<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Południca
Pochodzenie Czarny chleb
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POŁUDNICA

Dyszało powietrze skwarem, zamierała ziemia w ciszy lipcowego południa, do płuc z oddechem żar wpadał. Niebo nie miało kawałka chmury, powietrze nie miało drżenia najlżejszego powiewu.
W naprędce skleconej budzie, nieopodal świeżo usypanego plantu kolei żelaznej, dwóch techników skończyło właśnie obiad, więcej niż pierwotny.
Upal działał przygnębiająco na ich humory. Młodszy w milczeniu palił cygaro i wypróżniał jeden po drugim kieliszki konjaku; starszy pochylony nad deską, stół zastępującą, kreślił końcem noża jakieś geometryczne figury lub kolumny cyfr.
— Drzewiecki, jak ty myślisz? Rak tutaj, czy Koziorożec? — ozwał się młodszy, ocierając spocone czoło.
— W połączeniu z konjakiem chyba Ekwador — z lekkim uśmiechem rzekł starszy.
— Mnie właśnie konjak ochładza! Spróbuj!
— Dziękuję, nie aprobuję tego systemu.
— Zaraz się spać kładę i nie wypełznę z tej nory aż koło północy.
— To logiczniejsze.
Wstał, włożył surdut i wziął czapkę.
— Dobranoc zatem — dodał, kierując się ku drzwiom szałasu.
— Wychodzisz? Dokąd?
— Na linję. Do roboty.
— Wściekniesz się niezawodnie. Prześpij chociażby południe!
— Ba!... A południca?
— Co takiego?
— Nie wiesz? Prawda! Tyś mieszczuch. Ja bo wieśniak jestem. Byłem raczej — znowu się uśmiechnął i podnosząc oczy nagle rozbłysłe, dodał: — No i będę... znowu.
Mizerny był i wyniszczony, starszy niż lata. Kolega spojrzał na jego odzież wytartą i zapadłe policzki.
— Drzewiecki! Prawda to, żeś kutwa i chciwiec? Mówią, że pracujesz nie dla sławy i karjery, ale dla pieniędzy, że je tkasz w swój odłużony majątek, głodem przymierasz, z myślą zmarnowania nauki na wsi. Mój drogi, nie warto było w takim celu tyle lat nad książką ślęczeć.
Starszy ręką machnął.
— Są rzeczy, których ty może nie pojmujesz. To, co o mnie mówią, jest rzetelną prawdą. Ale bo, widzisz, kogo wieś hodowała, z tym ona potem ślub bierze, a biada temu, co ten ślub zerwie! Tak-ci ze mną się dzieje. Ja włóczę za sobą brak i nudę, jabym się właśnie zmarnował, żebym do tej mojej ślubnej nie wrócił. Śmiejesz się? Nie rozumiesz mnie. Wy najmujecie mieszkania; miasto to ul, wy pszczoły, albo świerszcze; my mieszkamy na dziadów miejscu... Wieś to gniazdo, my jak wróble, do jednej strzechy nawykłe. Królowałeś ty kiedy? Ja królowałem. Mieszczuch to coś z miljona, wieśniak to król! Powiesz: moja Warszawa, twój głos będzie jednym z tysiąca. Powiem ja: moja Lipowa, a nikt ze mną nie powtórzy. Król jestem!
— Zdetronizowany tymczasem — szyderczo młodszy wtrącił. — Zapewne nieudolny. Dużo teraz pewnie żydów mówi: moja Lipowa! Co? Lepiej, że o Warszawie tysiące myślą.
— Może być — machinalnie Drzewiecki potwierdził, z myślą gdzieindziej zajętą i posmutniałą twarzą.
Usiadł znowu podczas rozmowy i znowu końcem noża cyfr kolumny wycinał na polowym stole.
— Twoja apoteoza wsi nie tłumaczy mi jednak wcale, co znaczy ten... ta, południk, południkowa... Jakeś to powiedział?
