Czarny chleb (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czarny chleb
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie czwarte
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MARJA RODZIEWICZÓWNA
CZARNY CHLEB
LWÓW—POZNAŃ
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE.
KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI






ZŁOTA DOLA

Piaszczystym traktem pocztowym w zapadłej okolicy szedł pieszo samotny wędrowiec.
Przed godziną pociąg kolei żelaznej wyrzucił go na nędznej stacji, zagwizdał i popędził dalej.
Pozostały przez chwilę z żalem patrzył na biały obłoczek dymu na horyzoncie, potem westchnął, zapalił fajkę i ruszył przed siebie, nie pytając nikogo o drogę.
Żydek woźnica zaczepił go:
— Wy może do Jezierców, do miasteczka?
— A może.
— Nu, ja was zawiozę! Macie tam kogo?
— Mam w kieszeni dwa kułaki na ciebie. Nie wchodź mi w drogę!
Żyd zaciął szkapę i uciekł. Wędrowiec nie wyglądał na bezpiecznego towarzysza. Szedł, kiwając się z nogi na nogę, wsunąwszy ręce po łokcie w kieszenie łatanych, wypłowiałych spodni. Na głowie miał czapkę starą z połową daszka, na nogach resztki butów, na sobie bluzę siną, pełną dziur i plam, przepasaną kawałkiem poszarpanego rzemienia, na plecach mizerny worek płócienny.
Młody był jeszcze, wybujały wzrostem i pewno niegdyś przystojny. Młodość i urodę osnuła nędza jak pajęczyna, zakryła wiek i krasę. Twarz smagła, oczy żywe i roztropne patrzyły na świat z za tej pajęczyny jakieś zmęczone, posępne a zuchwałe. Przyrósł do tych rysów kurz drożny, dym karczemny i bezczelny uśmiech głodu.
Zmierzch zapadał jesienny, mglisty, pełny wilgoci i chłodu. Drobny deszczyk mżył z wiatrem, przejmując do kości nędzarza, naigrawając się z jego płótnianki dziurawej. Stacja została daleko, brzozy gościńca szumiały resztkami liści, gdzieś woddali grały trąby pastusze.
Wędrowiec przystanął chwilę i słuchał.
— Tak śpiewa, jak surma trębacza. Ladaco dął, jak miech w kuźni... — zamruczał, wstrząsając się z zimna.
Potem splunął i szedł dalej, przyśpieszając kroku.
W dali przez mgłę i zmierzch szary zapalały się czerwone światełka nisko nad ziemią, niby sesja gromadna świętojańskich robaczków. Do światełek tych dążył podróżny. Było to miasteczko, synonim kilkuset Żydów, kilkudziesięciu karczem i błota. Nigdy piękne nie było, jesień uczyniła je obrzydliwem. Ogołociła mieszczańskie ogródki z zieleni, powlokła ściany, ulice, dachy brudną wilgocią. Nogi tonęły w śmietniskach i błocie.
Wędrowiec zwolnił kroku, rozglądał się wkoło.
Przez okienka świecił ogień kominów, snuły się cienie, zalatywała czasem na pustą ulicę śpiewka samouka, śmiech, kwilenie niemowląt, urywki rozmowy; deszcz trzymał każdego w domu, zresztą takie miasteczko umiera ze zmrokiem.
Parę razy podróżny się zatrzymał, zajrzał w okno, chciał może wstąpić, zapytać o kogo, ogrzać się, spocząć, ale po chwili namysłu szedł dalej. Twarz jego powlokła się chmurną zadumą; dawne wspomnienia widocznie rwały się ku niemu od tych chat i ognisk.
— Jakbym wczoraj odszedł — zauważył. — Jezioro szumi! jak dawniej, a dym pachnie chlebem matuli. A w chacie pod świętym obrazkiem wisi pewnie harap ojcowski. Na mnie czeka. A ja idę! Ha, ha!
Z ulicy wszedł na plac obszerny. Wprost niego czerniał budynek, lipami otoczony; w prawo huczało jezioro, wzburzone wichrem jesiennym; na lewo buchał ogień z otwartej kuźni; środek zajmowały nędzne żydowskie sklepiki.
— Kuźnia Żmińskiego — szepnął wędrowiec, podchodząc w tę stronę.
Nagle drzwi parkanu, otaczającego domostwo kowala, otwarły się zcicha; na ulicę wysunęły się dwa czarne cienie: mężczyzna i kobieta. Mrok pokrywał obie postacie. Chwilę stali u furtki, rozmawiając półgłosem, potem on ją wziął wpół i pocałował, ona się szarpnęła, otuliła szczelniej chustką i pobiegła szybko przez plac w stronę jeziora. Mężczyzna, pogwizdując, poszedł do kuźni. Wędrowiec zdaleka stał i patrzył. Potrząsnął głową.
— Święta Helenka Żmińska pogodziła się z ludźmi — rzekł do siebie, uśmiechając się mimowoli.
Zawrócił, kilku skokami dopędził kobietę i zaszedł jej drogę.
— Dobry wieczór! — przemówił do niej.
Spojrzała nań przerażona, potem rozgniewana. Nie była to jednak znana mu jasnowłosa córka kowala. Z za chustki mignęły ku niemu czarne jak węgiel źrenice i obcy głos zawołał niecierpliwie:
— Czego chcecie?
— Wy tutejsza pewnie. Czy znacie Adama Żużla?
— Mularza? Znałam, póki żył.
— To umarł? Dawno? — spytał zmienionym głosem.
— Będzie dwa lata. Spadł z rusztowania i zabił się na miejscu.
— Zabił się — powtórzył obcy powoli i dodał: — To teraz Józik rządzi w chacie? Ożenił się?
Spojrzała po nim zdziwiona.
— A wy skąd idziecie, że o samych umarłych pytacie? Józef Żużel ani rządzi, ani się ożenił. Wzięła go ziemia i tyfus, już pięć lat temu.
— To z nich nikt nie został? Może i chaty niema?
— Została matka, Agnieszka, mularzowa. Pilnuje pustki, koszule szyje kawalerom, bieliznę pierze... na mogiłki w świątki chodzi. Nikogo więcej.
Wędrowiec głowę zwiesił i umilkł. Kobieta obrzuciła okiem jego łachmany i spytała:
— Znaliście ich, że się pytacie?
— Znam, jak wy swoją chatę i rodziców — odparł głucho.
— Toście im swojak?
— A swojak. Zostańcie z Bogiem, dziewczyno czy kobieto.
Zawrócił i ruszył w lewo, w wąską uliczkę, biegnącą między zagrodami mieszczan, aż do szkoły, cmentarzyska i dalej w pola i głuszę. Domy tu były niższe, okienka mniejsze, błoto głębsze, a przed idącym z każdego kąta występowały pamiątki dzieciństwa, zrosłe z tą nędzą, z temi lepiankami i tem ubogiem otoczeniem. Tu się urodził i wzrósł, bawiąc się piaskiem i kamieniami, prześladując psy i koty, psocąc po ogrodach sąsiadów. Stąd odszedł przed laty w świat.
I oto wracał. Oczy jego nawykłe były do wielkich miejskich gmachów, do fabryk, rodzinna osada wyglądała teraz podwójnie nędzna i mała.
Zatrzymał się wreszcie. Nawpół rozwalony płot otaczał sadek malutki i w ziemię wrosła chatynę; obok pochyła furtka zapraszała wędrowca do wejścia. On stał długo, zwiesiwszy głowę i ręce. Z pod brwi patrzył na światło w okienku i nie śmiał przestąpić tego progu, deptanego stopami ojca nieboszczyka i matki wdowy. Syn marnotrawny niewart był takiej zagrody.
Pchnął furtkę nieśmiałym ruchem. Pies nań wypadł, witając zajadłem szczekaniem. Dał mu szarpać swą odzież, pies przy swojem stał prawie. Stróż to był wierny, posłuszny i uczciwy — a on?...
Skrzypnęły drzwi sieni. Kobieta zgarbiona i siwa wyjrzała z chaty, nawołując psa. Wędrowiec zbliżył się do niej.
— Kto tam? — spytała, cofając się na widok czarnej postaci.
— Ja, matko... — odparł stłumionym głosem.
Kobieta zatrzęsła się całem ciałem. Przez dwanaście lat nie zapomniała dźwięków tej mowy.
— Kto? — powtórzyła, uszom nie wierząc.
— Ja matko, Paweł! — powtórzył.
Zapanowała chwila milczenia. Łojówka na stole i parę głowni w kominie oświetlało chatę i ich dwoje. On stał w progu, pochylony, mnąc czapkę w ręku; ona naprzeciw niego, blada, drżąca, bez głosu.
Nagle poczerwieniała od gniewu i wstrętu, odstąpiła jeszcze dalej i spytała surowo:
— Skądże ty przychodzisz? Z więzienia, czy z szynku?
Po jego twarzy przeszedł żar rumieńca.
— Ja, matko, po więzieniach się nie walałem — wyjąkał. — Pracowałem.
— Pracowałeś?... Kłamiesz! Kto pracuje, nie wygląda tak, jak ty! Tyś rabował chyba!
Wskazała pogardliwie na jego łachmany.
— I czegoś wrócił? — zawołała znowu. — Dość ja wstydu miałam przez ciebie i dość łez! Daj mi umrzeć w spokoju!
— Ja nie wiem, czego ja przyszedł — zaczął posępnie, przygnębiony surowym wzrokiem. — Byłem stąd niedaleko... Coś mnie wzięło, przyszedłem... Biedny ja, matko, ale wy nie wiecie, co we mnie żyje, jaki ja nieszczęśliwy! Nie ze szczęściam ja hulał i pił dawniej, nie ze szczęścia uciekł, jak złodziej, w świat... Oj niedola to moja, niedola!
Zamilkł, coś go w gardle ścisnęło; staruszka patrzyła surowo na niego, ale też milczała.
— Karzecie mnie słusznie, matko! Niewart jestem niczego dobrego i nie spodziewałem się łaski, tu idąc. Nie zrobię wam więcej wstydu, pójdę sobie dalej; tylko wam oddam te trzydzieści rubli, com ojcu wziął, jakem uciekał z domu.
Przystąpił do stołu, zdjął worek z pleców, sięgnął w zanadrze bluzy, dobył skórzany woreczek i wysypał z niego wszystko, co do grosza, srebrniki, miedź i asygnaty. Pusty woreczek wsunął napowrót za bluzę i westchnął.
— Przeliczcie, matko i darujcie. Nie bójcie się tych pieniędzy... Zarobiłem uczciwie rękoma, w fabryce. I oto je wam odnoszę za tamte skradzione... Ojca w chacie niema... Za niego mi odpuśćcie, nim pójdę.
— Ojciec umarł i Józika niema. Pochowałam wszystkich — szepnęła kobieta.
On się cofnął od progu, wziął znowu worek na ramię, zamglonemi oczyma obejrzał ściany chaty, nieśmiało spuścił wzrok na matkę.
— Jam winien waszych łez... ja winien — szepnął. — Za mną leży krzywda brata i jego narzeczonej, za mną swawola i kradzież... i ojcowskie przekleństwo. Och, matko! Jam grzeszył, ale i dobra nie zaznał, ni radości, ni spokoju! Boże mój, jaką ja mękę w sobie noszę, jaką mękę! Żebyście wiedzieli, matko! Coś tam we mnie pokutuje, szarpie, dręczy, jak w dzień, tak w noc głuchą. Coś woła i pcha naprzód... jakaś nuda i tęsknica do szerokiego świata... Od dziecka mi tak! Chciałem zapić tę chorobę i nie mogłem; chciałem zakochać się, oszaleć... nic nie pomogło. Nie wstrzymała mnie chata, ani wy, ani dziewczyna, ani żadna moc. Taka chęć, matko, gorsza od śmierci... Gnała mnie ona po świecie przez te dwanaście lat, jak wilkołaka; nigdziem się nie ostał, nic nie przykuło. Chwytałem się i roboty i szukałem śmierci. A męka nie wyszła ze mnie i nie wyjdzie, aż z życiem chyba.
Czoło jego nabiegło krwią. Słowa płynęły to cicho, to namiętnie, z żalem, to z rozpaczą. Ręce założył na piersi w pięść i cisnął tę moc straszliwą, co w niej huczała, jakby sam siebie chciał zadławić, zabić, poszarpać ten głód zmiany wrażeń, tego ducha niespokojnego a burzliwego.
Zmęczony urwał i ciężko dyszał, wodząc oczyma po ścianach lepianki. Ratunku, zda się, w nich szukał i politowania.
Mularzowa słuchała, nie przerywając. Kobieta to była uczciwa, surowa dla siebie i innych. Cnotę uważała za obowiązek, obowiązek za jedyne dobro i zadanie. Więc człowiek ten, który żadnego obowiązku nie uszanował, żadnej cnoty nie posiadał, wstrętnym jej był.
Ale to chłopak jej był, najmłodszy, jedyny teraz.
Stal przed nią wychudły, obdarty, głodny pewnie. Deszcz go przejął i chłód. Wypędzi go, więc pójdzie sobie dalej szukać kąta i łyżki strawy u obcych, jak żebrak. Ktoś mu z łaski rzuci chleba kawałek i złoży gdzieś na nocleg, na cudzej ławie, swą głowę ciemną i kędzierzawą, która niegdyś usypiała na jej kolanach.
Matczyne wnętrzności wstrząsnął żal i smutek. Spojrzała ukradkiem na niego.
— To iść się zabierasz? — wymówiła cicho.
— Pójdę — odparł głucho. — Noc i deszcz, nikt mnie nie widział, jakem przyszedł, nikt odchodzącego nie zobaczy. Nie zakłócę wam, matko, spokoju, nie wspomną wam ludzie złego syna. Pójdę już.
Zawahał się, wreszcie zbliżył się do niej i padł do nóg.
— Oj, matko! Nie patrzcie tak źle! Jabym życie dał, żeby naturę odmienić, a nie mogę, nie mogę!... Nie proszę ja was o darowanie, bom niewart; ale jak odejdę, poproście Pana Boga za mną, żeby ta moc ze mnie wyszła, żeby mnie to odstąpiło!... Oj, matko, darujcie!
Ręce mularzowej opadły na jego głowę, oczy zaczęły mrugać, błyszczeć od łez.
— A coś ty robił przez te lata? Czyś hańbą szedł i wstydem, czyś swą duszę uszanował? Powiedz!
— Oj, matko, wy mnie nie znacie! Jak do roboty się porwę, to nikt mi nie sprosta, do krwi się zapracuję; ale mnie wnet ta nuda opada i ręce mdleją i w głowie się miesza. Rzucam wszystko. Alem się nie zhańbił. Na ojcowską krew się klnę... Nie wróciłbym wtedy do was.
— A coś ty myślał, idąc tutaj?
— Po ratunek szedłem do was — wyjąkał. — Czy ja wiem? Coś mi mówiło: «Idź do chaty!», to i przyszedłem.
— A zostałbyś ty na zawsze ze mną? — szepnęła.
— Oj, matulu! Zabijcie tę moc we mnie, dajcie mi lek jaki, a zostanę... na wieki zostanę!
— To wstań! Chata twoja, a ja cię nie wypędzę. Zostań. Na złe moce jest Bóg i praca. Zostań! A jak zrobisz kiedy co dobrego, czem mi duszę rozradujesz, to ci serce oddam, zapomnę wszystkiego. Synem mi będziesz i dzieckiem ukochanem. Pamiętaj!
— Pamiętam, matko! Służyć wam będę, ile mocy, i nie odejdę; a pierwej, nim wam słowo złamię, na marach mnie ujrzycie. Chory ja i słaby i biedny, ale wy mi siłę dajcie, nauczcie dobrego! Zostanę z wami i wstyd dawny zmażę. Przysięgam! — mówił Paweł.
Ciemne jego oczy wzniosły się ku niej oszklone łzami i widać w nich było duszę całą, zmęczoną, smutną, a pomimo tego błyskającą złowieszczo niespokojnym ogniem. Przysięga padała na ten ogień jak ołów, druzgotała nawyknienia i żądze. Zakuwała w niewolę.
Biedna dusza rogata!

∗             ∗

Nazajutrz rano na cmentarzu odmówili pacierz za zmarłych i wstali z wilgotnej ziemi.
Mularzowa poprawiła krzak nasturcji, który kwitł jeszcze na grobie męża, z mogiły syna zerwała chwast dziki i spojrzała na Pawła.
— Proś Boga, żeby ci dał po śmierci taką cichą mogiłę i kogoś, co na niej we łzach uklęknie. Gdzieindziej dół znajdziesz, ale mogiły nigdy. A teraz idź między ludzi i roboty poszukaj! Do szynku nie zachodź i złej kompanji unikaj, a po pracy do domu wracaj.
— Dobrze, matko — rzekł, całując jej rękę.
Odszedł kilka kroków. Zawołała go:
— Paweł, a dziewcząt nie zaczepiaj!
— Nie, matko — odparł zdaleka.
Ludzi snuło się wiele po rynku, ale go nikt nie poznawał. Wśród tych obcych twarzy przechodził posępny, rozmyślając, gdzie i kto da mu chleba kawałek, skoro powie, kim jest? Wstyd mu było.
Przystanął u drzwi kuźni Żmińskiego i zajrzał do wnętrza.
Wysoki, barczysty, młody rzemieślnik stał u ogniska z papierosem w zębach, wziąwszy się pod bok jedną ręką, a drugą wybijając takt młotkiem po kowadle. Rudy, piegowaty wyrostek dął miechem i coś opowiadał majstrowi. Kowal miał pierze w czarnej czuprynie, zapuchłą twarz, wzrok szklany. Był doskonałym typem miejskiego donżuana i pijaka. Co chwila wyjmował nędzny papieros z ust, spluwał i ziewał. Mgliło go po nocnej hulance i niewywczasie.
Paweł Żużel popatrzył nań. Radość przemknęła mu po twarzy, wszedł śmiało do kuźni.
— Majster, może mnie podkujecie? — zawołał.
— U mnie osłów nie kują — odburknął kowal, nie oglądając się.
— A prawda, bo i wy nie kuci — zaśmiał się Paweł.
Rzemieślnik spojrzał zagniewany.
— Guza szukacie? — krzyknął gromko.
— Ja guzów nie biorę, ale daję!
— No popróbujcie!
Kowal młot rzucił, zwrócił się frontem do obcego, zmierzył go wzrokiem i aż skoczył, nagle otrzeźwiony.
— Paweł! — wrzasnął — Nasz Paweł! Skądeś, kolego, bracie? Z grobu? Gwałtu! On sam!
Porwał Żużla w ramiona i ściskał tańcząc po kuźni na podziw piegowatego pomocnika.
— A ja!... Poznałeś? Bóg dał choć jedną starą twarz!
— Skądeś? — powtarzał kowal radośnie. — A wiesz ty, żem trzy msze fundował za twą duszę? Mówili, żeś zmarł...
— Taki, jak ja, nie ginie. Wczoraj wróciłem. A ty co tu robisz w tej kuźnicy? Kupiłeś?
— Djabła tam kupiłem! Dostałem darmo z żoną w dodatku.
— Co? Oczepiłeś świętą Helenkę?
— Albo co? Myślisz, że ja byle co? Jestem całą gębą majster Hipolit Alchan, mąż żonie, ojciec dzieciom.
— Jakto? I dzieci masz?
— Jeszcze nie mam, ale święta Helenka i tę łaskę u Boga wymodli. Kobieta, bracie, jak chodzący ołtarz!
— Toż wiem! Zwali my ją Kantyczką. Wybrała sobie męża... no, no! Zdeptał czart siedem par butów, nim taką parę dobrał. Skończenie świata! A coś z gospodarką zrobił?
— Żydy na mej gospodarce kugle pieką, bachory pejsy hodują... A ty skąd, bracie?
— Ze świata. Nie opowiedzieć, gdziem był... Cóż z waszymi słychać? Gdzie kompanja?
— Licha warte! Jakeś odszedł, popsuły się rządy. Narobiłeś ty chryi we młynie, że aż strach! Młynarz wściekał się, dziewczyna szlochała. Sądny dzień. Obejrzeli się starzy poniewczasie, matki wzięły się do pilnowania dziewcząt, ojcowie przebrali naszą kompanję. Nastała nuda i pustka. Tyle lat! Jedni do wojska poszli, inni się pożenili, reszta ścichła, lub wymarła... Tfu! Djabła warte wszystko bez ciebie! No, aleś wrócił, to grunt! Staniemy znów na nogi. Chodźmy do Aberbucha! Wiewiórka — dodał — gaś ogień, zamykaj kuźnię i wynoś się, gdzie pieprz rośnie!
Tu kowal zaczął naciągać surdut. Nagle się zatrzymał.
— U matkiś był? — zagadnął.
— Byłem. Kazała statkować i pracy szukać.
— At! Oni wszyscy powarjowali na punkcie statku i pracy. Głupstwo! Co zrobisz, to komuś; co wypijesz, to sobie. Chodźmy, Pawle, do Aberbucha, przypomnieć dawne czasy!
Żużel potrząsnął głową.
— Nie kuś, szatanie! Roboty mi trzeba dzisiaj. Nie pójdę pić, aż się zmorduję. Daj pracę jaką.
— Bodajeś się w wołu przemienił! Czy ty do pracy stworzony? Innemu to gadaj, a nie mnie! Chodź, ja funduję!
— Jeszcze mi na poczęstunek nigdy nie brakło, ale znasz moje słowo. Jak mówię nie, to nie.
— A kat ją tam wie, tę robotę — zamruczał kowal niechętnie.
Potem myślał chwilę, szukał w pamięci, wreszcie gwizdnął przeciągle i śmiejąc się, spojrzał na Żużla.
— Co mi dasz faktornego za nastręczenie służby? — spytał.
— Spoję cię czystym arakiem palonym.
— Nie chcę, arak mi zbrzydł. Tfu! Ot lepiej pomożesz mi w potrzebie. Słowo?
— Słowo. Ja ci zawsze pomagałem.
— No, to dobrze. Mam ci robotę, ale jaką! Radbym ja tam być na twojem miejscu!
— A gdzie?
— Na jeziorze, u Szymona.
— To stary żyje jeszcze?
— Oho! I nas przeżyje! A jaką ma córkę!
Oczy kowala zabłysnęły jak kocie. Mlasnął językiem.
— Z tego patyka, czarnego jak sadza, wyrosła dziewczyna? — dziwił się Żużel.
— Cud, mówię ci, skończone ladaco! Gwałtu! W moim kominie niema takiego żaru jak w jej oczach!
— Aha — rzekł Paweł przeciągle — tom ją widział wczoraj u furtki. Aha!...
Kowal skrzywił się udając dyskrecję.
— Bardzo się lubią z Helenką — rzekł niby naiwnie.
— To się wie — parsknął śmiechem Żużel. — Nawet widziałem, jak się żegnała pod furtką... z Helenką.
— Frant z ciebie! — śmiał się Alchan cynicznie. — A wszystko dopatrzysz! Kupiłbyś ją na wagę złota.
— Dziewczynę? Ja? Toś chyba zapomniał, co ja jestem. U Szymona roboty poszukam, a córkę tobie zostawiam...
— I pomożesz czasem, bo stary jej pilnuje jak skarbu.
— Dobrze wczoraj upilnował Adrychter! Jak ryby swojej niegdyś przede mną. Pamiętasz?
— Oj, oj! To pójdziesz na jezioro?
— Pójdę, choć nie wiem, czy mnie zechce. Do zobaczyska, Hipek.
— Do zobaczyska! A wstąp wieczorem!
— Dobrze! Pozdrów tam Kantyczkę swoją ode mnie! My z nią trochę swojaki. Dobre z niej kobiecisko, tylko trochę zwarjowana.
— Bodajby trochę! Żywcem mnie chce zanieść do nieba!
— Próżna fatyga — zaśmiał się Paweł wychodząc.
Kowal wrócił opieszale do kowadła, nawołując rudego wyrostka. Żużel ruszył w stronę jeziora.
Jezioro szerokie obejmowało miasteczko, dało mu nazwę, stanowiło sławę, wzniosło je i wzbogaciło. Wiankiem obejmywały je łozy, sitowia i oczerety, gdzieniegdzie chyliła się w nurt wierzba stara, lub przyglądała się swej urodzie czarna olszyna.
Z obawy przed wiosennym wylewem domy miejskie stały opodal i tylko jedna zagroda, umocowana wałem i palami, znajdowała się tuż nad wodą, samotna, jak strażnica. W głębi, gdzie strumyk wąskiem gardłem wpadał w jezioro, czerniał młyn stary, wokoło, jak okiem spojrzeć, łąki i wypasy, jak morze zieleni.
W zagrodzie od stu lat żył jeden ród i dzierżawił rybne tonie. Weszło to w prawo, w obyczaj, w tradycję. Mówili ludzie, że kto chciał odebrać od rybaczej rodziny jej jezioro, ten źle kończył i wreszcie nie stało ochotników. Syn po ojcu następował, jak pan dziedziczny, od dziecka zrastał się z jeziorem. Usypiało ono ich w kołysce szumem fal, towarzyszyło przez całe życie, śpiewało posępnie do śmierci. Zapomniano ich nazwiska. Okolica zwała każdego Rybakiem tylko. Był Piotr, Józef, Stefan, ale tych pamiętali starcy tylko. Od czterdziestu lat w zagrodzie nad jeziorem królował Szymon Rybak, dawniej z żoną, potem sam z córką jedynaczką. Synów nie miał. Żył w swej zagrodzie, jak borsuk, zapracowany, gderliwy, sknera. Nikt z nim długo nie wytrzymał, oprócz starej baby gospodyni i chłopca znajdy, nawpół idjoty, porzuconego niegdyś pod progiem.
Paweł Żużel znał dobrze starego. Wyrostkiem będąc, szedł nocą nad jezioro, wytrząsał kosze na psotę, albo w dzień z wędką drażnił rybaka, siadając na połów tuż pod chatą. A młodzieńcem? Wtedy najmocniej wraziła mu się w pamięć sina toń jeziora. O zmroku wykradał się z domu, porywał Szymonowi łódkę i wiosło i płynął w głąb, aż do młyna, gdzie narzeczona jego brata, jasnowłosa młynarzówka Joasia, śpiewała smętne pieśni, wyglądając narzeczonego.
Ale Józik był nieśmiały i cichy, a pracował ciężko. Więc wieczorem sen go zmorzył u komina i nie śmiał iść na schadzkę, czekał cierpliwie ślubu.
Dla pustaka Pawia nie było zmęczenia, nocy i strachu. Zakazany owoc, wzbroniona zabawa, były mu najmilsze. Zdawało mu się, że kocha dziewczynę.
I tak co ranek znajdował Szymon swe czółno tam, gdzie je prąd zaniósł, często przewrócone, wiosła wyławiał i klął w suche kamienie nicponia mularczyka.
Nie ziściły się jego klątwy. Po latach dwunastu nicpoń mularczyk wracał pod rodzinne niebo i szedł do niego, nad to jezioro znajome, ale go nikt już nie poznał.
Obdarty włóczęga stanął na wybrzeżu koło chaty i patrzył. Ruch tam panował gorączkowy. Ołowiane chmury wróżyły rychły śnieg i zimę, więc z jeziora ściągali większe łodzie na ląd, na zimowe leże, pod szopy, otaczające chatę. Ciężka to była praca. Drzewo namokłe, ciężkie jak ołów, grzęzło w piasku; parobcy przeziębli, w wodzie po kolana, ruszali się opieszale, obojętni na gderanie starego, które słyszeli zawsze nad uszami przez rok cały. Nie robiło to na nich wielkiego wrażenia. Rybak w kożuszku, zaczerwieniony od wiatru i gniewu, krzyczał i krzyczał bezustanku.
— Hultaje, obieżyświaty, śmiecie miasteczkowe, szubieniczniki! A nie ruszycie się to inaczej! Pieniądze brać, to galopem! A robić, to jak żółw! Ryba śnięta lepiej się rusza! Justyn! Małpo afrykańska! Co stoisz, jak kołek? Żywo!
— Aha, żywo! — powtórzył idjotycznie znajda, istota nieokreślonego wieku, straszna, kołtunowata, śmiejąca się głupowato.
— Hej, hej! Razem, razem! — zachęcali się parobcy.
— Gospodarzu — ozwał się Paweł z za plota. — Każcie podważyć krypę i podłożyć pod nią kołki. Będzie jechała, jak na łyżwach.
Rybak się obejrzał na ten obcy głos i wnet się zaperzył.
— A ty tam, próżniaku, czego się gawronisz i rady dajesz? Kiedyś taki rozumny, to chodź i pokaż, jak robić!
— I owszem — odparł wesoło, przyskakując do czółna.
Porwał drąg z ziemi i zaważył za pięciu.
— Kołki pod krypę! — huknął donośnie. — Prędzej!
Skoczyli gromadą. Głos miał w sobie energję i siłę równą ramionom, rozbudził ich do czynu.
Szymon mógł milczeć. Robota poszła piorunem.
Przybysz pracował jak olbrzym i odrazu objął komendę. Parę razy pięścią przynaglił opieszałego, ale sam dawał przykład, w wodzie po pas, wpółnagi na tym wietrze jesiennym i zawsze wesoły.
— Chodź, ciotuchna, chodź! — interpelował łódź. — Dostaniesz kataru na jesieni. Dosyć ci kąpieli! Aleś uparta, starucho! No, popróbujemy się!
I przeziębły, siny, mocował się z nią, aż chwilami na twarz występowały strugi potu i stygły zaraz od zimna, a członki naprężały się jak struny i wnet kostniały od wody i wiatru. A łódź ruszała się, jak żywa. Rybak założył ręce i uśmiechał się rozpromieniony.
— Ot, widzicie, jak się to robi! Ot, widzicie, kto chce uczciwie grosz zarobić! — fukał na parobków.
— Ot, widzicie — powtarzał za nim, jak echo, idjota Justyn, udając, że także pracuje.
Ostatnią łódź wepchnięto pod szopę; ale i dzień się już kończył. Biała jak mleko mgła wstawała z jeziora, zakryła miasteczko, młyn, rybacką zagrodę nawet. O krok nic widać nie było; chłód się wzmagał. Parobcy, uwolnieni nareszcie przez noc, pobiegli kłusem do zagrody; za nimi pokulał Justyn, śpiewając fałszywym głosem jakieś urywki pastuszych pieśni bez sensu.
Żużel otarł rękawem twarz i oczy, zatulił szczelniej płótniankę na piersi, zabierał się do odwrotu.
— Ostańcie z Bogiem, gospodarzu! — rzekł, mijając Szymona.
— No, no! A zapłaty nie chcesz?
— Niema za co! Pół dnia robiłem. Ot tak, z ochoty! Nie było czem się ogrzać, to choć potem!
— No, pewnie... pół dnia to niema rachunku! — zamruczał stary, uszczęśliwiony, że grosza nie wyda. — Ale za usługę wypij choć wódki kieliszek! Zajdź do chaty!
— Dziękuję, gospodarzu.
Weszli w sień ogromną, dzielącą zagrodę na dwie połowy. W lewo, w izbie czeladnej, rozlegał się gwar parobków i pisk Justyna. Szymon otworzył, drzwi prawe i wprowadził Żużla do własnej stancji. Był to pokój obszerny i niski, służący za sypialnię, warsztat, jadalnię i salon zarazem. Piec kaflowy z kominem zajmował ćwierć przestrzeni; dalej stały ławki i stół, w głębi posłanie gospodarza, wkoło ścian i pułapu wisiały siecie, więcierze, ościenie, haki, kosze na rybę, przeróżne sprzęty rybackie. Po szafach błyszczały jaskrawe talerze, dzbanki i misy. Kute skrzynie zawierały zapewne odzież i płótna oraz srebrne pieniądze.
Wieczerza dymiła na stole, rozkoszną won niosąc do nozdrzy i podniebienia zgłodniałego Żużla; przyjemne ciepło ogarniało jego skostniałe członki, a blask smolnych drzazg oświetlał tę izbę, tchnącą zamożnością i wygodą. W blasku tym czerwonym i fantastycznym stała dziewczyna, ku której na wstępie z pod brwi nieufnie poszły oczy włóczęgi. Skrzyżowawszy ręce na piersi, patrzyła w ogień i nie raczyła się obejrzeć na wchodzących.
Wysoka, smukła, toczonych kształtów, miała na sobie barwny strój mieszczanki, krasną spódnicę, jak śnieg białą koszulę, wzorzysty fartuch, na ramionach siną, krótką świteczkę, rozwartą z przodu. Pęki korali i wstążek zdobiły szyję, spływały aż na piersi; głowę otaczały, jak diadem, czarne warkocze, spięte srebrnym grzebieniem. Widać było od pierwszego spojrzenia, że urody jej nie tknęła praca, że istotnie skarbem była starego i królową zagrody, której każdy służył, pieścił i dogadzał.
Blask komina zaglądał w jej twarz i pokazał Żużlowi smagłą, cygańską cerę, nieregularne rysy, orli nos dziewczyny. Nieładna była, nawet brzydka, a jednak wzrok wracał raz po raz na tę twarz i patrzącemu nabiegały mimowoli żarem policzki. Coś w niej było, co nęciło, pociągało, zmuszało do uwagi. Było to coś nieokreślonego. Jakaś łuna, która snuła się ze śniadością policzków i czoła i nadawała im gorący koloryt, jakaś przepaść wrażeń i skier lotnych w głębiach oczu, jak piekło czarnych, jak piekło palących, jakiś dziwny uśmiech wilgotnych, purpurowych warg, wpół grymaśny, wpół namiętny. Dziewczyna ta miała coś więcej niż piękność, coś więcej niż rozum, niż skarby całego świata — miała urok nieprzeparty, tajemniczy, wszechpotężny. Pierwszem wrażeniem Żużla był strach, nieznany dotąd. Miał ochotę zawrócić i uciec. Spuścił oczy i milczał, gryząc usta.
Nie spojrzała na niego i nie powitała. Stała nieporuszona, z brwią ściągniętą, rozdrażniona i kapryśna, wpatrując się uparcie w ogień. Szymon zdjął zmokły kożuch i czapkę i zwrócił mowę do starej baby w chłopskiem ubraniu na głowie, która na skrzyp drzwi ukazała z za pieca pomarszczoną twarz i kądziel lnu u prząśnicy.
— Daj wódki, Praksedo!
Stanął naprzeciw córki i grzał dłonie, ważąc w głowie myśl kłopotliwą i zezem spoglądając na stojącego w progu Pawła.
— Jutro trzeba łodzie połatać — rzekł wreszcie. — Może przyjdziesz do tej roboty? Dzień krótki dam ci dwadzieścia kopiejek.
— Jeżeli służby nie znajdę, to przyjdę — odparł parobczak.
— Aha, to służby szukasz! Hm, hm! A drogo ty siebie cenisz?
— A naco wam wiedzieć?
— Hm, hm! Możebym cię wziął na próbę.
— Ej, nie weźmiecie, ojcze Szymonie, bo mnie znacie i źle znacie z dawnych czasów.
— Ciebie? Pierwszy raz widzę... nie znam! — odparł stary, przypatrując się uważnie rysom stojącego.
— Był czas zapomnieć. Zestarzałem. Alem ten sam Paweł mularczyk, coście go klęli niegdyś codziennie.
Rybak aż podskoczył i podszedł bliżej.
— Mularczyk? — zawołał, wytrzeszczając oczy. — Słyszana rzecz! Toś wrócił! Awantura! Ho, pamiętam hultaja, jak dziś! A że to chwast nigdy nie zginie! Uczciwyby zmarniał sto razy, a temu nic. Jak dąb wyrósł i znowu jest! No proszę! No, proszę! Aleś się zmizerował! Skóra i kości! Aha! Włóczęga nie tuczy. Widzisz: jednakowoż bieda cię przygnała!
— Chwast się biedy nie boi, gospodarzu. My z nią koledzy i nie do rozkoszy ja wróciłem. Może i lepiej było tam, skąd idę.
— Broiłeś ty tam po świecie, broiłeś! Jakbym wiedział! Ale żeś przyszedł, to dobrze. Matczysko twoje od łez wyschło. Czas, byś ją chlebem nakarmił za tę zgryzotę, coś jej sprawił.
— Poto przyszedłem — zamruczał Paweł.
— No, no! — dziwił się rybak, biorąc z rąk Praksedy, pękatą flaszę z okowitą. — Wypijże, chłopcze! Nie musi ci być ciepło w tej bluzie. Ha, ha! Ktoby cię poznał!
Młody wychylił kieliszek i skłonił się z podziękowaniem. Stara podała mu kromkę świeżego chleba, poniósł ją chciwie do ust i pożerał, jak wilk. Szymon wrócił do komina i medytował, grzejąc palce i plecy.
— Co ci, Marynka? — zagadnął córkę. — Coś taka markotna?
— Jakby tatuś nie wiedział — odburknęła niechętnie. — U Feliksów zaręczyny, muzyka, a ja tu siedzę, jak grzyb. Tatuś to nade mną nie ma nijakiej litości. Więzienie ta chata!
— Więzienie? Doprawdy? Jakbyś ty kiedy tu siedziała! Wiecznie gdzieś latasz po miasteczku. Zachciało ci się iść w taką szarugę, co i piesby nie wylazł. Jeszcze się rozchorujesz.
— Ostańcie z Bogiem, ojcze Szymonie — rzekł Paweł, biorąc za klamkę.
— Poczekaj-no, poczekaj. Na hulankę już ci się śpieszy? Tfu! Zatracony chłopiec! A szkoda — dodał ciszej.
— Matka czeka...
— Biedna ona! Toć jej nie przyniesiesz ani grosza, ani strawy, jeszcze odjesz kęs ostatni. Słuchaj-no! Nicpoń był z ciebie i łotr na pokaz, pamiętam, ale mi matki Agnieszki żal. Możebym cię i wziął na służbę, gdybyś się poprawił.
— Jak wasza wola, gospodarzu. Chleba darmo jeść nie będę. Usłużę wam z miłą chęcią.
— No, no, byleś robił jak dzisiaj, to ci dam rocznie pięćdziesiąt rubli i strawę.
— Zgoda, gospodarzu.
Stary się przestraszył, że ofiarował zawiele. Zaczął się cofać.
— Hm, hm! A umiesz ty sieci wiązać?
— Choć nie umiem, to się nauczę.
— Ehe! Toś fryc! za naukę trzeba zapłacić dziesięć rubli.
— Niech będzie czterdzieści! — rzekł Paweł.
— I to za wiele, boś ty pewnie śpioch, w niedzielę toś przepadł. Znam ja twoje sztuki! No, co robić? Dam czterdzieści, choć nie warto; za to mi i w święta dopatrzysz dobytku, drew urąbiesz i bez pozwolenia za próg nie ruszysz.
Paweł pomyślał chwilę. Była to niewola pod ciężką ręką zrzędy i sknery, który z niego wyzyska każdą minutę, każdą odrobinę sił. Służba to była mozolna, utrapiona. Ale kto da lepszą, posłyszawszy jego imię, przypomniawszy wspomnienia młodości?... Zresztą, zawsze i wszędzie czeka go tutaj niewola.
Pochylił głowę. Matka się ucieszy.
— Niech będzie wasza wola, gospodarzu — szepnął.
— No, to dobrze! Dam ci rubla zadatku, ale mi jutro o świcie przychodź na robotę. Rozumiesz?
— Przyjdę, gospodarzu — odparł, otwierając drzwi.
— Tatusiu! — zawołała dziewczyna z umizgiem. — Ja pójdę do Feliksa na godzinkę, na minutkę!
— Znam ja twoje minutki. Siadaj do wieczerzy i cicho!
— Nie będę jeść, nic nie chcę! — rzekła kapryśnie.
— Skaranie boskie z tą błaźnicą! — mruczał, ustępując widocznie. — Jeszcze cię kto napadnie po nocy!
— Nie, tatusiu mój złoty, mój śliczny! Ja na chwileczkę tylko! Mnie ten parobczak przeprowadzi. Jemu po drodze.
— Akurat, właśnie! Dobry opiekun! No, no, nie płacz, Marynka! Idź się zabaw uczciwie! Idź, idź!
Dziewczyna podskoczyła radośnie, jak ptaszek na swobodę; pochwyciwszy z ławki wełnianą chustkę, poczęła zapinać świteczkę. Śmiała jej się twarz cała.
Stary odwołał Pawła z sieni.
— Chłopcze, idźcie już razem lepiej. Zostawisz ją u Feliksów.
Młody nic nie odparł, ale czekał.
Wybiegła do sieni, nucąc, przeistoczona radością; wyprzedziła go i ruszyła odważnie w stronę miasteczka. Nie odzywali się wcale. Ze strachu uczucia jego przeszły w niechęć i lekceważenie; wiedział, kogo ona szuka u Feliksów.
— Może po drodze wstąpicie do kuźni? — zagadnął wreszcie.
— Do kuźni? A czego? — odparła, ruszając ramionami.
— Ano, do Alchana — wtrącił szyderczy — jak wczoraj wieczorem. Nie będzie on dziś na zaręczynach, bo na mnie czeka. Próżna fatyga biegać do Feliksów!
Rzuciła mu piorunujące spojrzenie.
— A wam co do tego, gdzie idę? Odczepcie się ode mnie! Trafię sama. Nie wścibiajcie nosa tam, gdzie was nie wołają!
— Oho! Wymowy wam nie brak! Jeszczem ja o takie, jak wy, się nie zaczepiał! Mnie jedno, gdzie chodzicie!
Zaczął gwizdać jakąś śpiewkę i nie uważał więcej na nią. Rubla rybackiego miął w garści i wahał się, co z nim robić. Czekała na niego matka, czekał Alchan. Cisza i hulanka! Pieniądz drżał mu w dłoni.
Doprowadził dziewczynę do rynku i stanął przed żydowskim sklepikiem. Ona poszła dalej.
W pół godziny potem mularzowa na skrzyp drzwi podniosła głowę od szycia i spytała z widoczną radością:
— To ty, Pawle?
— Ja, matko.
— Robotę masz?
— Mam. Rybak mnie zgodził na parobka.
— To i chwała Bogu! Ciężka to będzie służba, ale właśnie tobie dobra. Szanuj ten chleb i starego Szymona. Człek jak złoto, choć jak krzemień wygląda. Co ty niesiesz?
— Kupiłem dla was mąki i kaszy — rzekł nieśmiało.
Nic nie odrzekła, ale spojrzała łagodniej.
— W kominie twoja wieczerza się grzeje. Spocznij. Zmokłeś. Zmień odzież. Twój worek w alkierzyku.
— Pusty; ale mi nic nie trzeba. Ciepło przy was...
Usiadł na ławce obok niej, założył zmęczone ramiona i pochylony patrzył na jej ręce pracowite, migające igłą. Pierwszy to był wieczór, który spędzał uczciwie, i pierwsza noc pod rodzinnym dachem. Gdy światło zgasło i legł na tapczanie u pieca, długo zasnąć nie mógł. Zdawało mu się, że wstępował w wąski korytarz, ciasny, duszny i bez końca. Słońce gasło, świat się zamykał we cztery kamienne ściany, ginął wszelki swobodny dźwięk i ruch. Zimny pot zgrozy i rozpaczy pokrył mu skronie. Czy on wytrzyma? Czy zniesie?

