnionej tylko, nieznanej istności!
Ileż zawodów, złud! Tu brzmienie głosu,
Słyszane jakby, nie wiem, gdzie i kiedy;
Ówdzie uczucie pamiętnej tkliwości;

Gdzieindziej głębia oczów tajemnicza,
Z której zalśniły widziane gdzieś blaski;
Tam miękkiej dłoni uścisk, co mię przejął
Znanem mi drżeniem... Biegłem: »Ona! ona!« —
Lecz wkrótce przykry dysonans mię budził
Z urojeń błogich — z bólem poznawałem,
Że to nie istność ta pełna harmonii,
Z którą przez życie — i potem, jeżeli
Żyjem po śmierci, przez gwiazdy i słońca,
Wiecznie, bez końca słodko iść by było,
Bo ona duszy stała się połową...
I nić uczucia się rwała — i znowu
Serce łudziło się, i znów chłonęło
Jad rozczarowań bolesnych, aż wreszcie
Nakształt wrażliwych mimoz się zamknęło,
I tylko we śnie, kiedy ma zejść Ona,
Nagle się drgnieniem rozwiera harfianem
I czar jej słodkiej wieści obecności...

Kto ona, nie wiem. Może sen mej duszy.
A może kiedyś, w jakimś dziś nieznanym
Świecie astralnym, na jawie ją spotkam,
I odtąd nic nas, nic nas nie rozłączy,
I zaznam szczęścia, jakiego na ziemi,
Gdzie wszystko chwilą jest, zaznać nie dano.
Dziś tęsknię tylko do tych snów przelotnych,
W których się zjawia — i zwę ją Poezyą.



Zmrok.

Zmrok spada nakształt lekkiej, przezroczystej gazy.
Gasną zórz zachodowych płomienne szkarłaty.
Z borów, kadzielnic nocy, płyną aromaty,
Potok swą pieśń krysztalną wydzwania o głazy.

Gasną zórz zachodowych płomienne szkarłaty.
W milczeniu pełnem cichej a słodkiej ekstazy
Potok swą pieśń krysztalną wydzwania o głazy.
W przestrzeniach wybłyskają gwiazd dalekie światy.

W milczeniu pełnem cichej a słodkiej ekstazy
Z więzów ciała ptak rwie się tajemny, skrzydlaty.
W przestrzeniach wybłyskają gwiazd dalekie światy
I marzeń czarownemi nęcą go Szyrazy.

Z więzów ciała ptak rwie się tajemny, skrzydlaty,
Gdzie lśnią nieskończoności bezdenne obrazy
I marzeń czarownemi nęcą go Szyrazy... —
Leć! patrz! słuchaj! nim wrócisz znów za zmysłów kraty.



Romanca.

Na morskiem dnie, siostrzycom wkrąg
Skarży się muszla, wije z mąk:
Nieznany czerw jej łono rwie,
Aż z bólu mrze.
I szepcze jej gwar cichy wód:
O szczęsna, ciesz się, ciesz!
Z meczarni twych — piękności cud,
Z boleści twych — słodyczy miód,
Choć cóż ty o tem wiesz!

I mija czas, jak myśli gon.
W muszli drży perła, mąk jej plon;
Lecz ona o tem nie wie, nie,
I w bólu mrze.
A nad jej trupem brzmi, jak w przód:
O szczęsna, ciesz się, ciesz!
Z męczarni twych — piękności cud
Z boleści twych — słodyczy miód,
Choć cóż ty o tem wiesz!

W otchłanną głąb, ze śmiercią w bój,
Rzuca się śmiało nurków rój,

Tej muszli szuka na fal dnie,
Co w bólu mrze.
Kto znajdzie, sławi cny jej płód:
O szczęsna, ciesz się, ciesz!
Z męczarni twych — piękności cud,
Z boleści twych — słodyczy miód,
Choć cóż ty o tem wiesz!

Idealnego piękna kwiat,
Perłę, wydziera sobie świat;
Lecz — czyliż muszla o tem wie,
Gdy w bólu mrze?
Czyż wie, że zmarłą czci dziś lud:
O szczęsna, ciesz się, ciesz!
Z męczarni twych — piękności cud,
Z boleści twych — słodyczy miód,
Choć cóż ty o tem wiesz!