— Południca. To cała historja i stara. Byłem wtedy młody, nie, byłem dzieckiem. Po dwuletniem studjowaniu piątej klasy gimnazjum, z kiepską promocją, leniwy, niedbały, z zamiarem porzucenia szkół, przyjechałem na wakacje do domu. Folwark był obdłużony, ale jeszcze szychem świecił, ojciec skłopotany i słaby nie miał czasu mnie musztrować, matka nie żyła. Rozpróżniaczyłem się do reszty, zacząłem na wzór starszej młodzieży zbijać bąki, romansować, włóczyć się z baliku na jarmark, z polowanka na karty. Miałem już ośmnaście lat. Wstydziłem się munduru i książki, udawałem skończonego człowieka.
Pewnego ranka, po niedospanej nocy, zgrany, zhulany, z nudą, nieodstępną pustej zabawy następczynią, powlokłem się do ogrodu, z romansem francuskim w ręku, nie wiedząc, jak zabić czas do wieczora. Dzień był jak dzisiaj skwarny, duszący, sen kleił powieki; ziewałem, aż mi łzami zachodziły oczy. Minąłem sad, szpaler leszczynowy zawiódł mnie aż w sam zakątek, gdzie rosły warzywa i gdzie niski tylko płot z żerdzi oddzielał ogród od pól. Na zagonach kwitły maki, stulone od skwaru, kmin i koper wydzielały ostrą woń, gdzieniegdzie stały olbrzymie słoneczniki. Oparłem się o płot i wyjrzałem w pole. Wyglądało jak sztandar trójkolorowy: żółto-czerwono-siny. Mego królestwa barwy stanowił na prawo łan dojrzewającej pszenicy, w lewo szmat kwitnącej koniczyny, środkiem pas najwęższy, lnu w kwiecie.
Ładne to było, ale najbardziej zajęła mnie w tej chwili kobieta samotna, której czerwona chustka kraśniała jak mak wśród lnu. Pełła swój zagon, pełła w ten upał piekielny, niczem nieosłonięta od słońca, schylona, potem oblana i śpiewająca. Nie pojmowałem w tej chwili, jak można chcieć i móc pracować! Potem zacząłem rozmyślać, co to za kobieta, czy znajoma, czy młoda, czy ładna... Melodja jej smętnego śpiewu działała na mnie rozmarzająco. Zbliżała się w moją stronę i wreszcie poznałem ją po żywych oczach na starej twarzy, po kosmykach siwych włosów, wymykających się z pod chustki, po wysokiej, trochę zgarbionej postaci. Była to stara Tekla, matka gumiennego, dawna moja piastunka. I ona mnie spostrzegła. Podniosła się i powitała z przyjaznym uśmiechem:
— Dobry dzień, paniczu!
— Dobry, babko, ale zanadto gorący — odpowiadam. — Jak możecie na takiem słońcu wytrzymać?
— Eee, starego słońce ledwie grzeje, paniczu!
— A czy to niema komu was, babko, wyręczyć? Toć zgroza, że was dotąd robotą mordują! Niechby wnuczęta robiły, a wamby trzeba spocząć. Ot, prześpijcie choć południe i najcięższy upał.
Stara brodę pięścią podparła i energicznie głową potrząsła.
— Eee, co też panicz mówi! Któż widział spać w polu o południu? Toć południca zdybie i głowę usiecze jak źdźbło.
— Co za południca? — pytam.
— Nie w złą chwilę wymówić, to taki upiór. Boginka, czy wiedźma. Nie daj Boże ją spotkać śpiącemu! Miedzami idzie, łanami, strugami. Żeby się w najgęstsze zboże wszyć, wynajdzie. Chodzi i roboty człeczej dogląda. Mówią, że od Boga jest, niby wójt.
— A ładna ta boginka? — pytam ze śmiechem.
— Powiadają, że jak przodownica wygląda, w najbielszy len odziana, w kłosach na głowie, z sierpem w garści. Tylko ten sierp nie na zboże, ale na ludzkie szyje.
— Widzieliście ją, babko?