∗             ∗

Salka Aberbucha była to klitka na poddaszu jednej z karczem miasteczka. Na dole, w wielkiej a brudnej stancji, gospodarzył rudy żyd, faktor, kontrabandzista, złodziej koński, pojący łaskawych gości podejrzaną gorzałką. Tu się schodzili furmani, kupcy i ludzie, szukający zarobku. Był to kantor stręczeń, biuro wypłat, klub wszelkich handlów, interesów, kupna, sprzedaży i pokątnych intryg.
Z sieni prosta drabina prowadziła na salkę. Tam był klub mieszczańskiej młodzieży, ogniska wszelkiej swawoli. Dawniej, przed laty, gdy Paweł Żużel przewodził gromadzie rówieśników, na salce panowały śmiechy, śpiewy, najdziksze zakłady, próby siły i zręczności, plany na psoty i figle, opowiadania bohaterskich wybryków, spory o dziewczęta. Rogatą duszę miał wódz i coś z rogatej natury, bujnej, śmiałej i wesołej przeszło w ducha kompanji. Potem zmieniły się rządy. Alchan objął ster i zebrał sobie podobne towarzystwo.
Teraz na salce odbywały się ohydne orgje: pito na umór, lżono kobiety, zabijano się między sobą, tłuczono sprzęty i szkło. W nocy napadano na przechodniów, obdzierano ich, tarzano w błocie. Salka Aberbucha stała się jaskinią zbrodni.
Ale Paweł Żużel pamiętał ją, jak zostawił; szaloną, hulaszczą, pełną dzikiej poezji i z dnia na dzień rosła w nim chęć odwiedzenia starych kątów, przypomnienia starych czasów. Trzy tygodnie mijały, jak pracował u Szymona tak, jak on umiał — za trzech, nie ustając na minutę. Stary zacierał ręce, mrugał oczyma, zapomniał nawet gderać. Takiego parobka nigdy jeszcze nie posiadał.
Przez ten czas do matki tylko na chwilę zaglądał Paweł i wracał kłusem obchodząc zdaleka kuźnię i Alchana. Może go już pokusa męczyła, ale jeszcze cierpiał i znosił. Niewesołe to było życie w rybackiej zagrodzie. Po ciężkiej pracy wieczór zgromadzał w izbie czworo ludzi, którzy między sobą nie mieli żadnej nici pokrewnej, nie umieli mówić o niczem poza codziennemi sprawami.
Szymon, gdy nie gderał, czytywał półgłosem powoli «Żywoty Świętych» z zatłuszczonej książki; stara Prakseda przędła; Marynka ziewała, gdy się nie zdołała wymknąć na wieczorynkę. Paweł skręcał konopne nici na sieci, lub wyplatał kosze. Za ścianą chrapali parobcy.
Z córką gospodarza nigdy nie rozmawiał Żużel, unikali się wzajemnie. On czuł do niej dziwną niechęć, ona nie patrzyła na niego, rozgniewana może za tę obojętność i chłód. Pierwszy to był, co się do niej nie umizgał, nie służył.
Pewnego wieczora długo siedzieli w milczeniu. Na twarzy Pawła malowało się zmęczenie i nuda. Chwilami opuszczał ręce i błądził zamglonemi oczyma po ścianach, to znowu gorączkowo brał się do roboty. Zaczynał borykać się z sobą. Nareszcie odsunął skończony kosz i wstał z ławy.
— Niema na dziś więcej roboty — ozwał się do Szymona. — Może mi dacie urlop na parę godzin, gospodarzu?
— Urlop? Naco? Idź spać! — zamruczał stary. — Już cię korci przehulać te trzy złote, coś zarobił?
— Do roboty na czas wstanę, a teraz pozwólcie odejść. Moja hulanka i minuty waszej kosztować nie będzie. Pójdę, tytuniu kupię.
— Bodajeś tak zawsze prawdę mówił! Obraza boska ci w głowie. Ale kiedy idziesz, to wstąp do Ignacego furmana i powiedz, że mam do niego interes.
— Wstąpię, gospodarzu!
Zapalił fajkę, nacisnął czapkę na oczy i wybiegł.
Na dworze odetchnął, jak wyzwolony, i, gwiżdżąc, ruszył do Aberbucha. Serce mu biło radośnie. Gorączka owa straszna już się budziła w głębi duszy. Szedł ulżyć jej, zagłuszyć na chwilę. Był w swoim żywiole. Bez przewodnika trafił do karczmy i prosto jął się wdrapywać na stromą drabinę.
— Ta sama, jak Boga kocham! — rzekł do siebie z uśmiechem.
Na salce pełno już było. Dym fajek i upał zwrotnikowy napełniał brudną ciasną izdebkę. Goście obsiedli stoły, zydle. Panował tam dziki wrzask, brzęk szkła i zamieszanie; mało kto był trzeźwy.
Hipolit Alchan, w rozpiętym surducie, rozczochrany, leżąc prawie na stole wśród butelek, brudnych kart i resztek zakąski, dostrzegł wchodzącego i powitał radosnem wyciem, reszta naśladowała wodza. W braku miejsca Paweł usiadł na rogu stołu i zapoznawał się z kompanją.
— Tęgie chłopcy! Spiją się jak kłody na twą cześć! — rekomendował Alchan. — Hej, bracia, ufetujemy starego kolegę, nikt żyw nie wyjdzie! A huknąć tam, niech ryży winduje szkła więcej i drabinę wciągnąć! Nie trza, żeby nam kto przeszkadzał. Spoimy cię, Pawle, jak kufę!
— Mnie? Cały browar nie wystarczy! Pilnuj siebie!
— Oho, ja się wprawiłem przez dwanaście lat!
— I ja nie zapomniałem!
Coby rzekła matka Agnieszka na widok syna wśród tej zgrai? Nie poznałby Szymon pracowitego jak mrówka, a cichego pomocnika. Burzliwa dusza wydarła się z ukrycia, zdjęła maskę, zahuczała po dawnemu.
Pili. Alkohol pędził ogień do oczu, krew do skroni, szał na usta. Chciał się odurzyć Paweł. Szalał, śmiał się, dokazywał, i niktby nie powiedział, że się nie bawił jak reszta. A jednak po godzinie hulanki, gdy tamci dosięgli szczytu upojenia i wesołości, on się nie upił i nie odurzył. Za śmiechem jego była nuda, za szumem wódki ból nieznośny i tęsknica. Ku czemu? On sam nie wiedział. Nie zgłuszyła jej ani zadowoliła pijatyka; owszem podnieciła tylko. I siedział obcy wśród tej rzeszy i słuchał żartów, nieobecny, roztargniony. Zła moc poczynała go dręczyć, jak przez całe życie. Oczy jego rozpalone utkwiły uparcie w jednej twarzy; tę jedną zapamiętał wśród wszystkich.
Chłopak to był blady i wątły, niedawno wrócił z wojska, miał jeszcze na głowie czapkę żołnierską i opowiadał, trochę już pijany, wspomnienia służby.
Paweł jego tylko słuchał. Reszta napełniała salkę wrzawą różnorodną, śpiewami i śmiechem.
— Daleko ty był? — pytał Żużel ciekawie.
— Oj, daleko! Na Kaukazie.
— A ładnie tam?
— Oj, ładnie! Sady kwitną, kiedy u nas jeszcze śnieg leży. Góry takie, że i nieba czasem nie widzisz; a po górach winnice, jaskinie, zwaliska.
— Widziałem ja góry, ale nie tam! Żeby tam pójść!
— Daleko, strasznie daleko!
— To i co? Jak niebo nad głową, a ziemia pod stopami, to wszędzie dojdziesz. Hej, hej! Nie tyle ja schodził! I czego już nie widziałem! Na świecie dobrze iść i iść! Coraz coś nowego zobaczysz.
— Widział ja i na Kaukazie cuda. Raz stali w miasteczku, a opodal skała, okrutna, czarna, a na skale jakieś ruiny. Kto tam co budował, ani jak, nie wiadomo, bo skała jak ściana stroma i chyba kot a sokółby tam się mógł dostać. Mówili nam ludzie, że na tej górze w ruinach mieszka czarownica Murfa, z obłoków płótno tcze, a gwiazdami świeci w komorze. Pewno łgali...
— A żaden z was nie poszedł zobaczyć, co w ruinach?
— Lękali się. Ktoby się dostał zresztą po takiej skale?
— Jabym się wdrapał! Płótnabym tego wziął, bo to musi być cudne, a i gwiazd ze dwie czarownicy zabrałbym z komina. Oj, nie było tam mnie!
— Oho, akurat! Dostałbyś od wiedźmy prząśnicą po łbie i koniec.
— Jakbym dostał, to i oddał jej we dwoje. Nie takie dziwy drogę mi zachodziły. Żeby się ino dostać pod tę górę. Boga mi! Poszedłbym!
Tu Alchan podniósł ochrypły głos i zaśpiewał

— Nim kur zapieje,
Trzykroć się spiję,
Do czarta!

Paweł się obejrzał, wstrząsnął się jakby przerażony myślą, która mu zaświtała w głowie i przerzucając się do ogólnego tonu, odśpiewał na tę samą nutę:

— A kogut pieje,
Z ciebie się śmieje,
Głowa nic warta!

— Pawle, a widziałeś Joasię z młyna? — zainterpelował kowal, rad, że zwrócił ku sobie uwagę przyjaciela.
Ciemny rumieniec przykrości wybiegł na twarz Żużla.
— Nie! — odparł krótko.
— To i dobrze. Oczyby ci słupem stanęły. Wiedźma się zrobiła z dziewuchy! Istne gniazdo szerszeni ten młyn zatracony. Wczoraj ten ich rudy Franek, co w kryminale siedział za rozbój, zaszedł do kuźni i prawił na ciebie straszne dziwy. Złość mnie porwała. Napaliłem kawałek starego żelaza i wyciąłem po nim młotem. Dostał w nos iskier, jak tabaki, i uciekł, klnąc!
— Niech przyjdzie i mnie co powie, — zawarczał Paweł zuchwale, podnosząc pięść muskularną — dam ja mu iskier, że i tchu nie złapie!
Rogata dusza awanturnika, draśnięta słowem dawnego kolegi, ozwała się po dawnemu dziką groźbą. Biedna matka Agnieszka!
Alchan zatarł ręce.
— Potańcujemy jeszcze z młynarzami. Nieprawda, chłopcy?
Obejrzał się na swą komendę, ale nikt mu nie odpowiedział. Salka wyglądała jak pobojowisko. Pokotem leżeli biesiadnicy; tylko żołnierzyna urlopnik siedział jeszcze, odwróciwszy głowę do ściany, i szklanemi oczyma patrzył na kurze sufitu. Reszta chrapała na ławach, na stołach, na ziemi.
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się rubasznie Alchan. — I dziwią się ludzie, czemu my nad tą hołotą starsi! Ot, trupy, zdechlaki, a ja gotów drugie tyle pić! A ty, Paweł, nie pijany?
— Oho, daleko mnie jeszcze! A chodźmy stąd... Duszno!
— Czego duszno? Poczekaj chwileczkę!
Tu kowal z cierpliwością, godną lepszej sprawy, poukładał śpiących rzędem na podłodze, ustawił wokoło nich butelki i zaśpiewał na zakończenie tonem pogrzebowym:

— Nie trzeba było pić wódki z anyżem!
Nie leżelibyście do ziemi krzyżem!

— Chodź, Hipolit! — naglił Żużel, którego wstręt ogarniał.
Wyszli. Karczma już spała; łojówka dogorywała w latarni, oświetlając niby sień. Ustawili drabinę. Alchan zaczął się pierwszy spuszczać na dół.
— Zlecisz na łeb — ostrzegał Paweł, widząc, że nogi mu się plączą i drżą ręce.
— Oho, zaraz, doprawdy? Albo mi to pierwszy raz! My z tą drabinką...
Tu urwał, zsunął się, stracił równowagę i zwalił się, ciężko dudniąc obcasami po szczeblach. Na dole chwilę jęczał, szamotał się, klął, nareszcie do uszu Pawła doleciała chrypliwa improwizacja

— Drabinko miła,
Cóżeś zrobiła
Z mych kości?
Aberbuch zwierzę
W pudełko zbierze
Swych gości!

Nareszcie wydostali się na ulicę. Chłód ich orzeźwił; zaczęli rozmawiać, podtrzymując się wzajemnie.

— Paweł! Czy ty jeszcze się nie zakochał w Marynce? — spytał Alchan wesoło.
— Ja? Jeszczem się jej nawet nie przypatrzył.
— A w miasteczku plotą, że cię sobie Szymon hoduje na zięcia.
— Czemu to w miasteczku nie plotą o tej ich przyjaźni... z Helenką? — odparł szyderczo Żużel.
— At, stare dzieje! Żebyś ty chciał, tobym ci ją wyswatał.
— Ty? Mnie? Szymonową Marynkę? Ja swoich pieniędzy nie wydaję na zapowiedzi z cudzemi kochankami. Tobie się zdaje, że mi dziewczyna jaka w głowie postała. Nigdy! Jak tych kamieni pod nogami tyle spotykałem na świecie, a żadnej teraz nie pamiętam. A piękniejsze były od twojej Marynki. Bo i co wy w niej widzicie? Czarna, jak Afrykany, com widział za górami w Italji.
— At, co ty wiesz. Marynce się kłaniaj ode mnie i powiedz, że jutro u organistostwa będę wieczorem.
— Do domu wracasz?
— A trzeba! Skaranie boskie! Kantyczka czeka pewnie i po zgubionym mężu trzepie pacierze do świętego Antoniego.
Stanęli u furtki. Istotnie, wierna żona wyszła sama na spotkanie. Kowal powitał ją wybuchem czułości:
— Jak się masz, serduszko, duszko! Niech cię uściskam!
— Gdzieś ty tak długo bawił, Hipek? O Jezu! Takem się bała!
— Pracowałem, żono, pracowałem! Robotę odnosiłem, chodziłem po obstalunki. Bardzo się zmordowałem!
— A kto tam z tobą? — zagadnęła na widok Żużla, który stał dyskretnie opodal i słuchał tej małżeńskiej rozmowy.
— A to poprosiłem kuma Jakóba, rymarza, dla ochoty. Dobranoc, kumie, dobranoc!
— Dobranoc! — zamruczał Paweł, odchodząc.
Słyszał jeszcze powolny, łagodny głos Helenki:
— Co cię tak wódką czuć, Hipek?
— To tak z wiatru, niebożę, z wiatru — uspakajał dowcipny małżonek, wchodząc do wnętrza domostwa.
Żużel zaśmiał się ubawiony i ruszył też zpowrotem. Wicher wył przeraźliwy, mroźny i do wtóru z nim wyło jezioro, borykając się z siłą zimy, która nadchodziła, niosąc pęta i okowy z lodu. Czuć było w tym fantastycznym żywiole wstręt do niewoli, bunt i walkę; czasem jęk wydobywał się z dna toni i ogarniał drżeniem powierzchnię. Pomimo mrozu Paweł stanął nad brzegiem i długo przyglądał się w milczeniu wzburzonym falom.
— Oj, darmo się miotasz, darmo! — zamruczał wreszcie, głową kiwając. — Spęta cię ta moc i okuje i w niewolę cię podadzą! Będą cię ludzie deptali, ty sina wodo, i milczeć i cierpieć będziesz. Jako i mnie okuli... Oto milczę... Ale wiem, dlaczego jęczysz i jako cię boli. A z wiosną zaszumisz znowu. A ja czy się wyzwolę? Mnie już koniec!...
W rybackiej chacie spali wszyscy; więc, by nie trwożyć nikogo, wsunął się na nocleg do stajenki, gdzie chrupały siano konie i krowy Szymona. Zmęczony, znękany, wsunął się pod żłób sędziwego kasztanka i starał się zasnąć.
Ale za ścianą huczało jezioro i budziło go co chwila, a potem zdało mu się, że jest na Kaukazie pod ową skałą, jak ściana stromą, i drapać się na nią zamierza. Wdzierał się mozolnie, krwawiąc ręce i kolana, zwieszony nad przepaścią, żądny owego płótna z obłoków i gwiazd. Nareszcie uchwycił się palcami, jak szponami, krawędzi skały i chciał się właśnie dźwignąć na nią i spocząć, gdy wtem coś mu zaczerniało nad głową. Podniósł oczy. Na skale przed nim stała... nie czarownica Murfa, ale swawolna, czarnooka Marynka. Białe jej zęby błyskały jak perły w triumfującym uśmiechu; sięgnęła do fartucha, dobyła z niego garść gwiazd i rzuciła mu je na piersi i w twarz.
Straszne gwiazdy! Paliły mu oczy, wżerały się w ciało. Poczuł ból przejmujący... Roztworzył ręce i spadał, spadał w bezdenną przepaść, osmalony, spalony, napół martwy, aż się uderzył głową o zrąb skały i obudził się...
Leżał pod żłobem w stajni, zziębły, a kasztanek gorącym oddechem muskał mu twarz. Gdy oprzytomniał, zakopał się w siano i słychać było, jak mruczał:
— Przeklęta! Bodajem się był na świat nie rodził!...
Potem w stajence było już zupełnie cicho.

∗             ∗

Nazajutrz jezioro już nie borykało się z wichrem. Stanęło ciche i upokorzone, ścięte cieniutką lodu tafelką. Dzień był mroźny, jasny. Stwardniała ziemia, ubieliły się dachy, a na drzewach szron się wdzięczył do bladego słońca. Ludzie przywdziali kożuchy, tupali nogami, markotnie spoglądając na złowieszcze siwe chmury, wyzierające na krańcach widnokręgu. Każdy chował nos w szalik, chuchał w dłonie i rad co chwila zabiegał do izby.
Tylko Żużel w swej płótniance od świtu siedział pod szopą konną na przewróconej łodzi, zatykał szpary konopiami, przybijał młotkiem, zalewał smołą i gwizdał. Nie zatrzymywał się ani na chwilę; obdarty, wpółnagi, siny od zimna, śpiewał sobie, wybijając takt młotkiem, niedbały na wszystko, jakby go grzał nikły promyk słońca, który przez szparę zaglądał do niego i litował się tej nędzy tak wesołej.
— Setny chłopiec! — mruczał Szymon w przechodzie. — Daj mi, Boże, więcej takich nicponiów. Wykopałem sobie perłę.
A parobcy, snujący się koło obory, ruszali ramionami.
— Głupi! — mówili do siebie. — Dobrego słowa gospodarz mu nie da. Naco się zarzynać taką pracą?
A stara Prakseda widziała go przez okienko kuchni i wzdychała. Lubiła Pawła, który jej chętnie drwa rąbał, wodę nosił, a na strawę nigdy nie narzekał.
— Biedaczysko, nieboże! Gorzej sieroty, robaka! A takie to cierpliwe i dobre! Mróz mu duszę wyjmie, a on jeszcze śpiewać nie przestanie...
Idjota Justyn siedział za stołem nad miską, zapuchły od płaczu, topiąc łzy w kaszy, lub rozmazując je po twarzy brudnemi pięściami. Dziś rano za ospalstwo i nieposłuszeństwo Szymon go zbił okrutnie. Parobcy się śmiali, patrząc na to; a chłopak wył i jęczał w silnej dłoni rybaka. Szczęściem dla niego nadbiegł Paweł z podwórza i wyprosił biedaka od starego. Obiecał, że za niego zrobi, co trzeba. Prakseda dała mu na pociechę jagły i siedział, lamentując.
Na głos kucharki podniósł zapłakane oczy i wyjrzał oknem. Chwilę coś medytował, żując łzy i jedzenie; jakaś myśl świtała w pudle, okrytem kołtunami, bo nagle przestał obracać szczękami, odsunął miskę, wypełznął z za stołu i pokulał w kąt, do starego kuferka, gdzie złożone były wszystkie jego ruchomości. Przykucnął nad nim i począł przewracać graty, coś mrucząc. Nikt na niego nie patrzył. Nareszcie wstał i ruszył ku drzwiom. Łzy mu oschły; głupowato uśmiechnięty cisnął pod pachą obdarty kożuszek, który mu Szymon darował za rok służby.
Na brzęk klamki Prakseda się obejrzała.
— Gdzie ty idziesz, Justek, z kożuchem? — spytała.
Jakby się bal, że go zatrzymają, wybiegł bez odpowiedzi. Czarny cień stanął między Pawłem i promykiem słońca. Podniósł oczy. Był to idjota, zakłopotany, nieśmiały, z kożuchem w objęciu. Chwilę stał, szukając daremnie wyrazów. Nareszcie wskazał swe uszy czerwone od ręki Szymona, uśmiechnął się błagalnie, pocałował Pawła w kolano, kożuch mu wetknął w garść i uciekł, nie słuchając protestu.
Od tego dnia biada temu, kto śmiał tknąć sierotę. Między prześladowaniem, poniewierką, pogardą a tą upośledzoną istotą stanęła barczysta pierś Pawła i jego pięść żelazna. I Justyn doczekał się w życiu lepszej doli, serdecznej opieki, dobrego przyjaciela. Odtąd ten lew i ten ślimak byli nierozłączni przy robocie. Wieczorem siadywali blisko siebie, a w nocy zajmowali razem twarde legowisko u pieca, lub w stajni przy koniach ogrzewali się wspólnym oddechem.
Tak minęło znów parę tygodni bez zmian pozornych, gdy raz o zmroku Paweł zjawił się w kuźni Alchana z końmi do kucia. Wyglądał posępny, sczerniały, jakby po chorobie, ledwie się odzywał. Coś złego wyglądało mu z oczu wpadłych, z kątów zaciętych ust.
— Ej, kolego, bracie — zaśmiał się Alchan, traktując go papierosem. — Coś cię służba nie utuczyła.
— Obroża tuczy psa, nie wilka — odparł mrukliwie.
Przy robocie kowal prawił trzy po trzy, dowcipkował, przedrzeźniał każdego; nie zdołał jednak rozchmurzyć towarzysza. Gdy skończyli kucie, parobek Szymona poprowadził konie. Alchan trącił go łokciem.
— Chodźmy na salkę — rzekł, kusząc Pawła.
Paweł zatrzymał się, zawrócił, podszedł do komina kuźni i, grzejąc ręce, myślał chwilę posępny.
— Był ja już tam — rzekł wreszcie zniechęcony. — Próbowałem się zapić, nie mogłem. Co ty robisz, żeś rad z siebie?
— Piję i kocham — pouczył uprzejmie kowal.
Żużel nie usłyszał odpowiedzi; szedł za swą myślą.
— Próbowałem ja do krwi się zapracować... Nic nie pomogło... Próbowałem i głodem mrzeć, próbowałem i mrozem zamierać... i nic i nic! Zawsze jedno! Coś tam we środku pali i bełkoce, jak ukrop w garnku, i wciąż słyszę: «Chodź, chodź, chodź, chodź!» I gdzież ja pójdę nieszczęsny, gdym tu zostać poprzysiągł?
— Bo ja ci powiadam: rób, jak ja. Pij i kochaj — powtórzył swoje Alchan. — Jak mnie co woła: «Chodź!» to nie inaczej z dwojga: albo Aberbuch, albo Marynka. Chodźmy na salkę!
— Nie chcę! Pójdę do matki...
Mularzowa ucieszyła się z syna, choć mu tego nie okazała. Przyniósł jej zarobiony grosz, narąbał drew, ucałował pokornie ręce i usiadł na zydlu, opowiadając, co robił u rybaka. Wiedziała od ludzi, że się dobrze sprawiał i niekiedy, gdy nie uważał, obejmowała wzrokiem serdecznym jego pochyloną, kędzierzawą głowę. Zaczynała wierzyć w poprawę.
Zamyślił się wreszcie i umilkł. Nagle podniósł oczy.
— Matuniu — ozwał się — jabym was spytał o coś...
— O co, Pawle?
— Żebym ja poszedł do młyna i prosił Jana o Joasię za żonę, czy toby dobrze było? Czybym ja zmazał krzywdę?
— Dobrze? pytasz. To twój obowiązek. Za grzechbyś miał słuszną pokutę. Nie zmazałbyś krzywdy, ale zapłacił. Krzywdę zmazać, chłopcze, trudno... oj trudno!
— A jak, matusiu?
— Bóg ci to może kiedyś pokaże i własna dusza... Pójść powinieneś i prosić, choć ci jej Jan pewnie nie da i wypędzi. Wstyd za wstyd wziąć powinieneś. To sprawiedliwie.
Parobczak nisko zwiesił głowę, nic więcej nie rzekł. Co matka nazwie dobrym czynem i czy on jej potrafi dogodzić, wypłacić za tamto, odsłużyć, jak obiecał? Potem legł na ławie i jęczał we śnie. Może się skarżył ptakom wędrownym, że on tu został sam z ludźmi i zimą; może wichrów prosił, by go stąd porwały, dały z sobą pohulać na szerokiej równinie...
Nadchodziła, zbliżała się ta moc straszliwa — żądza swobody. Głuszył ją słowem, danem matce; wydzierała się nad nie; między tę moc a swoją zmęczoną wolę rzucał pracę, obowiązki, pijatykę, zmęczenie. Nic jej zmóc nie było w stanie.
Jak głodny zwierz wyła, jak nienasycony smok szarpał wnętrzności; jak zmora szło z nim wołanie: «Chodź, chodź, chodź!» — coraz potężniejsze.
Co mogło jeszcze stanąć z tą mocą do walki i uratować udręczonego?...

∗             ∗

Szymon wybierał się w podróż na całe dni dziesięć. Sanki stały przed chatą, a w progu stłoczona służba odbierała ostatnią dozę rozkazów i gderania.
— Paweł zostaje na mojem miejscu. Rozumiecie? Słuchać go i jak on pracować! Kogo on pochwali, ten może co dostanie ode mnie; a kogo zgani, temu... to! — Tu podniósł w górę kij sękaty. — A teraz fora! Do roboty!
Paweł, jako czujny wódz gromady, rejterował ze swą komendą, gdy go stary zatrzymał.
— Czekaj-no! Oto masz klucz od kuferka. Tam są grosze; ale lepiej dołóż, niż ujmij.
— Słucham, gospodarzu.
— Przerębli pilnuj, żeby nie zamarzły.
— Nie zamarzną, gospodarzu.
— Złodziei nie dopuszczaj.
— Słucham, gospodarzu.
— I wielką sieć wieczorami pilnie wiąż, bo rychło będzie potrzebna.
— Bądźcie spokojni, gospodarzu.
— A z domu się krokiem nie wydalaj!
— Nie odejdę na minutę nawet.
— No i dziewczyny mi pilnuj!
— Co tego, to nie, gospodarzu. Ognia nałóżcie w stodole, a ustrzegę; ale córkę swoją komu innemu polećcie w opiekę. Ja się jej boję.
— At, głupiś! Prakseda!
Stara ukazała się w progu.
— Sluchaj-no! Marynki mi doglądaj! Nie daj dokazywać!
— Dobrodzieju, niedowidzę, nogi nie służą. Już mi wybaczcie, ale nie na moje to siły! Nie zdążę. Innemu komu zostawcie tę robotę.
— Tfu! Do stu piorunów! Stado niedołęgów, mazgajów, osłów! Jednej dziewczyny niema na kogo zdać. Niech jej tedy Pan Bóg pilnuje.
Po tej konkluzji ucałował śmiejącą się córkę, pożegnał Pawła i pojechał, zdając swą dziedziczkę na łaskę Opatrzności.
Po godzinie nie było już dziewczyny w zagrodzie. Nikt jej nie bronił i nie pytał, gdzie idzie. Strojna, wesoła, ze śpiewką na koralowych ustach, zbiegła na lód i ślizgając się po gładkiej tafli, jak zjawisko lekkie, pomknęła w stronę miasteczka. Paweł przeręble czyścił, popatrzył na nią. Coś go tknęło.
— Ostrożnie koło przeduchów! — zawołał.
Obejrzała się; rzuciła mu szatańskie spojrzenie i uśmiech.
— Jak wpadnę, uratujecie! — zawołała swawolnie.
Musiała być bardzo czemuś rada, gdy nawet dla niego zdobyła się na zalotny wzrok i wesołe słówko. Zniósł jedno i drugie z niezachwianą obojętnością.
— I to mi gospodarz chciał oddać pod straż — zamruczał, ruszając ramionami. — To jakby kto ustrzegł wody w koszu.
O zmroku wracała, ale nie sama. Alchan ją prowadził, objąwszy ramieniem; coś szeptali z pochylonemi ku sobie głowami. Otarli się prawie o Żużla, ale go nie spostrzegli i weszli do zagrody.
Pod wieczór i on się przywlókł do izby. Siedzieli u komina, gwarząc i pieszcząc się naprzemiany, zajęci tylko sobą. Stara Prakseda przędła, obojętna na wszystko, co nie było lnianą nicią i jedzeniem. Nikt im nie przeszkadzał.
Żużel odmówił wieczerzy i usiadł opodal wiązać sieć. W milczeniu u nóg jego przykucnął Justyn i strugał jakieś patyki. Komin udzielał światła i ciepła obficie. Wieczór adwentowy długi, jak wieczność; zaczęto rozmawiać. Na dworze z ołowianych chmur wypadła śnieżna zadymka i poczęła kołatać do okien, jakby mówiła: «Nie czujecie mnie, to choć posłuchajcie».
Paweł spojrzał z pod brwi i mimowoli się uśmiechnął:
— Boże, Boże! — pomyślał. — Coby rzekł Szymon, gdyby go duch jaki wniósł tutaj dymnikiem w tej chwili. Oj, byłby w robocie sękaty kij, byłby!
Raptem Marynka obejrzała się wokoło, zerknęła na Żużla i rzekła z umizgiem dziecka, które chce sobie zaskarbić łaski i uprosić dyskrecję surowego świadka:
— Pawle, co tak milczycie? Powiedzcie, co macie na myśli? Może co zabawnego?
— Nic zabawnego. Myślałem, że w taką noc tylko upiorom się włóczyć, bo z żywych to i głodny wilk się nie ośmieli.
— A widzieliście kiedy upiora?
— Widziałem dwa razy — odparł spokojnie.
— Nie może być! — zawołał Alchan. — Gadaj, jakże to było? Bardzoś się zląkł? Biały był, czy czarny?
— Powiedzcie! Powiedzcie! — wołała Marynka, a wzrok jej błyszczał bojaźliwą ciekawością.
Nawet stara Prakseda odwróciła na chwilę oczy od kądzieli i pokiwała głową z wyrazem prośby.
— W niemieckich górach to było — zaczął Paweł powoli. — Pracowałem tam w kopalniach, głęboko pod ziemią. Straszny to kraj i dziki. Pełen przepaści, skał i czarnych świerków po rozpadlinach. Wracało nas pewnej nocy trzech z bliskiego miasteczka na robotę do kopalni i zbłądziliśmy w drodze. Szukając śladu, zaszliśmy w taki kąt, że i wyjścia już nie było. Nie pomogły wołania, nawet strzelanie z rewolwerów, potrzeba było czekać rana. Pokładliśmy się tedy pod zwaloną jodłą i twardo posnęli.
— Pewnie byliście pijani po hulance — zauważył Alchan.
— Pewnie — odparł Żużel, myśląc o czem innem. — Nie wiem, jak długo spałem, aż zbudziło mię targanie za rękę. Zerwałem się. Kolega stał nade mną, blady jak trup i szczękając zębami, coś pokazywał palcem.
— Widzisz? — szepcze.
— Widzę — odpowiadam.
Na skałach, jeszcze daleko przed nami, podniosła się taka jasność, jak od owych ogników, co jesienią goreją na trzęsawiskach a wśród tej jasności coś się ruszało ogromnego, jak żywa skała.
— Ktoś idzie — rzekę — i światło pali, pewnie węglarze. Huknę.
Niemiec za gardło mnie chwycił.
— Milcz! — powiada. — Nie waż się ruszać! Zaszliśmy w okolicę, której duchy strzegą, bo tu król gór mieszka. To on chodzi. Gdy nas ujrzy, pozabija! Milcz!
Mrowie mnie przeszło i zamilkłem, patrząc w tę stronę.
— Widzisz? — pyta znowu towarzysz. — Widzisz go?
Widziałem. Z jasności wystąpiło straszydło niby w mniszym kapturze, za laskę miał całą jodłę, z korzeniem wyrwaną, na głowie taką latarnię, niby koronę, co świeciła okropnie we wszelkie szczeliny, aż do nas. Król szedł ze skały na skałę, przez urwiska, po najdzikszych szczytach, gdzieby nikt nie utrzymał głowy i wciąż w naszą stronę. Dygotaliśmy pod jodłą. Co krok nachylał się, brał w garść śniegu, a gdy na niego dmuchnął, to śnieg się palii ogniem, skwiercząc jak zamokła łojówka. A on się ciągle odzywał, to piszczał, jak orlęta po gniazdach, to śmiał się, jak grzmot, to śpiewał nieludzką pieśń, a wtórowały mu hukiem strumienie, szumem świerki i wicher, który się zerwał nagle i trząsł niebem i ziemią.
Wreszcie zamarła nam dusza. Duch stanął naprzeciwko nas, za przepaścią, zaczerniał jak góra i zachichotał jak puszczyk, a latarnia jego padła na nasze twarze. Kolega strasznym głosem zaczął krzyczeć łaski, ja milczałem... Niech się dzieje, co chce! — myślę.
Wtem straszydło urwało, jak chleba kęs, od skały głaz centnarowy i dmuchnęło nań. Kamień się palił jak śnieg, a on go podniósł i cisnął. Potem już nie wiem, co było. Kolega który spał, znalazł mnie rano bez czucia, ze straszną raną w głowie, a tamtego drugiego nikt nie odnalazł, zginął, — jakby go ziemia pożarła — bez śladu...
Umilkł Paweł i spuścił oczy nad siecią.
Wszyscy milczeli chwilę, przerażeni. Marynka wzdrygnęła się i obejrzała trwożnie po kątach.
— Jak tu ciemno — szepnęła. — Dołóżcie drew na komin. Tak straszno!
— Niema drew — odparł Alchan, przeciągając się leniwie.
— Zaraz urąbię — rzekł Paweł, wstając.
— Nie idźcie, nie idźcie! — zaczęła wołać.
Ale on ramionami ruszył, wziął siekierę i wyszedł.
Porwała się z miejsca i poskoczyła za nim do sieni.
— Nie odchodźcie!... Tam w izbie bez was straszno! — rzekła, drżąc i chwytając go za ramię.
Obejrzał się zdziwiony.
— Toć Alchan został!
— Ach, co mi Alchan! — rzuciła obojętnie.
— Wszystko — zamruczał.
— Wy jak kret ślepi, że mi wciąż Alchanem dopiekacie! Wracajcie do izby, bo mi bez was straszno okropnie! — dodała, patrząc dziwnie na niego.
Pomimo zmroku oczy te urokliwe gorzały jak węgle, aż bolały od nich źrenice patrzącego. Znowu go raz drugi strach zdjął niepojęty, jak wtedy, gdy ją raz pierwszy ujrzał w blaskach ogniska. Usunął się i głowę spuścił.
— Zaraz wrócę — odparł niewyraźnie. — Idźcie do izby, tu zimno.
Justyn ukazał się w progu, szukając Pawła. We dwóch narąbali brzemię smolnych drzazeg i wrócili do chaty. Ogień rozjaśnił mroczne kąty, ale dziewczyna się nie ucieszyła. Siedziała chmurna, nasępiona, usunąwszy się od Alchana i nie raczyła spojrzeć na Pawła. Nie zważał na to, siadł do roboty i coś pokazywał idjocie w struganiu patyków.
— A drugi upiór jaki był? — spytał kowal. — Może ci skarby pokazał?
— Nie. Po skarby ja nie chodził — odparł parobczak. — Drugi raz na granicy to było, zeszłego roku, latem. Służyłem w straży i wracałem pewnego wieczora z posterunku do kwatery sam jeden, z psem i strzelbą tylko. Dzień cały nie jadłem, więc się wlokłem ciężko po piaskach okrutnych, krajem sosnowego boru. Gdym się zbliżał do cmentarzyska wioskowego podle drożyny, księżyc wszedł właśnie i oświecił świat wokoło. Nie strachy mi były w głowie, bom sobie śpiewał zcicha, rozglądając się na wsze strony. Nagle między mogiłami coś się zaruszało, zaskrzypiała furtka, zadudniał mostek i na drogę przede mną wyszła dziewczyna.
— To ci odważna i śmiała dziewka — myślę, patrząc na nią. Smukła, wysoka, w śnieżnej bieliźnie, miała na głowie wianek z barwinku i wstążek tysiące, jak do ślubu, albo... Coś mnie tknęło, alem się roześmiał i wnet pustota przystąpiła do głowy, dalej dopędzać.
— Dziewczyno! — wołam. — Skąd ty? Może z zagranicy? A paszport masz? Niech ci się przyjrzę!
Ona idzie dalej, jakby ją wiatr niósł. Furkoczą wstążki u wianka. Biegnę za nią, a dognać niesposób, nogi toną w piasku, pot aż przez oczy się ciśnie, a ona idzie, idzie. Złość mnie opadła. Poszczułem ją psem. On mi często łotrów za gardło brał. Skoczył, zwęszył, poskomlił i wrócił jakby zalękły.
A tu i kwatera nasza zaczerniała opodal. Począłem gwizdać na alarm, wypadli ludzie. Dziewczyna zwróciła się w inną stronę, zajęczała żałośnie i zginęła w krzakach. Wtedym się dopiero opamiętał.
— Aha — myślę — i z zagranicy ona i bez paszportu, tylko nie dla niej stróżujemy graniczniki i żołnierze!
— Czegóż ona szła? — szepnęła Marynka, gdy Paweł umilkł i do sieci się wziął.
— Czego? — odrzekł powoli i smutno. — Może do kogo na tę stronę, co jej miłym był! Może mu śmierć niosła w zanadrzu... kochana!
— Niech ją bies porwie ze śmiercią razem! — zaklął kowal.
Stara Prakseda zwinęła nitkę na palcu i motając ją, uśmiechnęła się, lekko kiwając głową.
— Co wy myślicie, Praksedo? — zagadnęła Marynka.
— Moja zuzulko, ja sobie myślę: Chłopak nasz prawi baśnie z cudzych gór, z dalekich stron, a tu, ot za ścianą, leży nasze jezioro... z bajką na dnie. Czy wy, Pawle, co lubicie dziwów szukać, nie patrzyli nigdy w tę wodę?
— Patrzyłem, Praksedo, i nieraz.
— A coś ty myślał, patrzając?
— Co ja myślał? — powtórzył Żużel ponuro. — Ja myślał, że tam na dnie leży złota dola...
Dokończył szeptem i głowę zwiesił zniechęcony.
— Co można o wodzie pomyśleć? — ziewnął Alchan. — Chyba, że ryba się w niej chowa i raki, a topić się mokro i zimno.
— Tak, tak, panie kowalu, nic wy więcej nie zobaczycie, jak i nie ujrzycie ducha nigdy. Wam dziwy różne nie chodzą po głowie, jak ot naszemu Pawłowi. Nie pokaże wam swego dna i sekretu nasze jezioro i upiór w oczy nie zajrzy. Wy inny człowiek. A Paweł zgadł bajkę z toni: gadało do niego jezioro.
— Jaką bajkę? — spytał Żużel.
— Ot bajkę, szarę, długą jak ta nić lniana. Ktoś ją wyprządł przed laty z prawdy czy dumki i poszła sobie z pokolenia w pokolenie, aż dotąd. Bajki nie bierze ni ogień, ni woda, ni lata. Z ludźmi ona stworzona i z ludźmi zginie na ostatniej wieczornicy.
— Powiedzcie nam bajkę — zaczęła prosić Marynka.
— Powiedzcie — dodał Paweł.
Stara Prakseda puściła w wir wrzeciono snując długą, długą nitkę, zaczęła snuć ze starej pamięci odwieczną gadkę. Wicher jej wtórował ze dworu i szelest czółenka Pawła.
— Był przed laty młody królewicz, syn możnego króla, co miał kraje wielkie i wojska orężne i zamki z kamienia, a w nich złociste komnaty. Ale rozgniewał się na króla czarodziej stary i zabił go, sługi rozproszył, zamki poburzył, wojska pognębił. I został królewicz sam na świecie, ubożuchny jak chłopskie pacholę, bez dachu i chleba i nie wiedział, gdzie głowę położyć i gdzie iść i co z sobą począć w tej niedoli.
Na mchach kładł się w borze i rosę pił a jagody jadł i płakał często i wroga przeklinał.
Ulitowała się nad nim stara wróżka, przyszła pewnego razu do niego i rzecze:
— Wstań, pacholę, i nie płacz! Idź na ową jasność, którą rzuca po sobie słonko o zachodzie i szukaj doli. A pamiętaj, że gdy zrobisz co dobrego, to ci dola złota padnie w ramiona, ukołysze, jak matka drobinę. A największe dobro, chłopcze, to gdy wrogowi usłużysz, bo ci to wstręt sprawia, a ów wstręt to cnota!
Szelest czółenka Pawła ucichł. Założył młode ręce na warsztacie, oczy gorejące wlepił w Praksedę słuchał chciwie.
— Poszedł tedy królewicz na złote słońce, przez grody i bory i rzeki i wciąż doli złotej szukał po świecie, ale jej nigdzie znaleźć nie mógł.
Po członkach parobczaka przeszło drżenie nerwowe, tamował oddech, nawskróś przejęty.
— Aż raz w borze noc go zaszła i ujrzał łunę wśród sosen i posłyszał głos: Ratunku! Porwał się biec, gdy mu drogę zastąpił tur z ludzką głową i rzecze:
— Stój! Tam w chacie czarodziej się pali ów srogi, co ojce twe zgubił! Stój! Niech ginie!
Zatrzymał się chłopiec, ale wnet sobie przypomniał słowa wróżki i podskoczył wrogowi na pomoc. Dziwy różne zabiegały mu drogę, ale je zmógł i na ogień wpadł i drzwi wywalił i z chaty wyniósł starca czarodzieja.
Oj, stary był, jak księżyc na niebie, jak próchno dębów, co patrzyły na pierwsze słońce, jak złość ludzka i krzywda...
I rzecze do pacholęcia:
— Żeś mnie uratował, uczynię ci, co zechcesz! Trzykroć mnie proś, a stanie się tobie!
A podumawszy, odpowie chłopak:
— Daj mi brata, bym nie był sam wśród ludzi!
I dał mu czarodziej szpon orli i jelenie oko i nauczył, jak druha ma poznać, i odprawił. I nie było chłopca rok, dwa i trzeciego połowę, aż znowu przyszedł do starca i mówi:
— Weźcie sobie wasz szpon orli i jelenie oko! Bratum duszę odkrył, a on ją ludziom poniósł na ciekawość i śmiech. Dajcie mi, starcze, kochanie jedno dla serca i duszy, bym w niem zapomniał tego, co boli, i szczęście znalazł na świecie!
I dał mu czarodziej dudkę wierzbową, prostą fujarkę i kwiatek paproci, rzecze:
— Idź, nieboże i graj po siołach, a gdy na twą piosnkę wyjdzie dziewczyna, w warkocz jej wpleć ten kwiatek a serce ci odda i raj otworzy!
Poszedł chłopiec z czarami i nie było go rok, dwa, trzeciego kwartał, i znowu się zjawił do czarodzieja. Kwiat pod nogi mu rzucił, fujarkę w sztuki potrzaskał, a sam na ziemię upadł i gorzko zapłakał.
— Gdzie moja dola złota, starcze? Gdzie moje szczęście i spokój? Czy wy już nie macie ziela dla mnie?
— Mam! — zawołał czarodziej i zaprowadził go na łąkę zieloną i przyniósł mu czarę złocistą napoju chłodnego i rzekł: Pij!
Wypił chłopak i usnął uśmiechnięty, a starzec czarę mu z rąk wyjął i szepcząc zaklęcia, ostatnie krople rozprysnął po murawie.
I stały się dziwy: Gdzie padła kropla, wytrysnęła krynica, z krynicy rozlał się potok, z potoku zaszumiała rzeka i rosła woda, rosła nad śpiącym chłopcem, nad borem, nad ziemią. Objęła najwyższe drzewca i zamki, potopiła ludzi, tylko czarodziej rósł razem i z falą i szeptał zaklęcia. Aż gdy nad zaklętym królewiczem stanęło bezdenne jezioro, starzec zatrzymał wodę w miejscu i w środek toni cisnął puhar i zniknął. A pacholę dotąd śpi na dnie jeziora i snu mu nikt nie przerywa, ani doli złotej nie odbierze...
Umilkła Prakseda, ciężko westchnęła i przędła dalej. Kochankowie siedzieli zadumani, Alchan drzemał zapewne, Justyn wodził bezmyślnem okiem za wrzecionem starej. W głębi w zmroku odcinała się ostro sylwetka zasłuchanego Pawła. Była cisza, ale on ciągle jeszcze coś słyszał i pod tem wrażeniem mieniła się jego mizerna, wiatrami spalona twarz, a oczy utkwiły w jednym punkcie ściany i widziały coś sobie tylko dostrzeżonego, co je napełniało dziwnemi smugami to światła, to cieni. Śnił coś na jawie. Kowal pierwszy się ocknął i wstał opieszale.
— Koniec bajki! — rzekł. — Chwała Bogu, bo tęgo głupia! Lepiej ty przędziesz, stara, niż gadasz. Ani słowa nie zrozumiałem z tej całej awantury...
— Boście spali — mruknęła przez zęby Marynka.
— A może, bo już i późno. Trzeba do domu ruszać. Dobranoc, moja miła!
Chciał jął objąć i pocałować, ale się usunęła z gniewnym błyskiem oczu. Zaśmiał się.
— Drapiesz dzisiaj, kotko? No, nic... Wycałuję jutro i za ten raz! Dobranoc!... Chodźmy razem, Pawle.
— Gospodarz polecił nie odchodzić. Dobranoc, Hipolicie.
— Bodaj was roztrzęsło! Siedźcie sobie i gnijcie!
Nacisnął czapkę na tył głowy, ręce schował w kieszenie, kolanem otworzył drzwi i wyszedł, pogwizdując.
Kury już piały, więc i stara Prakseda zatknęła wrzeciono w kądziel, usunęła ją na bok i odeszła na spoczynek do czeladnej. W izbie zostało dwoje młodych i Justyn, drzemiący na ziemi. Niezmordowany Paweł wziął się znowu do sieci, a od komina nieufnie, badająco patrzyły na niego czarne jak piekło źrenice. Po chwili poczuł ten wzrok od niepokoju, który go ogarnął i podniósł oczy. Spotkali się spojrzeniem.
— Pawle! — szepnęła więcej ruchem ust niż dźwiękiem.
— Czego chcecie? — odparł zcicha.
— Czybyście radzi byli, gdyby po was szła ta narzeczona z mogiłek?
— Nie mam narzeczonej ani w grobie, ani na świecie. Nie przyniesie mi śmierci w podarku — odparł z żalem.
— A gdyby żywa przyniosła paproć i chciała kochania? — pytała dalej równie cicho i niewyraźnie, tylko oczy dopowiadały wiele, wszystko. — Chodźcie bliżej! — szepnęła głosem, który upajał i durzył.
Jak nieprzytomny postąpił krok naprzód. Sam nie wiedział w tej chwili, co czyni, gdy na szczęście ruch zbudził Justyna. Porwał się też na nogi, widząc Pawła stojącego i skubiąc go za rękaw, wybełkotał:
— Paweł, czy pójdziesz z siekierą na płonki?
To otrzeźwiło Żużla z wrażenia bajek, duchów i oczu Marynki. Pochwycił siekierę i czapkę gwałtownie, z gorączkowym pośpiechem i już nie patrzył w stronę komina.
— Chodźmy, nieboże! — zawołał żywo. — Skoczno, zbudź do kompanji Łukasza parobka. Noc złodziejska, czarna. Zda się zapaśna para oczu. Dobranoc wam!
Skłonił się Marynce i za chwilę było zupełnie pusto w izbie. Marynka dla zabawki, czy rozdrażnienia, zaczęła szarpać białemi ząbkami haftowane brzegi fartucha. Migotały jej, jak siarka, czarne oczy. Była zła okropnie, dotknięta głęboko. Postanowiła go sobie zdobyć.