Tak człowiek też, ów nędzarz-król;
Perłą snadź jest i jego ból,
Snadź czerw mu pierś niepróżno żre,
Aż z bólu mrze,
Snadź przeczuć szept — nie złudą złud:
O szczęsny, ciesz się, ciesz!
Z twych zwątpień, mąk — piękności cud,
Z twych tęsknot, snów — słodyczy miód,
Choć cóż ty o tem wiesz!



Sonet.

I.

Sonet na myśl helleńskie przywodzi mi urny,
Lub czary Benvenuta kute w ametyście,
Boską kształtów harmonią, młodą wiekuiście,
W śpiewnych dobach Petrarki i w dzisiejszej chmurnej.

Jego gałąź wciąż kwitnie, choć cedr sztuki górny
Tyle innych form otrząsł jako zwiędłe liście.
Lecz rysa, szczerba, skaza — nie wart nic. Doń wnijście
Otwarte tym, co wzuli artyzmu koturny.

W ten puhar drogocenny, a drobny rozmiary,
By pospolitym płynem nie pokalać czary,
A pijącego drobną upoić kropelką,

Przystoi win wystałych duszę lać już samą,
Treść najgłębszą serc, mózgów, wnętrznie jak świat wielką,
By dyament-duch za formy złotą świecił bramą.


II.

Ty pierwszy miłość wonną fijołka, o smętny
Szarzyński, wlałeś w czaszę Danta i Petrarki.
Zmilkłeś — zmilkł sonet z tobą. Aż olbrzyma barki
Dźwignęły go — i zadrgał potężnemi tętny.

Poryk fal — i miłości wybuchy namiętnej,
Myśli gon — i wichrowe na stepach poswarki,
Tęsknot ból — niepamięci lot po grobach szparki —
Krym! Mickiewicz! Któż nie drgnie, zimny, obojętny?

Truwer dźwięczny — Gaszyński i Garczyński — rycerz,
Słów malarz — Gomulicki, Felicyan — zdań snycerz,
Asnyk, rybak idei, zapatrzony w głębie...

Po nich ja — nie ostatni (dajcie, druhy, ręce,
Kasprowicz, Lange — straże na dni nowych zrębie!)
Kielich sonetu winem wzlotów, zwątpień święcę.



Impression.

Pannie M. M. Dowie.

Szafiru w oknie szmat i gwiazd srebrzyste ćwieki,
Przestrzeni wielki wiew świeżości wpływa falą,
Gdzieś w głębi widma drzew, światełka w mgle się palą,
I, jak wód głuchy spad, Paryża gwar daleki;

A wewnątrz młody świat, rytm wierszy, szkiców teki,
Za ścianą skrzypiec zew, struny się tęsknie żalą,
I rzewny szkocki śpiew, w którym się łzy krysztalą,
Żar dysput, śmiechu kwiat, szał rozmarzenia lekki.

Artyzmu święty duch przewiewa tu widomie,
Szkic rzuca dłoni ruch, z słów bucha myśli płomię,
Wspaniały piękna gmach budują wyobraźnie!

Gwiaździstej nocy sen! Ze świtem zniknie, pierzchnie —
I chyba w twórczych snach rozbłyśnie znów wyraźnie,
Jak jedna z owych scen, co lśnią, gdy wkrąg się zmierzchnie.



W pamiętniku.

Pani Maryi K.


I.
BALLATA ZA KWIATY.


Jako niesiony wiatrem listek suchy,
Oto-m się znalazł u tej białej karty.
Nim wiatr mię życia porwie w dal uparty,
Niech tu zostaną drobne marzeń puchy.

Fijołków, lilij senne aromaty,
Potok pieśń cichą szemrzący o głazy,
Milczenia leśne, zachodów pożary
I nieskończoność tęsknot i ekstazy.

O, kwiaty, kwiaty, kwiaty, kwiaty, kwiaty!
W drobną wiązankę można zakląć czary,
Kształty rozwiewnej, eterycznej mary,
Co ścigać będą ducha przez przestrzenie,
Gdzie los go szczęsny czy gorzki pożenie,
Jako niesiony wiatrem listek suchy.