— Ja? Nie, Bogu dzięki. Pomyślawszy, strach bierze. Ale widział ją Mateusz, ten sierota, parobek Saków. Sprawiedliwy chłopak a tak pracowity, że gdy wszyscy kiedyś z upału pomdleli i do chaty odeszli, on się sam został i kosił a kosił, śpiewając. Przychodzi do niego niby dziewczyna, niby malowanie, i pozdrawia: Pochwalony! Inny parobczak możeby dziewusze żart dał, ale on uchylił kapelusza i odpowiada: Na wieki. A ona: Ktoś ty? A on rzecze: Sierota. A ona: Skąd ty? Z tej-ci ziemi. A czyj ty? Tej-ci ziemi. A komu robisz? Tej-ci ziemi. A kto ci płaci? A ot, słonko! Tak odpowiedział składnie, a ona chwilę przy nim postała, coś śpiewając. Wtedy jego niby lęk zdjął i oczu od niej nie mógł odwrócić, a potem za nią śpiewać zaczął. A wtem przepadła, jak w ziemię, a on patrzy: łąka, co na trzy dni była, skoszona. Tedy zrozumiał, że z południcą gadał i śpiewał. Ano pieśni zapomniał i ze strachu odchorował.
— A zabiła kogo, babko, ta twoja południca?
— Jaka moja? Co panicz mówi! Albo ja wiedźma, czy co? Tfu! Ta mara zabiła podobno Grzesia, muzykanta, zabiła i gdzieś sama schowała, że i ślad po nim przepadł. Hultaj to był i pijak okrutny. Nocką w karczmie, dniem niby na polu, ale byle za snop czy kopicę się schował, buch, i śpi. Ten się przed oną nie wytłumaczył!
— Jakto nie wytłumaczył?
— Ano, bo to ona bez sądu głowy nie bierze. Wpierw takiemu śpiącemu zagadki daje, rozumu próbuje. Boć nie każdy jednaki. Bywa, co rękami robi, bywa, co głową. Ot naprzykład guwerner, albo pisarz, albo doktor. Toć on może nocy nie dospał, zmordował się, a ot w południe w kłosach legi i zasnął. Takiemu ona pytania różne stawia. On się wnet wytłumaczy i ona go nie zaczepi, bo różne ludzie ziemi potrzebne, różnie pracować można. Ano zagadki tylko trzeba odgadnąć. Bo to, paniczu, na świecie żyjąc, trzeba albo dobrym być, albo rozumnym, to człowieka żadna zła moc nie ukąsi. Naprawdę, złe moce chodzą między żywymi, choć panowie w to nie wierzą. Śmieje się panicz ze starej i jej gadek? Nie powiem już nic więcej.
Nie słuchając moich uprzejmych protestów, Tekla zostawiła mnie samego i schyliła się znowu nad zagonem. Wybierała dalej źdźbła ziela z pomiędzy sinych kwiatków, rozchylając łodygi ostrożnie, prawie pieszczotliwym ruchem. Śpiewała dalej powolną, tęskną piosenkę, której urywek słyszałem, odchodząc:

Rodź, Boże, rodź dobry —
Len biały, bielutki,
Spal, słonko, spal jasne —
Złe zielska i smutki!

Położyłem się w bujnej trawie pod cieniem szpaleru, otworzyłem książkę, chciałem czytać. Ale upał odbierał mi nawet zdolność zapamiętania treści ostatniego wiersza. Wpatrzyłem się wpół już sennie w olbrzymi słonecznik naprzeciw mego legowiska i zasypiałem, ukołysany ciszą. Słonecznik miał kwiat najokazalszy u szczytu, dwa trochę niżej. Jaskrawa ich złotość, zda się z rozkoszą pożerała olśniewające słońca promienie. Stał jak w ekstazie, ku niebu zwrócony, czciciel rozkochany w bóstwie. Słonecznik ten w moich oczach rozmarzonych pozostał ostatnim obrazem, jak bajka Tekli ostatniem wspomnieniem. Spałem już, a wciąż go widziałem, tylko że powoli przechodził sam w krainę czarów i nadzwyczajności. Kwiat wierzchni zrobił się wiankiem ze zbóż, dwa niższe zmieniły się w dwie dłonie; jedna pełna kłosów, druga zbrojna w sierp krzywy, z którego słońce krzesało iskry. We śnie niczemu się nie dziwi, więc znajdowałem zupełnie naturalnem, że z pod tego wianka ukazała się twarz i tylko mi serce mocno bić zaczęło, gdym tę twarz poznał. Była to twarz mego ostatniego ideału. Za chwilę jednak pewność znikła, rysy były podobne, wyraz bardzo surowy — i nagły strach mię zdjął... Nie mój to ideał był, ale południca we własnej osobie, a ja spałem. Skóra na mnie ścierpła, gdy widmo postąpiło kroków parę i dotknęło mnie ową garścią kłosów. Egzamin więc będzie. Nie lubiłem egzaminów.