∗             ∗

Szymon znalazł Żużla na stanowisku, gospodarkę w porządku, Marynkę w domu, choć umyślnie przyjechał o dzień pierwej, niż obiecał. Z radości powrotu i ładu w zagrodzie dostał paroksyzmu szczodrobliwości. Córce ofiarował jedwabną chusteczkę, służbie po całym szóstaku na wódkę, Pawła po ojcowsku ucałował w głowę i uwolnił na cały dzień do matki.
Mularzowa przyjęła syna pierwszy raz uśmiechem radości. W chatynie było ciepło i zacisznie, stół czysto zasłany, a na nim jedzenie, które lubi i dzbanek piwa.
— Co to za gody, matko? — spytał.
— Oj, gody, wesołe gody! Szymon wstąpił do mnie i mówił, że jak rodzonego cię polubił, żeś dobry i posłuszny. A wiesz, jaki gościniec przywiózł? Ażem olśnęła, ujrzawszy! Chodź, uciesz się, nieboże!
Otworzyła drzwi od alkierzyka i oczy Pawła spoczęły zdumiałe na nowiuteńkim stroju mieszczanina. Nic nie brakło. Były wysokie palone buty z podkówkami, granatowa sukienna świta, podszyta futrem, szeroki czerwony pas z cienkiej włóczki i wysoka barania czapka. Obok matka Agnieszka ułożyła śnieżną bieliznę.
— Chryste! — wyjąkał parobczak. — Toż więcej warte, niż moja roczna pensja! Kiedyż ja za to odsłużę?
— Życie długie, będzie czas — pocieszała go matka, nie wiedząc, że na to słowo zawrzała w nim zgroza. — Umyj się, chłopcze, ochędóż. Rzuć do pieca te twoje obrzydliwe łachmany a tymczasem obiad podam.
«Obrzydliwe łachmany!» Żebyć ona wiedziała, jak on je zdejmował powoli, z żalem, jak każdej szmatce przypatrywał się długo, nim ją odłożył na stracenie, żołnierskie spodnie, sinej bluzy strzępy, nawet rzemyk u pasa... Odbierano mu ostatnie pamiątki tamtego życia, ostatnich kolegów dalekich wędrówek i szału. Tak, szmaty to były, którychby się żebrak powstydził; ale on się zżył z niemi, pokochał prawie. Były lekkie, jak on lekceważące wszystko i zuchwałe w nędzy. Teraz nakładano mu ostatni łańcuch, jakby mundur porządnego żywota i cichego mieszczańskiego stanu. Miał ochotę nogami zdeptać wspaniały dar Szymona i kląć.
— Co tak marudzisz, Pawle? — upominała matka za ścianą.
— Zaraz.
Ubierał się gorączkowo, ze wstrętem oblekając nowe szaty. Były długie, uroczyste jakieś, ciężkie, duszące. Nie można już było zagłębić rąk w kieszenie nałogowym ruchem włóczęgi, potrzeba było stąpać z powagą, chylić głowę pod ciężarem baraniej czapki, ręce za pas zakładać jak burmistrz. Nie dbał o to, że wypiękniał w tym stroju, urósł, wyszlachetniał. Spojrzał żałośnie na garść swych dawnych szmat i niezdolny pożegnać się z myślą, że je przywdzieje jeszcze kiedykolwiek, zgarnął ten brudny zwitek i schował do kuferka na sam spód.
Wówczas dopiero westchnął i wrócił do izby.
Zasiedli do skromnej uczty. Wzrok staruszki pieścił się z rozkoszą jego wzrostem, młodością i krasą; potem nagle zachmurzyła się i zagadnęła żywo:
— Byłeś u Jana?
Poczerwieniał zawstydzony.
— Nie miałem czasu — odpowiedział wymijająco.
— Jakto nie miałeś? — zawołała surowo. — Powiedz, że ochoty brakło! Udawałeś pokorę, by mnie otumanić. Niema w tobie sprawiedliwej duszy! Kłamiesz!
— Pójdę, matko, pójdę, — rzekł żałośnie — choć wiem, że mnie Jan i syn jego zelżą jak psa. Pójdę! Tylko wam drew urąbię i wody przyniosę. Nie gniewajcie się! Nie miałem złej myśli, alem zapomniał. Tyle pracy u Szymona!
I poszedł hardą swą duszę łamać u wroga. Wyprawiła go z chałupy bez pożegnania, rozgniewana zwłoką. Ruszył przez plac za jezioro, jak człowiek idący na śmierć. Dziewczęta zerkały zalotnie na pięknego parobka w świątecznej odzieży, znajomi pozdrawiali po drodze; on szedł ponury i opryskliwy, kopcąc fajkę. Dopiero głos Alchana ocucił go z zadumy.
Szanowny ten mąż, zamiast pracować, drażnił się przed kuźnią z gromadą żydziąt, którym rzucał naprzemian to suszone ziarna dyni, to błoto i kamienie.
Na widok wystrojonego Żużla osłupiał.
— Gwałtu! Co to? Obrali cię na burmistrza, ławnika, sędziego? Czy to wy? Awantura! W swaty idziesz?
— Aha, w swaty, do młyna — odburknął Paweł.
— Zwarjowałeś! Czekajże! Niech cię Kantyczka okadzi świętym wianeczkiem, bo cię te czarty pożrą z sukmaną i butami.

I bez octu i bez wina
Djabeł zje chrześcijanina
W sam piątek!

Coś tam było jeszcze o tej uczcie djabelskiej i o pogwałceniu postu, ale Paweł nie dosłuchał i odszedł.
Młyn mało co się zmienił przez lat dwanaście. Zawsze był stary, garbaty, pochyło zaglądający w rzeczułkę. Też same koła i łotoki, to samo w głębi obszerne domowstwo. Spał snem zimowego zastoju, ale przy kamieniach słychać było stuk siekiery, więc Żużel tam wstąpił, szukając oczyma gospodarzy. Dawniej żyli tam jego przyjaciele, a teraz wrogów zastawał.
— A czego? — odezwał się porywczy głos młynarza, zaledwie Żużel próg przestępił.
Poznano go zatem.
— Dobry wieczór! — pozdrowił uchylając czapki.
— Czego? — powtórzył Jan, wychodząc naprzeciw ponury, zaczerwieniony od gniewu, z drągiem w ręku. Za nim wyjrzała druga głowa, ruda i rozczochrana.
Był to Franek, syn starego, słynny łotr, próżniak i awanturnik.
— Przychodzę do was z prośbą, panie młynarzu — odezwał się Żużel, hamując obrazę i gniew, który w nim wrzał coraz żywiej. — Za młodu skrzywdziłem waszą dziewczynę. Darujcie mi winę i jeśli wasza wola, chcę się teraz z nią ożenić...
— Hi, hi, hi! — zachichotał Franek. — Zląkłeś się, że spotkawszy cię, kości połamię? Przyszedłeś wykupić się od śmierci?
— Ja się takich jak ty nawet pięciu nie lękam! — rzucił pogardliwie parobczak, prostując atletyczne członki.
— To czegóż chcesz? Powtórz, wisielcze! — ryknął Jan.
— Słyszeliście już, powtarzać nie będę. Dosyć rzekłem.
— No, to idź won, pókiś cały!
Krew buchnęła do twarzy Pawła. Zadygotał wściekłością.
— Choć i nie pójdę, będę cały! Uczciwe wam przyniosłem słowo. Pytam raz jeszcze: dacie mi Joasię za żonę?
— Śmierć ci dam! Oto moja odpowiedź. Za dwanaście lat hańby i wstydu raczysz mi się ofiarować na zięcia? Cha, cha, cha! Co za honor! Złodziej, gałgan, śmiecie miasteczkowe! Chcesz płacić za krzywdę, no to i zapłacisz, ale monetą, jaką ja zechcę! Poczekaj! Porachujemy się! Ja pamiętam, nie potrzebujesz przypominać. A wiesz ty, jakiej ja chcę zapłaty? Twojej hańby, albo krwi. Idź won! Słyszałeś? Dosyć na dzisiaj!
— Dosyć! Tylko że zhańbić się nie dam a i krwi swojej nie mam dla was! Tedy pamiętajcie też, iż na mnie potrzeba bandy podobnych wam zbójów! Ostrożnie, byście sami nie wisieli przede mną!
Nacisnął czapkę na uszy i odszedł, nie słuchając przekleństw i dalszych obelg. Jednak słyszał wszystkie, spadały na niego, jak tyleż bolesnych razów i odbijały się w duszy bezbrzeżną rozpaczą. «Złodziej, gałgan, śmiecie!» Oto, czem był dla ludzi, oto co sobie przez życie zarobił, oto poco wrócił w rodzinne strony i został!
Tam na szerokim świecie było inaczej. Nikt go nie znał, nie rzucał w twarz win młodzieńczych, nikt mu śmiercią nie groził. Tutaj tak myślał i mówił każdy, a on słuchać musiał milczeć, bo mówili prawdę. I kto się ujmie za nim? Komu się poskarży? Przed kim wytłumaczy? Kto go pożałuje?
Matka powie, że słuszna kara; Alchan ramionami ruszy, inni odejdą obojętni. On ze swą duszą nieszczęsną był sam na świecie.
Zniechęcenie, nuda, rozpacz, opadły go przez tę szczerbę upokorzenia. Poco tak żyć z wieczystą hańbą i pogardą? Poco czekać zemsty i mordu? W świat, w świat znowu, od tych ludzi, od pamiątek, z tego ciasnego błędnego koła powszedniości. W świat, w świat szeroki!
— «Chodź, chodź!» — szumiał mu wiatr, szumiały drzewa, wołała ziemia, niebo. — «Chodż, chodź!» — szemrała zła moc w głębi i targała go naprzód, jak dawniej, jak zawsze.
Jak opętany zszedł z drogi w zaspy śniegu i już z obudzonym instynktem zbiega ruszył bez śladu poza miasteczkiem, brnąc przed siebie, byle dalej, byle prędzej. W głowie miał chaos bezładnych myśli, w piersi dziką żądzę przestrzeni, swobody, nieokiełznanej woli. Szalał zapomniawszy o świecie całym. Zła moc potężniała w falę, która zalewała przysięgę, obietnicę, obowiązki, pamięć wszelką. Zrywał się, jak ptak wędrowny do lotu. Szedł może godzinę, może dwie; nie pamiętał, stracił przytomność.
Wtem nagle coś zagrodziło mu drogę. Stanął, podniósł rozpalone, suche źrenice. Był to parkan cmentarny; zmrok zapadał.
Szaleniec cofnął się, jak przed widmem, ugiął się, pochylił, ręką machinalnie powiódł po zsiniałej od zimna twarzy. Za parkanem, w rogu, czerniał krzyżyk ojcowski, świecąc białym napisem; brzozy, ogołocone z liści, szemrały wieczystą smętną modlitwę za umarłych. Cisza — pustka.
«Jak zechcesz uciekać, zajdź tu... a wrócisz do mnie» — powiedziała do niego matka na tej mogile. Usłyszał to teraz, usłyszał cichą skargę duszy i zatrząsł się. Głuchy, żałosny jęk mieszał się z pacierzem brzóz płaczących i znowu wróciła cisza na tę ziemię śpiących.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Był już wieczór. Marynka, jak zwykle, wykradła się z domu i w cieniu płotu kowalowej zagrody szeptała z Alchanem, szczerząc białe ząbki i uchylając się dla pozoru od jego zbyt natarczywych zaczepek. Miasteczko wyludniło się, jak codzień o tej porze. Z karczem tylko bił blask i wrzał hałas pijaków.
Nagle z uliczki ktoś się wynurzył o krok od czułej pary i, mijając ją, uchylił czapki.
— Paweł! — krzyknął kowal. — A ty skąd? Zapiliście sprawę we młynie? Piękną będziesz miał żonę. Winszuję!
Parobczak nic nie odparł i szedł dalej, gdy dziewczyna ozwała się także:
— Poczekajcie! Pójdziemy razem do domu.
Stanął, nie oglądając się.
— Kto się was doczeka — zamruczał. — Gruchać w adwencie ciepło, ale patrzeć na gruchanie... nie grzeje.
— Doprawdy? — zaśmiała się zalotnie; a Alchan dodał:
— Już-to z Joasią gruchać we młynie to i w maju będzie chłodno. Nieprawdaż?
— Idź, spróbuj! Nie bronię! — rzucił przez zęby.
Spojrzał na nich z dziką zawiścią. Czem ten Alchan był lepszy od niego, że go kochano? Ten kolega hulanek i psot młodzieńczych! Kto wie? Możeby i on na czyichś piersiach zapomniał tęsknicy do swobody, moc tę swą straszliwą ukołysał pocałunkami, uciszył zbuntowaną duszę?
Ostatni uścisk i Marynka szła obok niego przez pusty plac ku jezioru. Nuciła zcicha, widocznie gniewna.
— Więc to we młynie szukaliście kochania? — zaczęła wreszcie, a głos jej drżał rozdrażnieniem. — Byłam u waszej matki popołudniu; myślałam, że was zastanę. Odpowiedziała mi, że do Jana poszliście w swaty. A ja poszłam do Alchana — zakończyła wyzywająco.
— Byłem we młynie — odparł posępnie. — Kazała matka. Jutro może pośle do Feliksów, czy do organisty i znowu pójdę. Wszystko mi jedno, wszędzie pusto i nudno. Wy do Alchana idziecie po woli i ochocie, a ja z musu. Wy do domu wracacie, a ja do służby.
— A z własnej ochoty nigdziebyście nie poszli? — zagadnęła z wabiącym uśmiechem.
Zastanowił go ten wyraz. Popatrzył na nią przejmująco. Miał słuszność Alchan. Skończone ladaco było z dziewczyny i niebezpiecznie było patrzeć długo w te oczy urocze, pełne skier i migotliwych blasków, a w głębi pokryte zagadkowym zmrokiem i pełne fantastycznych ruchomych cieniów. Już nie strach teraz szedł z nich na Pawła, ale huragan gorącej krwi i żądz szalonych. Pohamował się jednak.
— Ja w cudzych kniejach nie lubię polować i dzielić się nie zwykłem tem, com zdobył — odparł przez zęby.
Stali już u progu chaty Szymona. W izbie stary gderał, piszczał Justyn, śmiali się parobcy, jak zwykle, jak codzień. Tylko tych dwoje, rozmawiających tak poufale, o zmroku, samotnie, raz pierwszy widziała noc zimowa i zapewne mocno się dziwiła nowej fantazji Marynki.
Na odpowiedź Żużla ona się roześmiała swawolnie.
— To dlatego chcecie brać młynarzową Joasię? Fe! Oczy wam się palą po nocy, jak wilcze, a naturę rybią macie.
— Skąd wiecie o mojej naturze? — odparł, wzruszając ramionami.
— A ot, widzę! Śniegowy bałwan a wy, to jedno. Nie dziw, że was posyłają od chaty do chaty, jak kukłę. Nie znacie wy, co to ochota!
Poczerwieniał, obrażony takim sądem z tych ust.
— A jak wiem, to co? — zagadnął, postępując o krok.
Nie usunęła się. Stała przed nim wyprostowana, wyzywająca, ze sfinksowym uśmiechem na rozchylonych ustach.
— Jak wiecie, to zapomnicie wstrętu do cudzej kniei — odparła.
W tej chwili drzwi chaty rozwarły się znienacka; przez nie wyjrzała siwa głowa Szymona i kij sękaty.
— Aha! To ty, błaźnico! Z gachem bałamucisz się pod progiem o północy! Przyprowadziłaś go sobie na zabawę? Dobrze, dobrze! Przynajmniej za jednym zachodem oboje was kijem ogrzmocę. Poczekajcie, nauczę ja was mores!
— Darujcie, gospodarzu! Idziemy prosto z miasteczka.
— To ty, nicponiu! Dziewczynę mi durzysz, głowę zawracasz! Pięknie, pięknie! — wołał rybak, zmieniając ton i rzucając pałkę w kąt za siebie. — To ty tak u matki siedzisz? Z dziewczyną bajdurzą pod płotem! Skaranie boskie z tą młodzieżą! Zęby szczerzą na takim mrozie. Marsz do chaty, błazny, pędziwiatry, hultaje! No, no, no!
Stary gderał, ale widać było, że schadzkę faworyta z córką traktował bez gniewu, raczej ze skrytem zadowoleniem. Pogładził Marynkę po głowie dobrotliwie.
Weszli do izby i zasiedli we troje do wieczerzy. Oddawna już Paweł traktowany był za syna prawie; jadł z gospodarzami i sypiał w jednej izbie z rybakiem. Parobcy nawykli słuchać go, jak Szymona; z dnia na dzień więcej wyręczał się nim stary. Jedząc, rozprawiali o wielkim połowie przed świętami noworocznemi, o sieci, o sznurach, o laskach, o możliwym wyniku. Nazajutrz miał Paweł w las jechać po pręty z parobkami, wstąpić do powroźnika, załatwić tysiące interesów.
Marynka słuchała głosu parobczaka i nieznacznie obserwowała go z pod oka. Chwilami zagryzała wargi i mieniła się wrażeniem. Tyle wieczorów spędzili razem i nareszcie przyszedł jeden — dla niego.
Po wieczerzy ciągnęła się dalej gawędka bez końca o połowie ryb. Zajął się swą siecią, pochylony, niepatrząc na nią. Mocy miał wiele nad sobą, nie zdradził się niczem. Rozdrażniona, bez pożegnania skryła się do swego alkierzyka i za ścianą dopiero pogroziła w stronę izby ręką i spojrzeniem.
— Nauczę ja ciebie kochać! Nauczę! — zamruczała.

∗             ∗

W ośnieżonym głuchym borze daleko szła piosenka i łoskot siekiery, płosząc dzięcioły i wiewiórki. Od świtu Żużel spuszczał młode sosenki na żerdzie, układał je na sanie i śpiewał bezustanku. Błyszczały mu oczy, uśmiechały się usta, bawił się tą mozolną robotą, pośpieszał gorączkowo. Nie był to w tej chwili niewolnik zbuntowany, ale człowiek wolny, chętny, z wielkiem weselem w piersi.
O zmroku powracał do zagrody z ładowną furą. Śnieg sypał wielkiemi piatami, gdy wjeżdżał we wrota, a na podwórzu u studni stała Marynka, frasobliwie zaglądając do wnętrza. Zostawił sanie pod szopą i zbliżył się do niej.
— Dobry wieczór! — pozdrowił.
— Oj, nie dobry! — odparła markotnie. — Nowiutkie wiadro wsunęło mi się do wody. Dostanę od tatusia, dostanę!
— A co mi dacie za wydostanie?
— A co chcecie? — zagadnęła, błyskając ząbkami.
— Dacie trzy... grosze?
— Dam dwa!
— Bez trzech nie pójdę. Sprowadźcie sobie Alchana.
— Co z was za cygan! A jakbym poprosiła za darmo?
— Tobym nie poszedł. A co z was za sknera!
Stali tuż obok siebie, oboje podnieceni, niepomni na noc i na szarugę. Oczyma dopowiadali myśli.
— Idźcie po wiadro. Może tam na dnie znajdziecie ową czarę z bajki Praksedy.
— A dacie mi z niej pić? — spytał szeptem gorącym.
Zmarszczyła brwi i poruszyła się niecierpliwie.
— Idźcie po wiadro... dam trzy grosze... bez dwóch.
Bez namysłu począł się spuszczać w głąb studni czepiając się, jak kot, śliskich brzegów. Niktby inny tego nie dokazał. Trzeba było szalonego.
Wiadro odzyskane, pełne po brzegi, stało na ziemi, ale oni się do chaty nie kwapili. Stali, szepcąc, jak płachtą otuleni czarną nocą i zawieją.
— Oddajcie zapłatę! — nalegał parobczak zadyszany.
— Jutro — zaśmiała się zalotnie.
— Niech będzie jutro, albo i nigdy, bo ja w takim razie wiadro znowu utopię. Posyłajcie po nie drugiego głupca!
Zabrał się do spełnienia groźby; poskoczyła w obronie zagrożonego skarbu, zaczęli się mocować z sobą. Wśród tego szamotania on ją objął w pół, przycisnął namiętnie do piersi, ona mu położyła ręce na ramionach i odpychała, dysząc ze zmęczenia, blada, z błyskiem wściekłości w oczach.
— Marynko! — szepnął zcicha, wpatrując się gorąco.
Przechyliła się jeszcze bardziej w tył, zacięła usta.
— Marynko! — powtórzył z serdeczną prośbą jeszcze ciszej.
— Czego chcecie? — rzuciła dziko.
— I o co męczycie? Pokochajcie trochę! — wyszeptał.
— Puśćcie mnie! Po niewoli nie czynię! Zabiję was, jeśli mnie dotkniecie bez mojej ochoty — zamruczała.
Uwolnił ją ze swych objęć i o krok się cofnął.
— Zanieście mi wodę do sieni — rozkazała tonem królowej.
Usłuchał w milczeniu. W sieni, jak zwykle, było mroczno. Na prawo gderał Szymon na puste kąty i nieobecnych, na lewo śpiewał Justyn kolędę.
Postawił wiadro w kącie.
— A moja zapłata? — zagadnął, zastępując jej drogę.
— Dostaniecie jutro! — odparła swawolnie.
Rzucił się niecierpliwie.
— Głupiemu radość z obiecanki — zamruczał przez zęby, biorąc za klamkę do izby czeladnej.
Nagle w tej ciemności poczuł dwoje rąk na ramionach, a u swej piersi gibką postać dziewczyny. Bez słowa, w wielkiem milczeniu dwóch serc, które stanęły na sekundę cicho, przejęte wrażeniem, spotkały się ich usta w długim namiętnym pocałunku. Chwilę stali tak, spleceni uściskiem. Nagle ona mu się wyrwała z rąk i uciekła, zatrzaskując za sobą drzwi izby. Pozostał sam oszołomiony, drżący, wsłuchując się w pieśń cudną, która grała mu w duszy.
Między swą tęsknicę okrutną i wolę słabą rzucił ostatnią zaporę — miłość!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

I wzięło mu to kochanie całe serce i duszę, wszystkie uczucia i krew. Owładnięty niem, jak czarem, snuł się napół tylko przytomny, robotę jak senny zbywał, nie słyszał prawie i nie widział, co się wkoło niego działo.
I znikły mu z myśli plany ucieczki i bunty i nuda; do tej obmierzłej powszedniości, pracy, nędznej mieściny przykuła go równie wielka moc, jak ta, która go w świat gnała, męczyło życie całe. Dalekie światy, nowe wrażenia, zmienne widoki, fantazję nieuchwytną a uroczą, wszystko miał w oczach Marynki, w tem jej drażniącem, dziwacznem kochaniu.
O, umiała ona kochać, umiała trzymać człowieka!
Sto razy na dzień to wesoła, to smutna, to serdeczna, to zimna jak lód, słodka, to drapieżna, była niepojęta, nieuchwytna, ruchliwa jak toń wodna. Szalał za nią z dnia na dzień więcej, porwany w jakiś wir wrażeń, uczuć, drażniących półsłówek, podniecany chłodem, który po chwili roztapiał się w płomienne pocałunki, w namiętne uściski. A czas sprzyjał kochankom. Bliskie święta i połów zagarnęły całą myśl Szymona, do alkierzyka Marynki nikt nie zaglądał o zmroku, nikt ich nie płoszył. W izbie zbierali się kupcy, sąsiedzi, rzemieślnicy, napełniając gwarem chatę; a za ścianą parobczak siedział u nóg dziewczyny, rozkochany, oszalały.
Czasem drażnili się całemi godzinami, czasem gwarzyli zcicha, albo ona słuchała z głową na jego ramieniu tęsknych pieśni, lub bajek cudnych, płynących z dna tej duszy marzycielskiej a ognistej.
A za ścianą Szymon sprzeczał się z kupcami, obliczał majstrów, wzywał Pawła do pomocy.
— Niema Pawła, poszedł na jezioro — odpowiadano, albo: — Niema Pawła, poszedł do matki.
Wicher wył wokoło chaty i z za ściany nie dochodził do uszu rybaka stłumiony szept jego ulubieńca.
— Kochanie moje cudne, ptaszku mój złoty! Po skarby pójdę dla ciebie i po czarowne ziele, tylko ty kochaj choć trochę; a jak zechcesz rzucić, to zabij lepiej. Co każesz, zrobię, bom twój do śmierci, po kres żywota. Już mi bez ciebie nie żyć, już mi bez ciebie chleb gorzki i woda słona i słońce zimne, już mi bez ciebie na ziemi ni szczęścia, ni wesela. Oszalałem dla ciebie. Dziewczyno ty jedyna, kochaj, kochaj!
— A zrobisz mi korale z płomyków, ty? — pytała żartobliwie, wnurzając mu ręce w kędzierzawe włosy i zalotnie mrużąc oczy.
— Ino naucz, a zrobię!
— A przyniesiesz mi kwiat paproci w noc świętojańską?
— Jeśli jest na świecie, to przyniosę.
— A pójdziesz dla mnie po tę czarę na dno jeziora?
— Pójdę, jedyna, choćby na dno piekieł, kiedy każesz.
Boże, Boże! Coby to rzekł Szymon na te bzdurstwa!
I znowu po chwili spytał zcicha głos Żużla:
— A ty, Marynko, co mi dasz za to?
— A cobyś chciał? Pewnie tysiąc za jedno, bo ty strasznie chciwy na zapłatę.
— Ej, nie! Trzech rzeczy tylko chcę: Dasz mi swe oczy, usta i serce na własność, na skarb. Niech do mnie jednego się śmieją, mnie jednego kochają do mnie idą z weselem i troską. Sługą ci być, chcę.
— A co jeszcze? Będzie tego długa litanja?
— Nie, tylko jedno jeszcze! Nie patrz ty na Alchana, jeślim ci miły choć trochę... jeśli litość masz nade mną!
— Co ci Alchan przeszkadza? Wolę ciebie niż jego!
— Co on mi przeszkadza? Oj, dziewczyno, tyś widać nie kochała mocno nigdy, jeśli się pytasz. On mi jest jak chmura, co słonko tumani, jak rana ciężka, jak zmora, co się nocką człowiekowi na piersi kładzie i męczy do świtania. On mi jest srogą zgryzotą. Dziewczyno, nie patrz na niego i nie chodź tam, bo on mi gorzej śmierci!...
— Paweł! Co tobie? Czyś oszalał? Ja ci młynarzówny nie wypominam!
— Boś mnie pewna! U mnie dusza jak kamień. Co na niej wyrżniesz, na wieki zostanie. Głaz mech okryje, w ziemię wrośnie, a pisma nie zetrze i przetrwa. A ty, dziewczyno, jak ta woda twego jeziora. Kto wodę utrzyma? Kto na fali napisze? Migoce i płynie i znak żaden na niej się nie ostoi. Taka u ciebie dusza!
— Pocóż więc kochasz? Idź, szukaj sobie kamieni, rznij na nich!
— Już los mój taki: w wodzie się zakochać, do fali oszaleć! Już ja dla ciebie świata nie widzę, duszy zapomniałem! Dziewczyno, kochanie, nad życie cię umiłowałem i nie odstąpię już nigdy! Tylko ty całuj, pieść, kochaj! Ach, kochaj!
A Szymon w izbie gderał coraz głośniej:
— Bies nosi chłopca po nocach, czy co? Tak to zawsze z młodymi: ani mu zimno, ani głodno; byle wieczór, już przepadł! Ani to do wieczerzy zwołać, ani do snu! Djabli mi poradzili kupić mu kożuch i buty! W płótniance choć ognia pilnował, a teraz szukaj wiatru w polu! Kpi sobie z mrozu i z starego Szymona. Tfu, do djaska! Jak to zawsze niepotrzebny wydatek bokiem wyłazi! Marynka! Może i ta gdzie uciekła? Chodź-no na wieczerzę!

∗             ∗

— Gotowo! — odsapnął rybak pewnego wieczora, patrząc, jak Paweł zaciągał w nową sieć ostatnie pławki i sznury.
— Gotowo! — rzekł wesoło parobczak, wstając z ziemi.
— Gotowo! — powtórzył jak echo Justyn z kąta izby.
Siadywał tam od tygodnia wśród stosu patyków i różnokolorowej bibuły i lepił pod wskazówkami Pawła olbrzymią gwiazdę. Sapiąc, potniejąc, skleił wreszcie to arcydzieło i podniósł w górę, uśmiechając się głupkowato do przyjaciela.
— Zuch Justek! — pochwalił Żużel, podchodząc ku niemu. — Wstawimy do środka świeczkę, osadzimy gwiazdę na drąg wysoki, pójdziemy z nią, śpiewając, po groszaki do miasteczka. Za groszaki kupimy sobie czerwony szalik, żółty pasek i nową, wielką harmonję. Będzie bal!
— Szalik! Czerwony! — zaśmiał się idjota, podrygując niezgrabnie.
— A kolędę pamiętasz, nieboże?
— Pamiętam... oho!
Justyn, rad z okazji zaprodukowania swych zdolności, nadął się i dobył z piersi fałszywy, przeraźliwy ton, mający być melodją. Stara Prakseda ze strachu aż upuściła wrzeciono. Marynka, siedząca u komina, parsknęła śmiechem.
— Ładnieście go nauczyli — zauważyła do Pawła.
— Cicho, bąkało! — krzyknął Szymon. — Czyś zwarjował, Pawle, jeszcze go namawiać? Obraza boska taki śpiew! Tfu! Aż w uszach świdruje. A zasię mi z chaty z taką kolędą! A to skaranie boskie! — Cała uciecha nieboraka — zaśmiał się Żużel, gładząc rozczochraną głowę chłopca. — Ale żeby wam w izbie nie dokuczał, zabiorę go z sobą na jezioro. Siarczysty mróz. Trzeba oczyścić przeręble.
Obadwaj włożyli kożuchy, wzięli siekiery i wyszli.
Na dworze było jak w dzień jasno, śnieg skrzypiał pod stopami. W wielkiej ciszy zimowej nocy, rozległy się dwa głosy: jeden młody, silny, dźwięczący weselem i radością, drugi niepewny, chrypliwy, rozbity. Śpiewały razem:

Hej, w dzień Narodzenia Pana prawdziwego,
Ojca przedwiecznego Syna jedynego,
Wesoło śpiewajmy, chwalę Bogu dajmy!
Hej, kolęda, kolęda!

Śpiewając, zbiegli na szklistą ton jeziora, z którego wiatr zegnał najmniejszą odrobinę śniegu i ślizgając się, szli od przerębli do przerębli, rozbijając w nich lód siekierą. Nagle u jednego z tych otworów idjota się zatrzymał, przykucnął nad brzegiem i zaczął przebierać palcami w lodowatej wodzie.
— A co tam, Justek? — spytał Paweł, idąc dalej.
— Wjuny! (piskorze) — zapiszczał, nie ruszając się z miejsca.
Żużel wiedział, że połów tego specjału był namiętnością biedaka. Darmo bił Szymon, z cierpliwością i uporem Karaiba chłopak siadywał nad przeręblą, w najsroższy mróz czatował wytrwale na te drobne rybki, łowił je garścią, napychał kieszenie i w zanadrze, a wieczorem piekł na patykach i jadł łapczywie.
Próżno było go odwoływać od zdobyczy. Parobczak ruszył sam, kreśląc zygzaki po lodzie i śpiewając wesoło. Mróz przejmował go do kości, biegł coraz szybciej, aż tam w głąb, gdzie jezioro zwężało się w gardziel, obrosłą z obu stron krzakami łozy, poza któremi czerniał profil Janowego młynka. Była tam ostatnia przerębla i zdaleka ujrzał Paweł, że wyglądała inaczej niż inne. Pochylił się. Otwór był zatkany zielskiem i słomą.
— Oho! Ktoś kosz wstawił. A, łotr! — zamruczał, biorąc się do oczyszczenia.
Gdy tak stał zajęty, rąbiąc i klnąc złodzieja, nagle za jego plecami poruszyły się krzaki łozy, na jezioro wysunęły się dwa cienie. Milczkiem poczęły się skradać do niego. Jeden niósł siekierę, drugi na plecach drąg dębowy. Parobczak nic nie widział. Dobył kosz, odrzucił go daleko i zaśpiewał donośnie:

I tak wszyscy społem wokoło stanęli,
Panu Najwyższemu wesoło krzyknęli,
Przez Twe Narodzenie dajże nam zbawienie
Hej, kolęda, kolęda!

Nie dokończył, jęknął. Drąg spadł mu na kark, ogłuszył. Zachwiał się, stracił równowagę, padł naprzód w przeręblę. Zaczął się szamotać, orzeźwiony wodą i instynktem zachowawczym. Zdołał wydobyć głowę nad lód, rękoma chwycił krawędź przerębli. Ale sekundę tylko to trwało. Sekundę widział niebo, księżyc jakiś czerwony i straszną, ponurą twarz młynarza, a obok wykrzywioną śmiechem drugą, rudą, syna jego, Franka.
Drąg się podniósł raz drugi i spadł mu na głowę.
Wtedy poczerniało mu w oczach, głos zamarł w gardle, puścił krawędź przerębli i zniknął pod lodem.
Młynarz z synem szybko umknęli. Zapanowała na jeziorze wielka cisza.
W tejże chwili zdala podniósł się chrypliwy głosik:

Kuba, nieboraczek, nierychło przybieżał,
Śpieszył, ile mocy, wszystkiego odbieżał;
Nie miał Panu co dać, kazali mu śpiewać.
Hej, kolęda, kolęda!

To Justyn, obładowany rybą, rad ze zdobyczy, podążał za przyjacielem. Wstał, rozejrzał się, zdumiony pustką.
— Paweł! Paweł! — zawołał.
Nikt mu nie odpowiedział. Jezioro się szkliło, równe po najdalsze kąty, nie widać było nikogo.
Wówczas chłopca strach zdjął i żal, że go zostawiono samego. Przyszły mu na myśl różne dziwy, które prawiła Prakseda, jął dygotać, płakać i pobiegł, ile sił, ale nie ku chacie, tylko za śladami kutych obcasów parobczaka na lodzie.
Biegł, chlipiąc i zawodząc, a łzy mu stygły na pobrzękłych policzkach, a głos urywał mróz. Nagle zabłysło coś na lodzie między łozą. Była to siekiera Żużlowa, porzucona na skraju przerębli; miesiąc ją srebrzył. Justyn dopadł do niej i stanął. Dalej nie było śladu obcasów. Idjota otarł łzy rękawem, rozejrzał się, przestał płakać, coś kombinował, skrobiąc się za uchem. Potem przypadł nad przeręblą, zajrzał w głąb i nagle bez namysłu, głową naprzód, jak kaczka dał nurka w tę zimną otchłań, nie zważając, że przy ruchu tym posypały się rybki z kieszeni kożucha w wodę, że przepadł jego trud mozolny i specjał.
Bulgotało w przerębli, ruszało się, wzbijały się bąble powietrza — nie było chłopca kilkanaście sekund. Potem wyjrzała na powierzchnię wielka głowa i zsiniała dłoń. Prychnął, odsapnął i wydobył za sobą drugą głowę — bez życia.
— Uf, uf! — stękał, odpoczywał, aż wkońcu wgramolił się na lód i wysunął nieruchomego Żużla.
Wówczas siadł i odpoczął. Księżyc patrzał ciekawie na ten obraz. Parobczak leżał na wznak, siny, z wyszczerzonemi zębami w skurczu, a Justyn spoglądał na niego i śmiał się uradowany. Jeszcze nie był obejrzał pustych kieszeni.
Mróz ścinał na drewno odzież. Po ciele odbijało się jakby kłucie tysiąca mrówek i martwota Pawła wydała się zadługą idjocie. Zaczął skubać za rękaw. Ale parobczak nic nie słyszał. Wówczas Justyna znowu strach ogarnął, zdwoił jego siły i energję. Popłakując, łkając, chlipiąc, podniósł go za ramiona, wziął na swe barki i, pół niosąc, pół sunąc, ruszył zpowrotem ku zagrodzie.
Czasem ustawał, żeby złapać tchu. Ciężar to był za wielki na jego wzrost i siłę, mdlały mu członki, pomimo zimna pot zbiegał po twarzy i zastygał razem ze łzami, nareszcie potknął się i upadł. Zagroda świeciła opodal, ale on się już do niej nie dowlecze. Siadł tedy na lodzie, skulony, drżący. I nagle rozległ się przeraźliwym dyszkantem wrzask, mogący pobudzić umarłych. Wzywał w ten sposób ratunku i pomocy.
Po chwili zaruszało się w chacie. Parobcy z łuczywem i drągami wyskoczyli na podwórze, hukając na alarm, Szymon za nimi, ubierając się szybko — Prakseda, łamiąc ręce i lamentując.
— Wilki duszą prosiaka! — krzyczał rybak. — A hu! A hu! A nuże! Żywo! Żywo!
Gromadą nadbiegli na miejsce wypadku i zmartwieli z przerażenia. Justyn ciągle wrzeszczał.
— Jezus, Marja! Co mojemu chłopcu? Co on? Umarł? — wyjąkał stary, klękając nad Pawłem.
— Cicho, Justek! — wołali parobcy. — Co to się z nim stało? Gdzieście byli?
Idjota nie przestawał wrzeszczeć.
— Milczeć, poczwaro! — huknął wreszcie Szymon, traktując go pięścią. — A wy bierzcie go na ręce i duchem do izby! Na piec go włożyć! Jeśli żyw jeszcze, to nam opowie sam. Prędzej!
Po chwili złożono ogłuszonego na suszącym się jęczmieniu w czeladnej izbie; skupili się wszyscy wokoło niego. Szymon lał w usta wódkę, Marynka rozcierała skronie i ręce, Prakseda warzyła jakiś korzenny napój.
Długi czas leżał jak martwy; nareszcie zaczął wyraźniej oddychać, potem westchnął i otworzył oczy. Chwilę rozglądał się błędnie, źrenice miał pełne krwi, obłęd i mrok w nich. Snać dusza wybrała się już była w daleką drogę i gwałtem ją zwrócono na ziemię.
— Żyje! Chwała Bogu! Co tobie, chłopcze? Masz, wypij wódki! — wolał uradowany Szymon.
— Czyście po czarę szli na dno? — zagadnęła pochylona nad nim Marynka, ogarniając go spojrzeniem.
Spróbował się uśmiechnąć, chciał wstać, ale się tylko skrzywił boleśnie.
— Dziękuję, gospodarzu. Nic mi nie będzie. Nie trwóżcie tylko matki.
— No, gadajże! Cóżeś lazł w przeręblę, warjacie?
— Bogać ja tam lazłem — zająknął się, umilkł i po chwili niepewnym głosem dodał: — Poślizgnąłem się i upadłem. Jakim cudem tu jestem?
— Ano, to straszydło widać cię dobyło. Dał znać do zagrody wrzaskiem.
Oczy Pawła niespokojnie szukały idjoty.
— Jak to było, Justek? — zapytał.
Ale idjota nie słyszał. Stał na środku izby w kożuchu, z którego płynęły strugi wody i tworzyły wokoło niego kałużę. Usta i oczy szeroko rozwarte krzywiły się zdumieniem, żałością i płaczem. Ręce po łokcie wnurzał w kieszenie i, przechylając się z boku na bok, przetrząsał je do dna samego.
— Gdzieś mnie znalazł, Justek? — powtórzył Paweł.
— Niema, zgubił! — zajęczał płaczliwie chłopak. — Była kopa i pięć! Niema, zgubił!
— Coś zgubił? — parsknęła śmiechem Marynka.
Nie było odpowiedzi, oprócz żałosnego łkania. Nagle przestał płakać. Na zapuchłej twarzy zadrgała radość bezmierna. Wydostał z trudem rękę z otchłani kieszeni i, zaglądając w zaciśniętą dłoń, wołać począł z wybuchem szczęścia:
— Jest trzy! Jest trzy!
Potem rozepchnął parobków i wcisnął się między Praksedę a komin.
— Nie przeszkadzaj! — upominała stara. — Zdejm odzienie, osusz się. Poco ty mi ogień rozrzucasz!
— Ja ich będę piekł dla niego — rzekł, grzebiąc w węglach.
Stara odsunęła go na stronę, ale Szymon zakrzyczał z kąta:
— Niech piecze, niech robi, co chce. Niech mi go nikt nie tknie i nie poniewiera. On mi chłopca uratował. I ktoby to rzekł, że w tem paskudnem ciele siedzi taka ludzka dusza? Daj mu pokój, Praksedo, a przynieś-no swój krupnik. Jakże ci, Pawle?
— Dobrze gospodarzu. Głowa trochę boli, ale to fraszka. Będę wam sieć ciągnął pojutrze.
Omylił się; nie dzień, ale dziesięć przemęczył się w chacie. Połów odbył się bez niego. On leżał w gorączce, pobity, siny, z szalonym bólem głowy. Po kilku dniach ledwie zwlókł się na ławę i przesiedział na niej tydzień, osłabły, znękany, osłupiały cierpieniem. Doglądała go matka, Prakseda, stary Szymon, troskliwy jak ojciec, Justyn okarmiał wjunami.
Marynka przybiegała rzadko, bojąc się ludzkich oczu. O zmroku zwykle wpadała, ruchliwa jak żywe srebro, śmiejąca się i fantastyczna. Czasem całowała go i pieściła, częściej targnęła za wąs lub ucho, albo potarmosiła za kędzierzawe włosy i uciekała, spłoszona czyjemikolwiek krokami w sieni, zostawiając na twarzy młodego smugę rozradowania, w głębi duszy wielką szczęśliwość.
Na święta Żużel ledwie pozdrowiał na tyle, że z gwiazdą i Justynem poszedł kolędować po miasteczku. Zebrał się wokoło nich tłum wyrostków, a znalazł się też Alchan, podpiły, przedrzeźniając swoim zwyczajem i dowcipkując.
— Nie umiecie śpiewać, wy dudy dziurawe! Posłuchajcie mnie! Ja jestem w najbliższych stosunkach z Kantyczką

Prośmy Pana Boga
Niech nam da pieroga
I rodzynków moc.

Przytem strumień piwa
Z nieba niech nam spływa
W Narodzenia noc!