II.
SONET W TRZECH CZĘŚCIACH.


DZIŚ.

Za pełny woni, świeżości kwiat,
Perełki rymów na rytmów sznury
Nawlekam chętnie, na życia chmury
Słoneczność pieśni rzucam rad.

PO LATACH.

Minęły lata, dziesiątki lat.
Kwiat miał czas uschnąć raz nie wiem który,
A moich liter zblakły kontury —
I rozwiał wiatr przeszłości ślad.

W WIECZNOŚCI.

Kwiat schnie, lecz żyje wieczyście woń
I błądzi smętnie przez światów toń;
Pismo się starło — melodya słodka

Krąży w przestrzeniach, jak widmo pieśni.
Gdy jedna z drugą wreszcie się spotka,
Dziś może lepiej się ucieleśni.



Sonet.

Pannie Antoninie P.

O, tak! To życie nie jest poematem.
Cierni w niem, ostów, kolców co nie miara,
A rzadko bardzo rzeczywistość szara
Zakwitnie szczęścia lub radości kwiatem.

Kto nie chce zginąć, ten musi ze światem
Walczyć, jak z wrogiem — maksyma to stara.
Świat prawdziwości jej dowieść się stara,
Będąc zbyt ufnym marzycielom — katem.

Niekiedy jednak nie omyli wiara —
I, w owem życiu w gorycze bogatem,
Niezawsze zawód za marzenia kara.

Szczęśliwy, kto się wesprzeć może na tem
Stu złudzeń wtedy nie próżna ofiara!
Mrok jego życia — zórz owian szkarłatem.



Posępny, ciężki los naszego pokolenia.
Za ciosem bije cios w czarowny gmach złudzenia.
Nie wiemy, gdzie nam iść, nie wiemy, zkąd idziemy,
Jak zwiędły, suchy liść, przez świat się toczym niemy.

Duszący zwątpień mrok ogarnął nas dokoła,
Nie błyska ogniem wzrok, bezmyślnie gną się czoła.
Straszliwa pustka w nas! Nie znamy drgnień zapału.
Obojętności głaz przywala nas pomału.

Nie dbamy o to już, co będzie, co się stanie,
Czy złote blaski zórz obwieszczą nam zaranie,
Czy, trupy żywe, gnić wciąż będziem sami jedni, —
My chcemy tylko żyć i mieć nasz chleb powszedni.

*

O pieśni, zbudź nas, zbudź swych dźwięków uraganem! —
Po stokroć lepiej łódź na morzu rozhukanem
Na szturmy rzucić fal, niż, wpadłszy w morską ciszę,
Mrzeć, w siną patrząc dal, jak fala się kołysze.


O pieśni, przemów ty symfonią nieskończoną!
Niech z oczu trysną łzy, burzliwie zadrgnie łono,
Niech mchem porosły głaz uczuje ognia żary,
Niech zdumion ujrzy czas, jak pierzchną zwątpień mary.

O pieśni, karz i sądź, grzmij w serca strupieszałe,
Mojżesza laską bądź i twardą rozbij skałę,
Niech feniks natchnień znów z popiołów zimnych wzleci
I gwiazdą wielkich snów lśni długi ciąg stuleci!



Na nowy rok.

Na nowy rok, na nowy rok,
O ludzie, życzmy sobie,
By drgnęła pierś, błysł ogniem wzrok,
Wzrósł kwiat na marzeń grobie.

Na nowy rok, na nowy czas,
Niech spadnie z ócz zasłona:
Kędy apatyi ciąży głaz,
Tam człowiek zwolna kona.

Na nowy rok, na nowy dzień,
Porzućmy zniechęcenie,
Bo gnije, pada drzewa pień,
Gdy zamrą mu korzenie.

Na nowy rok, na nowy trud —
Niech zmilkną spory, waśnie,
Serca miłości złączy cud
W ognisko, co nie gaśnie.

Na nowy rok, na nowy znój,
Na nowe ciężkie ciosy

W wytrwałość się, człowieku, zbrój
I pracą zwalczaj losy.

