[96]Francesca i Paolo.
Ludwika Wiesiołowskiego pamięci.
Francesca, i tuoi martiri
A iagrimar mi fauno tristo e pio...
Dante.
Wicher piekielny uciszył się nieco
I na odłamie stanęliśmy skały,
Jako zbłąkane źórawie, co lecą
W dal niewiadomą nad morskiemi wały
I opadają na pokład okrętu,
Który — znużone — śród toni ujrzały.
Nieszczęsna moja Francesca, ze skrętu
Dusz potępionych przezemnie niesiona
W miejsce ustronne, wolne od zamętu,
Mdłą pochyliła mi główkę w ramiona,
Pobladła cała i przymknęła oczy,
Żem drgnął z bojaźni, iż raz drugi kona!
[97]
Lecz gdym się wpatrzył — z jej cery przezroczej
Z ócz podkrążonych obwódką zsiniałą,
Ze zmarszczki bólu, co jej czoło mroczy,
Tak nieskończone znużenie wyjrzało
I taka boleść — cicha, ale żrąca,
Że dreszcz szaleństwa wstrząsnął moje ciało.
Czułem, że nagle coś się we mnie zmąca,
Że gniew się w sercu jakiś budzi wściekły,
I żal niezmierny, i smutek bez końca,
Że męki wszystkie ze wszystkiemi piekły
Przyjąłbym na się, byle tylko dla niej
Wszechmocne usta słowo łaski rzekły,
Dla mojej drogiej, a tak biednej Pani!
[98]
II.
Jako gałązka, którą wicher złamie,
Zwisła mi cała w objęciach bezwładnie
I spała cicho — z główką o me ramię
Opartą ufnie... Co wzrok na nią padnie,
To twarz odwracam, bo ma boleść sroga
Wzrasta stokrotnie, wije mi się na dnie
Serca i żre mię, pali jak pożoga,
Szepcząc: »Tyś winien, ale ona, ona?«
I wytężyłem w przestrzeń — aż do Boga
Chcąc sięgnąć niemi, aż w głąb jego łona —
Me krwawe, bluźnierstw, klątw pełne źrenice,
By dojrzeć, gdzie ta Litość niezmierzona,
Co w sercu Jego ma pono stolicę,
I Sprawiedliwość nad ludzkością marną?...
I tak, dźwigając drogą męczennicę,
Stałem, wzrok wbiwszy w mroki, co się garną,
Jak stado kruków, nad ciałem i duszą
I myśl zmieniają w otchłań bólu czarną.
[99]
I zdało mi się nagle, że się kruszą,
Pod wejrzeń moich obłąkanych mocą,
Mury, co strzegą miejsc groźnych katuszą,
Przerażających wieczną swoją nocą,
Że w łonie głazu otwiera się okno...
Błękit — gwiazd punkty na niebie się złocą!
Uczułem, że mi we łzach oczy mokną.
[100]
III.
Rozkosz najwyższa z męką niezmierzoną,
Walcząc ze sobą, jako z wodą płomię,
Sprzecznie naprzemian targały mi łono;
Przeszłość mi ziemska przed okiem widomie,
Jak żywa, wstała. Odczułem znów zbrodnię
Zdrady swej, w całym jej strasznym ogromie,
I szczęście, które miłość tej niegodnie
Zdradzonej na mnie lała nieskończenie, —
I, jak przy Dantem, szlochałem — bezpłodnie.
A w myśli mknęły mi — scena po scenie —
Minione chwile, — jak po łące ściętej
Cienie chmur, które wiatr po niebie żenie.
Oto mi każą, bym jak zbir najęty
Przywiózł dla brata swojego, Lanciotto,
Zwiódłszy ją, córę Gwidona z Polenty.
On był ohydny — podwójną brzydotą:
Ciała i duszy, więc miałem za niego
Na chwilę ślubu stanąć przed tą złotą.
[101]
Dobre się duchy wzdrygnęły, co strzegą
Serc młodocianych. Dumnie zawołałem,
Żem nie uczynił dotąd nic podłego.
Lecz ojciec jął mi przekładać z zapałem,
Że obowiązek podłość tę uchyla,
Bo ślub ten szczęściem obu rodów całem.
Przysiągłem, nędzny! O, przeklęta chwila!
[102]
IV.
Z orszakiem świetnym panów i rycerzy
Jechałem chętnie już na owe gody,
Nie wiedząc, że tam we mnie grom uderzy.
Ha! lekkomyślny byłem — i tak młody!
Lecz do warownej gdym przybył Rawenny
I kiedym ujrzał tej, co miała rody
Zwaśnione godzić, kształt cudny, promienny,
A w jej źrenicach słodką obietnicę, —
Drgnąłem — i odtąd chodziłem jak senny.
Gdym ją od ślubu wiódł, śnieżne jej lice
Zbarwił rumieniec. Z miłosną tęsknotą,
Nie wiedząc, jaką kryję tajemnicę,
Szepnęła cicho: »Mój słodki Lanciotto!«
Zbladłem jak chusta. Uczułem w tej chwili,
Że jak szaleniec kocham ją. Z prostotą
Chciałem jej odkryć, jak się gorzko myli,
I padłszy do nóg błagać przebaczenia
Za straszną zdradę — — lecz nas rozdzielili.
[103]
Śród wonnej nocy południowej cienia,
Gdyśmy do domu po godach wracali,
Czułem, że rozpacz w piekło pierś mi zmienia,
A gdym nazajutrz usłyszał szum fali
Znany mi dobrze, gdy brzękły wierzeje
Zamku w Rimini, — myślałem, że spali
Mnie ból, że krzyknę, padnę, oszaleję!