Justyn słuchał zrazu uważnie tej improwizacji, ale nie usłyszawszy nic o czerwonym szaliku, pokazał kowalowi język, potem figę i wrócił do dawnego tekstu.
W wieczór Sylwestrowy Paweł, już zdrów zupełnie, odwiedził matczyną chatynę.
Po chwili rozmowy zaczął z wahaniem nieśmiało:
— Matulu... wiecie, jak to było z moją głową?
— Albo co?
— Nie lód mi ją rozbił, ale drąg Jana, młynarza; nie poślizgnąłem się w płonkę, ale on i syn jego mnie tam rzucili, zaszedłszy znienacka. Śmierć mi chcieli zadać.
— Więc coś gadał? Pocoś kłamał?
— Myślałem, że dobrze zrobię, gdy zmilczę. Myślałem, że radzi będziecie, iż krzywdy poszukiwać nie będę.
— I łgałeś! Poco? Trzeba było rzec: Tak i tak się stało. Jan chciał mnie zabić, ale mu daruję, bo on praw, zawiniłem przed nim.
Rzucił się gwałtownie. Dzikim żarem nabiegły mu oczy i policzki.
— A wiecie, matko, coby ludzie rzekli, gdyby to posłyszeli? Powiedzieliby, że się boję Jana! Ja nie chcę, by kto śmiał powiedzieć: Żużel tchórz! A młynarz triumfowałby z rudym.
— Boś i tchórz i nędzny i podły w dodatku! Upokorzyć się nie chcesz i uledz i prawdę wyznać, byle pustą sławę junaka zachować! Taka twoja poprawa. Rogi ci wyłażą przy lada sposobności, a za winę pokutować to ci wstyd, obraza! Do oczu skaczesz, gdy ci prawdę przypomnieć! I ty niby potrafisz zrobić co dobrego w życiu? Oj, nie!
Spuścił spłonione czoło i długo się pasował. Gdy podniósł głowę, blady już był, spokojny i zgnębiony.
— Darujcie, matko, i nie łajcie! Możem ja niezły, tylko głupi, więc uczcie, a słuchać będę jak stróża anioła. Darujcie! Pójdę i powiem, jakeście przykazali, prawdę całą, ścierpię drwiny miasteczka. Bóg świadkiem, żem wam rad nieba przychylić, dogodzić, tylko nie umiem, nie potrafię! Do wrót Nowy Rok kołace, może mi Bóg da w nim zrobić co dobrego, zmazać tamto. Och, matko! Co ja winien, żem głupi taki, co ja winien? Darujcie! Przyjdzie może dzień, gdy wam obietnicy dotrzymam, chwałę zrobię, ucieszę was! Daj Boże, rychło!
Na świat przychodził Rok Nowy i zakarbował sobie to życzenie gorące parobczaka i niósł mu w podarku tę chwilę — niedaleką.

∗             ∗
Wiosna była na niebie, a na ziemi na to hasło wstawały szare skowronki, ciągnęły kaczki i żórawie.

Z szarej łąki wytykało się blade kwiecie i szmaty zielonej trawy, po wodach pomknęły lody. Ludzie wychodzili na pola. Z nad pleśni i szronów dobyło się potężne życie, zaczynało falować, tętnić, nieokreślonym szumem napełniając powietrze. Wielkanoc już dawno była minęła, zapomniano zimowej niewoli.
Pewnego dnia, o jasnym zachodzie, trzy ładowne fury, ciągnęły zwolna wyboistą leśną drożyną w stronę miasteczka, tonąc w rozgrzęzłem błocie, utykając co chwila. Dwaj woźnice, wieśniacy z ubioru, klęli drogę i konie, narzekali na dolę i wyprawę, tylko prowadzący tabor, dorodny parobczak w sinej mieszczańskiej sukmanie, szedł raźno, ochoczo, to gwiżdżąc, to śpiewając, to pokrzykując na konie i towarzyszów.
Był to Paweł Żużel we własnej osobie.
— Dosyć lamentować! Będzie na to czas, gdy nam gospodarz głowę zmyje za zwłokę. Wczoraj na nas czekał.
— Uspokoi się, jak konie zobaczy. Ten siwy w waszym wozie to jak darmo kupiony. Nie było lepszego na całym jarmarku.
— Byłoż o niego targu dzień cały! No, byle do domu się dostać przed nocą! Daleko jeszcze?
— Mila chyba, a może i mniej. Byle z lasu się wydostać to i zobaczymy już miasteczko.
Zaczęli krzesać ognia do fajki i naglić konie. Niebo było czyste, czerwone od zachodu, na niem kiedy niekiedy wybiegała chmurką drobna i płynęła powoli. Parobczak oczy podniósł. Nisko wśród tych czerwonych obłoczków ciągnął z krakaniem długi sznur żórawi. Po ciemnem licu Pawła przeszedł błysk żywy, potem smuga nieokreślonej tęsknoty.

Ze wzrokiem, zaopatrzonym w klucz ptasi, półgłosem nucić począł:

Popłynę z tobą, wędrowny ptaku,
Popłynę z tobą.
W daleką drogę po sinym szlaku,
Zabierz mnie z sobą!

Żórawie zakrakały przeciągle, jakby odpowiadając mu. Zwiesił głowę. Obok niego wóz się wlókł żółwim krokiem, parobcy Szymona gadali o pracy i bydle, ptaki mknęły na horyzoncie, on był na ziemi. W tej chwili las się skończył, wjechali na płaszczyznę, pogarbioną gdzie niegdzie piaszczystemi wzgórzami.
— Ot i miasteczko! — ozwał się chłop. — Światełka migocą. Na lewo... widzicie... świeci się w zagrodzie.
Spojrzał Paweł i widział, ale nie światło. Widział parę zalotnych, zmrużonych oczu i słyszał przekorny, dźwięczny głos, pytający go:
— Cóżeś robił, ladaco, tyle dni?
— Kochanie moje, tęskniłem po tobie — szeptał, a serce mu skakało niesfornie.
Poprawił czapki, wyprostował się i zaśpiewał innym już głosem:

A jak nie zginę w dalekiej drodze,
A jak nie zginę,
Wrócę z wiosenką ku mej niebodze,
Morzem przypłynę!

Tydzień był nieobecny, na jarmarku, dla sprawunków Szymona. Wśród różnych ludzi, ruchu, wrzawy, ją jedną miał w pamięci i w sercu. Nie zahulał, nie podochocił sobie, ale grosz trzymał ciężko zdobyty, i gdy co zobaczył ładnego, kupował, myśląc: — Zrobię jej uciechę! — I wiózł upakowane skrzętnie razem z pieniędzmi gospodarza.
Im bliżej miasteczka, tem większa napadała go niecierpliwość, w jej oczy popatrzeć, głos posłyszeć. Drżąc cały, wpatrzył się w to słabe światełko i niepomny zmęczenia, biegł prawie u wozu, nagląc konia. Miasteczko było o staję tylko, zbliżało się z każdą chwilą. Ot już i ulice, ot rynek, ot i jezioro i wrota! Zobaczy ją na progu.
— Hej! hej! Justek, otwieraj!
Na głos ten zawrzało w chacie. Idjota, bosy, żując resztki wieczerzy, wyskoczył pierwszy, za nim czepiec Praksedy, siwa głowa rybaka, wszyscy — tylko czarnych oczu nie było nigdzie.
— Hultaje! Obieżyświaty! Pijaki! Gdzie was djabeł nosił tyle dni? — krzyczał Szymon.
W piersi Pawła zabolało strasznie. Czarnych oczu nie było. Siłą woli pohamował uczucie zawodu, odpowiadał, dobywał nabyte przedmioty, wyliczał cenę, prezentował konie, uśmiechał się nawet do Justyna, który w naszyjniku z obwarzanków wyprawiał wokoło niego dzikie skoki.
I w izbie nie było Marynki. Pawła ogarnął strach okropny, gdy przebiegł oczyma puste kąty.
— A gdzieście córkę podzieli, gospodarzu? — zagadnął wreszcie. — Możem i weselisko opuścił?
— Wesele? — zaśmiał się Szymon, zadowolony ze sprawozdania i kupna. — A jakżeby się ono bez ciebie odbyło? Dziewczyna doma być musi albo może gdzie pobiegła do znajomej. Niema kłopotu, znajdzie się sama.
Łatwo było mówić staremu. Nie miał trzydziestu lat i gorącego serca w zanadrzu. Paweł kipiał z niecierpliwości, tracił uwagę i pamięć, odpowiadał coraz lakoniczniej, siedział z wlepionemi we drzwi oczyma, drżąc na lada szelest. Nareszcie nie wytrzymał dłużej. Zerwał się i pobiegł szukać swej zguby w czarną noc — naoślep, nie wiedząc gdzie.
Skierował się do miasteczka, zaglądając w oczy spotykanych kobiet, w oświetlone okna, przysłuchując się, czy nie usłyszy znajomego głosu. W ten sposób doszedł do rynku, znalazł się przed domostwem Alchana. Kuźnia stała zamknięta. Szanowny «mąż-żonie» nie lubił nadmiaru pracy. Przy furtce podwórka Paweł przystanął, zawahał się, wreszcie machinalnie ruszył klamkę i wszedł. Czego tam chciał, sam nie wiedział. Zła moc przywiodła go do tych drzwi za karę, że o niej zapomniał, że ją zmógł w sobie i pokonał.
Okna były zasłonięte okiennicami, ale nie szczelnie. Parobczak zajrzał przez szparę do wnętrza i zachwiał się z głuchym jękiem.
Jaskrawy pasek światła padł mu na twarz. Przez to mgnienie stała się straszna, blada, prawie sina, wykrzywiona kurczem zgrozy. Przez wpółotwarte usta wydzierało się jakby łkanie, jakby wycie ranionego zwierza. Zgiął się, sił mu zabrakło, usunął się na bok, zataczając się, jak pijany. Oparł się plecami o ścianę, oburącz ścisnął czoło i tak pozostał, pochylony, zgnieciony straszną rozpaczą i bólem. Zamierała w nim dusza.
I tak pozostał, jak wryty, rozkrzyżowany u tej ściany, bez głosu, bez czucia, nieprzytomny. Nagle z za okiennicy i szyb dobiegł do jego uszu śmiech srebrny, swawolny, radosny. Podskoczył, zadygotał całem ciałem, zajęczał dziko i zakrywając dłońmi uszy, wybiegł na rynek. Potrącił kogoś przechodzącego, to mu wróciło pamięć i przytomność. Podniósł ręce do twarzy, otarł zimny pot ze skroni, zacisnął zęby i ze zwieszoną głową, powoli, potykając się, zawrócił do zagrody.
Noc zapadła zupełnie. Jezioro, zerwawszy lód, huczało wzburzone wichrem i nadmiarem wiosennych wód. Zaryte w piasek nadbrzeżny stało małe czółenko. Paweł je zepchnął na głębinę, puścił na los szczęścia, sam legł twarzą do mokrych desek i łkał.
Nikt go nie słyszał, chyba śmierć tylko — owa blada, bezlitosna, co się unosi nad rozpaczą człowieczą i chychoce w wyciu wichru, w huku fal. Do czółna wlewała się woda, kręciły ją wiry, pchały bałwany w głąb — na zgubę.
Nagle parobczak wstał, rozejrzał się zrazu błędnie wokoło siebie. Był na środku jeziora. W okienkach rybaka błyszczał jeszcze ogień i zdało się nieszczęśliwemu, że jest to ów wieczór pamiętny, gdy u komina słuchał bajek Praksedy.
— «I rosła woda, rosła nad ziemią, nad lasem i nad śpiącym chłopakiem, a snu mu nikt nie przerwie...»
Spojrzał w dół. Pod czarną tonią leżał gaj zaczarowany, świat tajemniczy, leżała złota dola. Pochylił się do toni, chciał ją ramionami objąć, przytulić do piersi tę kochankę zimną, wierną, co mu dać może spokój wieczysty i ciszę do rozdartej duszy.
I znowu się wyprostował. Między pokusę rozpaczy wsunął się obraz starej twarzy kobiecej, pooranej łzami i troską! A ona, a ona, a matka?
Oburącz rozdarł świtę na piersi, gorzało mu tam w zbolałem sercu, zębami chwycił swe pięści zaciśnięte i gryzł je do krwi w tem pasowaniu się strasznem i jęczał i wył do wtóru z rozhukanym żywiołem. Wreszcie zdyszany, dziki, z obłędem w oczach, usiadł na ławeczce, chwycił za wiosło i zgrzytając zębami, zestarzały o lata, zaczął się borykać z falą. Wiosło się gięło jak trzcina; po twarzy biegł pot, na ręce żyły wystąpiły jak postronki. Zawrócił do brzegu, a blady obraz staruszki rósł w nadziemską postać, dostawał skrzydeł, światłości nad głową i wołał go do obowiązku, do życia.

W zagrodzie było ciemno, gdy czółno przybiło do wybrzeża. Nikt już nie słyszał powrotu Żużla. Szedł ciężko do stajni, w siano, i śpiewał półgłosem, a tak smutno, jak szumią sosny po cmentarzyskach w jesieni:

Nie tobie, ptaku, z światem się bratać, Nie tobie, ptaku! I do serc ludzkich nie chodź kołatać, Nie chodź, biedaku!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
∗             ∗

— Coś mi niedomaga wasz chłopiec, matko Agnieszko — mówił stary Szymon, siedząc pewnego wieczora naprzeciw mularzowej w jej chatynie.
— Dawnom go nie widziała. Wiosną nad wodami po bagniskach febra się czai. Może go opadła.
— A może! Szpetna febra! Nie je, nie gada, robotę jak senny zbywa, wieczorami po jeziorze się włóczy. Trza mu, matko, jakiego ziela zadać.
— Trzeba — potwierdziła.
— A jakiego, myślicie?
— Centurji albo bobowniku najsnadniej.
— Tfu, do czarta, z tą trawą suszoną. Trza go kumo, ożenić!
Staruszka poruszyła się żywo.
— Ożenić? Jego? Naśmiewacie się nade mną, Szymonie. Wy jego nie znacie! Czy on potrafi co uszanować, do czego się przywiązać? Nie utrzyma go ani żona, ani przysięga. Ożenić? Czy on tego wart? Zapomnieliście, co było. Codzień ja czekam wieści, że jego u was niema, że zbiegł, porzucił wszystko.
— Et, bajecie, matko — przerwał rybak. — Znam ja ludzi i waszego Pawła spenetrowałem dobrze. Nie wasz kłopot go pilnować, ale mój i żony. Ot, słowo wam daję, że on już od nas nie pójdzie. Co długo gadać? Dajcie mi waszego chłopca dla mojej Marynki! Widzi mi się, że się mają do siebie.
— Szymonie, kumie! Nie wart on waszej łaski! Wy nie wiecie, co w nim siedzi. Osiwiejecie przez niego, jak ja.
— Jużem siwy. Nie boję się jego. W nim siedzi cały zuch, matko. Już ja mu dam rady, bądźcie spokojni. Jak go ta troska napadła, namyśliłem się i przykulałem do was. Starość przychodzi. Po kościach suche bóle chodzą i nocami kaszel męczy. Czas na młode ręce zdać robotę i dziecko, a samemu spocząć. I wam należy się spokoju nieco. Zbierzemy się do gromady, stare graty, i wnuki niańczyć będziemy u komina. Dość my napracowali się, nabiedowali. Chłopak wasz jak dąb, a dziewucha moja jak łania wyrosła. Niech się pobiorą, kiedy mają ochotę. Dobrana z nich będzie para.
— Kumie Szymonie, nie cieszcie się zbytecznie! o szczęściu takiem ja i myśleć się boję. Broń Boże czego złego. Namyślcie się dobrze!
— Już ja się namyślił. Chłopca mi żal, polubiłem go jak syna. Jutro go do was uwolnię na tydzień. Wyrozumiejcie go, niech się nie frasuje darmo i ze swatami rychło przychodzi. Rad mu będę z całego serca.
— Kiedy wasza wola, Szymonie, niech tak będzie. Daj, Boże, szczęśliwie! — szepnęła staruszka, ocierając oczy fartuchem.
— Będzie szczęśliwie, będzie! — kiwał głową uśmiechnięty rybak, przybijając ręką na zgodę.
Poweselało w duszy poczciwej kobiety. Pewność rybaka zwyciężyła jej skrupuły. Zresztą matką była, a Szymon mówił, że młodzi mieli się ku sobie, więc żal ją ogarnął nad dzieckiem. Poco miał się marnować i schnąć z kochania?
Odetchnęła na tę dolę niespodzianą, która zstąpiła z rybakiem do jej lepianki, uśmiechnęły się jej obrazy przyszłości. Już widziała syna ustatkowanego, dobrobyt, spokój i życie ciche, pośrodku wnucząt, u ciepłego ogniska. Zapomniała trosk i złych myśli i niecierpliwie wyglądała przybycia Pawła. Chatynę oporządziła, potrząsnęła białym piaskiem, przygotowała mu odzież na zmianę, ugotowała na wieczerzę to, co lubił, i o zmroku wzięła się do szycia przy lampce, nasłuchując kroków z uliczki. Późno już było, gdy pies powitał znajomego radosnem skomleniem. Staruszka poświeciła w sień.
— To ty, Pawle?
— Ja, matko!
Spojrzała na niego i cofnęła się jak przed widmem.
Strasznie był wychudły, zgarbiony. Twarz mu sczerniała, policzki wpadły, rysując ścięgna i kości szczęk. Usta spaliła gorączka, skrzywił grymas rozpaczy, w oczach palił się złowieszczy ogień.
— Co ci, chłopcze? — zawołała przerażona.
— Nic, matko — odparł, próbując się uśmiechnąć.
— Kłamiesz, choryś!
— Nie, matko. Zmordowałem się ostatniemi czasy robotą.
— I to nieprawda! Szymon mówił, żeś w pracy ustał, że robisz jak za napaść, aby zbyć.
Parobczak zatrząsł się gwałtownie.
— Ja? Ja źle służę? Jeszcze źle! Cały dzień, czy noc, ja przy robocie, na nogach. Wszystkie poty ze mnie zeszły i wszystka siła. Jak ten pies mu służę i nawet strawy nie tykam, bo mi do gardła nic nie idzie. A on jeszcze nierad! To już snać moja dola: nigdy nikomu nie dogodzić.
— Strawy nie tykasz? Toś chory. Poco się zapierać? Co cię boli?
— Czy ja wiem, matulu. Może i chory. Jakaś niemoc mnie opadła. Wszystko boli, niczego nie chcę, tylko by spocząć trochę! Ciężka służba u rybaka. Zdrowie mi zjadła, siły wzięła, a on nierad. Boże mój!
Usiadł u stołu, ale wieczerzy nie tknął i podparłszy głowę rękoma, dumał, zapatrzony w płomyk lampki.
— Spocznij. Należy się tobie wczasu trochę. Na tydzień cię Szymon uwolnił.
— Na tydzień? — powtórzył z wahaniem. — Jabym chciał już nie wracać na jezioro.
— Co? — zawołała groźnie.
— Nie wracać, matko. Na kolei trafia się służba. Sto rubli rocznie i mieszkanie dla was. Kiedy rybak nierad, poco się narzucać?
— Kłamiesz! Kluczysz jak zając. Myślisz mi oczy zamydlić? Niby ja nie widzę, że cię już tamto opętało, że ci się znowu zmiany i łajdactwa zachciewa. Udajesz, że nie wiesz, przecz ci rybak niechętny. Do czegoś podobny? Do wściekłego wilka, do zbója, złość i niechęć z oczu ci wygląda. Myślisz, że to miło za swą dobroć i pieniądze mieć takiego sługę?
— Ja Szymonowi jak wierny pies służyłem — zamruczał — ale dłużej mi tam trudno żyć.
— Czemu? — zagadnęła.
Milczał uparcie, cisnąc głowę w dłoniach. Spojrzała po nim. Strach, co z niego to kochanie uczyniło, ale ona na tę chorobę miała ratunek i lekarstwo.
— To też Szymon ma litość nad tobą — zaczęła łagodniej — dobrą służbę pamięta i wielkie ci szczęście gotuje.
Zadrżał, gorejące oczy wbił w twarz mówiącej, ale milczał.
— Córkę ci swoją chce dać za żonę, do siebie na gospodarstwo wziąć. Mówił, że się macie ku sobie z dziewczyną.
Padło tedy to wielkie słowo i zapanowała po niem cisza. Mularzowa spojrzała na syna.
— Cóż ty na to?
— Nie chcę, matko, ani tej doli, ani szczęścia. Rybak nie zgadł, co mi jest, bo ja jego córki nie chcę, za skarby całego świata nie chcę!
Głos miał zmieniony, ponury i dziki. W źrenice nabiegały płomienie szału.
— Nie kochasz jej?
Zawahał się sekundę. Raz pierwszy miał skłamać przed matką.
— Nie! — odparł, spuszczając nisko głowę.
— Kłamiesz! — zawołała.
— Nie, matko! Marynka Szymonowa nie dla moich oczu i serca i brać jej nie chcę. Nie żyć nam z nią pod jednym dachem. Nie żyć nam z nią pod jednem niebem nawet.
Potrząsnęła głową posępnie.
— Także i ja mówiłam Szymonowi, że rzucisz i żonę nawet, gdy cię ta choroba opęta.
Wstał gwałtownie i odstąpił aż do komina. Oczy mu błyszczały jak wilcze, nie mówił, ale wył.
— I to nie, matko! Nie rzuciłbym jej, ale zabił nazajutrz, a siebie po niej! Mnie z nią nie żyć! Niech się mnie Szymon na teścia nie napiera, bo mu krwią chatę ubroczę! Och! Jabym ją zabił, żeby nie patrzała temi oczyma na boży święty kraj, żeby nie śpiewała, żeby ją zabolało serce choć od zimnego noża, żeby ją śmierć uspokoiła... i mnie.
Matka Agnieszka oniemiała ze zgrozy. Nie poznawała syna. Nie człowiek to był, ale potępieniec! Z zabitą duszą, poszarpanem sercem, stał jak ruina i widział tę swą nędzę, bez powstania już. I wszystkie męty wnętrza i wszystkie bóle istoty, tłoczone długi czas wolą, wyrywały się na wierzch i już nie prosiły litości, ratunku, ale wyły, głodne zemsty, zniszczenia. Za własną zgubę i mękę chciały sprawiedliwości — śmierci za śmierć, bólu za ból.
Pochylony naprzód, z obłąkanym wzrokiem, błyskając zębami, pięściami tłocząc piersi, stał jak olbrzym straszny i wśród niskich ścian lepianki, w odzieży chłopa, u tego komina, wyglądał na widmo z dantejskich piekieł, na olbrzyma-mściciela.
— Och! Jabym ją zabił, zabił! — powtarzał coraz ciszej, rozkoszując się tą myślą, obrazem tej śmierci.
Mularzowa poskoczyła do niego.
— Paweł! — krzyknęła wielkim głosem. — Co tobie? Opamiętaj się! Na kolana mi zaraz i pacierz mów, ty bluźnierco! Oszalałeś! Co tobie?
Oprzytomniał. Siły go opuściły. Posadziła go na ławie u komina, otarła skronie z potu, dała pić. Robił, co chciała, zmęczony i osłabły, może się wstydził wybuchu. I ona poczuła, że nie czas było karcić i upominać, ani dotykać ran rozjątrzonych, ani pytać nawet o pewne rzeczy. Czarna troska znowu objęła jej duszę, westchnęła ciężko, pytając w duchu wielkiego Boga, kiedy ich karać przestanie. Uspokoiwszy go trochę, wróciła do stołu i wzięła się do szycia przy świetle lampki. Płomyk się chwiał w przeciągu nieszczelnych okienek; perkal szeleściał w rękach mularzowej; zapanował pozorny spokój.
W kącie parobczak siedział zgarbiony, zakrył twarz dłońmi i dyszał, nie wiedząc, jak przerwać to ciężkie milczenie. Dopomogła mu.
— Nie wiesz, Pawle, czy już zbierają podatek na nową szkołę? Coś mi o tem gadał Feliks.
— Już zebrali. Zapłaciłem za nasz dział trzy ruble. Stare domostwo Jan kupił na jakieś reperacje do młyna. Mamy je gromadnie rozbierać za tydzień, czy dwa.
— To wrócisz do Szymona?
— Wrócę, tylko wam chatę oblepię trochę i ogród zaorzę i płot nowy postawię. Rybak mi wypłacił za pół roku zasługi, woły nająłem u Feliksa. Tydzień przy was zabawię, trochę na przyzbie w słonku posiedzę, może moc wróci. Potem pójdę tam.
— To dobrze, chłopcze.
Pomyślała chwilę i spytała nieśmiało:
— A jak Szymon spyta o tamto?
— Powiedzcie, by odłożył do jesieni, a może tymczasem Bóg da...
— Co da? — spytała, gdy urwał.
— Inną drogę — odpowiedział szeptem i więcej się nie odezwał.
Płomyk się chwiał, jakby chciał zgasnąć. Smutne oczy Pawła patrzyły weń i ścigały drgający ruch światełka. Twarz jego pokrywała się smugą rzewnego wspomnienia. Na dworze ktoś śpiewał smętną piosenkę.
— Czy pamiętacie, matulu, jakem dzieciakiem był? — ozwał się młody nareszcie. — Ostatnim się urodził i najmniejszego pieścili w chacie. Siadywałem wysoko na piecu, ot tam, i z góry patrzałem na chatę. Wyście całowali często, ojciec codzień coś przyniósł na zabawkę a Józik huśtał na kolanach. Dobrze mi było i wesoło, tylkom jeden kłopot miał: zachciało mi się złapać i zamknąć w pudełku czerwony kawałek słonka, co w południe przez szybkę zaglądało aż na mój piec. Ot takie głupie dziecko! Często spadałem na łeb i tłukłem się. Darmo wyście łajali, darmo ojciec obił raz rózgą i pudełko spalił, darmo naśmiewał się Józik. Jak się kto głupi urodzi, to tak i zginie. Jednemu rozum z laty przybędzie, a ja głupi się zestarzał! Rozumu nie kupić. Płakał ja po ojcowskich plagach, a teraz myślę, że mało siekł, oj, mało! Wstyd i śmiech. Ja zawsze myślał, że złapię kawałek słońca w pudełko, zawsze gonił i to moja niedola była i zguba! Oj, głupi, głupi!
— Aleś teraz przejrzał, że to napróżno, już łapać nie będziesz.
— Nie będę, bo mi teraz się zdaje, że niema słonka. Już mnie nic nie grzeje, nic nie świeci. Ciemno! — zakończył ledwie dosłyszanym szeptem i spuścił głowę na piersi, zadumany smutnie.
Mularzowa nie śmiała przerywać milczenia.

∗             ∗
Bzy zakwitły. Od ogrodu plebanji do szkoły, wszędzie zwieszały się pęki wiosennego kwiecia, rozkoszna woń snuła się w powietrzu. Każdy niósł w ręku, za czapką lub w warkoczu, liljową lub białą gałązkę. Sadki mieszczańskie umaiły się na Święta Zielone. Po gąszczach śpiewały słowiki.

I w ogródku matki Agnieszki barwnie było i wesoło, rozgłośnie od ptasząt, pięknie od słońca i bzów rosnących tuż u okienek, aż pod dach chatyny. Staruszka od świtania grzebała koło grząd warzywa, co chwila podnosząc głowę i wyglądając w uliczkę, na której dnia tego panował ruch ożywiony. Wszyscy szli w jedną stronę, z siekierami lub drągami w ręku, mijając, pozdrawiali ją uprzejmie.
Chodziło jej pytanie po głowie: Czego też oni tam idą wszyscy, tak rano, sami gospodarze? Nareszcie zatrzymała swego krewniaka, Feliksa, który, kopcąc fajkę, dążył za innymi.
— Do czego to idziecie taką gromadą, kumie?
— A to do rozbiórki starej szkoły — odparł, zatrzymując się dla gawędy.
— Aha, to i mój chłopiec pewnie z wami?
— Widziałem go na rynku z parobkami rybaka, wnet nadejdą. A ot i młynarze idą. Kupili stary materjał. Ostańcie zdrowi, kumo.
— Szczęśliwej drogi, kumie!
Po chwili znów ktoś przystanął w uliczce.
— Dzień dobry, matulu! Pomagaj Boże!
Staruszka spojrzała uradowana.
— Dziękuję za dobre słowo, chłopcze. Do szkoły idziesz?
— Do szkoły.
Oparł się płot, zdjął przed nią czapkę i zajrzał do ogródka.
— Jak tu u was ładnie, matulu — dodał z uśmiechem.
— Z wiosną wszędzie ładnie. A tobie, chłopcze, jak? Zdrowiej?
— Zdrowiej, chwała Bogu!
Istotnie wyglądał raźniej i swobodniej. Słońce i jemu przeszło po twarzy ciepłem tchnieniem, spędziło szary, posępny koloryt. Stał przed nią w blasku ślicznego ranka, smukły, czysto odziany i radowały się jej oczy widokiem tego zdrowia, młodości i urody.
— Chwała Bogu — powtórzyła z głębi duszy.
— Widzicie, matko, com znalazł? — rzekł wesoło. — Siedem listków na bzie. Widać spotka mnie coś bardzo dobrego.
— Oby najlepsze, chłopcze!
— Wszyscy już poszli. Spóźniłem się. Szczęść Boże, matko!
— Do zobaczyska, Pawle! A zajdź, gdy będziesz wracał.
— Nie minę chaty.
Poszedł, a ona wróciła do grządek warzywa. Rozradowała się jej dusza. Może Bóg da, że złe minie nareszcie; może się jeszcze wszystko naprawi. Snać młodzi rozeszli się o jakie głupstwo; u zakochanych o byle co kłótnia i jak przyjdzie, tak mija... Wiadomo: burza wiosenna. Tak-ci zapewne i między nimi się stało. Dziewczyna pieszczona, to chimeryczna być musi, a chłopiec prędki jak ogień. Jak się rozeszli, tak zejdą. Już on dziś inaczej patrzy, da Bóg, wszystko się naprawi, a ona doczeka się przed zgonem pociechy i spokoju, odpocznie przy nich. Chodziły po głowie mularzowej bujne myśli, szerokie plany; wstąpiła w nią otucha.
Na uliczce było cicho, tylko sikory i zięby trzepotały się po bzach. Słońce podeszło w południe i dogrzewało ogniście. Staruszka uśmiechała się do siebie samej i do swych myśli. Nagle szybkie kroki rozległy się w uliczce i dalekie krzyki. Podniosła głowę, nasłuchując.
Ktoś biegł w tę stronę.
— Matko Agnieszko! Matko Agnieszko! — rozpoznała głos zdyszany starego Feliksa.
Porwała się na nogi, poskoczyła do płotu; niepojęty strach ścisnął jej serce.
— Czego chcecie? — zawołała.
Mieszczanin dopadł Żużlowej zagrody. Zmieniony był i drżący.
— Niema waszego Pawła! — wybełkotał. — Zabiło go drzewo. Samochcąc się zgubił! Niosą go ludzie! Przygotujcie posłanie!
Ale ona nic nie słyszała, oprócz pierwszego wyrazu.
— Zabiło! Niema! O Jezu! o Jezu!
Nieprzytomna, z siłą rozpaczy rzuciła się biec naoślep przed siebie, z jękiem okropnym:
— O Jezu! o Jezu!
Była to prawda. Na noszach ludzie nieśli jej do chaty ostatniego syna, bez życia.
Leżał cały siny, martwy, z obwisłemi ramiony, z pogruchotaną piersią, bez ducha. Oczy miał zamknięte, sine powieki, usta o wyszczerzonych zębach, zalane krwią, odzież pełną plam krwawych i kurzawy. I tak go jej nieśli w dom, jego, który przed godziną żegnał ją młody, zdrowy, wesoły.
Szczęść Boże! — powiedział jej. — «Do zobaczyska!» — mówiła... I tak go zobaczyła, bez duszy.
— O Jezu! o Jezu!
Złożono go w chacie, na ławie. Przypadła mu do piersi, jak wilczyca ranna, wyła. Wołała ratunku do Boga, do ludzi, nazywała go najczulszemi wyrazami, błagała, by nie umierał, by spojrzał na nią, by ożył. Nie pamiętała, co czyni.
W chacie zgiełk panował okropny. Szymon rozpędził służbę po doktora. Wieść piorunem rozeszła się po miasteczku. Co żyło, biegło wszystko na miejsce żałoby. Marynka płakała przerażona, stara Prakseda jęczała, Justyn idjota, zawodząc okropnym krzykiem, tłukł głową o uszak z dzikiej desperacji. Znalazł się i kowal, rozczochrany, w fartuchu roboczym, wytrzeźwiony nagle. Każdy coś radził i żałował. Doktor był o milę, więc tymczasem jęli go cucić, dawać, co kto umiał.
Zlano go wodą, okadzono ziołami, lano w gardło wódkę. Szymon zgnębiony, załamawszy ręce, patrzył, na niego i stękał, jakby sam konał. Matka modliła się urywanym, strasznym głosem. On nikogo nie słyszał. Nareszcie po godzinie starań w głębinach zgniecionych piersi ozwał się głuchy ton i przeszedł w stłumiony, długi jęk, na martwą twarz wybiegł kurcz strasznego bólu. Nieszczęsny, czuł jeszcze swą mękę.
— Paweł! — zawołała matka.
Zadrżały powieki i podniosły się nieco, krwią zabiegłe źrenice spojrzały na nią.
— O Jezu! Żyje! Mój ty synku jedyny! Moje ty dziecko ostatnie! Moje ty wszystko!
Poruszyły się usta, ale nie wydały dźwięku i omdlał znowu. I mdlał tak co chwila. Cucono go jeszcze wiele wiele razy. Pod noc dostał gorączki, majaczył, nie poznawał nikogo. Przywieziono wreszcie doktora. Obejrzał go, skrzywił się, głową pokiwał i zapisał coś, nic nie mówiąc.
— Czy odratuje go pan? — spytał Szymon.
— Rybaku, garść zboża rzućcie między młyńskie kamienie i zasiejcie potem. Jeśli wam zejdzie, to i on żyć będzie.
— A długoż tej męki?
— Póki sił stanie. Młody, to będzie się ze śmiercią borykał, aż ulegnie. Tydzień może.
I wysłuchała matka Agnieszka smutnej opowieści: Na starego to Jana waliły się belki, gdy parobczak poskoczył, poderwał je własnemi ramiony i wstrzymał przez sekundę. Młynarz się usunął, ale nie zdołano oprzytomnieć, a już barki Pawłowe nie zniosły ciężaru, uchyliły się, runęło na niego całe wiązanie i oto leżał połamany, zmiażdżony bohater.
Dotrzymał słowa matce: zmazał winy, spełnił w swem życiu czyn dobry, jak jej obiecał i życie dał. Nie pójdzie już z pod strzechy rodzinnej w świat szeroki, nie porzuci jej, zostanie, zostanie.
Przychodzili ludzie odwiedzać go, przyszedł też młynarz z synem i pokłonili się do kolan staruszki.
— Darujcie nam, my winni jego krwi! My go nie znali! Przebaczcie!
— Co mam darować? — odparła ponuro. — On dobrze zrobił, on uczciwie postąpił. Idźcie do niego... niech on wam przebacza.
Chory popatrzył na starego Jana wpadłemi oczyma, bez myśli i milczał. Co go obchodził już świat i ludzie. Z niewoli szarego życia wydzierał się w daleką drogę, jak owo chłopię z bajki po złotą dolę, nieziemską, i może nawet nie żałował tego, co za sobą zostawił. W męce tej ostatniej cichy był i skupiony, wyglądając dnia odejścia, wylotu. Nie jęczał, nie skarżył się i mało do kogo się odzywał. Leżał na ławie u okienka, wzrokiem goniąc białe chmury na niebie, słuchając szczebiotu ptactwa, oddychając bzów zapachem. Czasem ręce matki brał w dłonie i całował, jakby ją za udręczenia przepraszał, czasem do Szymona się uśmiechnął lub pogładził rozczochraną głowę idjoty, ludzi obcych jakby nie widział.
I dogorywał tak długie dni i noce, osłabły, bez nadziei poprawy, bez chęci do czegokolwiek, codzień bardziej wychudły, sczerniały, wyniszczony. Codzień słabiej kołatał duch w rozbitej piersi; codzień śmierć zdobywała na własność część tej natury, tak silnej i nieugiętej i znieczulała ją swem dotkięciem. Codzień bliżej było wyzwolenie i cisza.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Pewnej nocy burza wiosenna szalała nad mieściną. Deszcz lał strumieniami, wicher wył okropnie. Bzowe krzaki u okienka Żużlowej chaty, smagane huraganem, biły gałęźmi o szyby. Zdawało się, że ktoś puka ze dworu.

W izbie przy chorym czuwała matka. Ulewa trzymała w domu znajomych. Rybacy przed nocą wrócili do zagrody.
Paweł poruszył się niespokojnie. Coś się z nim działo niedobrego, jakaś ciężkość obsiadła piersi, zabijała dech, zaczął odrzucać odzież z siebie.
— Matko! — zawołał z jękiem.
Poskoczyła natychmiast.
— Co ci, synku? Może lekarstwa? Może wody? Chcesz światła może?
— Ej, nie! Nic nie chcę. Nic nie trzeba.
Milczał chwilę, ciężko dysząc i chrapiąc. Na dworze wicher wył. «Chodż! chodź!» Gałązki pukały do szybek coraz natarczywiej. On słuchał.
Matulu! — ozwał się zcicha — Czy to dobrze było, com zrobił?
— Co, synku? — spytała, sądząc, że majaczy.
— To, co mi piersi rozgniotło.
— Oj, dobrze, zanadto dobrze — odparła z jękiem.
— To się już nie gniewacie za tamto? Darowaliście?
— Ach, Boże! Tyś mi dziecko ukochane, jedyne! Żyj tylko!
— Nie, matko, już mi nie żyć. I lepiej. Kto wie, cobym zrobił za rok, za dwa? Tak dobrze. Jakeście chcieli, taki byłem...
Znów umilkł, zmęczony, przysłuchując się odgłosom ze dwora. Niepokój ogarniał go coraz większy.
Zaczął znów mówić nieprzytomnie, ze skargą, do siebie samego.
— Ptak, jak zginie, na trawie legnie, na słońcu, a badyl, jak uschnie, to go wiatr nosi po błoniu. Człowiekowi tylko i domowemu bydlęciu dół kopią, ziemię tłoczą. Naco dół? Naco ziemia? Tam tak czarno i ciężko pod ziemią.
Pierś jego zaczęła charczeć i wzdymać się napróżno. Dusił się, członki tężały. Matka dotknęła jego czoła. Było zlane potem i zimne.
— Synku! — zawołała przerażona.
Poruszył się ostatnim wysiłkiem.
— Matulu, powiedzcie... — nie dokończył, urwał; zgnieciony dłonią śmierci, jęknął długo i przeciągle.
Puk! puk! puk! za okienkiem ponury głos huraganu. Mularzowa porwała się z klęczek, zapaliła gromnicę. Na ławie leżało tężejące ciało Pawła. Jeszcze rzężało w piersiach i ruszały się wargi, ale były to ostatnie blaski gasnącego kaganka. Jeszcze jeden jęk, parę drgnień ostatnich i — spokój.
Wicher umilkł, gałązki już nie stukały w okienko, nie było wołać kogo. Rogata dusza uwolniła się na wielką swobodę. Poszła w dalekie, nieznane szlaki.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Krzyżyk przybył na rogu cmentarza, do którego z początku codzień chodziło troje ludzi, stroiło w kwiaty i wieńce. Po kilku dniach robota zatrzymała Szymona, mularzowa poszła sama z Marynką.
I znowu, gdy po kilku dniach zaszła po nią nad jezioro, znalazła gości w zagrodzie. Dziewczyna wybiegła do niej niespokojna, zafrasowana, z ogniem w oczach. Miała bukiet w ręku.
— Zanieście mu to ode mnie. Nie mogę z domu się oddalić. Pójdę jutro.
Niewiadomo, czy poszła. Widywano potem tylko jedną starą, zgarbioną staruszkę, która pilnie usuwała chwasty i suche gałązki z trzech mogił. Potem i jej nie stało. Może ją złożyła choroba, może zatrzymała niemoc, czy śmierć.
Na grobie Pawła nie było kwiatów dziewczyny, leżał tylko wielki wianek z rozchodniku, który swemu obrońcy i przyjacielowi uwił niezgrabnie Justyn idjota. Kwiatki puściły nikłe korzonki i żyły w wilgotnym piasku bardzo długo. Potem wiatr zaniósł na mogiłę parę źdźbeł macierzanki i dzikich powojów, pokrył ją zielonym nagrobkiem. Świerszcze zaglądały tam często i w dni upalne śpiewały parobczakowi monotonną śpiewkę szerokich pól i rozłogów. Zresztą nikt nie przychodził. Cmentarzyk był jak dno jeziora z bajki starej Praksedy. Pod darnią i ciężką ziemią leżał chłopak, co doli złotej szukał po świecie. Snu mu nikt nie przerwie.