Na nowy rok, na nowy ból
Gotujmy się pogodnie,
Bo przez cierpienie z człeka — król:
Nie znosim mąk bezpłodnie.

Na nowy rok, w żywota step
Nadzieją zabrzmij, lutni,
Drzemiących budź, osłabłych krzep,
Ciesz tych, co milczą smutni.

Na nowy rok, na nowy rok,
Podajmy sobie ręce
I idźmy razem, krokiem w krok,
W szczęściu i w życia męce.



Dwie ballady.

Bratu Maryanowi.


I.
BALLADA WIELKANOCNA.


Rozkołysały się znów wszystkie dzwony
W głośny, radośny, harmonijny chór,
A hymn tej burzy dźwięków nieskończonej
Falą uderza aż pod stropy chmur.
I rozdzierają się ciemne opony,
Tryska blask złoty, tak długo więziony,
W morzu światłości tonie pole, bór.
W drzew sokach — wrzenie, w piersi ludzkiej — łkanie,
Drży pełen przeczuć każdy ziemski twór:
»Więc przebudzenie to, więc zmartwychwstanie?«

Od iluż lat już falujące tony
Wasze, o dzwony, — i żórawi sznur,

Nadlatujący z wiosną w nasze strony,
I srebrne szumy wód na stokach gór,
I lazur niebios czysty, rozjaśniony,
I pękające w pączki drzew korony —
Radosny budzą w sercach wszystkich wtór?
Od iluż lat już próżne brzmi pytanie:
»Więc falą życia rozbit śmierci mur?
»Więc przebudzenie to, więc zmartwychwstanie?«

Jak tu nie myśleć, że jeszcze miliony
Wstępować będą w zwykły złudzeń tór
I, patrząc w mroczne przyszłości zasłony,
Nadzieją witać śpiewny wiosny dwór,
Wierząc, że przyjdzie sam cel upragniony?
Jak tu nie myśleć, że wreszcie w zmęczonej
Piersi szmer zgłuchnie zmartwychwstannych piór —
I już nie będą pytać przy tej zmianie
Synowie synów, córy naszych cór:
»Więc przebudzenie to, więc zmartwychwstanie?«

PRZESŁANIE.

O, ten wieczysty zwątpień z wiarą spór!
Nie gdy z pól wiosna kwietny stworzy wzór,
Lecz gdy duch silny murem, skałą stanie,
będziemy mogli wołać w każdej z pór:
»Więc przebudzenie to, więc zmartwychwstanie!«


II.

BALLADA O DZIELNOŚCI DUCHA.


Duch wszystkiem jest! Gdzie płoną jego żary,
Gdzie pośród zgliszcz roznieca płomię wiew,
Nie błędną skrę, wabiącą na moczary,
Lecz przyszłych słońc i ognisk płodny siew,
Tam z losem lud pochwyci się za bary,
Rzucone w proch, zdeptane swe sztandary,
Gdy wreszcie ból zatarga nim do trzew,
Pochwyci znów w spragnioną czynu dłoń —
I zadrży świat, i pozna jego gniew!
O pieśni ma, pobudkę duchom dzwoń!

Duch wszystkiem jest! A poznać go, że jary
Sok życia śle w najdalsze pędy drzew,
Swych broni praw, Danajów zdradne dary
Odrzucić śmie i cudzych nie chce plew;
W otchłani nędz, śród skwarnej mrąc Sahary,
Nie wierzy w nic, w korony ni w tyary,
W swą tylko moc, swą dzielność i swą krew!
A poznać go, że milczy, chyląc skroń,

A ozwie się? to rykiem już, jak lew!
O pieśni ma, pobudkę duchom dzwoń!

Duch wszystkiem jest! I biada, kiedy stary
Pień zegnie kark, a karłem wzrośnie krzew,
Gdy cichy czyn — czczych słów zastąpią mary,
Na obelg cios nie zadrgnie groźnie brew!
Bo widać się ów śnieżny głaz z Karrary
Źdźbłem gliny stał nikczemnej, kruchej, szarej!
Królewskich szat za szwem już odtąd szew
Rwać będzie się — i wzbierać kału toń,
Aż uczuć chram się w podły zmieni chlew! —
O pieśni ma, pobudkę duchom dzwoń!