— Ktoś ty? — słyszę wyraźnie.
Z lęku tracę wątek odpowiedzi.
— Drzewiecki — mówię.
Sierp zadźwięczał złowieszczo.
— Skąd ty?
— Z Lipowej — plączę się coraz gorzej.
— A czyj ty?
— Swój własny — już z rozpaczą wołam.
— A komu robisz?
— Nikomu — kończę i śmierci oczekując, zamykam oczy.
Ale śmierć nie przychodzi, choć ją czuję nad sobą, a ta straszna egzaminatorka pyta dalej tonem przeciągłym i śpiewnym jak starej Tekli piosenka:
— Co syci bez jedzenia? Co patrzy bez spojrzenia? Co rośnie bez korzenia?
— Nie wiem — odpowiadam jak zdemoralizowany pierwszoklasista, zdając się biernie na losu łaskę i niełaskę.
Ona więc sama odpowiada ponuro i groźnie:
— Syci bez jedzenia: troska twego ojca. Patrzy bez spojrzenia: twojej matki mogiła. Rośnie bez korzenia: kamień. A kamień to ty! Jak kamień na zagonie klną ludzie pracowici, tak ja ciebie przeklinam i, byś na ziemi miejsca nie zajmował, giń!
I zanim miałem czas krzyknąć, bronić się, ona jedną ręką objęła mnie za włosy, jak żniwiarki garść kłosów ujmują, a drugą ręką z sierpem ogarnęła mi szyję i, szast! obcięła mi głowę. I poczułem broczącą krew, chwilę bólu, potem nicość — śmierć.
Tu Drzewiecki rękę do szyi podniósł i powiódł wkoło, jakby dotąd owego wrażenia doznawał i przekonać się chciał, czy głowę ma na karku.
— Cha, cha, cha! — homerycznym śmiechem wybuchnął słuchający. — Ty doprawdy wątpisz o swej całości! Nie zaręczysz, żeś żył i żyjesz. Myślisz, że zmartwychwstałeś?
— Jestem tego pewny, że wtedy umarłem. Była to śmierć próżniaka i dziecka. Zmartwychwstałem człowiekiem. Śmiejesz się? Ano, my wszyscy wieśniacy rodzimy się idealistami, umieramy, wierząc w nadprzyrodzone rzeczy. Może ja jestem bardziej jeszcze niż inni wrażliwym. To i dobrze. To mnie uratowało. Poczułem się kamieniem nieużytecznym, ale zarazem i twardym jak kamień. Mój drogi, od tego dnia nie przespałem ani jednego południa, choć mało nocy dospałem. Ano i zostałem, czem jestem. Piętnaście lat przeszło, piętnaście lat moja Lipowa czeka, moja ślubna. Nie dziw się, że wracam! Żebyś ty wiedział, jak mi się śni i trud ozłaca marzenie o dniu mojej intronizacji! Pokłonią mi się moje ludy: zboża i trawy, zagrają mi moje śpiewaki: wiatry, wyjdą naprzeciw mnie moje dworaki: ptaszki, a herold bocian otrąbi. Sztandar mi też ziemia rzuci pod stopy, ów sztandar trójbarwny z pszenicy, lnów i koniczyny. Czy ja nie król, kolego? Wtedy pójdę miedzami w pola rojne i legnę bez trwogi o południu w kłosach do snu. Żeby mi wtedy południca się nawinęła! Niech pyta, niech rozumu próbuje, jak stara Tekla mówiła. Nie śmiejesz się już? Dziękuję ci! No, kiedym ci o południcy opowiedział, śpijże zdrów! Idę na linję, załatwię, co trzeba będzie, i za ciebie. Dobranoc!
— Czekaj, idę i ja!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.