NA WIGILJĘ

Stolik z rostawionemi do walki dwiema armjami szachów, dwie czarne kawy, dwa zionące ogniem i dymem cygara, dwie łyse głowy, pochylone ku sobie — profesora Bonifacego i profesora Benedykta.
«Błogosławiony» i «dobrze czyniący», jak ich zwali biegli w łacinie gimnaziści, zasiadali tak codzień, w tej samej kawiarni, u tego samego okna, matując się, zadymiając zimą całą salę, latem salę i ulicę i wylewając żółć na świat i ludzi.
Profesor Bonifacy miał nos z brodawką, brodę tylko na szyi, scjatykę w nogach, nadmiar «kolery» we krwi i manją na punkcie historji, którą wykładał przez lat trzydzieści z okładem.
Profesor Benedykt miał twarz chudą i bladą, okulary na zmęczonych oczach, temperament nerwowy i drażliwy a cierpiał na chroniczne roztargnienie i nieobecność myślą przy wszelkim przedmiocie, który nie był matematyką lub astronomją. Matematykiem był z fachu, astronomem z zamiłowania. Kochał swe gwiazdy, choć przez nie cierpiał, a może dlatego właśnie. Kosztowały go one, kosztowały te niewdzięcznice!
— Ależ kolega dzisiaj grasz, jak Karol VII-my wojował! — zaburczał historyk, zgarniając odrazu garstkę pionów.
Astronom ocknął się z zamyślenia i spojrzał błędnie na mówiącego.
— Kolega o coś pytał? — zagadnął.
— Aha, pytałem. Na cześć której to gwiazdy kolega się zgrywa tym razem?
Uśmiech, który mają matki, gdy je kto o cnoty najmniejszego pieszczocha spyta, wykwitł na wargach astronoma.
— A prawda, zamyśliłem się o mojej faworytce.
— Aha, wiem, wiem: Bałabajce, Bełagajce.
— Betajgajce, kolego, Regulusa towarzyszka. Ale teraz inna już. Niema Orjona. Teraz Kasjopea.
— Coś kolega za często zmieniasz faworytki. Obyczajów kalifatu nabierasz. Ho, ho! Biorę wieżę!
— Ah, prawda! Nieczęsto, kolego; o Betajgajce mówiliśmy po ferjach, we wrześniu, a teraz mamy grudzień.
— Dwudziesty czwarty. Data krwawa w dziejach. Tego dnia w roku przed Chrystusem 311-ym Agatokles z Syrakuz opadł Kartaginę, Moloch pożarł 200 ofiar napróżno. 371-go roku tegoż dnia Kleombrot ze Sparty stoczył pod Leuktrami bitwę z Tebańczykami; ery zaś chrześcijańskiej 1072...
— Ile od tego czasu światów zginęło! — przerwał z westchnieniem astronom. — Ile badań dałoby niebo Grecji z owych czasów! Żeby choć porównać — dodał z zawiścią.
— Co to światów! Co tam wasze badania! — ofuknął partner. — Powiedz, ile narodów u szczytu było i w proch padło, którego teraz nawet z mikroskopem nie dojrzysz; ile prawodawstw myślało nad sprawiedliwością i umoralnieniem i uznało swą niemoc; ile idei poruszało kolejno masy i jak puch się rozwiały; ile krwi oblało ziemię dla podbojów, dla fanatyzmu, lub dla prostej igraszki wielkich! Pomyśl: pasterze, koczownicy, hordy łupieżcze, korsarze, barbarzyńcy, legjony, szlachta, mnichy, kler, magnaci, nowatorowie, ministry, wszystko przyszło, rosło, doszło potęgi, skarlało i zginęło. Na wszystko był czas i miejsce na ziemi i w historji. Oto masz pole do badań!
— Żeby kolega znał plejady, mgławice, komety, pierścienie Jowisza...
— Byłbym głupcem. Nie wiedziałbym najpierwszej rzeczy: co jest człowiek i jak cielę patrzyłbym na fakta życia, na wielki pochód ludzkości przez wieki.
— A wie kolega, ile czasu idzie promień, Marsa do nas?
— A wie kolega, za i przeciw rządów Karola Wielkiego?
— A zna kolega wpływ księżyca na ziemię?
— A rozumie kolega, co zrodziło demokrację? Księżyc, żeby nawet plasnął w sam środek Europy, nie zrobiłby połowy tej chryi, co Marja Antonina.
— Szczęśliwe narody nie mają historji.
— Rozumni ludzie nie bawią się w astronomję.
— Za pozwoleniem, kolego!... A Galileusz, Archimedes, Newton, Kopernik?
— At! Szyliby buty, żeby nie prawa, rządy, akademje, rozwój ludzkości, mądrzy królowie.
— Archimeda żołdak zabił, Galileusza...
— Mniejsza o to! Świat egzystował, gdy dowodzili, że słońce się kręci; egzystuje, gdy dowodzicie, że stoi w miejscu i egzystować będzie, gdyby nawet jaki wasz brat wymyślił, że się obracamy wkoło Kasjopei!
— A wkoło czego obraca się ludzkość, ku czemu dąży? — zapalając się, zaczął wołać profesor gwiazd. — Jak wszechświat krąży nie manowcami, lecz bitą drogą, wkoło prawdy, od której bierze ciepło i światło, a do której nie doleci...
— Za pozwoleniem! Dlaczego?
— Dlatego, że jest prawo fizyczne, ciężkości.
— Brednie! — uderzając o stół pięścią, krzyknął historyk. — Ludzkość daleko zaszła w swym pochodzie, dużo barbarzyńskiego balastu odrzuciła od siebie.
— I wiele najjaśniejszych jej gwiazd pogasło.
— Możemy je wam darować gratis do waszego katalogu! — odparł pogardliwie historyk. — A gdzież nasza partja?
— Zmiotłeś ją, kolego, ze stolika na ziemię — odrzekł spokojnie astronom.
— Nie może być! Biłem kolegę w dwóch cugach!
— Ho, ho, niestwierdzone faktem!
— Jutro dowiodę... Uf, jak tu gorąco!
— Kolega wszystko bierze tak gorąco.
Drzwi salki otworzyły się za nimi. Antagoniści, walką zmęczeni, popijali kawę i sapali.
Za plecami historyka ktoś stanął.
— Bonifacy! Ty jesteś mężem? Ty jesteś ojcem? I pytam, co z tego? — ozwał się głos dobitny.
Badacz pochodu ludzkości obrócił się żwawo na krześle. Amator niebieskich rotacyj głęboko się ukłonił i obejrzał za laską i kapeluszem.
— I ja pytam: cóż z tego? Mam ciebie, moja dobrodziko i troje bębnów, to fakt wszystkim wiadomy! — odparł buńczucznie profesor.
— No i cóż z tego? — powtórzyła pani profesorowa, osóbka mała, pulchna i o dobre ćwierć wieku młodsza od małżonka.
Astronom cichutko wysunął się z salki, cofając się jak rak.
— Do rzeczy, do rzeczy, moja pani! Co się stało, że mnie gonisz po mieście? Miałem właśnie iść do domu...
— Mąż, ojciec i chrześcijanin w dniu dzisiejszym wcale z domu nie wychodzi.
— Cóż to takiego? Wtorek i basta! Kobieto, nie baw się w delficką wyrocznię, ale mów, jak Tacyt, krótko i węzłowato. Czego chcesz?
— Pieniędzy, kiedy serca nie masz!
— Olimpjo, mam serce, mam, i wolę już je dać zamiast pieniędzy, chociaż, dalibóg, nie wiem, co to ma do wtorku i twego najścia w kawiarni?
— Ty nic nie wiesz, o niczem nie myślisz, tylko o jakichś Ptolomeuszach, Medach, Partach i t. p. mumjach. Dziś jest 24 grudnia.
— Wiem i to.
— Wigilja Bożego Narodzenia.
Profesor dłonią w czoło się uderzył.
— Era chrześcijańska! — wykrzyknął z wyrzutem o swą niedomyślność. — Ach, prawda! Ten Benedykt nawet mi tego nie podpowiedział. Kleombrot, Agatokles, wszystko pamiętałem, no, a to mi zupełnie wyszło z pamięci. Zawstydziłaś mnie, Olimpjo!
— Potrzebuję pieniędzy. Choinka niekupiona, dzieciom pamiątek nie kupiono. Trzeba Maryni neseserek, Władziowi książeczek, małemu zabawek, a ty tu siedzisz i o niczem nie myślisz!
— Tylko proszę nie dotykać mego myślenia. W starym Rzymie niewiasty wełnę przędły, bogów domowych pilnowały, służbę i niemowlęta miały w swej pieczy. O myśli mężów nie śmiały decydować.
— To nie stary Rzym, ale Warszawa i XIX wiek. Potrzebuję pieniędzy!
— Ile?
— Czterdzieści rubli.
— Kobieto! Czy wiesz, coś powiedziała? Czy się zastanowiłaś, ile ja muszę pracować i myśleć na taką sumę?
— Ja nie decyduję o myśleniu mężów. Mam służbę i niemowlęta, wedle programu. Potrzebuję dla mego gineceum pieniędzy.
Profesor pobity umilkł. Zawołał chłopca, zapłacił rachunek, potem się ubrał w palto i kapelusz, dobył pugilares, położył na stoliku trzydzieści rubli i uciekł, nie czekając podziękowania. Na ulicy, w tłumie przechodniów, odetchnął i zwolnił kroku. Był bezpieczny. Ostatecznie doroczny podatek na rocznicę ery chrześcijańskiej obszedł się mniejszą niż zwykle kwotą i to go ucieszyło.
Zato kolega Benedykt zabił mu swem ostatniem zdaniem nielada klina w głowę. Z zarzutem tym nie mógł się pogodzić. Chciał dysputować, dysputować do upadłego. Pobiłby tego gwiaździarza z kretesem. Nauczyłby go nie ciskać kalumnij na triumfalny pochód ludzkości.
— Ile jej najświetniejszych gwiazd pogasło! To też gadanie!... I nazywają go uczonym. Astronom! Nieprawda! Hipotezista, mrzonkarz!
Profesor rękami machał, laską stukał i na którymś zwrocie skręcił w stronę mieszkania kolegi.
— Dysputować, dysputować!...
Ale uszedłszy kroków sto, przecie się zreflektował. Krótki dzień zimowy miał się ku schyłkowi, obiadu historyk dotąd nie dostał, był mężem, ojcem, chrześcijaninem, trzeba wracać do domowych penatów. Wzburzony wszedł do kamienicy, na piętro, drżącą ręką otworzył drzwi swej pracowni i zamknął je hałaśliwie. Żeby nie Olimpja, rozmówiliby się z tym kasjopejczykiem, dowiedziałby się, jakich to gwiazd on żałuje, może inkwizycji, może Bastylji, może przewagi możnych magnatów, może tajnych sądów?
Profesor Bonifacy usiadł w fotelu u swego biurka i, jakby miał przed sobą antagonistę, jął dowodzić półgłosem:
— Swoboda myśli i ducha, równość wobec prawa, opieka nad słabym, bezpieczeństwo mienia i rodziny. Słuchaj! Głośny sąd, statuta strzeżone przez rządy, ład w całym świecie, równowaga, pokój! Pokaż, pokaż w twoich starych wiekach takie gwiazdy, jak teraźniejsze wojska, kampanje, marynarka. Gdzie korsarze, bandy zbójów, rabusie z herbami na tarczach, gdzie siepacze Richelieu’go, gdzie bezprawia Lankastrów? Pokaż, pokaż te twoje gwiazdy, szanowny Benedykcie! Może warjatka Joanna d’Arc, myt, brednia uklecona przez mnichów? Może drugi myt, Tell szwajcarski? Oni w to wierzą, ci gwiaździarze! No, gadaj, gadaj!
W gabinecie profesora zaczął rozpościerać swe panowanie mrok wieczoru, białawy od całunu śniegu na dworze. Naprzód osiadł kąty i wypędzał z nich światło ku środkowi pokoju, potem rozsunął się po ścianie i gnał światło ku oknu, nareszcie, jak szara pajęczyna, zasnuł całą postać profesora. Wkrótce od drzwi z cieni tych wynurzyła się ostra sylwetka astronoma Benedykta. Jak zwykle, cichy i zamyślony, przed kolegą stanął i uśmiechając się łagodnie, coś mu pokazał za plecami.
Profesor się obejrzał. Za nim nie było ściany, ani szafy z książkami, która zwykle tam stała, tylko jakaś dal srebrno-błękitna, bez końca. Profesor zdziwił się i, jak człowiek wyrwany z koła swych pojęć, obejrzał się wstecz. Ale i tutaj, zamiast biurka i kanapy, była taż sama nieskończoność srebrno-błękitna, od której go bolały oczy i chwytał zawrót. Wyciągnął rękę i szczęśliwie uchwycił się ramienia profesora Benedykta. Wówczas zauważył, że płyną. Spojrzał pod nogi. Iskrzyło się coś złotawo, niby muszla drobna wśród tego oceanu.
— Kolego, do djaska! Co my robimy?
— Płyniemy wstecz czasu.
— Ładna awantura! Ależ mnie oczy bolą!
— Weź te szkła.
— Spadniemy w przepaść!
— Spadniemy, gdy przyjdzie nasz dzień. I my światem jesteśmy.
— Ale gdzież my, u djabła, jesteśmy?
— Na Kasjopei.
— Na Boga żywego! Wyrżniemy się o drugą gwiazdę.
— A siła ciężkości?
— Przecie powiadasz, że takie karambole się trafiają!
— Temu, kto z drogi swej schodzi.
— Benedykcie, w twoje ręce się oddaję. Uczony jesteś, mędrzec. Drogi gwiazd znasz nawylot. Prowadź, mistrzu!
— Bonifacy, spuść się na mnie.
— Gdzież my zajedziemy tym pędem?
— Tam, gdzie płoną te gwiazdy, co dla ziemi pogasły.
Pod złotawą muszlą rozstępowała się przestrzeń; płynęli w wielkiej ciszy.
— Jaki tu spokój — rzekł historyk.
— A bo każdy swej drogi pilnuje, a wszyscy do jednego dążą.
— I my z nimi?
— Nie; my wychodzimy z koła.
— Na Boga, nie zaczep się o którą!
— Polegaj na mnie.
Profesor Bonifacy dostrzegł teraz, że kolega miał w ręku złote koło sternicze, a oczy wytężone na szlaczek ledwie dostrzegalny, mleczno-biały, który się wił zygzakiem wśród światów złocistych w bezustannym obrocie.
— Gdzie ziemia, kolego?
— Daleko za nami. Mijamy Uranusa.
— A długo będziemy tak płynęli?
— Jesteśmy na miejscu.
— Staniemy?
— Broń Boże! Bytem jest ruch. Gdy staniemy, stoczymy się w przepaść.
— Płyńmy, płyńmy!
— Patrz teraz!
Historyk podniósł oczy i wnet je zmrużył. Wokoło nich wirowało od świateł tęczowych i złotych, od gwiazd, od słońc, od planet. Jak pył wirowały, krzyżowały się, splatały ciała świetlane i dążyły w jedną stronę, niczem niepowstrzymane. Prąd, co je niósł, porwał i złotą muszlę podróżników, a profesor Benedykt, z jedną ręką u steru, drugą zatoczył krąg wielki i rzekł uroczyście:
— To te wszystkie, co dla ziemi pogasły.
— Nie mogę oczu otworzyć! — zajęczał historyk.
— Prawda, tyś badacz. Weź te drugie szkła i patrz.
Historyk założył szkła jakieś, jak pajęczyna cienkie, a różowe jak wschód słońca i spojrzał. Płynęli wśród archipelagu gwiazd.
— Co to? — zagadnął ciekawie historyk.
Mijała ich kula złocista, obręczą świetlaną otoczona. Na niej, jak na skale, ludzi tłum się wznosił. Dziwne! Były malutkie dzieci, młodzieńcy, niewiasty, mężowie, starcy. Jedni głowy swe w rękach trzymali i wznosili w górę; inni, bez skóry, grotami pobici, z powykręcanemi członkami, uśmiechali się rozkosznie, a nad nimi, jak pochodnia, starzec w tjarze, smołą oblany i na drzewie wzniesiony, gorzał powoli, wonny jak myrra, świetlany jak z gwiazd najpierwsza.
— To myt dla was. To twórcy wiary — rzekł profesor Benedykt, odkrywając głowę.
Gwiazda przesunęła się cicho i poszybowała wdal. I wkrótce jak iskierka tylko była widoczna i znikła. Za nią pięć mknęło, jak atomy drobnych, a gdy się zrównały z łódką wędrowców, ujrzał historyk, że w każdej niby w gnieździe rzuconem, człowiek się znajdował. Różne były ich twarze, ubrania i typy ale wyraz mieli wspólny. Na czole posępną zadumę, w oczach krwawe łzy, na ustach żałosną skargę bez słów.
— Kto są ci? — spytał.
— Konstelacja autochtonów — rzekł profesor-astronom i ręką ku gwiazdom tym rzucił znak pozdrowienia. — Nie znasz ich, pogaśli na waszem niebie przed wiekami. Lankastry ich ziemię zdeptali, Frankowie kolumny ich zburzyli, Anglo-Sasi ich wigwamy popalili, a oni tutaj ptaki bez gniazd! Już przepłynęli.
— Barbarzyńcy! — ośmielił się rzec profesor Bonifacy, ale wnet głowę zwiesił i zawstydził się bardzo.
A gwiazd pięciu już i widać nie było. I nagle, jakby dziesięć słońc weszło, tak rozgorzał szlak niebieski i łódka wbiegła między złociste plejady, od których biły blaski srebrnych zbroi i krzyżów czerwonych.
— Krucjaty! — zawołał historyk.
— Szał bezmyślny, pęd owczy, dziki fanatyzm — dodał astronom, ton jego naśladując.
— Przepyszni! — przerwał z zapałem profesor Bonifacy, wpatrzony chciwie w te postacie w żelazo zakute, z iskrami bohaterskiego zapału w oczach, rwące się naprzód, ku niewidzialnym murom Jeruzalem.
— Nie widzicie ich z za czarnych stron średnich wieków. Przypatrz się teraz i zapamiętaj, bo już takich nie wydaje dzisiaj ziemia, nie zrodzą wieki triumfu waszej ludzkości. Pogaśli dawno.
— Benedykcie, wydobędę ich znowu na światło.
— Pamiętaj!
Powolnym krokiem plejady przesunęły się koło nich.
— Co to za szkła przepyszne! Łagodzą wszelką ostrość, a uwypuklają każdy przedmiot. Czy i ty takie nosisz?
— Tutaj, w moim świecie, żadnych nie używam. Na ziemi tylko waszej zakrywam niemi oczy.
— Czy one są powiększające?
— Nie, tylko idealizujące. A teraz patrz: mgławica się zbliża. Uważaj dobrze! Drobne to ciała, poosobno atomy tylko, często ciemne, w masie dopiero wyraźne i świetlne. Patrz!
Mgławica, jak ćma motyli, otoczyła łódkę złocistą i zobaczył historyk na tych gwiazdeczkach szare, jednostajnie odziane tłumy istot ludzkich. Masy ich były. Jedni rozsadzali skały i trzebili puszcze, drudzy grona dzieci zbierali wokoło siebie, inni z księgami rozchodzili się na wsze strony.
— Mnichy! — zaburczał historyk. — Ciasnotę pojęć wyznawali, szczepili fanatyzm, burzyli królów przeciw swym osobistym wrogom, za to precz poszli.
— Zgaśli, zginęli. Pochód ludzkości ich zdeptał — odparł astronom i między tem mnóstwem iskierek jął kierować łódką, podprowadzając ją do tej lub owej gwiazdy i rękę wyciągając, pokazywał pojedyncze te światy.
I przesunęli się obok tłumu w bieli, z których każdy więźnia nędznego w ramionach unosił, jako zdobycz swą... I przesunęli się koło takich, którzy gromady trędowatych mieli w swej pieczy; i ujrzeli jeszcze innych, zaganiających, jak trzodę, narody żółte i czarne, niby owce wpółdzikie. Aż dotarli do światka, na którym tłum szary, cierpliwy i pracowity, pisał coś po wielkich czarnych księgach i wtedy profesor Benedykt się uśmiechnął.
— A tu twoi poprzednicy, historyku!
— Kompilatorzy bezładni, ze skrzywioną, fałszywą tendencją, spisujący brednie i myty. Dlatego o nich zapomniano.
— Nie plwaj na nich, bo i ty tu będziesz po wiekach. Pochód ludzkości pójdzie naprzód, a ty zostaniesz i zgaśniesz. I przyjdą tacy, co ciebie nazwą kompilatorem o fałszywym sądzie, a Napoleona i Marję Antoninę mytem średniowiecznym. Gwiazdy gasną, a ludy i sądy i zdania giną jak pył, a spuścizna po nich — śmiech i pogarda w przyszłości.
— Dlaczego? — zapytał profesor Bonifacy, mimowolnie przejęty.
— Bo ludy i zdania i sądy coraz dalej odchodzą od jednej gwiazdy, malutkiej a wielkiej, o której i ty zapomniałeś.
— A mnie co do gwiazd?
— Boś jej syn.
— Benedykcie, bredzisz!
— Bredzę, bredzę. Powtarzasz mi to zaczęsto. Cierpiałem długie lata. Dziś się porachujemy. Dziś jesteś na mojej łasce i niełasce. Uważasz... puszczam ster, a oto nadchodzi kometa z Tellem i Joanną d’Arc. Ona cię roztrzaska!
Historyk błędnem okiem powiódł wkoło. Mgławice przepłynęły, a meteor zbliżał się z szybkością błyskawicy.
— Zginiemy więc razem! — wrzasnął nieludzkim głosem.
— Nie, bratku! Pięć gwiazd ma Kasjopea, a zginie tylko twoja. Ja przeskakuję na drugą.
To mówiąc, astronom uskutecznił na wiek jego niespodziewane saltomortale i znalazł się nagle na łódce drugiej, a historyk pozostał bezradny i czuł, że ster przestał działać, srebrna toń zaczęła się pod nim uchylać. Spadał, a jednocześnie nadlatywała na niego kometa z bohaterskim Szwajcarem i natchnioną dziewicą.
— Benedykcie! — wrzasnął, tracąc równowagę.
— Dziś 24 grudnia! — odparł odległością stłumiony głos. — Chrześcijaninem jestem, a tam na tej malutkiej gwieździe mój Bóg się rodzi. Magowie już poszli, ludy, męczennicy, rycerze, narody bezdomne, mnichy, bohaterowie. Uczonych co roku mniej Go wita na ziemi. Za kolegów ja stanę; muszę śpieszyć, by mnie wszyscy nie ubiegli. Ot tam, ku gwiazdce betleemskiej moja droga.
Mimo strachu profesor Bonifacy spojrzał w kierunku głosu i ujrzał, że wszystkie te komety, plejady, mgławice szły szlakiem jednym ku gwieździe, co malutka i nikła świeciła jak słońce.
On tylko nie posuwał się, ale spadał coraz szybciej.
Zgubiony był bez ratunku.
— Jezusie dzisiaj narodzony! I ja jestem chrześcijaninem! I ja chcę Cię pochwalić! — zawołał, ręce wyciągając.
Rozległ się trzask okropny. Kometa wpadła na Kasjopeę. Profesor oczy zamknął, poczuł próżnię pod sobą — wybiła jego ostatnia godzina.
I nagle oparł się o coś.
— Bonifacy! Bonifacy!
Otworzył oczy. Żona, Marynia, Władzio i mały Bonuś otaczali jego fotel. Przez drzwi, otwarte do dalszych pokojów, bił blask od jarzącej się choinki. Pod nogami miał poczciwą warszawską podłogę, przed sobą biurko i kanapę, za plecami ukochane księgi, na oczach nie miał żadnych okularów.
Profesor porwał się oszołomiony.
— Żono! Dzieci! Widzę was jeszcze!
Dzieci na komendę matki ustawiły się rzędem.

W żłobie leży, któż pobieży
Kolędować małemu!

Zabrzmiało na trzy cieniutkie głosiki.
Profesor oprzytomniał zupełnie i zrzucając po raz pierwszy w życiu mężowską, ojcowską i historyczną powagę, zawtórował basem:

Jezusowi Chrystusowi,
Dziś nam narodzonemu!



W NOC GRUDNIOWĄ
OBRAZEK

— Są konie z Gajowa?
— Ondzie!
Parobczak w dziurawym kożuszku, siny od mrozu, a uśmiechnięty przyjaźnie, stanął przed pytającą, wskazując ręką na siebie, a potem na sanie kilimkiem przykryte, zaprzężone parą tłustych mierzynków.
— A druga panuńcia? — zaraz spytał. — Pan kazał dwie panienki zabrać z kolei.
— Dwie też powieziesz, mój kochany. I tłumok jest.
Chłopak na wszystko się uśmiechał. Zajechał pod ganek stacji, ułożył pakunek, otulił starannie nogi panienek, wgramolil się na kozioł, parę razy zgrubiałe dłonie «zabił», zagarnął lejce, cmoknął na konie i ruszył z kopyta.
Wylecieli w pole równe, płaskie, pokryte marną sośniną, brzózkami i jałowcem. Jak okiem zajrzeć, nie było śladu ludzkiej siedziby. Mróz był siarczysty, z wiatrem, przejmującym do kości. Nosy panienek, które ledwo widoczne były z pod kapturków i chustek, poczerwieniały jak najdojrzalsze pomidory. Tuliły się jedna do drugiej, odwracały się, jak mogły, od wiatru. Przed niemi krwawo zachodziło zimowe słońce, tonąc powoli w mglistym tumanie śniegu.
— Czy dojedziemy przed nocą? — ozwała się jedna, spoglądając na chłopaka, stojącego na przedzie.
Głowa jego, ledwie okryta czapką, miała od słońca złote kontury. Uszy, kark, szyja i ręce, niczem nie osłonięte, urągały mrozowi. Obejrzał się ze zwykłym, dobrodusznym uśmiechem. Brwi jego, rzęsy, końce włosów były białe od szronu.
— Dojedziem — odparł. — Pan kazał duchem gnać, żeby na wieczerzę doma być.
— Trzy mile drogi mamy?
— A trzy, gadają ludzie. Do miasteczka wiorstów dziewięć, a z miasteczka godzina jazdy. Panuńcie zmarzną, to się u Mendla w karczmie ogrzeją.
— A tobie nie zimno?
— Nie — odparł ze śmiechem.
— W Gajowie służysz?
— Ale! Fornalem, już dziewięć miesiąców.
— A jakże się nazywasz?
— Daniłko po chrzcie. Huc po ojcach.
Konie biegły raźno. Szron je obielił po same uszy. Parobczak gwizdał na nie, napędzał, chwalił lub ganił.
— I tobie spieszno na wieczerzę — zauważyła starsza panienka.
— Ta pewnie, że spieszno — odparł. — Cały post odjem odrazu. Już ja wąchał w czeladnej, co tam za smaczności będą.
— Cóż będzie? — zapytały panienki, zarażone jego wesołością.
— Będzie juszka z grzybami i kluski z makiem i słodkie gruszki gotowane. A każdy dostanie całego śledzia i wódki półkwaterek. Pani kazała stół obrusem zasłać, jak w pałacu, a siana tom na dobrą pościel przyniósł, żeby potem każdy koń po kłapciu dostał. Słysz, gniada, i ty gryźć będziesz święte siano, to rwij z kopyta!
Gniada parsknęła, aż ją jakby dymem owiało a chłopak dalej prawił:
— Potem z kolędą do pałacu przyjdziemy, do panów. Bez zawodu... będzie drugi półkwaterek. A potem na wieś skoczym pohulać!
Śmiał się jak dziecko. Białe jego zęby z pośród posiniałych warg, oczy z pod rzęs migały radośnie, a mróz tymczasem malował się na jego twarzy białemi plamami, szczypał, jak gad za uszy, dobierał się przez złą odzież do piersi i pleców.
Panienki umilkły. Nosy nawet pochowały, zgarbiły się, znieruchomiały. Zimno przejmowało je do kości; wicher, pomimo futerek, smalił jak ogniem. Nie widziały już ani drogi, ani okolicy; przymknęły zmęczone oczy, trzęsły się chwilami. Zdały swe losy na Daniłka i Opatrzność. Zdawało się im, że jadą strasznie długo, ale bały się wyjrzeć na świat i zgoła nie wiedziały, co się dzieje.
Raptem sanki stanęły.
— Co tam? — spytały, wyzierając.
Przestraszyły się. Wicher już nie górą szedł, ale nisko, jak ostrze kosiarza i rwał mroźny śnieg, i niósł go i kręcił i siał. Zrobiło się tak ciemno, że tylko kontur stojącego Daniłka widniał, biały, jak bałwan śniegowy.
Gdzieś z boku mgliste świeciło światełko.
— Może panuńcie do Mendla wstąpią i pogrzeją się trochę? — zaproponował uprzejmie.
— To jeszcze nie Gajów?
— Gdzież? Jeszcze godzina drogi.
— Jezus, Marja! A jakże to jechać, kiedy nic nie widać? Zostańmy tutaj do rana. Zginiemy w drodze, zbłądzimy, wilki nas opadną.
— Uchowaj Boże! Toć ja tę drogę znam, jak ścieżkę do swojej chaty — zaprotestował parobczak. — Ja panienki, jak w biały dzień, powiozę. Dalibóg, trafię. Krzynę się proszę nagrzać i dalej. Niedaleczko do domu, a tam z wieczerzą czekają.
— Kiedy my się boimy! Taka zadymka! Straszno!
Ale chłopcu zapachniały widocznie te specjały, których tak bardzo mu się chciało zakosztować, bo się im aż do rąk pochylił.
— Jak Boga kocham, niestraszno — uspakajał. — Toć do Gajowa całkiem blisko. Sośniaczek, grobelka i ot zaraz pańskie łąki i olszynka. Żebym ślepy był, tobym nie zmylił. Toć ja tą drogą i po pocztę i po mięso i po doktora do miasteczka jeżdżę mało nie codzień. Niech ta się panuńcie nie boją! A toż dziś taka wieczerza, a my mamy, jak niechrysty, w karczmie siedzieć? Grzech nawet i obraza boska, a przed ludźmi wstyd!
— Daniłko, tobie bardziej kluski i śledź w głowie, niż nasze i twoje własne życie — zawołała jedna z panienek.
— A jak nas wilki opadną? — wtrąciła druga.
— Licha ich mać! Cyganów oni napastują i krawców żydowskich. Nie słyszno, by kogo innego.
— No, to jedźmy zresztą — zdecydowała się starsza.
Ogrzali się chwilę w karczmie i ruszyli, jak się zdawało, bez drogi i śladu. Zadymka szalała coraz zapalczywiej. Minęli miasteczko i zapowiedziany sośniaczek. Widząc pewność woźnicy, panienki się uspokoiły.
Wjechali na długą a wąską groblę, usypaną wśród grzęskich zarośli łozy, olszyny i niebotycznych badylów nigdy niekoszonej trawy. Wicher wściekły uderzał o nie, zarzucał śniegiem, gwizdał w obnażonych łodygach. W haszczu tym dzikim zdało się jednej z panienek, że coś świeci, jak robaczki świętojańskie w letnie noce. Mignęło tu, tam i zgasło. Wtem nagle konie rzuciły się raptownie w bok. Obejrzeli się wszyscy. Z gęstwiny wysunęła się szara masa i stanęła opodal grobli na lodzie.
— Wilk! — krzyknęły panny dzikim głosem.
Daniłko milczał, trzymając mocno chrapiące konie.
Z gąszczów wysunęła się druga szara plama, potem trzecia i czwarta. Skupiły się, zaskomlały jak psy i truchtem poczęły biec śladem sanek, niedaleko.
— W imię Ojca i Syna! — przeżegnał się półgłosem Daniłko.
— Uciekajmy! — krzyczały panny, prostując się pomimo mrozu, zrzucając z głowy okrycia, oglądając się za siebie.
Wilki się rozdzieliły. Dwa szły jedną stroną drogi, dwa drugą, zrównały się już z sankami. Konie pędziły jak wiatr; wilki dotrzymywały kroku, co czas jakiś nawołując się przeciągłym, złowieszczym skowytem. Daniłko wiedział, że wilcze nogi wiatr dogonią; wiedział, że do Gajowa jeszcze mila. Konie prawie niosły, a bestje nie zostawały wtyle, owszem dobiegały sanek. Jeszcze trochę, a gniadej i siwemu do piersi skoczą, a wtedy... będzie koniec.
— Panuńciu — z cicha, głucho zwrócił się do starszej panienki.
— Co? — spytała prawie nieprzytomnie.
— Weźcie lejce!
— Co takiego?
— Weźcie lejce! Konie drogę znają, pod ganek was prosto zawiozą. Nie trzeba kierować.
— A ty czemu trzymać nie możesz?
— Ja pójdę na wilki. Zostanę się to i one się od was odczepią. Dalibóg!
— Co ty gadasz? Co ty robisz?
Porwała go za kożuch, bo już jedną nogą był na ziemi, zsuwając się z sanek.
— Tak po sprawiedliwości — odparł. — Namówił ja was na tę drogę, biedę sprowadził, toć sam naprawić muszę. Weźcie lejce!
Oprzytomniały obie i nie dbając już o bestje, porwały go i trzymały z sił całych.
— Zwarjowałeś? Nie ruszaj się!... O Boże! Dzwonić trzeba!
— Niema dzwonka — odparł, szamocząc się.
— Światło zapalić!
Siarczyków nie wziąłem! Taki ja winien, winien! Dalibóg pójdę!
— Nie pójdziesz! Krzycz, hukaj, może się zlękną.
To mu się spodobało.
— Aha, ahu! Ahe, ahuuu!! — wrzasnął z całych płuc.
— Aha, ahu! — zawtórowały drżące, słabe głosy.
Wilki dobiegały koni, stanęły raptem, odskoczyły w bok. Wówczas biedni podróżni zaczęli wyć, skomleć, wrzeszczeć z całych sił, ze zgrozy, ze strachu. Potem ochrypli, wyczerpani, zawodzili niesfornie, fałszywie, strasznie. Konie rozhukane niosły, stuliwszy uszy, chrapiąc i wierzgając. Wilki szły za niemi, ale wolniej, dalej; po łąkach błyskały zielonawe ich ślepie.
— Boże ratuj nas! — jęczały panienki.
— Śpiewać, panuńcie, śpiewać! Złe mocy! — zdyszany, rozgorączkowany, krzyknął Daniłko.
I chrypiąc, zacinając się, fałszując, jął ryczeć prędzej, niż śpiewać, wyuczoną niegdyś od «dziadźka» kantyczkę;

A wczora z wieczora, a wczora z wieczora,
Z niebieskiego dwora, z niebieskiego dwora,
Przyszła nam nowina...

Wpadli z grobli na pola, na łąki, między olszynkę. Szalony pęd rzucał sankami. Śnieg z pod kopyt bił jak śrutem. Chłopak nad końmi pochylony, nieprzytomny, bez czapki, śpiewał resztkami głosu; kobiety, leżąc na spodzie sanek i trzymając się ich konwulsyjnie, pomagały mu, jak mogły. Aż wreszcie Daniłko zachrapał tylko i, czując się oniemiałym, obejrzał się desperacko w stronę strasznego pościgu. Ale za sankami były już tylko białe, gęste tumany, bezbrzeżna pustka i noc. Ni szarych plam, ni zielonawych skier — nic...
I raptem zmieniona twarz Daniłka zadrgała, skurczyła się i z za zsiniałych warg zabielały zęby.
— A bacz! — wyszeptał bez dźwięku. — Ja taki mówił, że oni cyganów i krawców biorą! Ot, jak posłyszeli, co my chrześcijanie, wzięli i poszli. Licha ich mać!
Po chwili dodał:
— A ot i doma jesteśmy! W Imię Ojca i Syna!... Wio, gniada, dostaniesz świętego siana! Uh! Jak tu zaraz na dziedzińcu olej pachnie i pierogi! Ja taki mówił, co drogi nie zmylę, tylo co panuńcie krzynę się zlękły...
Przez cała wieczerzę i pół wieczora opowiadały panienki wujostwu swą przygodę. Gdy przed sienią ozwał się dzwonek i skrzypki kolędników, wszyscy wylegli ich słuchać i zobaczyć Daniłka-bohatera.
Stal na samym froncie. Nie miał nawet czasu się okrzątnąć. Miał na sobie ten sam potargany kożuszek, na nogach postoły, słomą wypchane, na twarzy ten sam dziecinny, dobroduszny uśmiech. Znać tylko było po nim, że miska klusek, druga zupy grzybowej, trzecia gruszek, czwarta pęcaku, cały śledź, pierog i półkwaterek odrestaurowały go po poście i strachu. Świeciły mu się oczka małe, błyszczała twarz czerwona, nabrzmiała od mrozu.
Na widok państwa pokłonił się nisko, obejrzał się po towarzyszach i zaintonował:

A wczora z wieczora,
Z niebieskiego dwora,
Przyszła nam nowina...

Odśpiewali, kolejno przystępowali do poczęstunku.
— Daniłku! — zawołała młodsza panienka wesoło. — Inaczej śpiewaliśmy na saniach.
— Inaczej, panuńciu? — zapytał.
— Ano, gorzej szło!
— Ktoby tam wilkom szelmom lepiej się starał! — odparł zuchowato.
— Ale co tej kolędy to chyba nigdy nie zapomnisz?
— I wilki się nauczyły, panuńciu!
Półkwaterek do rąk wziął, panu się do kolan pokłonił:
— Daj Boże doczekać w szczęściu, zdrowiu Nowego Roku; a po Nowym Roku Trzech Króli, a po Trzech Królach daj Boże panu w szczęściu, nam w zdrowiu, za rok kolędy się doczekać!
Wypił, kieliszek odstawił i, wszystkim ręce ucałowawszy, na towarzyszów skinął i na podwórze się cofnął.
W mróz, w śnieżycę, ku wsi kolęda biegła:

Rodzi jedynego,
Boga prawdziwego,
Za wyrokiem boskim
W Betlejem żydowskiem!

Aby do końca utrzymać się w prawdzie, musimy wyznać, że Daniłko-bohater był pijany tej nocy, jak każdy pospolity śmiertelnik.