PRZESŁANIE.

O ludu mój! lwem ozwij się na zew!
Do głębi serc, jak grom, niech razi śpiew!
Niech ducha żar, jedyna padłych broń,
Tchnie życie w pierś bezdusznych mężów, dziew!
O pieśni ma, pobudkę duchom dzwoń!



Na stanowisku.

Adamowi M-skiemu.

Z jałowej próżno czekać plonu roli,
Widzieć, jak dęby gną się pod wichrami,
Jadowitemi wciąż oddychać mgłami
I w błocie życia tracić lot sokoli;

Myśleć, że gaśnie gwiazda lepszej doli,
Czuć, jak zwątpienia rdza serca nam plami,
I nie mieć sił już, by wstrząsnąć więzami, —
Och, któż z nas nie wie, jak to strasznie boli!

Już dziś nie śmiemy uwierzyć w nadzieję,
Bo nam się zdaje, że wiatr ją rozwieje,
Że moc fatalna wnet nić marzeń przetnie;

Jednak niech każdy walczy, orze, sieje,
Bo — czy mrok wieczny, czy kiedyś zadnieje —
Błogosławiony, kto umrze szlachetnie!



Święty ogień.

Pani El. Orzeszkowej.

Ubogi z głazów ołtarz ich pośród olbrzymich stał menhirów,
A śpiew ich smętny miał za wtór oceanowych łoskot wirów.
Z zielonych swych, szumiących puszcz przynieśli tu, nad mórz odmęty,
Praojców wiarę w głębi serc — i niegasnący ogień święty.
Gdy padł ostatni czczony dąb, liściastą swą powiawszy szatą,
Odeszli precz, bo oczy ich nie mogły dłużej patrzeć na to,
Jak dawnych bóstw skrzydlaty rój w dal gdzieś odpływał widm orszakiem,
A lud pokornie chylił skroń przed nowej wiary obcym znakiem.
W najdalszy, cichy kraju kąt unieśli swe najdroższe skarby
I, pielęgnując święty żar, między skalnemi żyli garby.


Wierzyli tak, iż żadna moc nie mogła złamać tej ich wiary:
Że przyjdzie dzień, gdy w łonach puszcz odżyje znów świat bogów stary,
Gnomy i elfy w dziuplach drzew, straszne w pieczarach gór olbrzymy,
Że znów zaszumi dębów gaj, w niebo się objat wzbiją dymy,
I lud porzuci obce sny, ukocha znowu przeszłość jasną, —
Jeśli tak ognia będą strzedz, że święte żary nic zagasną.
Bo w tem zarzewiu siła tkwi, pewniejsza wiele od oręży,
Co przerwie sen, oświeci błąd, — nieufność, opór przezwycięży;
Moc cicha w niem zaklęta śpi, moc święta ducha wszego ludu,
Póki w niem jedna skra się tli, można z ufnością czekać cudu.

Mijały dnie, szeregi lat. W skwarne południa, mgliste noce
Druidów orszak czuwał wciąż nad świętym ogniem na opoce.
Oblicza im poczernił dym, zgrubiały dłonie od mozołów,

Bo trzeba było nosić drwa — het — z oddalonych gór wierzchołów.
Pot lał się z czół, z ócz krwawe łzy płynęły, w bruzdy krając lice,
Gdy własną piersią święty żar trza było chronić w nawałnicę.
Lecz mężnie trwali w pracy swej, wiara krzepiła ich, że strzegą
Ogniska myśli, uczuć cnót, przyszłości całej ludu swego.
Marzyli wciąż, że ujrzą dnie przeszłości się odradzające —
I widział wokół lud co noc ich ogień, jako krwawe słońce.

Lecz przyszła chwila, kiedy stróż, co stał z kolei u ołtarza,
Krzyk trwogi wydał, że brak drew, a ogień święty się dożarza.
Druidów grono zbiegło się, aby usłyszeć wieść straszliwą,
Że nastrojony wrogo lud broni im z lasów brać paliwo.
Zgroza! Więc ogień zgasnąć ma? Ból im szalony zmysły miesza!
Nadzieja złudną była więc? — z rozpaczą szepcze cała rzesza.