[104]
V.
O nocy groźna! O nocy złowroga!
Nocy, gdym przeklął wspólników swych w zdradzie,
Ojca i brata — i siebie — i Boga!
O nocy straszna, kiedy po biesiadzie
Ją do łożnicy małżeńskiej wiedziono,
Tak piękną w złotych swych włosów kaskadzie!
Za nią Lanciotto szedł z twarzą wzburzoną,
A ona, myśląc, że we mnie ma męża,
Zwróciła oczy, co jak gwiazdy płoną,
Z taką miłością, co wszystko zwycięża,
Wszystko — prócz szału bezdennej rozpaczy,
Który mi serce zdławił nakształt węża.
Za nią! Precz, bracie! — Lecz zgraja siepaczy
Mnie odtrąciła — i drzwi się zawarły.
Wybiegłem na brzeg, co we mgle majaczy
Fal srebrem płynnem... Z ust jęki się darły,
Krzyki, bluźnierstwa, klątwy, groźby, łkania,
Aż-em na piasku padł nawpół umarły.
[105]
O nocy krwawa! nocy obłąkania!
Oni tam sami! Ona, trwożna, drżąca,
Nie wie, kto przy niej — a mrok ich osłania..
Skry, głownie krwawe, rozwichrzone słońca
W oczach mi błysły — i przestrzeń niebieską
Ogarnął pożar bez granic, bez końca...
Gdzieś ty? Tyś moja! Francesco! Francesco!
[106]
VI.
Ranek był cichy, jasny; na zachodzie
Ostatnie gwiazdy bladły, gasły, mdlały,
A w lazurowej Adrjatyku wodzie
Już pierwsze świtu złociły się strzały,
Gdy się zbudziłem z tej omartwiałości.
Patrzę, — nademną — ona, w szacie białej,
A taki smutek na jej twarzy gości,
Jak u tych, co się już na wieki z dolą
Szczęsną rozstali, a twarz jej — miłości
Takiej owiana słodką aureolą,
Jaką snadź w niebie czuć mogą anieli, —
»Francesco moja!« — »A więc tyś Paolo,
»A nie Lanciotto... Już mi powiedzieli,
Kiedym się rankiem porwała strwożona,
Widząc obcego, co łoże me dzieli.
»Tamten — zły człowiek — drwił ze mnie: Cóż? Żona
Jakoś nieswoja... — I śmiał się szatańsko!
O, jam nie jego! Jam błogosławiona
[107]
»Z tobą przed świętą oblicznością Pańską,
Tobie przysięgłam, tobie-m dała serce,
Z tobą związano mię stułą kapłańską,
»Ciebie ja kocham... Czemuż w poniewierce
Chciałeś mię widzieć? Czemu-ś zwiódł mię?« — Łkała,
A jam czuł wtedy, co czują morderce,
I łkałem także: »Przebacz, święta, biała!«
[108]
VII.
O czarodziejska, święta uczuć urno,
W której miłości wieczny ogień płonie
Ponad ludzkości drogą ciężką, chmurną;
O lilio czysta, co rozlewasz wonie,
O harfo dźwięczna, co tłumisz walk zgrzyty,
O gwiazdo zbawcza w ciemności oponie,
O złote serce! o serce kobiety! —
Mimo mej zdrady, kochała mię zawsze;
Miałem najsłodsze jej uśmiechów świty,
I ócz spojrzenia najtkliwsze, najłzawsze,
I całą duszę jej... Lecz czystą była,
A we mnie wrzały myśli coraz krwawsze,
Gdym widział, jak się z rozpaczą broniła
Od żądz Lanciotta... I raz w wieczór cichy
Przemogła mojej namiętności siła.
Wonniejsze jakieś były róż kielichy,
Fale szemrały, słońce łunę złota
Ostatnią w morze ciskało. Jak Psychy
[109]
Obraz, słuchała dziejów Lancelota,
Które-m jej czytał, — senna, rozmarzona...
Nagle zbudziła ją tkliwa pieszczota,
Jam cały drżący cisnął ją do łona.
Drgnęła — wstać chciała — lecz zbrakło jej siły
I wpółomdlała padła mi w ramiona.
O upojenie, tak blizkie mogiły!
[110]
VIII.
Krwawa-ż bo była w Rimini ta jesień!
Dwa serca pękły od jednego ciosu —
I nić zerwała się złotych uniesień.
Po chwili szczęścia, ciężka ręka losu
Dała nam wieczność, w której gwiazdy gasną,
A nie stłumiła wewnętrznego głosu,
Co dolę wciąż nam przypomina jasną
I tem oboje udręcza najsrożej. —
O, przebacz, Panie, przebacz, niech raz zasną
Owe wspomnienia, co w bólów obroży
Są kolcem ostrym! Ciszy daj nam, ciszy,
Niech nas nie nosi już pośród bezdroży
Ta burza wściekła, z gronem towarzyszy,
Niechaj odpocznie to nieszczęsne dziecię!
Słyszysz mnie, Panie? Nie słyszy! nie słyszy!
Sprawiedliwości, ty, co władasz w bycie,
Jam zbrodzień, — ale co winna ta biedna?
Czy — że kochała? Czy — że całe życie
[111]
Wierzyła nazbyt? — Miłości Wszechwiedna,
Co wiążesz światów najmniejsze ogniwa,
Czyż Cię jej miłość wielka nie przejedna?...
Krzyk, łoskot, jęki! Wicher znów się zrywa,
Ona się budzi! O, gdzie moje męztwo?
O nieszczęśliwa, trzykroć nieszczęśliwa!
Ha! niema Boga! Przekleństwo! Przekleństwo!
|