ZNACHOR

— Gdzie Jaś?
— Połałam go po róże do ogrodu.
— Uśmiechasz się? Co? Może ci się oświadczył...
— Oświadczył, ale wcale nie dlatego się uśmiecham.
— Odmówiłaś?
— Nie. Dlaczegóżbym miała odmówić? Młody, przystojny, bogaty... i twój brat. Tyle doskonałości!
— Naprawdę, ty szydzisz... Zły to wstęp.
— Zwykle najgorsze bywa zakończenie.
— Czego? Małżeństwa?
— Nie, miłości. Powiedz, ty nie szydziłaś, idąc zamąż, a teraz, wczoraj, z jakiemże lekceważeniem mówiłaś o tem, o tych złotych kajdanach, o tem świętem jarzmie, o domowego ogniska cieple, o łonie rodziny, o tem wszystkiem właśnie, co mnie czeka.
— No, ja to co innego.
— Dlaczego?
— Ja miałam tyle iluzyj. Starszam od ciebie i hodowana tak idealnie. Wmawiano we mnie, że świat jest z tęcz, mężczyzna szczytem rozumu, dom świątynią, miłość wiecznością. Okazało się, że świat jest z piasku i sośniny, mężczyzna istotą, pełną kaprysów, humorów i zacofania; dom placem sprzeczek i plotek, a miłość perfumą złego gatunku, która się ulatnia, zanim się jej zapach pozna.
— Moja droga! I dziwisz się, że ja, to słysząc, traktuję oświadczyny twego brata na chłodno? Wprawdzie nie mam iluzyj; moje pokolenie pozbyło się tego balastu, ale w każdym razie żądam czegoś.
— Czego przecie?
— No, chociażby wiecznej miłości.
— Zdaje mi się, że żądasz zatem wszystkiego razem.
— A ty w to nie wierzysz?
— Moja droga, bywają wyjątki.
— W średnich wiekach bywały nawet czary.
— Ach, czary! Na to nie trzeba sięgać aż tak głęboko do historji. Czary na miłość praktykują się jeszcze dzisiaj i wcale stąd niedaleko. O mil parę od nas, we wsi Ługi, mieszka wielki czarodziej, Makar, odwiedzany przez wszystkie zawiedzione dziewczęta i zdradzane żony z okolicy.
— Moja droga! Ja do niego pojadę!
— Naprawdę? Czy cię Jaś już zdradził?
— Nie; ale, by nigdy tego nie uczynił.
— Makar musi zatem dać dużą dozę swych ziółek.
— Więc on daje ziółka?
— Właściwie nie wiem. Nie uciekałam się nigdy do nadprzyrodzonych sposobów.
— Moja droga, kochana! To takie zabawne! Naprawdę, żeby to urządzić maskaradę! Przebierzemy się za chłopki i pojedziemy do znachora. Co on też nam powie? Czy się domyśli?
— Naturalnie, po rękach i mowie, jeśli nie po zaprzęgach i powozie.
— Nacóź powóz? Pojedziemy wozem od drew, a ręce poczernimy zlekka sadzą. Ach, otóż i pan Jan! On się także ucharakteryzuje na chłopa, przebierze się za fornala i będzie nam woźnicą.
Młody człowiek z bukietem róż słuchał zdziwiony tego rozporządzenia, stojąc w progu pokoju.
— Mamy przedstawiać żywe obrazy? — spytał.
— Wcale nie! Pojedziemy do znachora: pan, Anielka i ja. Potrzebujemy porady.
— Od czego? Choroby, leczone przez znachorów są trojakie: od wiatru, od złych oczu i od uczyny (uroku). Nie śmiem wspominać o kołtunie i jego rozgałęzieniach. Nacóż pani cierpi?
— Nanic z tego, coś pan wymienił. Zresztą, nie jest to znachor od chorób, ale znachor od miłości.
— Od miłości? — przeciągle zapytał i przyklękając, podał jej róże. — Miłość ma pani w mej osobie, u swoich stóp!
— Otóż właśnie, chcę zapomocą znachora utrzymać pana u mych stóp do końca życia.
— Panno Jadwigo, z całą chęcią, ale to się pani znudzi.
— Bynajmniej.
— Pani zechce się ruszyć, a ja w tej pozycji klęczącej będę zawadzał.
— Bynajmniej.
— Ja sam z biegiem czasu dostanę reumatyzmu, nie będę mógł wstać z klęczek.
— Tem lepiej. Nie będzie pan wstawał.
— A przez ten czas mej adoracji nieustannej, któż nas karmić będzie?
— Karmić? Pan myśli o jedzeniu, kiedy mowa o miłości?
— Niestety, ktoś o tem musi pomyśleć.
— Ja nie chcę, żeby tym ktosiem był pan.
— W każdym razie to znacznie skróci termin mego klęczenia.
— Bo co?
— Bo poumieramy z głodu.
Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem. Po chwili jednak narzeczona wróciła do projektu.
— Ale ruszamy do Makara. Pan się przebierze za chłopa i zarządzi ekwipaż.
— Mogę zatem wstać z klęczek?
— Może pan. Trzeba dostać u twego męża, Anielko, wóz i konie.
— Dostać u szwagra wóz i konie — zaśmiał się pan Jan. — To się równa ósmemu cudowi świata.
— Spróbój-no ty, Anielko!
— Ani myślę — ruszając ramionami, odparła siostra.
— Dostanę ja — zawołała pana Jadwiga.
— Zdaje mi się, że to on idzie właśnie.
Ciężkie kroki słychać było w dalszych pokojach i wnet tubalny głos huknął:
— Anielo!
— Jestem! — obojętnie odparła pani, nie zmieniając swej niedbałej pozy w wygodnym fotelu.
Pan domu wszedł, szlachcic wysoki i barczysty, spotniały, czerwony jak upiór, w płóciennym kitlu i butach za kolana.
— Pić mi się chce — rzekł. — Tyle razy cię prosiłem, żebym o tej porze miał mleko albo herbatę; a tu w domu nawet wody niema.
— Zamiast mnie prosić, każ służbie i na lokaja krzycz w razie zapomnienia.
— Co to lokaje! Mam na to żonę, żebym miał wygodę!
— Mój drogi, ja ci się na sługę nie godziłam.
Szlachcic, o ile to być mogło, stał się jeszcze czerwieńszym. Chciał coś ostrego powiedzieć, ale obejrzał się na młodą pannę i powstrzymał. Chustką otarł spalone, suche usta.
— Et, niema co gadać! — zamruczał, wychodząc; zdaleka znowu się odezwał burkliwie: — Indyki twoje i kaczki znowu mi dziś morgę pszenicy wydeptały. Skaranie boskie!
— Indyki równie dobrze są twoje, jak i moje — nie omieszkała odciąć pani Aniela.
— Nieprawda! Żeby były moje, miałyby pastucha.
— To go sobie najmij!
— To nie mój zarząd, ale twój!
— Mogę ci go ustąpić z przyjemnością.
— A i owszem! Jutro postrzelam cały drób, a dziewki rozpędzę na cztery wiatry.
— Możesz choć na sześć.
— Mogę? Dziękuję!
Poszedł dalej i trzęsącemi się ze złości rękami zdjął strzelbę ze ściany. Mruczał z pasji, ustępując z placu walki na słowa.
— I to na chrzcie nazywają Aniele, Róże, Emilki, Łucje! Jabym je nazwał... jabym je nazwał!...
W tej chwili za jego plecami stanęła panna Jadwiga.
— Panie Stanisławie! — zawołała.
Obejrzał się. Trzymała w ręku talerz purpurowych malin.
— Może to dla mnie? — spytał i uśmiechnął się.
— Dla pana.
— Dziękuję pani! Kurzu mam pełne płuca. Tfu, taki upał!
Postawił strzelbę i połykał z rozkoszą jagody.
— Ale ja mam i prośbę do pana.
— No, no! Pewnie konia na spacer?
— A właśnie! Ale najgorszego, fornala.
Opowiedziała mu projekt. Już się śmiał szeroko, jowialnie, zupełnie udobruchany.
— Jest, jest ślepa klacz z hreczką. Zaraz, zaraz, każę ją zaprząc do wozu, słomą wysłać drabiny i Jaś niech wiezie. A wie on drogę do Ługów? No, nic, ja mu ją rozpowiem.
I śmiejąc się, poszedł, wypróżniwszy talerz z malinami. Pani Aniela tymczasem posłała lokaja po szafarkę, a pokojówkę po ochmistrzynię i narzekała na grubijaństwo męża. Co prawda, w duchu żal go jej były, że spragniony, żal było też pszenicy, ale nie może przecie pozwolić się postponować i brutalizować. Dostał za swoje!
Zniesiono z folwarku i ze wsi stosy świt, spódnic, chustek i trzewików. Dużo było zachodu z wyborem. Pani domu zgodziła się na pierwsze lepsze, ale młoda panna była w rozpaczy. Nic nie było skrajane do figury. Luźne, niezgrabne, ohydne trzewiki czyniły z jej delikatnych nóżek coś potwornego. W chustce, ściśle otaczającej twarz i kryjącej włosy, postarzała okropnie, brak obcasów pomniejszał wzrost. Mało brakło, by z powodów tych cały projekt nie został zaniechany, ale pan Stanisław, wezwany na sędziego, zawyrokował, że «dziewucha dopiero teraz ładna» i uratował sytuację. Panna Jadwiga zdecydowała się pokazać narzeczonemu, który, już oddawna gotów, siedział na furze przed gankiem.
Fura była najlepiej ucharakteryzowana, niezawodnie. Miała na sobie dziurawy półkoszek, w nim trochę słomy, niczem nie nakrytej. Klacz sędziwa drzemała w hołoblach, przestępując z nogi na nogę i przymykając to jasne, to ślepe oko. Powożący siedział bokiem na drabinie, trzymając parciane lejce i gałąź zamiast bicza. Zupełnie się swoją rolą przejął, bo żadnych uwag nie robił na widok kobiet, tylko się uśmiechał.
Panna Jadwiga przyznała, że wygląda nieszczególnie. Okazało się wkońcu, że wsiadanie na wóz wymaga dobrej woli, zręczności, a nawet zaparcia się siebie. Pan Stanisław drwił bez ceremonji, pan Jan jeszcze nie śmiał i nawet ofiarował się z pomocą. Nareszcie usadowiły się panie, upakowano wódkę dla znachora, pani Aniela w róg chustki uwiązała miedziaki, wymagane za poradę i pan Stanisław zawołał:
— No, ruszajcie z Bogiem! A nie schwaćcie mi kobyły!
Pan Jan cmoknął, bez skutku, użył tedy gałęzi i cugli i klacz raczyła ruszyć drobniutkim truchtem, póki czuła pręt nad sobą. Trucht ten za bramą, gdy zamiast do stajni, skierowano ją na drogę, zmienił się w zwykłego pługowego stępa. Nie pomogły już żadne argumenta i pan Jan zrezygnowany zdał się na jej łaskę.
Panna Jadwiga nie zauważyła tego zrazu. Zajęta uczeniem się od przyjaciółki miejscowego narzecza, układała sobie, co powie znachorowi. Pani Aniela została wybrana na przewodniczkę i mentorkę, jako obyczajów i zwyczajów wiejskich świadoma; pan Jan miał milczeć i nawet nie słuchać, co znachor powie.
Potem powstał gwałt na odzież ciężką i szorstką, na trzewiki, na chustkę, na upał, wreszcie przyszła kolej na zaprząg i klacz.
— Jak ten wóz trzęsie! Nie umiem siedzieć na słomie. Panie Janie, proszę prędzej jechać!
Ale pan Jan nie uważał się teraz za pana Jana i odparł po chłopsku, zupełnie obojętnie:
— Ta siwa nie zwykła panów wozić, ale drwa. Nie czas, w jej latach, biegać i nie wypada. Zresztą pan przykazał nie ochwacić. Będzie iść, jak idzie.
— Miłego mamy woźnicę — śmiała się panna Jadwiga. — Mój bracie, jak się nazywacie? Poproszę pana, żeby was osztrafował.
— Nazywam się Iwan, a jak mnie panienka będzie karą straszyć, to w rów wysypię panienkę!
Zaczęły się tedy śmiechy i żarty. Przechodnie oglądali się na to wesołe towarzystwo. Zapewne się dziwili, że nie znają ani parobczaka, ani kobiet. Raziło ich zachowanie się takie swobodne dziewczyny. Czasem pan Jan próbował natchnąć dobrym humorem i siwą klacz. Gałąź opadała na jej pocentkowane hreczką boki. Wywoływało to machnięcie ogonem — i nic więcej. W ten sposób minęli dwie wioski.
— Czy to Ługi? — pytała panna Jadwiga.
Nie. Nie były to Ługi, ale już do nich niedaleko. Wjechano na groblę. Wóz trząsł, klacz się potykała. Humor gasł i przycichał. Młoda panna trzymała się drabiny, pani Aniela stękała, pan Jan szedł piechotą, pomsty niebios wzywając na takie drogi. Widok Ługów uspokoił ich znowu, natchnął uroczystą powagą. Umilkli, bojąc się skompromitować. Poprawili odzież, spojrzeli po sobie krytycznym wzrokiem: nikt posądzenia nie poweźmie.
— Jasiu! — szepnęła pani Aniela. — Pytaj ty o chatę Makara. Nam nie wypada.
Wioseczka była niewielka. Pierwszy spotkany chłop wskazał domostwo czarodzieja, a że szedł w tę stronę, klacz zaś i na ulicy nie przyspieszała kroku, towarzyszył im.
— Zdaleka wy? — pytał.
— Zdaleka — potwierdził mniemany Iwan.
— Po radę do Makara?
— Aha!
— Da radę, da! Mocny on. W tych stronach niema mocniejszego — potakiwał chłop. — Ondzie! Zajeżdżajcie na podwórze i śmiało wstępujcie do chaty. Stary zawsze jest doma.
Na dworze już szarzało. Z okienek chaty czerwony blask smugą się słał na podwórze. W izbie gwar panował. Pan Jan umieścił konia pod płotem, wysadził kobiety. Pani Aniela ruszyła przodem, zalecając spokój i milczenie. Weszli przez wysoki próg do sieni, w których dawało się słyszeć krząkanie wieprza i panowała woń kiszonych buraków. Spostrzegli drewniany skobel u drzwi do izby i weszli.
— Niech będzie pochwalony Jezus! — pozdrowiła pani Aniela.
— Na wieki! — odpowiedziało z dziesięć rozmaitych głosów.
Chata była pełna po brzegi, mężczyzn, kobiet, dzieci. Mężczyźni spożywali właśnie wieczerzę, czerpiąc pokolei z jednej miski i pożerając chleba ogromne porcje. Kobiety usługiwały, krzątały się koło pieca i komina, dzieci z psami swawoliły na boku. Wszyscy spojrzeli na wchodzących, a sam widocznie gospodarz, chłop już szpakowaty, spytał:
— Wy skąd i czego, dobre ludzie?
— My zdaleka, do Makara!
— Bat’ku! — do kogoś niewidzialnego zawołał gospodarz. — Do was cudze ludzie przyszli.
Nie było odpowiedzi. Wtedy któryś z młodych parobczaków powstał i na piec zajrzał.
— Może umarł — niespokojnie rzekł i głośniej dodał: — Didu! Do was ludzie. Wstawajcie!
Młoda panna rozglądała się ciekawie. Pierwszy raz była w chacie, a ta była jedną z najstarszych, bez komina. Dym ulatywał do pułapu i tam tworzył obłoki sino-szare. Sprzęty wyglądały fantastycznie, w głębi izby panowała bezbrzeżna ciemność.
Z obłoków tych i głębi wynurzył się teraz starzec, biały jak gołąb, na kiju wsparty, przygarbiony, chudy. Oczy jego tylko zachowały życie i bystrość, niezgodną z laty i zgrzybiałą postawą. Podszedł do gości, przy progu na ławie spoczął, na kiju się oparł i przypatrując się badawczo, spytał:
— Czego ode mnie chcecie, ludzie?
Pani Aniela skłoniła mu się z uszanowaniem.
— Zasłyszeliśmy, dziadku, że sposoby różne znacie na wszelakie biedy: więc po radę do was przyszliśmy.
— Ja nie znam, Bóg zna! — odparł dziad.
— A wam Bóg wiedzy udzielił, ludziom na pożytek.
— Od Boga bieda, od Boga rada. Co wiem, to powiem. Gadajcie, mołodyco! Nie wiodą się wam dzieci? Nie lubi mąż?
— Nie lubi — czerwieniejąc pod badawczym wzrokiem odparła.
— Nigdy nie lubił?
— Pierwej lubił.
— A teraz bije ciebie?
— Nie — oburzyła się.
— Łaje?
— Nie.
— Inną lubi?
— Nie.
— Pije? Marnuje czas i pracę? Nie pilnuje chaty?
— Nie.
— No, to co ty gadasz? Mówił tobie, że nie lubi?
— Nie mówił, ale ja wiem.
— A ty dobra dla niego?
— Czemu nie, dobra.
— Pokaż twoją rękę prawą.
Pani Aniela podała rękę, poczernioną zlekka sadzami. Dziad ją obejrzał, pomacał kościstemi palcami.
— U ciebie ręka miękka i brudna. To znaczy, że ty nierządna i leniwa. To i za to ciebie mąż nie lubi. Ty jemu nie żona w chacie, ale wiedźma. Ty-by chciała, żeby człowiek wiedźmę kochał? Ty ranki przesypiasz, ty dnie przepróżnujesz, ty o jego dobro nie dbasz, ty dostatki jego marnujesz, a chcesz, żeby on o ciebie dbał? Tak-ci wasza zgoda poszła precz z chaty, tak pójdą ład i dobytek, a przyjdą złe nałogi i robactwo i nędza. A wszystko przez te ręce twoje niepracowite, przez te ręce nieporządne. Tak-ci ja radę dam, ale ziela nie dam, bo żadne ziele na złą babę nie poradzi, żadne ziele do złej człowieka nie nawróci.
Podniósł oczy znowu na nią surowe, gniewne:
— Tak ty do domu wracaj i najpierw przed księdzem, a potem przed mężem się pokaj! Ręce i nogi jego ucałuj, bo on dobry, że ciebie dotąd, jak wiedźmy, nie wygonił. A potem sobie na ambit weź, żeby nie słońce ciebie, lecz ty słońce budziła, żeby ty je cały dzień wyprzedzała. Takoż na nogach wiecznie trwaj; niech z ciebie płynie znój, a nie łzy; niech ciebie nie mąż napędza, lecz własna ochota; niech sąsiedzi nie ciebie widzą, ale twoją robotę! A te leniwe i brudne ręce na kość upracuj, a czystą wodą i piaskiem wyszoruj! Takoż trwaj bezustanku, aż cię dzieci wyręczą na starość; wtedy twoich rąk dobrych pożałują, wtedy za twój znój tobie zapłacą! A i języka swego pilnuj, bo język złej baby to jak ten jaskier, co na zdrowem ciele rany wyżera. Taką ci radę daję. Przyjdzie czas, że ludzie mężowi twemu nie będą dostatku zazdrościć, ale gospodyni i żony. Wtedy on ciebie uszanuje i patrząc na ciebie, sam w swoich oczach wyrośnie. Wtedy ty za duszę Makara pacierz zmów i mąż twój niech zmówi!
Umilkł. Rodzina cała, w przeciwległym rogu izby zebrana, zachowywała się poważnie. Słuchali, ale bez żartów i uwag; na młodych nikt z drwinami nie patrzał. I panna Jadwiga i Jan stracili do żartów ochotę. Nastrój był skupiony i uroczysty. Dziad stary był tak szanowny, że pan Jan uczuł wstyd, iż go oszukują. Pani Aniela, zawstydzona, czerwona, poruszona, drżącemi rękami dobyła miedziaki z chustki.
Stary ją zatrzymał.
— Schowajcie groszaki. Nie biorę za radę, ino za zioła. A ty, dziewczyno, czego chcesz?
— Ona zaręczona i chciałaby, żeby ją jej chłopiec zawsze tak samo, jak dziś, kochał — odpowiedziała za nią pani Aniela.
Stary zamyślił się i powoli, jak przez sen mówił:
— Ty sama nie wiesz, dziewczyno, czego ty chcesz. Wieczne kochanie jest, ale ten je dostanie, kto dostanie ziemi z brózdy, której noga nie deptała. Tę ziemię weź i na piersi noś w woreczku z płótna, do którego się ręka nie dotykała.
— Żartujecie, dziadku — uśmiechnęła się pani Aniela.
— Nie żartuję. Ten żartuje, kto niebywałych rzeczy chce. Ten głupi. Dziewczyna głupia, bo młoda. Kocha ciebie teraz chłopiec, bo na każdą dumkę Bóg lata wyznaczył, a jemu teraz czas na kochanie. On ojce ma, co za niego myślą, on matkę ma, co jego pilnuje, on gotową ma i strawę i odzież i dach i robi za zabawę, na schwał przed drugimi. A jak on ciebie weźmie, to jemu wstyd o kochaniu, jak błaznowi, myśleć, jemu wstyd z tobą się cackać. On wtedy człowiek, nie chłopiec, on chaty węgieł, on pola gospodarz, on dobytku ojciec. Wtedy dumki jego męskie będą, wtedy on stada przodownik, wtedy on jak gniazda samiec. Miejsce jego z ostatniego pierwsze, głos jego nie do kochania, ale do rady. Tedy ty nie żądaj od niego kochania, ale pracy, statku i opieki. Tobie jemu nie kochanką być, ale pomocnicą, ale pierwszą robotnicą i najlepszą sługą. Nie ten ciebie wiecznie kochać będzie, kto ciebie żoną woła, ale ten ciebie do śmierci miłować powinien, kto do ciebie «matko» powie. A słuchając wołania tego, ty dziewczęce, głupie dumki zabędziesz i wstydzić się ich nawet staniesz. Bo twoje dumki wtedy będą o tych, co ci milsi mają być od męża, od rodzonej chaty, od młodości... Staraj się tylko, żeby twój chłopiec ciebie nie lubił, ale szanował, żeby do ciebie mówił nie «ty zazulo», ale «wy, gospodyni»; żeby twego miejsca przy sobie komu innemu nie oddał i chlubił się dziećmi, mówiąc, że do matki podobne. Wtedy ty, w spokoju swoim na nim bezpiecznie oparta, za Makara pacierz zmów i jemu przykaż zmówić.
Panna Jadwiga słuchała. Rozbawiona jej twarz powlokła się zadumą i powagą. Zapomniała, gdzie była i kto do niej mówił; bezwiednie postąpiła krok naprzód i pocałowała czarną rękę dziada, na kiju opartą.
A wtejże chwili od progu, gdzie bezczynnie stał i słuchał, przybliżył się też parobczak i wnet po dziewczynie pochylił się nad ręką starego.
Makar wtedy dopiero go spostrzegł.
— A ty czego, chłopcze? — zapytał zdziwiony.
— Ja, didu, niczego, tylko wam cześć oddaję, boście mądry i dobry!
— Nie ja mądry, jeno Bóg — odparł poważnie stary.
Pociągnięta przykładem, po chwili walki pani Aniela także dotknęła ustami spracowanych, twardych palców znachora. On jeszcze się do niej odezwał:
— Mołodyco, ty się opamiętaj. Tej dziewczynie wolno jeszcze być głupią, a tobie już nie czas! Ty prędko poprawę zaczynaj, żebyś dłużej przed młodszemi i małemi wstydzić się nie potrzebowała. A na ręce nie patrz, że będą czarne, nie słuchaj, jak zabolą, chwal się, jak stwardnieją. Gdy twoja krasa przeminie, takie ręce będą twoją krasą! Daj wam Boże pociechę, spokój i dobrą dolę.
— Amen! — powtórzyła życzliwie rodzina jego dla obcych i nieznanych...
Była zupełna noc, gdy wóz, ciągniony przez melancholiczną swą klacz, zawrócił z powrotem. Noc była księżycowa i ciepła. Woźnica rzucił gałąź, lejce na luśnię założył i przysunął się do narzeczonej. Nie przynaglali starej do biegu, ani kierować nią nie trzeba było, bo znała lepiej od nich drogę do żłobu.
— Korzystajmy z czasu, wyznaczonego w życiu na dumki o kochaniu — mówił zcicha pan Jan.
— Niech pan nie żartuje!
— Broń Boże!
— Więc raczej zapamiętajmy dalsze rady. Wie pan, że mi wstyd mej płytkości i myśli pustych...
Zwróciła się do niego i uśmiechając się serdecznie, dodała:
— I postaramy się tak żyć.
— Będziemy.
— I zmówimy kiedyś w spokoju i zadowoleniu pacierz za Makara?
— Zmówimy razem, z wdzięcznością.
Uściśnęli sobie dłonie na utrwalenie sojuszu.
A w głębi wozu pani Aniela siedziała milcząca i zamyślona. Wreszcie spojrzała na niebo i odezwała się do brata:
— Nie mógłbyś, Jasiu, przynaglić konia? Tak późno: zaraz ranek.
— Czy ty, siostrzyczko, chcesz już jutro słońce wyprzedzić?
— Nietylko chcę, ale wyprzedzę niezawodnie — odparła z łagodniejszym uśmiechem.
— Makar i od ciebie dostanie paciorek, sądzę?
— Dostanie... Może i od Stasia — dodała ciszej.



MYŚL

— Dziecko, czyś jeszcze zadań nie pokończyła?
— Nie, mamusiu.
— A czegóż ci jeszcze braknie?
— Wypracowania.
— Pokaż je.
Dziewczynka w bronzowym mundurku, zmęczona i wycieńczona, odsunęła się od stolika i wskazała na wielki biały arkusz, gdzie na wstępie stał jeden wyraz: Myśl. Pod nim kilka słów przekreślonych, jakieś arabeski, a wreszcie wilgotny ślad łzy. Dłoń matki dotknęła czoła pensjonarki. Gorące było, o silnie pulsujących skroniach, jak ta karta papieru poznaczone arabeskami, chaotyczne, pełne bezsilnej żałości.
— Nie wiesz, co pisać?
— Jabym wiedziała, żeby profesor powiedział, ale dzisiaj zły był i srogi. Na tablicy to tylko napisał i poszedł.
— Nie dręcz się. Napiszesz jeszcze. Spocznij trochę, może ci pomogę.
— Mamusia mi powie, co to myśl?
Oczy dziewczyny roziskrzyły się nadzieją, a usta przywarły do matczynej ręki, pieszczącej jej mizerne policzki.
— Nie powiem ci, dziecko, co myśl wedle nauki, bom nie mędrzec; nie powiem ci też wedle sztuki, bom nie artysta, ani wedle teologji, bom nie doktor Kościoła. Powiem ci tylko, że myśl bywa jak atomy liczna, czasem jak chleb dobra, czasem jak tojady gorzka i trująca.
— Ta sama?
— Ta sama. Żywi i truje, oświeca i zaciemnia, skrzydła daje i skałą przytłacza.
— Dlaczego, mamusiu?
— Odpocznij! Ot, siądź tu na dywanie, główkę na kolanach mi połóż i posłuchaj, jakbym cię bajką usypiała. I dumaj sobie, że myśl przychodzi do ciebie jako najlepszy z najlepszych genjuszów, jak towarzysz nieodstępny na życia koleje. Przychodzi, by ci zbliżyć przestrzenie światów, złote mosty na gwiazdy zarzucać, światy odkrywać, głębie ziemi badać, bóle łagodzić, a duszę twoją kształtować w ciche morze lub słoneczne krajobrazy. Staje przy tobie i skarby swe rzuca ci pod nogi.
Wybieraj je, w sobie noś i zachowuj, rzucaj jak ziarno stokrotnego siewu, ciskaj jak żagiew pożaru, lub stopami podeptaj i zmarnuj. Wolno ci. Towarzysz ten, czem chcesz, ci się stanie.
Gdy go zachowasz w tajemnicy i skrytości, zastąpi ci wszelkie skarby, zapełni wszelkie uczucia i pragnienia; gdy go rzucisz, jak siewacz ziarna dobre, ludzkości plon da, a tobie duszną pogodę i ciszę.
Gdy go w pożar obrócisz, da ci świetne łuny szału, a potem nagie i dzikie pożogi, a w duszy czarne dymy i rany niezagojone. Wolno ci! Ten największy z genjuszów sługą ci będzie posłusznym i tylko, gdy go stopami podepcesz i odtrącisz, odleci i zostawi cię od nędzarzów nędzniejszą, marniejszą od atomu.
— Mamusiu, ja tak napiszę...
— Napisz. A potem napisz, jako różne bywają te myśli: ludzkie sługi ciche, ludzkie najświetniejsze potęgi. Bywają czasem jak chmurki białych motyli, nieopatrzne, kierunku swego i celu nieświadome, unoszące się w wiosennej pogodzie i słońcu, by zginąć od pierwszego chłodu, by opaść od lada powiewu, jak opada ich rówieśnik, śnieżny kwiat jabłoni.
— Napiszę i to, mamusiu.
— Napisz, że są takie, co porwane pragnieniem przestrzeni i swobody, tęsknotą za jakimś światem cudnym, upojone marzeniem o dalekich bezchmurnych widnokręgach, zrywają się, niby stada ptaków o silnych lotkach, krwi gorącej i świetnem upierzeniu. Zrywają się i lecą szlakami, które im się zdają nowe i dla nich tylko dostępne.
I napisz o takich myślach, co są rylcem i dłótem i na licach dojrzałych kreślą swoją historję gmatwaniną różnych kresek i zygzaków, które potem ktoś może zapisuje i wciąga w dzieje tego kraju, co się zowie ludzkością.
A wreszcie wspomnij o takich, co są jak owe motyle białe, tylko nie giną od chłodu, bo same są zimne; i nie opadają w bujną trawę, niby jabłoniowe kwiecie, ale sypią się gęste, zbite, niezliczone, aż pokryją ziemię całą, siewy ludzkie i przyrody cuda, grobem będąc, zimą, śmiercią!
— Mamusiu, ja to wszystko napiszę. Zapamiętałam! Tylko o tych ptakach nie wiem, co z niemi się stało. Przecie one dolatują?
— Nad morzami bywają światła daleko widoczne, światła latarni, drogowskazy dla kupieckich i wojennych statków. Ptaszki za słońca je biorą wśród czarnej nocy. Zmęczone, oślepłe, sił resztki dobywają, by dolecieć. A potem piersią trafiają w ostre brzegi barjery i zabite na miejscu, opadają w morze u spodu wieży, jak pyły, jak plewy. Zostaje po nich na kratach czasem piór kilka, czasem krwi skrzepłej ślad nieznaczny...
— Mamusiu! Jak ja napiszę i dostanę piątkę, to nie moja będzie, ale mamy! Może to się nie godzi?
— Godzi się, dziecko, godzi, boś i ty moja. A tylko gdy ten towarzysz, ten genjusz do ciebie przyleci, spytaj mnie i wtedy o radę i mnie w zamian opowiedz myśli swoje. Motyle to będą białe.
— Nie, to także ptaki będą! Czy też one koniecznie mają nigdy nie dolecieć? Może dolecą?
Do głowy rozpalonej, o silnie pulsujących skroniach, pochyliła się twarz, już w tajemnicze, głębokie pismo poryta, łagodna i spokojna. I podczas gdy oczy łzą się oszkliły, usta, może modlitwę szepcąc, spoczęły na tętnach skroni.
— Może dolecą, nieboże! — wymówiły z żałosną rezygnacją.
A myśl w tej chwili rylca dotknęła i między linjami swej historji nacięła znak nowy, głęboki, ostry...



POŁUDNICA

Dyszało powietrze skwarem, zamierała ziemia w ciszy lipcowego południa, do płuc z oddechem żar wpadał. Niebo nie miało kawałka chmury, powietrze nie miało drżenia najlżejszego powiewu.
W naprędce skleconej budzie, nieopodal świeżo usypanego plantu kolei żelaznej, dwóch techników skończyło właśnie obiad, więcej niż pierwotny.
Upal działał przygnębiająco na ich humory. Młodszy w milczeniu palił cygaro i wypróżniał jeden po drugim kieliszki konjaku; starszy pochylony nad deską, stół zastępującą, kreślił końcem noża jakieś geometryczne figury lub kolumny cyfr.
— Drzewiecki, jak ty myślisz? Rak tutaj, czy Koziorożec? — ozwał się młodszy, ocierając spocone czoło.
— W połączeniu z konjakiem chyba Ekwador — z lekkim uśmiechem rzekł starszy.
— Mnie właśnie konjak ochładza! Spróbuj!
— Dziękuję, nie aprobuję tego systemu.
— Zaraz się spać kładę i nie wypełznę z tej nory aż koło północy.
— To logiczniejsze.
Wstał, włożył surdut i wziął czapkę.
— Dobranoc zatem — dodał, kierując się ku drzwiom szałasu.
— Wychodzisz? Dokąd?
— Na linję. Do roboty.
— Wściekniesz się niezawodnie. Prześpij chociażby południe!
— Ba!... A południca?
— Co takiego?
— Nie wiesz? Prawda! Tyś mieszczuch. Ja bo wieśniak jestem. Byłem raczej — znowu się uśmiechnął i podnosząc oczy nagle rozbłysłe, dodał: — No i będę... znowu.
Mizerny był i wyniszczony, starszy niż lata. Kolega spojrzał na jego odzież wytartą i zapadłe policzki.
— Drzewiecki! Prawda to, żeś kutwa i chciwiec? Mówią, że pracujesz nie dla sławy i karjery, ale dla pieniędzy, że je tkasz w swój odłużony majątek, głodem przymierasz, z myślą zmarnowania nauki na wsi. Mój drogi, nie warto było w takim celu tyle lat nad książką ślęczeć.
Starszy ręką machnął.
— Są rzeczy, których ty może nie pojmujesz. To, co o mnie mówią, jest rzetelną prawdą. Ale bo, widzisz, kogo wieś hodowała, z tym ona potem ślub bierze, a biada temu, co ten ślub zerwie! Tak-ci ze mną się dzieje. Ja włóczę za sobą brak i nudę, jabym się właśnie zmarnował, żebym do tej mojej ślubnej nie wrócił. Śmiejesz się? Nie rozumiesz mnie. Wy najmujecie mieszkania; miasto to ul, wy pszczoły, albo świerszcze; my mieszkamy na dziadów miejscu... Wieś to gniazdo, my jak wróble, do jednej strzechy nawykłe. Królowałeś ty kiedy? Ja królowałem. Mieszczuch to coś z miljona, wieśniak to król! Powiesz: moja Warszawa, twój głos będzie jednym z tysiąca. Powiem ja: moja Lipowa, a nikt ze mną nie powtórzy. Król jestem!
— Zdetronizowany tymczasem — szyderczo młodszy wtrącił. — Zapewne nieudolny. Dużo teraz pewnie żydów mówi: moja Lipowa! Co? Lepiej, że o Warszawie tysiące myślą.
— Może być — machinalnie Drzewiecki potwierdził, z myślą gdzieindziej zajętą i posmutniałą twarzą.
Usiadł znowu podczas rozmowy i znowu końcem noża cyfr kolumny wycinał na polowym stole.
— Twoja apoteoza wsi nie tłumaczy mi jednak wcale, co znaczy ten... ta, południk, południkowa... Jakeś to powiedział?
— Południca. To cała historja i stara. Byłem wtedy młody, nie, byłem dzieckiem. Po dwuletniem studjowaniu piątej klasy gimnazjum, z kiepską promocją, leniwy, niedbały, z zamiarem porzucenia szkół, przyjechałem na wakacje do domu. Folwark był obdłużony, ale jeszcze szychem świecił, ojciec skłopotany i słaby nie miał czasu mnie musztrować, matka nie żyła. Rozpróżniaczyłem się do reszty, zacząłem na wzór starszej młodzieży zbijać bąki, romansować, włóczyć się z baliku na jarmark, z polowanka na karty. Miałem już ośmnaście lat. Wstydziłem się munduru i książki, udawałem skończonego człowieka.
Pewnego ranka, po niedospanej nocy, zgrany, zhulany, z nudą, nieodstępną pustej zabawy następczynią, powlokłem się do ogrodu, z romansem francuskim w ręku, nie wiedząc, jak zabić czas do wieczora. Dzień był jak dzisiaj skwarny, duszący, sen kleił powieki; ziewałem, aż mi łzami zachodziły oczy. Minąłem sad, szpaler leszczynowy zawiódł mnie aż w sam zakątek, gdzie rosły warzywa i gdzie niski tylko płot z żerdzi oddzielał ogród od pól. Na zagonach kwitły maki, stulone od skwaru, kmin i koper wydzielały ostrą woń, gdzieniegdzie stały olbrzymie słoneczniki. Oparłem się o płot i wyjrzałem w pole. Wyglądało jak sztandar trójkolorowy: żółto-czerwono-siny. Mego królestwa barwy stanowił na prawo łan dojrzewającej pszenicy, w lewo szmat kwitnącej koniczyny, środkiem pas najwęższy, lnu w kwiecie.
Ładne to było, ale najbardziej zajęła mnie w tej chwili kobieta samotna, której czerwona chustka kraśniała jak mak wśród lnu. Pełła swój zagon, pełła w ten upał piekielny, niczem nieosłonięta od słońca, schylona, potem oblana i śpiewająca. Nie pojmowałem w tej chwili, jak można chcieć i móc pracować! Potem zacząłem rozmyślać, co to za kobieta, czy znajoma, czy młoda, czy ładna... Melodja jej smętnego śpiewu działała na mnie rozmarzająco. Zbliżała się w moją stronę i wreszcie poznałem ją po żywych oczach na starej twarzy, po kosmykach siwych włosów, wymykających się z pod chustki, po wysokiej, trochę zgarbionej postaci. Była to stara Tekla, matka gumiennego, dawna moja piastunka. I ona mnie spostrzegła. Podniosła się i powitała z przyjaznym uśmiechem:
— Dobry dzień, paniczu!
— Dobry, babko, ale zanadto gorący — odpowiadam. — Jak możecie na takiem słońcu wytrzymać?
— Eee, starego słońce ledwie grzeje, paniczu!
— A czy to niema komu was, babko, wyręczyć? Toć zgroza, że was dotąd robotą mordują! Niechby wnuczęta robiły, a wamby trzeba spocząć. Ot, prześpijcie choć południe i najcięższy upał.
Stara brodę pięścią podparła i energicznie głową potrząsła.
— Eee, co też panicz mówi! Któż widział spać w polu o południu? Toć południca zdybie i głowę usiecze jak źdźbło.
— Co za południca? — pytam.
— Nie w złą chwilę wymówić, to taki upiór. Boginka, czy wiedźma. Nie daj Boże ją spotkać śpiącemu! Miedzami idzie, łanami, strugami. Żeby się w najgęstsze zboże wszyć, wynajdzie. Chodzi i roboty człeczej dogląda. Mówią, że od Boga jest, niby wójt.
— A ładna ta boginka? — pytam ze śmiechem.
— Powiadają, że jak przodownica wygląda, w najbielszy len odziana, w kłosach na głowie, z sierpem w garści. Tylko ten sierp nie na zboże, ale na ludzkie szyje.
— Widzieliście ją, babko?
— Ja? Nie, Bogu dzięki. Pomyślawszy, strach bierze. Ale widział ją Mateusz, ten sierota, parobek Saków. Sprawiedliwy chłopak a tak pracowity, że gdy wszyscy kiedyś z upału pomdleli i do chaty odeszli, on się sam został i kosił a kosił, śpiewając. Przychodzi do niego niby dziewczyna, niby malowanie, i pozdrawia: Pochwalony! Inny parobczak możeby dziewusze żart dał, ale on uchylił kapelusza i odpowiada: Na wieki. A ona: Ktoś ty? A on rzecze: Sierota. A ona: Skąd ty? Z tej-ci ziemi. A czyj ty? Tej-ci ziemi. A komu robisz? Tej-ci ziemi. A kto ci płaci? A ot, słonko! Tak odpowiedział składnie, a ona chwilę przy nim postała, coś śpiewając. Wtedy jego niby lęk zdjął i oczu od niej nie mógł odwrócić, a potem za nią śpiewać zaczął. A wtem przepadła, jak w ziemię, a on patrzy: łąka, co na trzy dni była, skoszona. Tedy zrozumiał, że z południcą gadał i śpiewał. Ano pieśni zapomniał i ze strachu odchorował.
— A zabiła kogo, babko, ta twoja południca?
— Jaka moja? Co panicz mówi! Albo ja wiedźma, czy co? Tfu! Ta mara zabiła podobno Grzesia, muzykanta, zabiła i gdzieś sama schowała, że i ślad po nim przepadł. Hultaj to był i pijak okrutny. Nocką w karczmie, dniem niby na polu, ale byle za snop czy kopicę się schował, buch, i śpi. Ten się przed oną nie wytłumaczył!
— Jakto nie wytłumaczył?
— Ano, bo to ona bez sądu głowy nie bierze. Wpierw takiemu śpiącemu zagadki daje, rozumu próbuje. Boć nie każdy jednaki. Bywa, co rękami robi, bywa, co głową. Ot naprzykład guwerner, albo pisarz, albo doktor. Toć on może nocy nie dospał, zmordował się, a ot w południe w kłosach legi i zasnął. Takiemu ona pytania różne stawia. On się wnet wytłumaczy i ona go nie zaczepi, bo różne ludzie ziemi potrzebne, różnie pracować można. Ano zagadki tylko trzeba odgadnąć. Bo to, paniczu, na świecie żyjąc, trzeba albo dobrym być, albo rozumnym, to człowieka żadna zła moc nie ukąsi. Naprawdę, złe moce chodzą między żywymi, choć panowie w to nie wierzą. Śmieje się panicz ze starej i jej gadek? Nie powiem już nic więcej.
Nie słuchając moich uprzejmych protestów, Tekla zostawiła mnie samego i schyliła się znowu nad zagonem. Wybierała dalej źdźbła ziela z pomiędzy sinych kwiatków, rozchylając łodygi ostrożnie, prawie pieszczotliwym ruchem. Śpiewała dalej powolną, tęskną piosenkę, której urywek słyszałem, odchodząc:

Rodź, Boże, rodź dobry —
Len biały, bielutki,
Spal, słonko, spal jasne —
Złe zielska i smutki!

Położyłem się w bujnej trawie pod cieniem szpaleru, otworzyłem książkę, chciałem czytać. Ale upał odbierał mi nawet zdolność zapamiętania treści ostatniego wiersza. Wpatrzyłem się wpół już sennie w olbrzymi słonecznik naprzeciw mego legowiska i zasypiałem, ukołysany ciszą. Słonecznik miał kwiat najokazalszy u szczytu, dwa trochę niżej. Jaskrawa ich złotość, zda się z rozkoszą pożerała olśniewające słońca promienie. Stał jak w ekstazie, ku niebu zwrócony, czciciel rozkochany w bóstwie. Słonecznik ten w moich oczach rozmarzonych pozostał ostatnim obrazem, jak bajka Tekli ostatniem wspomnieniem. Spałem już, a wciąż go widziałem, tylko że powoli przechodził sam w krainę czarów i nadzwyczajności. Kwiat wierzchni zrobił się wiankiem ze zbóż, dwa niższe zmieniły się w dwie dłonie; jedna pełna kłosów, druga zbrojna w sierp krzywy, z którego słońce krzesało iskry. We śnie niczemu się nie dziwi, więc znajdowałem zupełnie naturalnem, że z pod tego wianka ukazała się twarz i tylko mi serce mocno bić zaczęło, gdym tę twarz poznał. Była to twarz mego ostatniego ideału. Za chwilę jednak pewność znikła, rysy były podobne, wyraz bardzo surowy — i nagły strach mię zdjął... Nie mój to ideał był, ale południca we własnej osobie, a ja spałem. Skóra na mnie ścierpła, gdy widmo postąpiło kroków parę i dotknęło mnie ową garścią kłosów. Egzamin więc będzie. Nie lubiłem egzaminów.
— Ktoś ty? — słyszę wyraźnie.
Z lęku tracę wątek odpowiedzi.
— Drzewiecki — mówię.
Sierp zadźwięczał złowieszczo.
— Skąd ty?
— Z Lipowej — plączę się coraz gorzej.
— A czyj ty?
— Swój własny — już z rozpaczą wołam.
— A komu robisz?
— Nikomu — kończę i śmierci oczekując, zamykam oczy.
Ale śmierć nie przychodzi, choć ją czuję nad sobą, a ta straszna egzaminatorka pyta dalej tonem przeciągłym i śpiewnym jak starej Tekli piosenka:
— Co syci bez jedzenia? Co patrzy bez spojrzenia? Co rośnie bez korzenia?
— Nie wiem — odpowiadam jak zdemoralizowany pierwszoklasista, zdając się biernie na losu łaskę i niełaskę.
Ona więc sama odpowiada ponuro i groźnie:
— Syci bez jedzenia: troska twego ojca. Patrzy bez spojrzenia: twojej matki mogiła. Rośnie bez korzenia: kamień. A kamień to ty! Jak kamień na zagonie klną ludzie pracowici, tak ja ciebie przeklinam i, byś na ziemi miejsca nie zajmował, giń!
I zanim miałem czas krzyknąć, bronić się, ona jedną ręką objęła mnie za włosy, jak żniwiarki garść kłosów ujmują, a drugą ręką z sierpem ogarnęła mi szyję i, szast! obcięła mi głowę. I poczułem broczącą krew, chwilę bólu, potem nicość — śmierć.
Tu Drzewiecki rękę do szyi podniósł i powiódł wkoło, jakby dotąd owego wrażenia doznawał i przekonać się chciał, czy głowę ma na karku.
— Cha, cha, cha! — homerycznym śmiechem wybuchnął słuchający. — Ty doprawdy wątpisz o swej całości! Nie zaręczysz, żeś żył i żyjesz. Myślisz, że zmartwychwstałeś?
— Jestem tego pewny, że wtedy umarłem. Była to śmierć próżniaka i dziecka. Zmartwychwstałem człowiekiem. Śmiejesz się? Ano, my wszyscy wieśniacy rodzimy się idealistami, umieramy, wierząc w nadprzyrodzone rzeczy. Może ja jestem bardziej jeszcze niż inni wrażliwym. To i dobrze. To mnie uratowało. Poczułem się kamieniem nieużytecznym, ale zarazem i twardym jak kamień. Mój drogi, od tego dnia nie przespałem ani jednego południa, choć mało nocy dospałem. Ano i zostałem, czem jestem. Piętnaście lat przeszło, piętnaście lat moja Lipowa czeka, moja ślubna. Nie dziw się, że wracam! Żebyś ty wiedział, jak mi się śni i trud ozłaca marzenie o dniu mojej intronizacji! Pokłonią mi się moje ludy: zboża i trawy, zagrają mi moje śpiewaki: wiatry, wyjdą naprzeciw mnie moje dworaki: ptaszki, a herold bocian otrąbi. Sztandar mi też ziemia rzuci pod stopy, ów sztandar trójbarwny z pszenicy, lnów i koniczyny. Czy ja nie król, kolego? Wtedy pójdę miedzami w pola rojne i legnę bez trwogi o południu w kłosach do snu. Żeby mi wtedy południca się nawinęła! Niech pyta, niech rozumu próbuje, jak stara Tekla mówiła. Nie śmiejesz się już? Dziękuję ci! No, kiedym ci o południcy opowiedział, śpijże zdrów! Idę na linję, załatwię, co trzeba będzie, i za ciebie. Dobranoc!
— Czekaj, idę i ja!...