Lecz arcykapłan woła: Nie! Ta ostateczna klęska wieści,
Że już się zbliża koniec zła, i trudów naszych, i boleści.
Odwagi, bracia! Blizko świt! Aby nam zorza zajaśniała,
Wytrwania tylko kilka chwil! Paliwa brak? — A nasze ciała...

Jeden po drugim szli na stos, a każdy pośród mąk konania
Pytał, czy z dali nie brzmi głos, głos odrodzenia, zmartwychwstania,
Czy już nie szumi dębów gaj, czy objat się nie wznoszą dymy,
Czy nie odżywa świat ich bóstw?... I w ogniu marli tak, olbrzymy.
Aż arcykapłan został sam... Widział męczeńską śmierć współbraci,
A nie miał dotąd żadnych wróżb, że ich ofiarę los odpłaci,
Że się marzony spełni cud. Jednak nie wahał się ni chwili.
Może tam już się budzi lud? Może śmierć jego — los przesili?
I wstąpił na ofiarny głaz...



Nad grobem J. E. Smolera.

Śród fal bezbrzeżnych oceanu
Wątła wysepka wznosi czoło;
Spienione wały grzmią wokoło,
Szaleje wściekłość uraganu,
Bije w nią, wstrząsa, huczy głucho,
A w rykach wichru baczne ucho
Słyszy straszliwy wyrok śmierci.
I w głębiach zdradna wre robota:
Nakształt oskarda, piły, młota,
Woda pracuje, chłonie, wierci,
Odrywa całe skał kawały,
Zmywa rodzajnej ziemi szmaty...
Więc zginie wyspa?
— Nie!
Przed laty
Na wyschłej od słonecznych skwarów
Glebie tej wyspy wyrósł mały
Dąbek, rósł szybko, las konarów
Rozwiał ku niebu, a w głąb ziemi

Puścił korzenie i gęstemi
Sploty ich skuł rodzinne brzegi,
Że gdy nabiegły fal szeregi,
Pieniąc się wściekle, to spotkały
Jakby mur z jednej, twardej skały.
I dziko wrzały morskie głębie,
Szalały burze, uragany,
Lecz wyspa żyła w swoim dębie,
Bo ten odpierał — rozhukany
Szał wód i wichrów.

Przeszły lata.
Pod opiekuńczym dębu cieniem
Wyspę zielona kryje szata,
Nowe wzrastają dębów gaje,
A każdy krzepkiem swem ramieniem
Nowy ojczyźnie puklerz daje.
Starzec spogląda rozrzewniony
Na tych następców swego dzieła,
A w duszy mu jasnemi tony
Gra hymn ów stary: »Nie zginęła!«

Lecz wiek odbiera prędko siły,
Siwieje szybko włos pod znojem,
I ten, którego nie zwalczyły
Wichry i burze wstępnym bojem,
Padł zgnębion laty i trudami...

O, posyp głowę swą popiołem,
Luzacyo bratnia, skrop twarz łzami
I, z pochylonem w smutku czołem,
Nieś bohatera-starca zwłoki
I w grób je złóż na sen ostatni,
A ponad grobem w świat szeroki
Niechaj popłynie z piersi bratniej
Pieśń wielka smutku i żałoby —
Lecz i ufności, bo nad groby
Dawnemi buja nowe życie,
Bo już świt błyska lepszej doli,
A choć dziś jeszcze wiele boli,
Coś szepcze w duszy: »Zwyciężycie!«

O budyszyński dębie stary!
Tyś ludu swego był kościołem,
Tyś uczył go ufności, wiary,
By z podniesionem dumnie czołem
Szedł w burze, walki, zawieruchy,
Tyś bohaterów budził duchy,
Tyś stworzył nowy naród cały!

Dziś nas rzuciłeś. Lecz zostały
Po tobie wielkie czyny twoje,
Twe walki, trudy, prace, znoje,
A z nich wspaniały pomnik stanie,
Na którym, jako na kurhanie,
Wieki twa postać świecić będzie!

I kiedyś dziatwa wkrąg zasiądzie,
A stara babka przy ognisku
Gwarzyć im zacznie o ucisku,
Niewoli, nędzach ludu swego,
A potem przejdzie do tych wielu,
Którzy go duchem wiecznie strzegą,
I wspomni cię, odrodzicielu,
I wszystkie twarze zajaśnieją,
I wszystkie serca się zapalą,
Wspominać będą za koleją
Przesławne czyny twe i dzieła,
Aż z piersi wszystkich grzmiącą falą
Popłynie pieśń twa: »Nie zginęła!«



4 Lipca.

Kancona na przeniesienie
prochów A. Mickiewicza.

Trumna się zbliża, w niej olbrzyma prochy,
A dzwon jak gdyby w sercach naszych bił,
Takie w nich wspomnień budzą się orkany;
Z ócz wszystkich lecą łez rzęsiste grochy,
Czoła się wszystkie kornie chylą w pył...
Oto, po latach, wieszczu ukochany,
Na swojskie wracasz łany.
Wita cię każda z gleby swojskiej brył,
Każda cię sosna pozdrawia u drogi,
Od stepu każdy wiew,
Skowronków swojskich śpiew,
I swojskie błonia, dymy, chaty, progi,
I zbiegający się wkrąg z całej ziemi
Smętku i szczęścia razem pełny lud...
O, niech z popioły twemi
Wróci nam ducha płomienisty wschód!

Jak to niedawno, a jak dawno przecie!
Zda się, że długi upłynął już wiek,

Odkąd odszedłeś w dal jak słup ognisty,
Co Izraela wiódł przez puszcz zamiecie.
Za tobą sercem naród cały biegł,
Uraganowe natchnień twych poświsty
Żywiącym tchem ojczysty
Kraj przewiewały od brzega po brzeg,
Siew na herojów niosąc pokolenia.
Z twej pieśni wstawał czyn
I goił blizny win
Balsamem szczytnym, duchem poświęcenia,
Iż, jak biblijna Ruth dla swej Noemi,
Dla kraju wszystko rzucał młody ród...
O, niech z popioły twemi
Wróci nam ducha płomienisty wschód!

Powiedz — na cichym, cienistym cmentarzu,
Gdzie nie dochodził wrzask paryskich zgraj —
Ileż to razy proch twój drgnął w mogile
Z tęsknoty wielkiej, poezyi mocarzu,
Do ziemi, której utracony raj
Dum, wspomnień, marzeń lał ci w serce tyle,
Że, jako śpiewne Wile,
Pieśni twe w łonie tają cały kraj?
A ten ból tęsknic snadź rósł w kształt kolosu,
Gdy — ach, jak dawno już —
Ucichły echa burz,
I od stron drogich ni ruchu, ni głosu,

I tylko coraz smutniejsi i niemi
Pątnicy bili do cmentarnych wrót...
O, niech z popioły twemi
Wróci nam ducha płomienisty wschód!

I oto Wawel przyjmuje cię dumny:
Śród królów spoczniesz, większy pieśni król,
Którego państwem łona, serca, duchy.
I zadrgną wszystkie sarkofagi, trumny,
Dawny, co ścichał, — znowu wstrząśnie ból
Wszystkich tych prochów królewskich okruchy,
I szmer się zerwie głuchy,
I z burzą dzwonów ponad równie pól
Popłynie wskrzeszać martwe w żywych serca,
Osuszać nędzne łzy,
Zapału krzesać skry,
Płoszyć zwątpienie, co w mózgi się wwierca,
I obojętność, co wciąż woła: »Źle mi!«
A w bezczynności czeka — snadź na cud...
O, niech z popioły twemi
Wróci nam ducha płomienisty wschód!

O, niechaj proch twój mocy będzie zniczem,
Piecem ognistym dla rozpaczy larw,
Ołtarzem, gdzie się rzesze wrzące garną!
Niech, gdy lud z chlubą zwie cię Mickiewiczem,
Dźwięk ten nie będzie jedną z szychu szarf:

Zwij się zapałem, miłością ofiarną,
Nad noc zwątpienia czarną
Wzlotem ku świtom! Nie grobem dla harf,
Które po tobie przyszły, lecz majowym
Na pieśni deszczem bądź,
By przyszłość mogła żąć
Godny twojego plon na łanie nowym,
A gdy dziedziców twych ród się rozplemi,
Obudź też w tłumach dawny pieśni głód...
O, niech z popioły twemi
Wróci nam ducha płomienisty wschód!