CZARNY CHLEB

Pociąg kolei żelaznej przeleciał po moście i wstrząsnął łoskotem martwą ciszę pustkowia. Linja szła przez bagna i rozlewy leniwej rzeki i przerzynała wielki szmat tych mokradeł białą taśmą sztucznego nasypu. Wokoło — jak okiem sięgnąć — był obszar monotonny czarnych wód, niskich łóz i bezdennych torfowisk, pokrytych rzadką trawą i siwym mchem. Nikt tu nie kosił, ani tu się osiedlał i jedynym mieszkańcem był stróż z dalekiego dworu, pilnujący przylegającego do tych bagien lasu. Właściwie służba jego potrzebna była tylko zimą, gdy lody i mrozy utrwalały moczary; latem nikt tam się dostać nie mógł.
Człowiek mieszkał w szarej, starej chacie na tak zwanem «ostrówku», nie miał ni ogrodu, ni pola do uprawy, więc dla zabicia czasu polował i łowił ryby. Polowanie nie bardzo się udawało, bo strzelbę miał lichą, dworską, kupioną u kowala za dwa ruble, brakło też często prochu i pistonów, ale kosze na ryby sam sporządzał misterne i posiadał łódkę, zrobioną ze starego koryta, więc połów bywał obfity. Rybą się żywił, rybę suszył i po całych dniach się tem zabawiał.
Zdarzyło się, że niedaleko mostu żelaznego bobrował po rzece, gdy w kwadrans po przejściu pociągu posłyszał na moście jakiś szmer. Podniósł oczy, przesłonił je od słońca i ujrzał w czerwonej łunie zachodu postać ludzką, idącą po szynach. Człowiek wydawał się bardzo drobnym wśród żelaznego szkieletu — stróż kolejowy zapewne.
Rybak, nie widujący tygodniami sobie podobnych istot, patrzał nań z ciekawością. Był mu zjawiskiem, czemś bardzo możnem i bogatem. Miał pewnie zapałki, tytoń, mógł dostać wódki, okrasy, z ludźmi się nagadać i wiedział mnóstwo nowin, bo wracał pewnie ze stacji do swej budki, przy nasypie. Zmrużone od słońca, jastrzębie oczy starego chłopa śledziły szczęśliwca; takby chętnie doń zagadał, spytał, ale było za daleko, za wysoko.
W samym środku mostu człowiek stanął, spojrzał w czarną toń rzeki, chwilę zamajaczył nieruchomy, czarny pająk na czerwonym niebie i runął w przestrzeń. Rozległo się tępe uderzenie, plusk wody, okrzyk, szamotanie się tonącego. Chłop instynktownym ruchem chwycił wiosło, odepchnął od brzegu swój statek i cisnął go w stronę wypadku. Jeszcze bełkotała tam woda, burzona walką życia z grobem. Gdy dopłynął, coś ujrzał w wodzie, przechylił się, podał wiosło. Dłoń je uchwyciła kurczowo. Wydźwignął, porwał za rękaw, potem dłoń mu się ośliznęła po krótko ostrzyżonych włosach. Zdołał jeszcze uchwycić kołnierz odzieży, gdy ręka tonącego puściła wiosło i całe ciało opadło bezwładem martwoty.
Ale chłop dzierżył kołnierz jak w kleszczach, prąd wody niósł czółno, zepchnął je wnet w zatokę, pod łozy. Tedy chłop, pomagając sobie zębami, wparł je między krze, zsunął się w wodę i wywlókł na brzeg topielca.
— A a a! jakiś pan! — mruknął zdumiony.
Nie dróżnik to był, ale mężczyzna, elegancko ubrany, w letnim paltocie i surowym jedwabiu, cienkiej bieliźnie i żółtych półbucikach. Drugą myślą chłopa było, że ratunek był spóźniony i że wyciągnął trupa. Bez nadziei a tylko odruchowo począł go obracać, trząść i rozcierać i zdziwił się, gdy wywołał wreszcie krztuszenie i natychmiast potem wymioty.
— Ot zaczaiła się dusza! — mruknął. — Trza zawieźć do chaty. Odejdzie do nocy.
Złożył go do czółna i wiosłować począł. Byli na środku rzeki, czerwonej od zachodu, gdy topielec oczy rozwarł, błędnie się rozejrzał, spotkał utkwione w sobie źrenice chłopa i spytał jakby ze zgrozą:
— Kto wy?
— Ryby łowił przy moście, jak pan spadł. Podpłynął, wyciągnął w porę. Do chaty zawiozę.
Uratowany począł się trząść jak w febrze, oczy znowu zamknął, wyczerpany.
— Zmarzł z lęku — pomyślał chłop.
Ściągnął ze siebie siermięgę i przykrył go.
Gdy czółno przybiło do «ostrówka», musiał go znowu dźwigać i wlec do chaty. Zmordowany, gdy go ułożył na pomoście z desek przy piecu, gdzie sam sypiał, pokręcił głową markotnie.
— Coś z nim źle się dzieje — pomyślał — ciężki jak ołów i nie patrzy. Może co sobie odbił we środku z impetu. Ciepła mu trzeba.
Napalił w piecu, przystawił do ognia garnek z kaszą, leżącego okrył kożuchem i filozoficznie czekał dalszego losu. Będzie żyć, to sam o sobie pomyśli, a umrze, no to trzeba będzie dobrnąć na plant kolei, do ludzi i zdać sprawę.
Wolał to pierwsze, bo i ambaras mniejszy i taki pan pewnie wynagrodzi i żadnej ciąganiny po urzędach nie będzie. Wziął się tedy do roboty. Złowione ryby płatał, nizał na łozowe witki, gotował do suszenia, gdy garnek zakipiał, spożył wieczerzę. Na dworze ściemniało, przygasł i ogień, niczem niezmącona letnia cisza nocna ogarnęła pustkę. Chłop zatlił suchą drzazgę i poświecił na posłanie. Człowiek leżał nieruchomo, ale oczy miał otwarte, tępe i patrzał na sufit. Na blask odwrócił je i rzekł:
— Pocoś mnie ratował?
— No — co miałem robić? Myślałem: budnik idzie pijany, w głowie mu się zamroczyło. Jakże panu, odeszło?
— Co to za chata? Wieś?
— Nie, to straż dworska.
— Ty tu sam?
— Sam. A pan skąd? Tutejszy? Może kogo sprowadzić, albo kartę zanieść?
— Nie.
— Niech pan spróbuje, czy dychać może, czy co we wnętrzu nie zepsute. Ciepło teraz. Trza odzież zdjąć, wysuszyć.
— Zanadto mi słabo. Tak zostanę.
— No, to niech pan do potu się ugrzeje, to jutro całkiem odejdzie. A może panu głodno?
— Daj mi gorącej herbaty!
— Herbaty? Skądże u mnie herbata? Krupnik jest.
— To daj mleka.
— Mleka? Niema. Toć tu błota, rzeka. Niech pan odpocznie, prześpi się, to odwiozę pod żelazny most, pódzie pan do stacji, to tam wszystkiego dostanie. Teraz noc.
— Mnie się spać nie chce. Zostaw zapaloną lampę na noc. Głowę mam bolącą, ciężką, a oczu zamknąć nie mogę.
— Lampy niema, rozpalę trochę drzewek na przodzie pieca, a potem miesiąc zejdzie. Sen sam przyjdzie, choć człowiek nie chce. Czasami pilnujesz złodzieja czy zwierzyny i klniesz się, że nie zaśniesz, a sen jak zbój z nóg zwali. Co tu już gadać, że przyjdzie do chaty, jak pan leży pod piecem. Zestrachał się pan z tego wypadku, to tak się zdaje, że rozbudzony.
Chłop rozpalił garść szczap, czas jakiś siedział na ławie pod oknem, mrucząc pacierze, potem podesłał pod głowę siermięgę i legł na deskach. W chacie puste kąty ogarnął czerwono płomień ognia, potem srebrem osnuł miesiąc. Ciszę przerywało chrapanie chłopa, czasem głuche stęknięcie obcego, który nie spał, objęty grozą wewnętrznej, dusznej męki. I tak upłynęła noc pierwsza.
Nazajutrz rano chłop znowu zajrzał na posłanie pod piecem. Obcy nie spał, ale spojrzał bezdusznie i słabo się odezwał.
— Zostaw mię w spokoju. Zapłacę ci za gościnę.
— Możeby pan co zjadł?
— Nic nie chcę. Pić mi daj.
Chłop podał mu wody ciepławej, rzecznej, w kubku blaszanym, cuchnącym rdzą i rybą.
Chory przełknął raz i wzdrygnął się z obrzydzeniem. Potem znowu oczy zamknął i po chwili milczenia rzekł:
— Mógłbyś pójść, czy popłynąć do stacji kolei?
— Po wódkę, czy herbatę?
— Nie. Wysłać depeszę i poczekać na odpowiedź.
— Jak zaraz popłynę do mostu, to popołudniu wrócę. Ale na stacji tej bliskiej niema bufetu. Wódki to może po znajomości dostanę, ale herbaty, to chyba troszkę naczelnik da.
Sięgnął do kieszeni, wydobył przemokły pugilares, wyszukał jakąś kartkę papieru, ołówek, nakreślił słów kilka. Chłop ujrzał, że w pugilaresie było dużo pieniędzy i wyprostował się z szacunkiem.
— Migiem się sprawię, proszę jaśnie pana — rzekł, biorąc papier i pięciorublówkę. — Niechby pan pieniądze przesuszył na słonku i odzienie też ściągnął ze siebie. Jak wrócę to upiorę w rzece.
— Ruszaj żywo i wracaj z odpowiedzią.
Chłop wziął wiosło z kąta i poruszony widokiem pieniędzy, parł łódkę, ile miał sił. Gdy się znalazł na stałym lądzie, chyżo też pomknął do stacji. Ale w ciągu drogi zdecydował, że najlepiej o wypadku wcale nie mówić, ludzi nie rozciekawiać — wspólników w opiece nie mieć. Więc gdy się znalazł w izbie telegrafu, na tej zgubionej w pustce, nędznej stacyjce, ucieszył się, widząc, że dyżurnym jest zaspany pomocnik, niedawno przybyły. Położył papier, pieniądze i czekał w progu. Urzędnik odczytał półgłosem:
Buki — doktór Barski. Kiedy pogrzeb Seweryna — Stefan.
Potem szukał stacji po księgach, potem wypisał kwit, odliczył resztę i ziewając, wziął się do aparatu.
— A czy prędko będzie odpowiedź, bo ja czekam? — rzekł chłop.
Urzędnik apatycznie ruszył ramionami.
A w szarej chacie na pustkowiu, obcy przybysz leżał na ławie bez ruchu, bez woli, bez siły nawet do myśli porządnej. Gdy chłop odjechał, przez sekundę żałował, że wysłał to pytanie bezsensowne, ale odwołać, cofnąć, nie miał siły. Potem zapadł napowrót w jakiś letarg. W uszach słyszał jakby szmer sypiącego się powoli piasku, przez powieki zamknięte widział coś, jakby otchłań szaro-burą, pociętą brudno-krwawemi kreskami, w ustach czuł cierpką gorycz. Ręce, nogi, głowa zdawały się ciężkie jak ołów, niezdolne do ruchu, chwilami tylko odczuwał w ciele dreszcz, a w mózgu zawrót i znowu nic — nic — nic!...
Aż z tego śmiertelnego odrętwienia zbudził go szelest u okna, furkot skrzydeł ptasich i świergot. Podniósł ciężkie powieki. Przez stłuczoną szybę wpadła do izby sikora. Goniła owad jakiś i przerażona poczęła rozpacznie tłuc się do szyby, do słońca, do swobody. Za oknem odpowiadało jej wołaniom ćwierkanie towarzysza, zawtórował też z pod strzechy pisk niemowląt.
Człowiek przyglądał się i odczuł w mózgu uderzenia ptasich piersi o taflę szklaną — bólem. I dźwignął się z ławy, chwilę siedział, pasując się z okropną niemocą, wreszcie wstał, podszedł do okna, otworzył. Sikorka z radosną pieśnią śmignęła na wolę, a ze dworu sunęło do izby wonne, letnie powietrze i rzeźwość rzeki.
Człowiek nie wrócił na posłanie, usiadł na ławce, podał swą zbolałą głowę tej fali słońca, ciepła, mocy natury i ogarnął go sen. Matka ziemia głaskała go miłosnemi dłońmi, kołysała szeptaną gadką traw, szuwarów, poszumu boru, mruczenia pszczół dzikich bartnych i niefrasobliwego ptasiego szczebiotu.
W słońcu rozgrzane balsamy i żywice woniały, a błękit spokojnego nieba, wszystkie tony zieleni łąk i łóz zabarwiły widmo oczne, starły szarość i błotną krwistość poprzednią. A w uszach zapanowała majestatyczna nuta fal, królewska nuta przyrody. Słońce zatoczyło wielki swój letni łuk, i ubrało się w czerwień, gdy głos ludzki zbudził śpiącego.
— Panie, jasny panie, telegrama!
Chłop stał nad nim z papierem w ręku.
Zdaleka, jakby z zaświatów, wrócił duch do jawy, nierozumiejący, bez wiedzy. I nagle jak łuna pożaru objęła błękitne widziadło. Sięgnął ręką po tę wieść grozy i nie czytał. Poco? Zabił człowieka, przyjaciela. Umarł. Poco pytał o ten pogrzeb? Poco? A chłop układał na stole miedziaki i mówił:
— Może pan się poswarzy, ale ja kupił herbaty i wypił wódki; niedużo, za półzłotkę, a potem się skusił, jak zobaczył u stróża świeży chleb i wziął za całą złotówkę, a tu wszystka reszta.
Na koszlawym stole położył wielką skibę razowca i nakrył go z uszanowaniem płachetką zgrzebnego płótna. Potem zaczął rozpalać ogień i gwarzył.
— Chleb jeszcze mam, ale już miesiąc, jak leży w sieni na półce i skwitł, a ten to prosto z pieca. Próbowałem, smaczny na dziwo. Zaraz nagotuję zacierki. Panu pewnie strasznie głodno? Ale chwała Bogu, że już pan zdążał wstać.
— Mówiłeś komu, że ja tu jestem?
— Nikto nie pytał. Panże nietutejszy.
— Nie korciło cię gadać?
— A poco? Żeby pan, broń Boże, pomarł, toby mus był oznajmić, a jak pan żyw, to czy ja głupi pleść, policję jeszcze sobie na głowę ściągnąć?
— Myślisz pewnie, żem rad, żeś mnie uratował?
— Nie? — zdumiał chłop.
— Chciałem zginąć. Rozumiesz?
Chłop popatrzał nań długo, głową pokręcił.
— Tak na pana coś naszło. Aaa...! Śmierć sobie pan chciał zrobić. Taki dur! Musiał pan mocno się napić, rozum stracić.
— Nie chcę żyć. Nie będę!
— Jak sądzono żyć, to trza, i ile sądzono. Śmierć sama przyjdzie, nie wolno z niej kpin stroić. Nie chce, to nie weźmie. A pan jeszcze kiedy mnie podziękuje, żem z wody wyciągnął. Pan młody, nie pora zgnić. Niech panu nie będzie obraźliwe moje słowo, ale u nas we wsi dwóch się powiesiło, a te dwa, to durnie były i hultaje.
— A byli u was, we wsi, tacy, coby innego człowieka zabili?
— Byli. Czemu nie? Każdy człowiek, jak się rozeźli, śmierć życzy drugiemu. Jeden Boga się boi, drugi sądu, a inny, jak się zapamięta, to wali w łeb i koniec.
— To taki jak się nazywa?
— Rozmaicie. Jak co warte, złości i bitwy.
— A co warte?
— Ot, za ziemię, jak sąsiad zaorał, warto bić. Złodzieja końskiego warto, za swoje, własne, jak kto weźmie.
— A za kobietę?
— Jakto za kobietę? Czy to ona nie żywa, czy zwierzę, co ze stajni, po nocy wyprowadzą? I za babę człowieka zabić, to głupi grzech. Chłopcy się czasem o dziewkę pobiją, to już znak, że dziewka gałgan, latawiec, a już za żonę, żeby się człowiek źlił na drugiego, to czysta napaść. Babę sprać, to racja, boć bez jej woli się nie dzieje. Takiego zabójstwa u nas, we wsi nie było.
— Ale na świecie bywają.
— Wiem. Ja po świecie bywałem. Po miastach, po kolejach, nawet w Ameryce byłem.
— No i nie zebrałeś pieniędzy?
— Czemu nie? Zebrało się.
— To dlaczego jeszcze służysz?
— Przywykłem. W chacie dosyć rąk, baba umarła, nie chcę dzieciom na karku siedzieć, taj próżnować. Z próżnowania i sytości złe dumki przychodzą. Nie bardzo ja już mocny, zdarł się człowiek w robocie tyle lat, tutaj jeszcze wystarczę.
— Jak się pan nazywa? Czyje te błota?
— Pan to tutaj nigdy nie bywa. We dworze komisarz rządzi. Pan za granicą żyje, mówią. Nikt jego nigdy nie widział. Polanowo, skarb się nazywa.
— Polanowo. Toć daleko?
— Daleko, boć to wielkie państwo; het, wszystko wokoło Polanowskie. Musi temu naszemu panu rajem być życie.
Obcy słuchał ze zwieszoną, głową. Na dworze było już ciemno i bardzo cicho. Świerszcze cykały w łozach, czasem plusnęła ryba w toni, jak skry błyskały w trawach świetliki. Trochę jasności dawał ogień na kominie, mroki zresztą objęły chatę.
— A pan to nawet nie przeczytał telegramy — rzekł chłop.
— Wiem, co w niej jest...
— To poco pan zapłacił tyle pieniędzy? Więcej półtora rubla.
— To ci się zdaje wiele?
— Juści. Dwa pudy żyta można za to kupić, chleba mieć na miesiąc.
— Dałbym sto rubli, żeby tego papieru nie mieć.
— To niech go pan rzuci w ogień czy wodę.
— Ale tego, co na nim napisane, nie zatrze ni ogień, ni woda.
— Oj, panoczku, czego człowiek nie strzyma! Żyć trzeba, robić trzeba i milczeć trzeba. A kartę niech pan przeczyta. Tylem się napocił, żeby ją dostawić.
Obcy rozwinął machinalnie depeszę. Spodziewał się jednego słowa, był ich cały szereg.
Wstał tedy, zbliżył się do ognia i czytał:
«Seweryn żyje, stan groźny, ale możliwość uratowania. Doktor ma nadzieję.»
Ręce czytającego poczęły dygotać, usta się poruszyły jakby do okrzyku, ale nie dobył się żaden dźwięk. Odwrócił się, podszedł do okienka, wpatrzył się w jasną, letnią noc i po policzkach potoczyły się wolno łzy. Chłop z pod oka mu się przyglądał i nareszcie ośmielił się odezwać:
— Zła nowina, panie?
Głos ten zerwał czar, zaklęcie wrażenia.
Obcy się odwrócił, objął za szyję chłopa.
— Żyje! — wybuchnął okrzykiem.
Chłop się przeraził, osłupiał, schylił się do jego ręki, chciał pocałować.
— Kto żyje, panoczku?
— Człowiek, którego zabiłem.
— Aaaaa! To pan dlatego...
— Żyje, żyje, żyje! — powtarzał.
— To pan dlatego, dlatego? — zrozumiał chłop.
— Słuchaj! Jak ty się nazywasz?
— Ja? Symon Pytka.
— Powiedz! Co ci dać za to, żeś mnie wyratował?
Chłop się żartobliwie uśmiechnął.
— A wtedy, na skorym razie, to pan gotów był do sądu o to mnie skarżyć.
— I depeszę przywiozłeś, drugi ratunek. Co chcesz? Mów!
Sięgnął, otworzył pugilares.
— Ot, czemu pan nie wysuszył papierków? Jeszcze nie przyjmą.
— Mniejsza! Dam ci innych prosto z banku.
Chłop się zamyślił.
— Dobre i pieniądze, ale mnie nie trzeba. Dzieciom dam, będą myśleć, że co schowałem, będą pytać, dokuczać, prosić. Rozejdzie się słuch po ludziach, że u Symona grosze są, jeszcze jaki gałgan w nocy, bez pory, udusi w pustce. Ot — żeby pan znał naszego pana, toby ja o coś poprosił.
— Waszego pana znam — uśmiechnął się obcy.
— To tak: jak go pan zobaczy, to niechby on dał kartkę do komisarza, że strażnikowi Symonowi Pytce wolno trzymać pszczoły w lesie, ile chce pni.
— Jakto?
Chłop się obejrzał i głos zniżył.
— Panoczku, ja już pszczoły mam. Po lesie, ale potajemnie. Skarb nie pozwala, ale ja nie mógł wytrzymać, pięć kłód na sosny zaciągnął. Jak kto dopatrzy, zrzucą i mnie odprawią. Pan nie wie, jaka to mucha kochana!
— Będziesz miał pozwolenie. Ale toć głupstwo. Mów więcej!
— Jakoś nic do głowy nie przychodzi. Ot, niech pan teraz, jak odszedł, o tem nie myśli. Niech się pan raduje!
— Popłyniesz jutro znowu z depeszą. A teraz daj mi jeść.
Chłop sięgnął do pasa, otworzył kozik, ukroił funtowy klon razowca, postawni na stole dymiącą misę, podał drewnianą łyżkę. Obcy wraził zęby w chleb, odczuł głód i prostą pierwotną rozkosz pożywienia. Nie znał ani głodu, ani smaku czarnego chleba, który miał w sobie czerstwość skiby rolnej, zapach kłośnego pola, wilgoć rosy wieczornej. Zdawało mu się, że chleb ten jest tem samem powietrzem, słońcem, które karmiło jego płuca w dzień, że jest mocą ziemi. Jakby hymnem uroczystym wydał mu się powolny, namaszczony głos chłopa.
— Jadło najpierwsze i najstarsze, najważniejsze, ten chlebiec święty. Do chrztu jak dziecko niosą, już mu kęsek na tę pierwszą drogę dają i całe życie progu chaty w drogę idący nie przestąpi bez chleba.
Młodzi weselnicy go całują, od matki odchodząc, i na nowe osiedlisko przed nimi bochen swaty do izby wnoszą. A w trumnę człowiekowi kładą ostatnią skibkę. Chlebiec święty, dobrodziej żywiciel, całe w nim bezpieczeństwo i zdrowie.
Powiadają niektórzy, że tyle się nad nim nabiedzisz, że aż gorzki się stanie, ale to gardło gorzkie u takiego. Chleb zawsze dobry, a tylko człowiek bywa jadowity. A ja nawet powiem, że im się więcej nad nim nabiedujesz to smaczniejszy. Trzydzieści lat ja jego hodował, to różnie pamiętam. A zaczął, jak miał dwanaście roków. Na Piotra, we środę ojciec umarł, a jak już świeczkę w ręce mu dali, to jeszcze stęknął i powiada do matki: Żyto zeżniesz i zwieźć nie sztuka, ale bardzo mi ciężko pomyśleć, czy chłopiec zdąży i potrafi roli dogodzić i posiać. Straszno mi, czy będziecie na drugi rok chleb swój jedli. A potem do mnie powiada: Pamiętaj: w czerstwą rolę siać, a przygarść bierz wielką i szeroko rzucaj i brony nie szkoduj! A ziarno na siew lekko okłóć ze snopa, pośledniem ziemi nie mań! A byki szanuj jak gospodarzy!
I tak mnie nauczał do ostatniej chwili. Świeć, Panie, duszy jego.
Chłop umilkł, dalekiem wspomnieniem skupiony.
— I jakże ci poszło? — spytał obcy.
— Bóg dał, potrafiłem. Matka biła, sokół baba, duża, mocna, małomówna, jak nigdy baby nie bywają. Mnie też wzięła w ręce robota, mus, i taki hambit: że ja mały a gospodarz. Jak pierwszy raz jarzmo włożyłem na byka, a sochę na jarzmo i wyszedłem w pole między oracze, to taką fanaberję czułem, jakby mnie wójtem obrali. A z lęku, żeby się z mej roboty nie naśmiali, to zebrałem w siebie taką siłę, taką ryzykę, że, myślałem, żyły z pod skóry wyskoczą.
A najbardziej się lękałem, czy byki mnie posłuchają, za gospodarza przyjmą. Byk oracz ma wielki rozum. Broń Boże, poczuje głupie ręce, słabe plecy!
Chłop się uśmiechnął na te wspomnienia.
— Ale cię przyjęły, nie poznały się?
— Bo ja się zrobił od nich chytrzejszy. Myślę; ja nie umiem orać, a wy umiecie — to wy mnie uczcie! Ani krzyczał, ani poganiał, ani tuzał. Żyły napiął na rękojeściach sochy, trzymał, pogwizdywał, niby świadomy rataj, na zawrocie przeniósł, założył, oszukał byki; one mnie nauczyły, po ojcowsku brózdy się pilnują. Dziwowali się ludzie, mówili: nieboszczyk sierocie woły prowadzi!
A i pomnę lato też Pan Bóg dał na cudo, na dziwo, na sierockie szczęście. Jak zasieli ludzie i ja wyjechał w pole ze ziarnem. Przybiegła matka, opasała mnie siewną płachtą, nasypała zboża, zdjąłem kapelusz, stanęli my na pierwszym zagonie, zmówili Ojczenasz, pobłogosławili, wspomnieli nieboszczyka i poszedłem w brózdę.
A serce to się tak tłukło we mnie, jak ptaszek, jak do chaty z przypadku wleci. Matka została na miedzy i patrzy i uważa a sąsiedzi się też przyglądali ze swoich zagonów. A mnie gorącość do oczu biła i tak się staram, jak ojciec uczył, garść ziarna zaczerpnąć, ile zdzierżę, i szeroko, równo ziemię obdzielić, a po czerstwej roli żyto chrząści jak to kadzidło, co na węgle cisną.
A choć i krok i garść nieduża była, zeszło zboże równiutko — w samą miarę.
Oczami ja każdy kieł pasł, zda się ździebełko każde znał, a wedle obyczaju słomy krzynę ze święconego wianka na skraju swego sznura usiał, żeby Pan Bóg, jak stanie błogosławić runie, miał pod stopy czysto i miękko.
To, co zabiegnę na zagony, patrzę, czy niema znaku Boskich stopów na słomie: i, zda się, je widział. A jesienią mrozu wyglądałem, żeby nie wyprzało, a zimą śniegu pierzyny, by nie zmarzło i ledwie wiosny doczekał, by zobaczyć: czy żyje, czy rusza w górę, czy mu nie za mokro, czy wiater nie za chłodny. A potem każdej chmury prosił, by go nie zwaliła za mocno, by nie zbiła gradem. A jak okwitło i dojrzało, szkodowałem jak mąż żony brzemiennej.
Aż matka, bywało, z oczu mi czyta niespokój i swarzy: Co ty taki truśliwy? Za chmurami ino głową kręcisz. Co Bóg da ludziom to i nam.
Alem ja dopiero odetchnął, jak kopy pod dach schował. A snopy były takie ciężkie, że widły podnosząc, krzyżów odgiąć mogłem ledwie, ledwie. No, bo i co mnie było? Trzynaście roków i sam jeden chłop w chacie. I pola zrobić i chudoby dopatrzeć, a z gminy gonili na stójki, na szarwarki, na wszelką powinność. Do dworu też odrobki były, nie tyle, co teraz, bo wtedy stary pan sam rządził, każdego we wsi znał i niedużo liczył i za paszę letnią i za gałęzie na opał zimą. Świeć, Panie, nad jego duszą, ojciec był!
Ale nawet matka, choć sroga była, szkodowała mnie w gorący czas i jakem pierwsze zboże na chleb omłócił, powiada: na wiatrak zawieź!
Ale mnie i miarki z niego szkoda było oddać. Wysypałem w żarna, stanąłem mleć, choć ze zmęczenia trzęsły się ręce i palce odpadały od mlona. I tak doprowadziłem ten mój pierwszy sierocy chleb od nasienia do dzieży. I takiego smaku, jak w nim, to potem tylko jeszcze dwa razy wżyciu smakowałem!
Chłop przestał, zdziwiony nieruchomością obcego. Oparty o ścianę z przymkniętemi oczami zasnął może po męce tych dni, a może osłabł. Ogieniek dawno wygasł na skraju pieca. Chłop przyłożył parę szczapek.
— Możeby pan już spoczął — rzekł zcicha.
Wtedy się gość ocknął, spojrzał na płomień.
— Ja spoczywam. Tak mi dobrze. Powiedz dalej więcej o tym Chlebie.
— To niech pan dozwoli lulkę zapalić. Z łaski pańskiej tytoń jest.
— Pal bracie i gadaj!
— Ten drugi, ciężko doczekany chleb, szmat później był. Matka pomarła, u mnie żonka trzeciego syna karmiła. Urodzaj tego roku był taki bogaty, że starzy ludzie takiego nie pamiętali. Po siewach już było, jesienią, baby się lnem zabawiały.
Jednej nocy spałem mocno, bo po drwa jeździłem daleko i zmordowałem się, aż tu ktoś w szybę tłucze, coś woła. Schwyciłem się z ławy: w oknie łuna, a na dworze już krzyczą: gwałt, gwałt, sioło gore! Porwała się żona, pobudziły się dzieci, wylecieliśmy na dwór bosi, w koszulach tylko; ehe — już sąsiada gumno się pali.
Żona porwała poduszkę, kołyskę z dzieckiem, ja skoczyłem do chlewu, do bydła, a tu już nasza stodoła w ogniu. Wypuściłem byki, rozumne, a krowa od cielęcia ani rusz. Jeszczem czas miał to cielę wypchnąć i ją gwałtem, a ogień wpadł na strzechę. Wicher wierzeje zatrzasnął, została jałowizna, owce, kobyła źrebka dwuletnia — przepadły.
I takeśmy zostali: pięcioro dusz, bosych i gołych na tej pogorzeli.
— Nie dostaliście ubezpieczenia ogniowego?
— Dali trzydzieści rubli z gminy. Oj, panie! Pieniądze ognia nie zapłacą. Piętnaście lat ja ten pożar odrabiał. Trza było byki i krowę sprzedać za byle co, kobieta się rozchorowała, dziecko zmarło, zimowaliśmy, jak bydło, w szopach u tych, co zostali; trza było żebrać, a najbardziej głodem przymierać. Taki rok przebyć, to jak innych dziesięć.
A i starego pana we dworze nie stało, pomarł, nie było do kogo po ratunek iść. Komisarz rządził za młodego, który nigdy nawet do tych majątków nie zaglądał. Poszli my do komisarza, ręce rozłożył: Ja sługa. Dostańcie od pana kwit, dam drzewa, zboża, sam nie mogę. A gdzie było szukać tego pana, po świecie? Doradził komisarz, żeby prośbę słać. Napisał pisarz, podpisał się, kto umiał, a każdy za siebie krzyż postawił i posłali. Czekaliśmy odpowiedzi, jak wiosny, ale i dotąd nie przyszła. To, panie, ten chleb, cośmy zebrali po tej nędzy, tom go jadł i z radości łzy razem łykał, że już on mój, własny, nie kupny, nie proszony, nie wyżebrany.
I znowu roki biegły. Chłopcy porośli, ciasno się zrobiło i w chacie i na polu; wzięła się swarka i w jakiejś bitce z sąsiadem syn starszy jego chłopca kijem po głowie zdzielił, że omal nie został na miejscu. Zrobiła się sprawa, miał chłopak mój na rok do więzienia iść. Myślę: on młody, szkoda i strata, między aresztantami aresztantem się zrobi i niesława i zagubienie duszy. Więc jakoś świadków uprosiłem, na mnie donieśli i poszedłem za syna na pokutę.
Oj, chleb tam, panie, gorzki i cuchnący, w gardło nie lezie, a nuda kości przejada. To jakem swój czas odbył, zdało się, z piekła się wyrwał. Na jesieni puścili, ciemnym wieczorem do wioski doszedłem. Słucham, węszę, bo ćma była i deszczyk siekł. Słyszę ludzki gomon i gęsi po chlewach gęgają, studnie skrzypią, po chatach się świeci, dym czuć i chleb świeży. Zradniałem jakby dziesięć lat kto z pleców zdjął. Wchodzę do izby, witają radzi i dzieci i wnuki malutkie. A na stole bochny leżą, tylko co synowa z pieca wyjęła, jeszcze ciepłe, pachnące, wielkie bochny na klonowych liściach. Zrzuciłem w sieni turmą cuchnące łachy, zasiadłem do wieczerzy i to był taki znowu pamiętny chleb, panie, na cudo smaczny!
— A dlaczegóż nie gospodarujesz na swojem teraz?
— Bo już ja swoje odrobił, panie. Czterdzieści lat zagonów swoich pilnował, ziemię i dobytek szanował, dzieci pohodował, co sam umiał, ich nauczył, podzielił, słabszym sam dopomógł, silniejszym nie dał mniejszych skrzywdzić, odsłużył w gminie setnikiem i starostą, jedną córkę, co była, zamąż oddał. Wszystko sprawił, co matka, umierając, przykazała spełnić. Podumałem: mocy jeszcze trochę ostało, można popanować. Ze dworu przysłali: może kto tu za stróża się zgodzi? Młodzi niechętliwi byli, prawią, że nudno, a mnie chęć wzięła.
Lubo tu latem, cicheńko, tajnie, spokojnie. Panowanie istne, wola i dola. I dumka się plecie i moc się nie rwie. Wspomina człowiek lata, wspomina troski, roboty, wspomina ojców i sąsiadów i dzieci i sprawy różne i uciechę ma, że tyle tego odrobił i wybiedował. I bez kłopotu sobie na koniec żyje, nikomu miejsca nie zawala, a jeszcze zimą, jak do swoich zajrzy, to grosz ma tknąć — najpotrzebniejszemu. Bogu niech będzie chwała! Na wiek ja swój nie narzekam i nie obejrzał się, jak żywot zbył.
Gość wstał, wyprostował się, przeciągnął. Spojrzał po sobie i skrzywił się.
— Do czegom ja podobny — mruknął.
— Ja pana prosił, by te odzienie zrzucił. Mam przecież bieliznę czystą, a te szmaty trza uprać. Smakował panu chleb, niechże pan spróbuje lnianej, naszej koszuli.
Ze skrzynki dobył zwitek bielizny, a gość z uśmiechem sięgnął, wziął w ręce szarawą, gładką tkaninę, pachnącą jeszcze lnem i dymem chaty. Gdy się jej ciekawie przyglądał przy świetle ognia, chłop począł znów gwarzyć swym spokojnym głosem, co przypominał poszum zbóż w cichą, letnią pogodę.
— To jeszcze z żoninego trudu i starczy do trumny. Zostawiła mi pełną skrzynię, a obdzieliła dzieci wszystkie, a czasem i sprzedała trochę, jak bywał ciężki przednówek. A szmat się spaliło w chacie wtedy! Nie było we wsi drugiej baby tak chytrej do lnu, jak moja. A pamiętam, że ja jej brać nie chciał: «na siłę» matka kazała i myślę, że żaden chłop nie pozna się tak na babie, jak druga baba. Chytrość w nich jednaka to i znajomość lepsza. Ja po wieczorkach i muzykach dziewki upatrywał, a ona po polu i po chatach. Mnie się spodobała coraz to inna, a jej tylko jedna. To jak umyślili swaty słać, to ja w głowę się drapał z namysłu: i ta ładna i ta bogata i ta zęby szczerzy i ta głos cienki ma, a ona odrazu prawi: będziesz Marynę brał.
Aż mnie coś rzuciło; bo to i ospowata była i mruk i raz tylko my ze sobą gadali i to mi w pysk dała. Tak ja naprzeciw matce stanął, uparł się: jak Maryna, to i żenić się nie chcę.
A matka jak nie porwie za kociubę, jak nie stanie mnie walić; zasłaniałem się, uchylałem, a w końcu do drzwi i w nogi.
No i stanęło na matczynem, bo co było poradzić! Pobraliśmy się na jesieni, a jak do roboty się wzięła, widzę, że matczyne oczy dobrze wypatrzyły, matczyna głowa dobrze wydumała. A po roku ludzie wszystkie mnie zazdrościli. Kobieta była zdrowa jak rzepa, a w robocie mocna jak koń i, największa osobliwość, bez języka. Bo niema na całym świecie gorszej choroby, jak babski język. Nigdy swarów, nigdy jazgotu. Jak do serca jej doszło, to waliła, ale dwóch słów próżnych nie powiedziała, a matkę szanowała, jak rodzoną.
Przez to niegadanie, to i roboty mogła tyle sprawić, bo robota babska to niby nic, ot, jak te nitki w płótnie, zda się, głupstwo, ale co tego naprząść trzeba na jedną koszulę! Tylko że mało takich, coby jej podołało, a najbardziej z ich gadania mitręga.
Gość zniknął za piecem i po chwili ukazał się przebrany w to szare płótno od stóp do głowy. Tedy chłop zgarnął posłanie z szuwaru i wyniósł z izby precz i ukazał się znowu z wiązką świeżego siana. Rozesłał je na ławie i spojrzał na gościa swego z dobrotliwym uśmiechem.
— Ot i przemienił się pan. A teraz na posłanie świeże lec i zasnąć. Jutro ja panu pokażę płytki zalew, gdzie wykąpać się dobrze, bo grunt piaszczysty, to i całkiem pan pozdrowieje.
— Będę spać jak kamień, ale ty jutro znowu z depeszą popłyniesz i odpowiedź przywieziesz.
Po chwili w chacie zapanowała zupełna cisza. Iskierki dogasającego ognia biegały po popiele i zgasły, pod piecem monotonnie ćwierkały świerszcze. Chata stała wśród bezludzia, srebrna cała w miesiącu, jak zaczarowane siedlisko duchów z dziecinnych bajek.
Słońce przedpołudniowe, promienne, załechtało powieki śpiącego, że się zbudzić musiał. Leżał długo, nie wiedząc, gdzie jest, na ziemi, czy w jakiemś zaświeciu z baśni. W izbie gospodarzyło słońce i rozprawiały ptaki. Zapatrzony w błękit za oknem, leżałby długo, chłonąc tę ciszę i barwę, ale go poderwał głód, ten nieznany dotąd, zajmujący objaw życia pierwotnego. Wstał tedy i z kromką chleba w ręku wyszedł przed chatę.
Jak okiem sięgnąć, była bezmierność zieleni pod stopami, bezmierność błękitu nad głową i wielmożne słońce w całym majestacie. Radowało mu się każde stworzenie, owady w powietrzu przejrzystem, ptaki po krzakach, źdźbło każde, kwiatem uwieńczone.
Stadko cyranek żerowało nietrwożne na rzece, sikory pod strzechą karmiły pisklęta, po brzozie smyrgała w uciesznych skokach ruda wiewiórka, w borze niedalekim kuł dzięcioł, gruchały grzywacze.
Jak wczoraj na ławie w chacie, tak teraz człowiek na trawach się wyciągnął, poddając się biernie słonecznym promieniom i powietrzu i jadł czarny chleb. Potem zapewne znowu zasnął, choć mu się to zdało chwilą, ale gdy znów podniósł powieki, słońce, mniej palące, stało nad lasem. Powstał i poszedł za śladem udeptanej ścieżki w stronę czarnych olszyn nad rzekę. Znalazł zatokę, rodzaj jeziorka, o gładkiej czystej toni i jasnem dnie.
Leżały tam jakieś dziwaczne kosze na ryby, siatki ręczne, odzież swą ujrzał upraną i rozwieszoną na krzakach, a na jedynym dębie szary ul z pnia, ukryty wśród gałęzi.
Z rozkoszą ciało swe, rozprażone słońcem, zanurzył w wodzie i bawił się, jak dziecko w kąpieli, obserwując roje malutkich rybek i niezdarne, czarne raki, pełzające po piasku. A wreszcie wziął siatkę i uchwycił dziesiątek raków, myśląc o wieczerzy, znowu głodny.
Gdy orzeźwiony kąpielą wrócił do chaty, ujrzał woddali czółno Symona i zdało mu się, że chłop nie był sam. Zaniepokoił się możliwością przybycia drugiego człowieka, jakby już sam był dzikim i począł się baczniej wpatrywać.
Ale blask był na toni i mamił wzrok, więc wszedł do izby jakby się chciał ukryć. A wtem rozległy się głosy, okrzyki i na progu stanął młody człowiek, w eleganckiem jasnem ubraniu i nie widząc nic z blasku, zawołał:
— Stefanie!
I nagle go poznał w tym chłopie odzianym w płótno i wybuchnął wielkim śmiechem.
— Maskarada! Powinieneś na cel dobroczynny za pieniądze się w tym stroju pokazywać.
— Skądeś się tu wziął? Seweryn żyje?
— Żyje i żyć będzie. Większy powstał popłoch o ciebie. Matka od zmysłów odchodzi. Cała policja w ruchu. Tom spisać legend i pogłosek! Nie czytałeś gazet?
— Tutaj?
— Ach, prawda! Ale skąd się ty tu wziąłeś?
— Chłop ci nic nie opowiadał?
— Nie. Zabrać mnie nie chciał. Zagroziłem policją, wtedy się zgodził, ale gęby nie rozwarł przez całą drogę. Nie uwierzysz, co za odsapnięcie z naprężenia sprawił doktór, jak twoją depeszę matce przyniósł. Sprowadziła mnie i wysłała w pogoń. Ledwiem odszukał tę dziurę. Ale jakeś ty ją wynalazł?
— Wcale nie szukałem. Wsiadłem do pociągu, kupiłem jakiś bilet na chybił trafił. Jechałem, aż zrozumiałem, że życia mordercy nie zniosę. Wysiadłem na jakiejś stacji, poszedłem plantem, chciałem się rzucić pod pociąg, ale trafiłem na rzekę i skoczyłem z kolejowego mostu.
— Warjat!
— Ten chłop mnie wyciągnął i odratował.
— Ładna heca! Kiedyż to było?
— Nie wiem. Zdaje mi się, żem od tej pory przeżył całe lata. Ale, proszę cię, nie mówiłeś chłopu mego nazwiska?
— Nie. Spytałem o pana, co depeszę wysłał, czy zdrów. Odpowiedział, że zdrów, bo chleb je i śpi. Takem twej matce depeszował.
— Zachowajże i nadal moje incognito.
— Jakże ty tu myślisz długo pokutować?
— W każdym razie tu przenocujemy.
— Jak na polowaniach wiosennych na głuszce. Pamiętasz, byliśmy kiedyś, gdzieś w twoich majątkach, bodaj w tych stronach. Będzie temu lat ze siedm. Szkoda, żem strzelby nie wziął. Aż się tu roi od ptactwa na tej dzikiej rzece. Szkoda też, żem nie przywiózł ci garnituru bardziej europejskiego — no i lokaja. Ale myślę, że matka to wszystko wyśle, gotowa nawet i sama przyjechać. No, a cóż się tu jada?
— Czarny chleb. No — i jakbym przeczuwał gościa — ułowiłem, kąpiąc się, trochę raków.
— Symonie! — zawołał głośniej.
Chłop się ukazał w progu, z ręczną torbą nowoprzybyłego i wiązką ryb na łozinie.
— Jeść się panom chce. Będzie dobra gościna. Zaraz rybę oprawię na juszkę. A tu co w wiedrze?
— Raki.
— Oho, to pan już i za gospodarkę się wziął.
— Słuchajno, z tym panem ty jakoś rozmówniejszy, niż ze mną — zaśmiał się przybysz.
Chłop przykucnął na ziemi i zaczął ryby skrobać; uśmiechnął się.
— My z tym panem rybaki. Z jego sprawy ułowiłem takiego szczupaka pod żelaznym mostem, że będę miał chleba na wszystkie moje lata.
— I pszczołami osiedlisz wszystkie drzewa w borze — dodał wesoło gość.
— Jak pan ze mną pobędzie, to i pan się rozmiłuje w pasiece.
— To ty myślisz tę sielankę długo uprawiać? — zaśmiał się nowoprzybyły.
— Narazie do jutra, ale czuję, że tu wrócę. Jutro, Symonie, dostawisz nas do dworu.
— Do dworu? — zdziwił się chłop. — Toć panom bliżej do żelaznej drogi, do stacji. Do dworu to teraz ciężko się dostać. Trza płynąć, a potem długo brodzić po bagnach. Nie wiem, czy panowie potrafią.
— Ano, trudno. Muszę być we dworze. Chcę poznać ten wasz dwór i pana.
— Pana to niema. Nikt jego nie zna. On, powiadają, niespełna rozumu.
— Jakto? Kto powiada?
— Tak żydy gadają. Bo to trzyma komisarza, co go kradnie, fałszywe rachunki podaje, sam się bogaci, a on nigdy ni sprawdzi, ni zajrzy, ni się dowie. To jakże? Taki, co o swoje nie dba, swego nie pilnuje — to jeśli nie dureń, to chyba «kręcony».
— No, a dlaczegóż nie dureń?
— Dziad jego, stary pan, bardzo dobry i mądry był, to skądże mu durniem być?
— Znałeś starego pana?
— Jeszczeby nie! Jego każdy znał ze wszystkich dziesięciu wiosek, co do skarbu należą. Bywało, jedzie od folwarku. Po drodze bystro, a przez wsie to stępa. Miał takiego ryżego źrebca i sam się powoził. Strasznie za porządkiem patrzał. Jak zobaczył dziurę w płocie, albo w strzesze, albo chude bydlę, albo dziecko, porzucone na ulicy, albo babę brudną, albo świnię w ogrodzie, albo chłopa w podartej siermiędze, to stawał i łajał. A głos miał, jakby buhaj ryczał. A takie miał oko gospodarskie, że wszystko dojrzał, a taką pamięć, że sznury chłopskie znał czyje; to jak gdzie było źle zrobione, to nie darował i gospodarza wyszukał i nasobaczył, ile wlazło.
A bywało w niedzielę, czy święto, jak naród na ulicy siedział i gadał, to przystanął przy gromadzie, fajkę zapalił i gadał, a najbardziej to łajał, z całego tygodnia przypomniał, co komu było warto.
A czasem dobry bywał, a już najbardziej, jak kto sad założył, albo drzewa przy ulicy posadził. To wtedy i srebrnego rubla dał, a że w koniach się kochał, to źrebce darmo dawał, a za źrebięta wychowane gościńca jeszcze dodał. To też po nim dotąd drzewa dzikiego i sadów pełno po naszych wsiach, a konie dotąd na okolice szeroko nasze się sławią. Ojciec rodzony był dla mnie. Mnie było ośmnaście roków jak pomarł, ale jak dziś pamiętam pochów.
Tego dnia, żeby kto do wsi zaszedł, toby myślał, że naród wymarł: żywa dusza w chatach nie została. Ze dworu do grobów będzie wiorst pięć, ludzie trumnę nieśli, choć jesień była późna i błoto po kolana, a za trumną szli wszyscy i nie było takiego, coby nie płakał. Wiedzieli, po kim płaczą i po czem. Pana stracili i dwór stracili. Żeby mu syn ostał, możeby stary ład się uchował, ale panienka jedna była. Zaraz ją gdzieś wywieźli, za cudzego się wydała. Co wart prystupa cudzy w chacie, a tem bardziej we dworze! Kobieta, wiadomo, za chłopem idzie, gdzieby nie był. Tak i nasza panienka poszła. Mówią, że prystupa bogaty był, że dla niego polanowski skarb, to futor! Nie może to być, ale tak gadają.
— A ten wnuk «kręcony» nie był u was nigdy? Słyszałem, że na polowanie na głuszce tu kiedyś był.
— Jakie to bycie. Żeby on krowy i konie obejrzał, toby gospodarz był. Co jemu głuszce! Żeby on obławę na komisarzowe sprawki zrobił, toby on był myśliwy.
— Powiem mu tę twoją radę.
— Ino panie, ostrożnie mówić, żeby komisarz nie słyszał; bo on się wyłże, a pan pojedzie, to komisarz mnie jak muchę zgniecie.
— Nie lękaj się, a jeść dawaj tymczasem!
Chłop zajął się gotowaniem a dwaj panowie zaczęli ze sobą rozmawiać w obcym języku, a wreszcie wstali i wyszli przed chatę. Znowu noc była cicha i miesięczna. Usiedli nad rzeką i paląc papierosy, milczeli, zapatrzeni w leniwie płynącą wodę.
— Słuchajno! O wszystkom cię pytał i o wszystkich. Tydzień temu to się stało; mnie się zdaje, żem przez ten tydzień o lata dojrzał i że to wszystko strasznie dalekie. Alem cię jeszcze o jedno nie spytał. A ona?
— Ona wyjechała ze starym Brunerem.
— Tylko tyle?
— Tylko. To było całemu światu wiadome, tylko wy dwaj byliście ślepi i głusi. Ona zwykła, przeciętna awanturnica. Bruner, miljoner stary, doprowadzi go do małżeństwa, a wy dwa koguty, bardzo młode i głupie!
— A żeby Seweryn umarł!
— Albo ciebie ten chłop z wody nie wyciągnął w porę!
— I to wszystko: szał, wściekłość, nienawiść, mściwość, zabójstwo, samobójstwo, rozpacz, upokorzenie, wstyd, żal! Całe piekło udręczeń, dla podłej baby! Symon ma rację, trzeba być durniem!
— Nie będziesz ostatnim. Pociesz się tem.
— Ale myślę, że w mojem życiu to będzie ostatnie. Zamykam ten cały okres. Nie będę miał już sił przecierpieć więcej nad to, com znosił przez te marne niby kilka dni. Ani pamiętam większej szczęśliwości, jak ta chwila, gdym się dowiedział, że Seweryn żyje. Jak myślisz: on mi przebaczy?
— Seweryn? Przecie on się czuł winnym względem ciebie. Pojedziemy jutro.
— Tak. Do Polanowa naprzód. Dam się przecie poznać i wydam przedewszystkiem rozporządzenie, żeby mi tu, gdzie ta chata, wybudowano letni dworek, w którym Symon będzie mieszkać i rządzić. Będę tu przyjeżdżać, przebywać, słuchać jego filozofji i jeść czarny chleb. Tu jest jakiś świat poza złem i dobrem, taki inny, jakby z innej planety i jam się tu więcej nauczył, jak przez całe dotychczasowe życie.
— Czy ty słyszysz, że tu coś mówi?
Umilkli — słuchali. W toni plusnęła czasem ryba, ćwierkały dyskretnie świerszcze, od lasu przeszedł poszum, z nieba oderwało się gwiazd parę, po krzakach, zda się, słychać było oddech uśpionych ptasząt.
— Śliczna noc — szepnął gość.
Drzwi chaty skrzypnęły i spłoszył ciszę głos powolny chłopa:
— Wieczerza na stole a siana usłałem bogato na ławie. Niech panowie powieczerzają i legną, bo już kurki na niebie wstają. Późno. Rosa zacznie padać, zdrowiej przy kominie.
— Chleb jest, Symonie?
— Jest, panoczku, tenże sam, świeży, zdrowy. Niech panom smakuje!
— Pójdźmy! Opowiesz nam co jeszcze o nim.