Zwycięztwo pieśni.

Wer kann des Sängers Zauber lösen,
Wer seinen Tönen widersteh’n?
Schiller.


Na Itace, śród tłumu mężów, niewiast, dzieci,
Stał młodzian jasnowłosy na wybrzeżu morza
I czytał — jak swych druhów ratował z zamieci
Mądry Odys, przez morskie żeglując przestworza,

Jak nań piękna Kalipso zarzucała sieci,
Jak Posejdon go nękał i wiódł na bezdroża,
A on, uszedłszy cało, wrócił do swych kmieci,
Bo go wszędy wspierała mocna ręka boża.

Głos młodzieńca do wtóru miał fal morskich szumy,
A gdy skończył, — wspomniawszy dawne przodków męztwo,
Dawną sławę swej ziemi, zapłakały tłumy

I słały za młodzieńcem swe błogosławieństwo...
I dziwne od tej chwili lud począł snuć dumy:
O wolności, o sławie... — To pieśni zwycięztwo!



Dań morza.

Morze na brzeg wyrzuca muszle, skorupiaki.
I codzień po wybrzeżu chodzą ludzi roje,
Najpiękniejsze okazy zbierając jak swoje.
Po nich jeszcze nadmorskie żerują tam ptaki.

Muszlami potem ludzie zdobią swe pokoje.
Homary jedzą możni. Marne zaś ślimaki
Biorą ci, co się cieszą i ze strawy takiej,
Bo całe ciężkie życie z nędzą toczą boje.

Wielka duszo poety! Tyś jak hojne morze!
Rzucasz na świat, olbrzymie mórz ducha wybrzeże,
To, co się w twojem wnętrzu rozwija, wytwarza,

A ludzie to zbierają. I wielu z nich może
Dla ozdoby lub zbytku jeno pieśń twą bierze.
Lecz nieraz i od śmierci snadź zbawisz nędzarza.



Minionym dniom.

Kantylena.

Młodości, czarodziejski, balsamiczny kwiecie
Raz tylko przebywanych wesela ogrodów!
Jakże niezręcznie ręka naiwności rwie cię,
Jak niedbale twój kielich wonnych spełnia miodów,
Młodości, czarodziejski, balsamiczny kwiecie
Raz tylko przebywanych wesela ogrodów!

Młodości, niepowrotnie porzucony stepie,
Kędy szały hasały jak źrebców tabuny,
Kędy życie bujało i w zgniłym czerepie!
Gdzież twe pędy wichrowe, orkany, pioruny,
Młodości, niepowrotnie porzucony stepie,
Kędy szały hasały jak źrebców tabuny!

Młodości, rzeko w słońcu tocząca szafiry
Pośród zieleniejących radośnie wybrzeży!
Jak wesoło łódź życia przez twe pląsa wiry,
Jak strzałą — dokąd? dokąd? — śród fal szmernych bieży,

Młodości, rzeko w słońcu tocząca szafiry
Pośród zieleniejących radośnie wybrzeży!

Wonie róż i tymianu, borów aromaty,
Słońc wschody i zachody, pocałunki, śmiechy
Śpiewały w twojej pieśni namiętnej, bogatej.
O, gdzież twe pełną piersią wciągane oddechy,
Wonie róż i tymianu, borów aromaty,
Słońc wschody i zachody, pocałunki, śmiechy?

Jak monstrancya promienna w przyćmionym kościele,
Lśnią mi twe niepowrotne, słoneczne obrazy
W duszy, gdzie mrok się zwolna coraz gęstszy ściele...
Młodości, błysku krótki szczęścia i ekstazy,
Jak monstrancya promienna w przyćmionym kościele,
Lśnią mi twe niepowrotne, słoneczne obrazy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zenon Przesmycki.