JEZIORO

Po wielu dniach nerwowego rozdrażnienia i uczucia tropionego i ściganego zwierzęcia, półciemny, brudny, pełen żydostwa wagon trzeciej klasy wydał się Grzegorzewskiemu portem i azylum bezpiecznem.
Wtulił się w najdalszy kąt i odetchnął, gdy pociąg ruszył, wysuwając się z obrębu miasta i stacji, w ciemność nocy, w pustkę pól. Jeszcze chwilę migały latarnie, oświetlone okna kamienic, słychać było huk i szum ludzkiego zbiorowiska, — coraz rzadsze smugi światła, coraz rzadsze wstrząśnienia na zwrotnicach, wreszcie tylko miarowy stuk kół wagonowych na szynach. Puls Grzegorzewskiego począł też spokojniej, miarowo uderzać, ogarnęło go bezmierne zmęczenie, osłabienie, senność.
Już spał, gdy go konduktor spytał o bilet. Przeraził się jaskrawego światła latarni, ale się wnet uspokoił na obojętny głos:
— Wam w Brześciu przesiadka!
Już go nikt nie prześladował, nie śledził, o nic nie podejrzywał. Wyrok śmierci, który miał w kieszeni, był martwą literą. Teraz tylko spać, spać!
Otaczający go żydzi gadali o kolejowych dostawach, dzieci jakieś krzyczały w niebogłosy, podpity kolonista naprzeciw chrapał, wszyscy kopcili ohydny tytoń, zaduch panował nie do zniesienia. On nic nie słyszał, nie czuł, tylko jedno: spać, spać! I zasnął na twardej ławce, oddawna raz pierwszy bez zmory, ciężko, twardo, bez trwogi.
Po południu dnia następnego wysiadł na małej stacji, na wydmie piaszczystej, okolonej na horyzoncie marnym, sosnowym borem. Na pustej platformie zaczepił go żydek woźnica, proponując furę do najbliższego miasteczka, ale Grzegorzewski zbył go milczeniem i wyszedłszy na podwórze za stację, rozejrzał się, szukając jakiegoś dworskiego ekwipażu. Ale ujrzał tylko kilka fur i parę «kałamaszek».
— Czy są konie z Jeziora? — zawołał.
Milczenie. Chłopi w burych sukmanach nie zdawali się ani słyszeć, ani zwracać na niego uwagi. Tedy usłużny żydek się wmieszał.
— Pan do Ozera, do pana Hrehorowicza? Tu jest furmanka, ja widział. Sachar, Sachar, to do was ten pan jedzie!
Wtedy gdzieś z boku poruszył się jeden z chłopów i nie wyjmując fajki z zębów, jął odbierać koniowi torbę z obrokiem, potem go okiełznał, siadł od niechcenia na drabinie wozu i zajechał.
— Daleko do tego dworu? — spytał Grzegorzewski, patrząc z trwogą na «ekwipaż».
— Za rzeką, blisko — odpowiedział żydek. — Nie przysłali bryczki, bo teraz duża woda. Prawda, Sachar?
Chłop głową kiwnął. Gość wcale nie rozumiał, jaki był związek między «dużą wodą» i bryczką, ale dalej tej kwestji nie badał. Wrzucił do wozu swój niewielki kuferek, sam się ulokował na kupie niebardzo suchego szuwaru i ruszyli.
Grzegorzewski znał wieś tylko z jednej kondycji w Lubelskiem. Spędził jedne wakacje w wielkim, eleganckim dworze, zresztą urodził się, żył i znał tylko Warszawę. Rozglądał się tedy ciekawie. Jechali pustą, piaszczystą drogą; po obu jej stronach leżały szmatki pól, pokrytych nędzną runią spleśniałego po zimie żyta, lub obszary nieużytków, garby lotnych piachów. Gdy wjechali na jedną z takich wypukłości, ujrzał przed sobą rzekę, szeroko rozlaną, bez śladu mostu lub jakiejkolwiek przeprawy.
— Jakże to? Wpław pojedziemy? — spytał.
Ale Sachar, skulony na przodzie wozu z kolanami pod brodą, odparł najspokojniej:
— Ni, wody nadto.
I zatrzymał wóz nad samym nurtem. Wtedy ujrzał Grzegorzewski wepchnięte w krzak łozy nadbrzeżnej czółno, w którem spał chłop.
— Niechaj pan wylizie! Ho, Borys! — zakomenderował Sachar, wyprzęgając konie.
Zerwał się i drugi chłop. W mig rozebrali na kawałki wóz, włożyli do czółna, stanęli z wiosłami w końcach, Grzegorzewski usiadł w środku.
Gdy rozmyślał, co się stanie z koniem, ten, uderzony biczem, skoczył w rzekę i wnet wyprzedził czółno, płynąc prosto na krzaki, oznaczające w oddali brzeg przeciwny.
Gdy ludzie przybili, już go zastali ogryzającego młode łozowe pędy i stare zeszłoroczne szuwary. Znowu chłopi w mig złożyli wóz, złowili konia i ruszono dalej, już bez drogi, szczelinami wśród krzaków, jakimś szlakiem, wiadomym tylko Bogu i Sacharowi. Grzązł wóz, grzązł koń, kręcili się zygzakiem, widział Grzegorzewski jakiś wiatrak na prawo, na lewo, wprost i wreszcie spytał:
— Czy daleko jeszcze do dworu?
Sachar spojrzał na słońce i odparł filozoficznie:
— Za dnia dojedziem.
— A nie utopimy się?
— Iii czego! Dobra droga!
— No, a kiedy bywa zła? — roześmiał się Grzegorzewski.
Sachar widocznie nie zrozumiał pytania, ani żartu, bo milczał chwilę i wreszcie rzekł:
— W tamtym tygodniu można było do dworu płynąć. Teraz gdzie się utopić?
— Pan Hrehorowicz w domu?
— Kto?
— No, dziedzic Jeziora.
— Nie znam.
— Jakto nie znasz? No, dokądże jedziemy?
— Do Ozera.
— Ozero, Jezioro przecie. Jakże się dziedzic wasz nazywa?
— Dzieci? Jest mała Jarynka.
— Nie dzieci, ale dziedzic, właściciel. Któż we dworze mieszka?
— No, któżby? Ozerski pan i Zabowieżycka.
— A jakże się pan nazywa?
— Mnie co za dzieło, jak on się nazywa. Wiadomo — Ozerski pan. Ja jemu nie stanę mówić Iwan czy Kuźma.
— Ale on Polak?
— Wiadomo, jak pan to i Polak, lach.
— A ruskich panów tu niema?
— Nie, jak ruski to barin, albo generał.
— A wy sami ruski?
— Ja tutejszy, z Teremnego, tam za rzeką.
— Nie macie gruntu?
— Jakto? Mam pół nadziału.
— To dlaczego służycie we dworze?
— Dużo bydła jest, to ojciec do dworu mnie dał, żeby dostać szmat łąki, na siano.
— To u was nie brak chleba?
— Kto słaby, albo hultaj, albo pijanica, temu brak.
— A buntów tu u was nie było?
— A chodzili chłopy tamtej zimy. Pokręcili się trochę, jak durne, u nas nie byli.
— Czegóż chcieli?
— Kto ich wie? Gadali, że trzeba zabastówkę robić, dwory od panów odebrać.
— No, a z waszej wsi też chodzili?
— Ni, my czekali, co tamci zrobią u siebie. Do swego dworu myby ich nie puścili.
— No i jakże się skończyło?
— A siedzieli tamci w policji po miesiącu.
— A teraz zupełnie tu cicho?
— Teraz nie wolno szumieć.
Tu się rozmowa urwała, bo wjechali w wodę, która sięgała do desek wozu, a rozciągała się jak okiem zajrzeć. Ale ani koń, ani Sachar nic sobie z tego nie robili, a Grzegorzewski się wstydził okazać niepokoju. Tak brodzili długo, kierując się na piaszczystą wydmę i gdy na nią wybrnęli, Sachar rzekł:
— To nasze ogrody dworskie, a ot, za tamtym Brodkiem już «folwarek».
«Brodek» tem się różnił od innej drogi, że woda w nim sięgała prawie do wierzchu siedzenia, ale zato był to koniec podróży, bo wjechali między płoty z kołków oplecionych łozą, za któremi były zagony, parę dębów, sosen i szare, oczeretem kryte budynki.
Rozległo się szczekanie psów, pianie kogutów, skrzyp studziennego żórawia, skręcili w bramę z daszkiem, na piaszczyste podwórze i stanęli przed gankiem na dwóch słupach, «pańską» rezydencją w postaci drewnianego, niskiego domu. Mendel co najmniej psów, różnego wzrostu i barwy, ale jednolicie szpetnych i zajadłych otoczył wóz, ujadając na wszystkie tony i Grzegorzewski wahał się wysiąść na to niegościnne przyjęcie. Ale w drzwiach stanęła kobieta, niemłoda, dużego wzrostu, chuda i koścista. Psy umilkły na jej widok, poczęły się łasić.
— Proszę pana śmiało. One nie kąsają, gadatliwe tylko — rzekła uprzejmie kobieta.
Grzegorzewski się ukłonił, wszedł do sieni, chciał się przedstawić, ale mu przerwała.
— Znam pana z opowiadań Jasia. Ja, bo jestem jego siostra, Zubowiczowa. Od śmierci męża tu u niego gospodaruję, bo, jak pan wie, on gościem w domu. I teraz na robocie. U Herburtów lasy mierzy, ale jutro, przy sobocie, przyjedzie na dwa dni świąt. Depeszę pana mu posłałam, cieszy się ogromnie z miłych odwiedzin. Tu dla pana pokój. Proszę się rozgościć, odpocząć. Zaraz podam kolację.
Stancyjka, w której go zostawiła, czysta, o bielonych ścianach, niewiele i bardzo skromne miała sprzęty, ale pachniała żywicą i zdobił ją wielki bukiet kaczeńców na sosnowym stoliku pod oknem i barwny kilim nad łóżkiem na ścianie. Umył się i zmienił ubranie, a ledwie skończył, wiejska dziewczyna zajrzała szparą we drzwiach.
— Uże weczera! — oznajmiła i znikła.
Poszedł tedy przez sień na brzęk talerzy i znalazł w jadalni nakryty stół i krzątającą się Zubowiczową. Kolację składała smażona ryba i kartofle, leżał na stole bochen czarnego chleba, mleko było w dzbanku, samowar się gotował, nie było żadnej służby.
Jadalnia miała tak samo bielone ściany, proste sprzęty, na ścianie stare portrety przodków i odwieczny zegar z wagami. W niziutkie okna zaglądały gałęzie bzu, ledwie pęczniejące wiosenne pąki i ukośnie barwiły szybki smugi zachodzącego słońca.
Zubowiczowa podała gościowi półmisek, zapraszała uprzejmie, raz wraz zerkając w okno i widocznie śpiesząc się do zajęcia. W głębi podwórka, za klombami bzu, przeciągały powoli, porykując, krowy z pastwiska. Myślała o doju. Wreszcie przyszła jej zbawcza myśl. Wychyliła się do sieni, wołając:
— Irenko, Irenko, kolacja! Chodź tu zaraz!
Po długiej chwili Grzegorzewski poznał Irenkę. Weszła dziewczynka, może dziesięcioletnia, w kusej spódniczynie, bosa, z czarnym warkoczykiem na plecach. Twarzyczkę miała sprytną, w czarnych żywych oczkach bystrość i figlarność a w zadartym nosku wrodzoną impertynencję i śmiałość. Wyrośnięta i chuda, miała niepomiernie długie ręce i nogi opalone wichrem na bronz i podrapane.
Weszła w podskokach i przypadła do stołu, ostentacyjnie nie patrząc na gościa.
— Przywitaj się — rzekła matka.
Dziewczynka, siedząc, zaszurgała nogami po podłodze i kiwnęła głową. Ukłonił się jej Grzegorzewski i dostrzegł w oczach tajony śmiech i drwinę. Zubowiczowa zerwała się z miejsca.
— Pan mi wybaczy. Krowy przyszły, muszę iść do obory. Irenko, usłużysz panu i zabawisz, aż wrócę.
Zostali sami, naprzeciw siebie, obserwując się nieznacznie. On szukał tematu do rozmowy, podrażniony drwiącemi błyskami oczu dziecka.
— Panna Irenka ma lalki? — spytał wreszcie.
— Bo co? Pan się chce niemi bawić? — odparła.
— Właśnie. Będziemy się razem bawić.
— To niech pan sobie sam zrobi. U mnie niema.
I prychnęła śmiechem.
— A w cóż się panna Irenka bawi?
— Mnie niema kiedy się bawić. Jam mam co robić.
— A cóż panna Irenka robi?
— Mam swoje gospodarstwo na wyspie.
— A gdzież to?
— Niech pan znajdzie, kiedy ciekawy.
— Taka panna Irenka niegościnna.
— A pan długo u nas będzie?
— Długo, może parę tygodni. A panna Irenka tu już dawno?
— Od zawsze. Ja tutejsza.
— A panna Irenka książki czyta?
— Zimą wuj każe, a jakże. Zimą niema gdzie uciec.
— Aha, tylko dlatego się czyta! To panna Irenka nie ma do nauki ochoty?
— Czy pan uczyciel? — rzuciła niespokojnie.
— No, a cóżby było, żebym pannę Irenkę chciał uczyć?
— To wuj pana może z miasta wypisał?
— Może — droczył się, ubawiony przerażeniem dziecka.
Umilkła, rozważając plan obrony widocznie, bo twarz przybrała wyraz skupienia i nagle skoczyła do drzwi i znikła.
Nalał sobie herbaty, a wypiwszy, wyszedł na ganek, widząc, że go nikt zabawiać nie będzie. Zdaleka słyszał głos Zubowiczowej u obór, kręcili się ludzie po gumnie, rżały konie, żałośliwie beczały owce i cielęta, zwykły gwar wieczora na wsi. Psy zrazu nieufne i łające, obwąchały go i uznały za osobę przyjazną i pod ich opieką poszedł za wrota, na wzgórek, ukoronowany wiatrakiem.
Już zmierzchało, więc krajobraz zacieśniał się we mgły, ale za to robiło się gwarno od żabich rozhoworów i nawoływań błotnego ptactwa a bujny wicher kwietniowy niósł w płuca rzeźwość i wonie pąków. Długo stał tak mieszczuch, jakby odurzony, przejęty tem nieznanem wrażeniem. W dworku ruch ustał, błysnęło światełko w domu, w paru chatkach folwarcznych i prędko zgasło. Zmęczeni pracą ludzie zasypiali. Wreszcie i on powrócił. Drzwi domku były tylko na klamkę zamknięte, zresztą panowała wszędzie cichość i ciemność. Zaświecił sobie zapałkę, zapalił w swym pokoju świecę i po chwili zasnął jak kamień.

∗             ∗

Grzegorzewski kolegował z Hrehorowiczem w gimnazjum w Warszawie i ten ostatni mieszkał nawet u nich, bo stary Grzegorzewski był profesorem matematyki. Skończyli jednocześnie nauki i nie widzieli się przez siedm lat ostatnich, ale pisywali czasem do siebie i jak Grzegorzewski podejrzywał kolegę, że pisywał częściej do jego siostry, Zosi, nauczycielki na pensji.
Profesor zmarł, matkę dawno stracili, było ich tylko dwoje rodzeństwa. On dostał posadę w biurze prywatnem i wystarczali swą pracą na utrzymanie aż do ostatnich lat paru. Wir rewolucji porwał chłopaka, wytrącił go z kolei. Zaczął politykować, agitować, działać, służyć partji. Posadę stracił, skrajnym stronnictwom się naraził, stanął wreszcie w położeniu bez wyjścia, pod grozą wyroku śmierci. Zrazu nadrabiał odwagą i zuchwalstwem, ale gdy go raniono dwa razy, nerwy odmówiły służby i wtedy siostra namówiła go na ten wyjazd. Ustąpił, czując, że jest zdarty fizycznie i moralnie, niezdolny do żadnej pracy.
Wyjazd nastąpił tak nagle, tak tajemniczo, że ledwie miała mu czas dopowiedzieć, że Hrehorowicz jest uprzedzony, że go serdecznie zaprasza, że pozostać tam powinien, aż ona mu doniesie, kiedy wrócić może, że będzie dla niego szukać posady i pisać często.
Gdy pokrzepiony długim, zdrowym snem, wstał, na świecie był już wielki dzień. Świat i dworek pławił się w słońcu i pogodzie i ludzi jakby nie było. Koguty opiewały wiosnę. Jakieś małoletnie cielę, pozostawione w oborze, darło się ochrypłym dyszkantem, zresztą nigdzie śladu człowieka.
Znalazł w jadalni zastawiony do śniadania stół i gorący samowar. Usłużył sobie sam i wyszedł, by się w okolicy rozejrzeć. Gdy mijał loszek pod strzechą, wkopany w ziemię, ujrzał Zubowiczową, zajętą zbieraniem śmietany z całej baterji siwych garnków mleka. Pozdrowiła go, nie przestając roboty.
— Pan już po śniadaniu, niegłodny? Śliczny dzień. Pan na spacer? Tam za Brodkiem kartofle sadzą. Może pan zajrzy. Kazałam Irence tam być, to ona pana zaprowadzi do jeziora i do pasieki. Brat pewnie na podwieczorek przyjedzie.
Wskazała mu kierunek warząchwią białą od śmietany a gdy odchodził, wołała jeszcze:
— A kładka przez Brodek — na lewo — jak ścieżka!
Poszedł wedle instrukcji, znalazł Brodek, ścieżkę, oraz «kładkę», uczynioną bardzo pierwotnie z przerzuconych przez moczar młodych brzezin. Szło się w wodzie, ale nie grzęzło. Tyle tylko.
Potem usłyszał nawoływanie monotonne i szedł na ten głos, aż stanął na polance, otoczonej marnym brzeźniakiem, gdzie właśnie dwa pługi, zaprzężone w woły bure, do zwierzyny podobne, orały siwą, lekką borową ziemię. Za pługami kobiety rzucały kartofle, a pod wozem, pełnym worków, siedziało troje dzieci, wśród których poznał Irenkę. Tamtych dwoje było chłopskich: chłopak i dziewczyna, dwie lniane czupryny, opalone twarze a wszystko bose, ledwie odziane i zajęte wiązaniem z łozowych prętów jakiegoś kosza dziwacznego kształtu. Na jego widok dwoje nieznanych skoczyło w haszcze ze sprężystością i zwinnością wilcząt. Irenka nie przestała roboty.
— Co to za abażur robi panna Irenka? — spytał?
— To wersza, nie abażur.
Spojrzała w gąszcze i zawołała coś po rusińsku, czego nie zrozumiał, ale zrozumiały zapewne wilczęta, bo po chwili wypełzła dziewczyna a za nią bardziej nieufny chłopiec i wzięli się do owej «werszy», łyskając z pod czupryn, mocno skołtunionych, nieufnie na «cudzego».
— A naco taka «wersza»? — badał dalej.
— Na ryby. Chce pan, jak skończym, to zastawimy.
— I owszem. Przysłała mnie tu pani Zubowiczowa, zapowiadając, że mnie panna Irenka oprowadzi i objaśni. Nigdy nie byłem tu jeszcze i wogóle wsi nie znam.
— O, jak mama tak powiedziała, to zaraz pójdziemy. Nudno siedzieć nad robotą.
Wydała rozkazy dzieciom i ruszyli we czworo, jakiemiś ścieżkami w gąszczu, Irenka, naturalnie, na przedzie. Zeszli rychło z piasków w mokradła i Grzegorzewski począł mieć pewne wątpliwości, czy nie zagrzęzną na dobre, oraz rozważać, czy nie należałoby do kompletu towarzystwa zdjąć obuwia, ale w tej chwili wynurzyli się nad brzegiem wielkiej wody i Irenka zakomenderowała:
— Włas, pławica!
Okazało się, że «Włas» było imieniem chłopca, bo rzucił «werszę», wsunął się w krzak łozy, zniknął i po chwili ukazał się na wodzie w łódce, kształtu i rozmiaru koryta, którą popychał i kierował kawałkiem deski.
— Niech pan idzie pierwszy — rzekła Irenka.
— Gdzie? W to koryto? Wszyscy czworo? Toć się zatopi, albo przewróci! — zaprotestował.
Irenka wybuchnęła szyderczym śmiechem, tamte dzieci poczęły też pogardliwie prychać. Wstyd mu się zrobiło.
— Dokądże wreszcie mamy płynąć?
— Do «hatu». Chciał pan werszę zastawiać, to tam, het, gdzie te dęby widać.
— A wy tam często bywacie?
— Codzień.
— I nigdy nie było wypadku?
— Jakiego?
— No, żebyście do wody wpadli?
Tercet chichotu był odpowiedzią. Tedy niezgrabnie, wahająco wszedł do czółenka i usiadł w samym środku, na spodzie, skulony. Dziewczyny powskakiwały jak żaby, wzięła też każda po kawałku deski i znaleźli się po chwili daleko od brzegu. Dzieci rozpoczęły już śmielej rozmowę, z której mało co rozumiał, bo była w miejscowem narzeczu.
— To rzeka? — spytał Irenki.
— To Hunia, jezioro. Rzeka tam. A tu na lewo Perezwy, a tu nasz ług.
— Ale to wszystko woda.
— Potem, latem tu orzą i koszą. Ot, tu dopiero latem brzeg jeziora. Racze pieczary tu wielkie. Umie pan raki łapać?
— Nie. A gdzież wyspa panny Irenki?
— Ne każy czużomu! — mruknął chłopak.
— Co panu po wyspie, kiedy pan się wody boi?
— Ja się nie boję.
— A to dlaczego siedzi pan jak «czerepacha» na dnie, zamiast wiosłować? A pływać pan umie?
— Nie.
— To co pan zrobi, jak do wody wpadnie?
— Poco mam wpadać?
— Może się zdarzyć — zaśmiała się, a z nią zachrobotał tajony śmiech jej akolitów.
Zrozumiał, że był w mocy trojga złośliwych, szkodnych półdjabląt. Nadrabiając miną, ruszył lekceważąco ramionami, gdyż zrozumiał, że czatowali tylko na jego przestrach, żeby go wyzyskać dla dzikiego figla. Czółenko dążyło ku dębom i ciemnej linji długiego płotu, przegradzającego ujście rzeki w jezioro. W płocie tym były jakby furtki na kosze.
Gdy dopłynęli do jednych takich wrót, dzieci umiejętnie umieściły nową werszę i zaraz potem zdarzył się wypadek, a zdarzył się tak prędko i niespodzianie, że Grzegorzewski ledwie uczuł chybotanie czółna, ledwie pomyślał o ratunku, znalazł się w wodzie, głową naprzód, ciśnięty impetem swego ciężaru aż na samo dno. Zanim miał czas pomyśleć, że tonie, już go prąd wody wyrzucił na wierzch, ale oczy, uszy, usta miał zalepione mułem. Począł tedy jednocześnie kaszlać, pluć, oraz bić rękami instynktownie po wodzie i uchwycił za kolek płotu, a pod stopami uczuł grunt.
Więc choć tkwił w wodzie po szyję, oprzytomniał, przetarł oczy i obejrzał się. Przewrócona łódka czerniała opodal, dzieci nie było śladu. Przeraził się w pierwszej chwili, ale wnet potem począł myśleć o własnym przedewszystkiem ratunku i trzymając się płotu, posunął się, brodząc, w stronę dębów, ale po paru krokach stracił grunt pod sobą, a czując, że kostnieje z zimna, wydźwignął się na płot i zaczął z całych płuc wołać, bo ujrzał na widnokręgu czółno.
Odpowiedziano mu. Chłop wiosłujący skręcił ku niemu, drugi, siedzący wziął też za wiosło, parli chyżo, a gdy się zbliżyli, poznał Grzegorzewski długonogą, chudą postać Hrehorowicza i jego głos nosowy, powolny:
— Jezus, Marjo! A toż Wicek! Cożeż to się stało?
— Szukajcie dzieci! — odpowiedział, szczękając zębami.
— Jakich dzieci? Właź prędzej do czółna, okryj się kożuchem!
— Z dziećmi popłynąłem, z Irenką i dwoje chłopskich. Ot, tam, wywrócone czółenko; dzieci może utonęły, trzeba szukać — wołał bezładnie.
— Ii — rzekł flegmatycznie Hrehorowicz — te dzieci pięć razy na dzień wpadają do wody, tyle im to znaczy, co kaczce. Ale ty, żebyś febry nie dostał! Ot, jak my się spotkali śmiesznie!
Zaśmiał się cicho, pokazując wilcze zęby. Chłop wioślarz przytrzymał czółno u płotu i Grzegorzewski znalazł się w niem, okryty kożuchem, skulony i dygocący. Wiosłując razem z chłopem, Hrehorowicz mówił:
— Na samą porę my nadjechali. Ja dziś robotę rzucił wcześniej, tak ciebie chciał powitać i na prostki popłynęli, jakby umyślnie tędy. Poszukaj w torbie wódki i wypij. A w domu powiem siostrze, to ci ugotuje gorącego krupniku i da co na poty. Ona umie kurować. Ale, że to ci się chciało z dziećmi tą pławicą się puszczać, nieprzywykłemu do wody.
— Ja nawet mam złe podejrzenie, że one na figiel tę łupinę przewróciły.
— I to może być. Straszne szelmy te dzieci — potwierdził flegmatycznie Hrehorowicz. — A wiosną, jak po zimowej nudzie dorwą się swobody, to już najgorsze.
Popatrzał poczciwie na dawnego kolegę i dodał z rozczuleniem w głosie:
— Taka mi była dobra wieść, jak panna Zofja napisała, że cię te patrjoty prześladują. Tutaj tobie będzie spokojnie, jak u Boga za piecem. Piękny tu nasz kraj. Prawda?
I powiódł okiem wokoło.
— No, żeby piękny, to trudno przyznać — rzekł Grzegorzewski. — Toć to straszna dzicz. I cudzo.
— Ot gadanie! A to nie dzicz tam u was, co niby ludzie cywilizowani a rozbijają po ulicach i odbierają swoim pieniądze, grożąc rewolwerem. A jacy to swoi, co swoim wyroki śmierci przysyłają, że człowiek musi, bez winy będąc, kryć się jak przed wściekłym psem!
— No, u was były też napady na dwory.
— At, pokręcili się trochę, zimą to było, bez roboty czas, to i łazili. Niechby ich kto namówił w kosowicę, czy żniwo mandrować!
— No, i chyba w tym kraju wody, błota i piasku ma każdy do woli. Niema co się kłócić i czego zazdrościć.
— Juści. Moje Ozero kruszyna.
— Co? I ty mówisz Ozero?
— Od szesnastego wieku nadanie mamy. Semko Hrehorowicz pierwszy był. Ozero stoi napisane i przywykli my tak mówić, jak i wszyscy.
— To czemuż i wszystkiego nie mówicie jak i wszyscy?
— A ty, Janku, gorączka był i został.
— Bo krew się burzy na wasze zdziczenie i zatracenie poczucia narodowego!
— Ta cóż robić? Zdziczeli to zdziczeli! Taki z tobą jakości się rozmówię.
— I nawet ci się zdaje, że mówisz po polsku.
Przybili do brzegu i poszli do dworku. Za nimi chłop przewoźnik niósł z całem namaszczeniem instrumenty miernicze.
Hrehorowicz, długi i chudy jak tyka, w butach za kolana, w skórzanej kurcie, szedł przez błoto i piaski potężnemi krokami jak łoś. Twarz jego brunatno-czerwona od spalenizny wiosennej, cała w ostrych, wąskich i długich linjach, bez zarostu przypominała indjanina. Siwe, głęboko osadzone oczy ostrowidza rozglądały bystro każdy krzak, ślad, jakby czytały nadzwyczaj zajmującą książkę. Przestał zupełnie mówić.
Grzegorzewski szczupły, nikły, przeziębły, mokry, ledwie mu mógł nadążyć, tchu mu brakło. Chłop szedł z regularnością maszyny, a lekkością lisa. Wkroczyli tak między folwarczne płoty i ujrzeli Zubowiczową, zajętą wraz z kilku dziewkami przebieraniem kartofli z odkrytego kopca.
— Wicek się zamoczył — oznajmił jej Hrehorowicz. — Niech siostra da klucze od mojej komody, trzeba go przemienić, niech siostra ugotuje krupniku, żeby febry nie dostał, nieprzywykłszy.
— A dzieci wróciły? — spytał Grzegorzewski.
— Skąd?
— Bo też do wody wpadły.
— Doprawdy? Tylko Irenka tu była, nie mówiła nic. Posłałam ją do robotników.
Wyprostowała się, spojrzała z niepokojem na wielką gromadę kartofli i wysypawszy kosz pełen do worka, ruszyła ku domowi, pewnie w duszy złorzecząc gościowi, który ją od dozoru odrywał.
Po chwili Grzegorzewski «przemieniony» w bieliznę i odzież suchą, wszedł na obiad do jadalni. Posiłek spożyto prędko, bo Zubowiczowa jednym tchem recytowała bratu roboty już zrobione i ledwie połknąwszy potrawy, zemknęła do kartofli. Mężczyźni zostali sami nad butelką krupniku i zapalili papierosy.
— Strasznie pracowitą masz siostrę — rzekł Grzegorzewski.
— Ona-że tu wszystkiem. Całe lato — od lodu do lodu. Ja tylko w święto się wyrwę, jak dwa dni pod rząd.
— Tyle masz zajęcia? Dobrze zarabiasz?
— At, na życie wystarcza.
— Na życie? A majątek?
— Nas-że na Ozerze było pięcioro.
— Gdzież reszta?
— Po świecie. Brat starszy na kolei służy w Wiaźmie, to teraz za strajk w fortecy siedzi, żonie i dzieciom trzeba posyłać pieniądze na utrzymanie i szkoły. Średni ma posadę w Wilnie, w banku, takoż mu nie wystarcza, bo żona cięgiem chora. Druga siostra w zakonie, w Galicji, posag trza było wypłacić. A prócz tego jeszcze jest siostra ojcowska, wdowa i kaleka, w Lublinie mieszka przy córce, takoż trza posyłać. Dobrze, że kawałek chleba w ręku mam, bez tego nie wystarczyłoby i — grzech powiedzieć — szczęściem, że Zubowicz umarł.
— A ten czem był?
— Trudno powiedzieć, czem. Majątek miał w Witebskiem, stracił. Potem jakieś afery robił po całym świecie. A potem się procesował z rządem o jakieś grunty, no — i szczęściem — umarł. Siostrę zabrałem, ale ona zaznała biedy — strach!
— A tu w okolicy dużo jest naszych?
— Poblisko to oprócz Ozera tylko zostali Berezowscy w Sypańcach.
— A reszta kto? Rosjanie?
— Jest parę majątków generalskich w dzierżawie, a zresztą ordynacja Ossorjów i Herburtów państwo.
— Obszarniki, miljonery, pasorzyty!
— Ossorje za granicą siedzą. Herburt obywatel.
— Więc ludzi, życia, jakiejś myśli, czynu, przyszłości tu niema? I ty tu tkwisz poco?
— Jakto poco? Na swojem jestem.
— Taki sam? Bez ludzi, bez brata, bez towarzystwa?
— Tobie tak się zdaje, że ty koroniarz, warszawiak. Mnie tu swojo, dobrze. Ja przywykłszy!
— I spleśniawszy i zapomniawszy o przeszłości! — przedrzeźniał go Grzegorzewski z gorzką ironją.
Hrehorowicz nie obraził się, bo do tych drwin ze swej mowy był z czasów gimnazjalnych też «przywykłszy».
— A panna Zofja zdrowa? Nie idzie za mąż? — spytał.
— Na ciebie czeka — zaśmiał się Grzegorzewski.
— Ot nie godzi się takich żartów stroić — mruknął gospodarz, tym razem widocznie dotknięty.
— Nie żartuję. Przecie pisujecie do siebie.
— Tak cóż? Ja tyle, że imieninami albo świętami powinszuję, a ona odpisze łaskawie i czasami jaką ciekawą książkę albo gazetę przyśle.
— Albo brata. Ale słuchajno, Janku, żart na stronę, spadłem ci tu jak musowy kwaterunek, może dłużej ci będę siedzieć załogą. Chciałbym przecie jakoś odsłużyć, darmo ci chleba nie jeść.
— Ot gadanie! Jaż u was chleb jadł.
— Aleś płacił za stancję i wikt.
— To w mieście taki obyczaj. Na wsi, u nas, w sklepiku nie kupujesz. A zresztą ubogie nasze życie, niekosztowne, a mnie taka radość, że ciebie mam. Teraz choć i jeden dzień będzie święto, to wpadnę do domu, żeby z tobą pogadać. Tylko się turbuję, że tobie tu nudno będzie po mieście. Jest dwie szafy z książkami, ale stare, a nowe to pewnie znasz. Poczta tylko dwa razy na tydzień przychodzi, sąsiedztwa niema. Sam nie wiem, jak wytrzymasz.
— Właśnie, chciałbym ci zaproponować. Możebyś chciał, tobym uczył Irenkę.
Hrehorowicz głową pokręcił.
— To już siostra będzie ci dozgonnie wdzięczna. Wielką łaskę zrobisz, ale kogoby to odstawić, żeby ją odnalazł i do domu na lekcję przyprowadził. Zimą to jeszcze, ale teraz!
— Ano, będę sam szukać i łapać — śmiał się Grzegorzewski. — Pozatem może twojej siostrze pomogę w rachunkach lub dozorze, jak trochę robotę poznam i klucze od książek dostanę. Postaram się być użytecznym.
— Dobrze, a teraz wyjdźmy. Rozejrzysz się po moich kątach.
Na podwórzu w tej chwili powstał okropny wrzask. Przed tak zwaną «piekarnią», a właściwie mieszkaniem czeladzi odbywał się sąd rodzicielski starego autoramentu. Chłop suchy, żylasty trzymał w garści chłopaka i okładał go tęgim prętem, baba smagała dziewczynę sznurkami od chodaków. Delinkwenci ryczeli w niebogłosy, ale nikt im na pomoc nie przybywał, tylko psy ujadały do wtóru.
Gdy podeszli bliżej, Grzegorzewski poznał w operowanych swych kompanów wodnej wycieczki, a Hrehorowicz krzyknął po rusińsku:
— Hordij, zaco bijecie dzieci? Dosyć!
Chłop przestał, puścił chłopca, który w tej chwili uciekł i jednym susem zniknął za płotem. Baba, zasapana, odpowiedziała za męża:
— A to, proszę pana, chcieli utopić tego cudzego panicza, ludzie widzieli. Mogli nas wszystkich pogubić, jakby na dno poszedł. Oni, szelmy, teraz gadają, że panienka Jarynka przykazała. Trzeba bić do półśmierci takich hyclów!
Puściła dziewczynę i upadła do nóg Grzegorzewskiemu.
— Niech panicz się nad nami zlituje i uradnika nie sprowadza na śledztwo. My nakarzem.
Chłop pochylił się też do jego ręki.
— Dajcie pokój! — bronił się. — To był wypadek, dzieci nic niewinne, one też do wody wpadły.
Baba widocznie nie rozumiała, co mówi, lamentowała dalej, aż ją Hrehorowicz uspokoił i odprawił, i zaczął z chłopem rozmowę, której znowu Grzegorzewski prawie wcale nie rozumiał, i tak poszli we trzech piaszczystym szlakiem ku jezioru. Dzień się kończył i do dworku ściągał dobytek i robotnicy. Chłop poszedł dalej, oni pozostali u brodu.
— To jedyna droga. Najlepiej wszystko obejrzę — rzekł Hrehorowicz.
Jakoż przeciągnęły powoli krowy z pastwisk, lśniące od przepłynięcia wielu brodów i strug, woły robocze, siwo-bure, jak odzież chłopska, stadnina drobna, miejscowa, wpółdzika, a wreszcie wozy, pługi, parobcy, baby od sadzenia kartofli. Na ostatku, oklep na wołochatej, nieokiełznanej szkapce-niedorostce, jechała Irenka i zawodziła razem z babami jakąś przeciągłą, jękliwą pieśń.
— Uczenica — zaśmiał się Grzegorzewski.
Dziewczynka na widok ich zsunęła się na ziemię i zniknęła w gromadzie robotników, a Hrehorowicz rzekł z całą swą flegmą:
— Wyrwało się na swobodę po zimie, to i hula. Ale już wiem, komu polecę, żeby mi ją na lekcje dostawiał. Znajdzie ją wszędzie niemy Mikita, rybak, ot, ten.
Skinął na chłopca, który się teraz na szlaku pokazał. Szedł, niosąc na plecach ociekający wodą worek, a sam był po pas obłocony. Podszedł do pana i rozpoczęli długą rozmowę na migi, popierane mruczeniem i gardłowemi okrzykami. Musieli się doskonale porozumieć, bo chłop zwrócił się do Grzegorzewskiego, pocałował go w rękę i długo coś gestami opowiadał, co mu Hrehorowicz wyłożył:
— Co rano przyjdzie do ciebie pod okno i zaprowadzi do Irenki, obwiezie cię też czółnem po wszystkich wodach i zapozna z rybołóstwem, jeśli cię to będzie zajmowało. On życie swe na tem spędza.
— Służy u ciebie?
— To znajda. Wychowała go moja matka i odziedziczyłem razem z Ozerem. No, wracajmy, siostra czeka z kolacją.
W jadalni, gdy zasiedli do posiłku, miejsce Irenki pozostało niezajęte. Gdy o nią spytał Grzegorzewski, Zubowiczowa odparła najspokojniej:
— W lamusie zamknęłam za karę.
— Na całą noc? — nieśmiało zaprotestował gospodarz. — Noce jeszcze zimne, żeby nie dostała febry.
— Wczorajszą spędziła na czółnie. Wykradła się z rybakami na «poswity». Na wodzie jeszcze zimniej. Dziś przykazałam pilnować kartofli, to urządziła tę awanturę z pławicą, a tymczasem dwa pługi i morgi nie posadzili.
— Wicek ofiarowuje się ją uczyć.
— Pan? Boże mój! Dziękuję z całej duszy, ale nic z tego nie będzie. Już nie mam czasu jej pilnować, tyle roboty.
— Popróbuję, ale na początek niech jej pani dziś karę daruje i z więzienia uwolni.
— Niech mi siostra da klucz od lamusa — dołączył swój głos Hrehorowicz.
— A wypuść, jak już tak chcecie, ale nie wygracie na tem nic.
Gdy Hrehorowicz wyszedł, rzekła, stękając:
— Pan sobie myśli, że ze mnie wyrodna matka, ale z takiem dzieckiem trzeba stracić wszelką cierpliwość. Dwanaście lat kończy, a gorzej djabła. Prosto dzika!
— Taka bujna natura może się wyrobić na niepospolity charakter.
— Mała pociecha. U nas nie miejsce na niepospolite charaktery. Jeszcze Bogu dziękuję, że to dziewczyna.
— Pójdzie w świat, do szkół, między ludzi, to straci rozbujałość.
— Ja jej nie puszczę w świat, do szkół. Poco? Niech pracuje, z nauk — myślenie, a z myślenia...
Machnęła ręką i umilkła, bo właśnie Hrehorowicz wprowadził winowajczynię. Dziewczynka, nie podnosząc oczu, zajęła miejsce i po chwili, widząc, że nikt na nią nie zwraca uwagi, zaczęła jeść.
Po wieczerzy Grzegorzewski zauważył, że wszyscy są śpiący, więc się zaraz pożegnał. Ale go sen nie brał, więc, położywszy się, wziął książkę do czytania. Za ścianą usłyszał senny głos Irenki, trzepiący bezmyślnie pacierz, a potem gdy skończyła, bas Hrehorowicza:
— Wyprosiłem ciebie dzisiaj z tego lamusa, ale za to od jutra co dzień o śniadaniu przyjdziesz na lekcję. Dobrze?
Milczenie.
— Słyszysz, mała?
— Słyszę — odpowiedziała mrukliwie.
— No, i co?
— Myślę: poco taki koroniarz nie uczy u siebie, w tej ich Warszawie? Pewnie sam nic nie umie. Wuj mówił, że on w gościnę przyjeżdża.
Tu rozmowę przerwał głos Zubowiczowej:
— Nie rezonuj, ale idź spać! Jutro zabiorę ciebie do miasteczka, bo trzeba cię obszyć i obuć, a po święcie zacznie się nauka, kiedy już ma być.
Tupot bosych stóp dziewczynki, potem długie milczenie. Grzegorzewski myślał, że i starsi odeszli, gdy nagle ozwał się Hrehorowicz:
— To jutro i podatki trzeba zapłacić i Kaziowi wysłać. Czy siostrze wystarczy?
— Wezmę od Oszera na mąkę, kartofli zostanie od nasienia.
— Ja wziąłem w kasie herburtowskiej sto rubli na moją robotę.
— To będzie.
Znów milczenie.
— Nie zagabywał ciebie rządca o sprzedaż Ozera? — spytała Zubowiczowa.
— Owszem. W każdej chwili kupią. Teraz wolno.
— Ziemia idzie w cenę. Cóż powiedziałeś?
— Że pomyślę. Dają po pięćdziesiąt rubli za dziesięcinę.
— To byłoby dziewięćdziesiąt tysięcy rubli jak lodu.
— No, nie: banku jest dwadzieścia a pięć Szustowskiego. Zawszeby na czysto zostało ze sześćdziesiąt.
— Kawał grosza. Żeby na pięć procent ulokować, byłoby trzy tysiące rocznie. A i kupić co za to można.
— Nie kupiłbym nic, nigdzie.
— No, tobyś na tę posadę poszedł w Smoleńsku. To lepiej, jak majątek, albo jak twoja robota. Do szczętu nogi stracisz za kilka lat, chodząc po tych bagnach.
— W Smoleńsku, to już bocianów niema.
— Jabym do Wilna się wyniosła. Z Kontrymową do spółki hotel byśmy prowadziły. Tybyś się wreszcie ożenił.
— Ii... Mnie tu z siostrą dobrze.
— Tak się gada, ale wreszcie zabiorą ci pannę.
— Jak wola Boża.
— A tak, niema nic. Ledwie przeżyjem, długów nie sposób spłacić, tyle że na procent wystarcza.
— Widziała siostra oziminy za rzeką?
— Dwa tygodnie temu tam byłam. Jeszcze nie były ruszyły.
— Wezmę jutro czajkę, popłyniemy z Wickiem na rzekę, to obejrzę. Wiosna dobra.
— Jak rzadko.
— Może da Bóg dobry rok.
— Cena na ziemię nie spadnie. Jeszcze trochę pobiedujem.
— I pewnie. Poco się chwytać.
Oboje głęboko odetchnęli i rozeszli się na spoczynek. Grzegorzewski długo zasnąć nie mógł — rozmyślał.

Nazajutrz Hrehorowicz obwiózł osobiście kolegę po swym majątku. Odbyło się to czółnem, większem nieco i bezpieczniejszem od owej «pławicy». Gospodarz sam sterował i wiosłował, nawet zabrał strzelbę i ubił parę kaczek «kryżnych», jak je nazywał.
Płynęli po zatopionych sianożęciach, wśród wydm piaszczystych i pokrytych marną sośniną, lub pólek trochę urodzajnych, kędy zieleniały oziminy. Po tej wodzie, rozlanej jak okiem zajrzeć, brodziło bydło, a nad nią unosiły się chmary błotnego ptactwa. Spotkali kilka łodzi chłopskich, wówczas Hrehorowicz rozmawiał z wioślarzami, pozdrawiali go uprzejmie. Gdy po paru godzinach głód zaczął dokuczać, przybili do brzegu pod sosny i spożyli zabraną z dworu przekąskę, a potem wyciągnęli się na piasku i paląc papierosy, spoczywali.
Grzegorzewski, błądząc wzrokiem po krajobrazie, rzekł:
— Z takiego kraju musiał być ten Sienkiewiczowski szlachcic Hołota, co to dał za córeczką grzybów wianuszek, wjunów garnuszek i łachę błota.
— Tak to i jest — potwierdził spokojnie gospodarz.
— Słyszałem wczoraj niechcący twoją rozmowę z siostrą. Więc ci za ten piasek i wodę chcą zapłacić 90.000 rubli?
— Piasku to jest niewiele, trzy ćwierci. Ozera to sianożęcie. Jak woda spadnie, wszędzie koszą. Jak grudniowy ukaz skasowano, to Herburt gotów kupić, a mnie wolno sprzedać.
— Co to jest grudniowy ukaz?
— A to nie wolno było sprzedać, tylko ruskiemu.
— Aha, to ty wtedy nie chciałeś. No i słusznie. To ci się chwali. Ale teraz sprzedasz, zrobisz doskonały interes.
— A pewnie.
— Za te pieniądze kupisz folwark w Królestwie wśród swoich.
— A pewnie. Można. Teraz niema musu. I ty mówisz: sprzedaj.
— Przecie to arytmetyka.
— Jak arytmetyka, to arytmetyka. A i jak ty mówisz, to musi być racja. Ty z Korony, do endecji należysz, politykę rozumiesz.
— Ja i sam inaczej rozumiem, jak przed rewolucją. Rewolucja dużo fałszu odkryła, dużo oświetliła, co nam było ciemne.
— Tak ty na serjo mówisz? Mogę ja sprzedać Ozero?
Było coś w tonie, co zastanowiło Grzegorzewskiego, aż spojrzał na dawnego kolegę, ale twarz to była zamknięta i nieczytelna.
— Jabym tu nie wytrzymał w tej dziczy, z tym cudzym ludem, bełkoczącym jakimś cudacznym idjomem, w tej pustce, bez cywilizacji, bez gazety, wymiany zdania, ruchu, idei — no i w niedostatku prawie, boć jakież to życie i użycie w porównaniu do twego funduszu? Tam byłbyś wśród swoich, tu jesteś jak na wygnaniu. Tambyś mógł pracować dla siebie i kraju, a tu wegetujesz.
— A jakby tam ze mną było, jak z Makarową?
— Co to znaczy?
— A to widzisz była u mojej matki pokojówka z drobnej szlachty. Pokochali się z chłopem Makarem, on chciał wiarę zmienić, ale nie wolno było. Tak się pobrali w cerkwi, ale sercem byli inni, a takie uparte oboje, że dzieci, a mieli ich pięcioro, nie chcieli chrzcić po rusku. Co oni za historję przeżyli, toby trzy tomy spisać można! Stracili ziemię, grosz, dobytek, chatę, odbyli więzienie, zsyłkę — wszystko! No, jego gdzieś tam zamęczyli, a ona przekradła się do Królestwa. Dzieci wysłali za granicę, do Ameryki a ona osiadła w jakiejś mieścinie, tam u was. Teraz po manifeście wróciła, za kucharkę u nas służy, dzieci też wróciły, służą u Herburtów w ekonomji. To opowiada, że tam u was w tem miasteczku, to drwili z jej mowy, przedrzeźniali, a dzieci kamieniami jej szyby tłukły, nazywając «ruską duszą». Ot, rozgadaj się z nią kiedy, to ci sama opowie.
— Wy wszyscy na żartach się nie znacie i jesteście okropnie obraźliwi.
— Bo nam dodajecie! A my co winni? Język się psuje, nie dziw. A tak my teraz więcej po polsku mówimy, jak za polskich tu czasów. Wtedy mówili prawie wszyscy po chłopsku, ty nazywasz to dzikim idjomem, a litewski statut tak pisany i w rodowych dokumentach pokażę ci sprawy i wyroki sądowe i królewskie nadania w tym języku. A jaż tam na całe życie był cztery lata w Warszawie, a potem już w Moskwie. A jak wróciłem, to w moim fachu najwięcej z chłopami obcuję i rozmawiam.
Można zapomnieć, nie to zepsuć mowę. A mam papier w dokumentach, że Hrehorowicz Semen z Ozera trzech pachołków pieszych i jednego jezdnego dał do pospolitego ruszenia za króla Stefana Batorego. Nie pytali, jak gadał, byle służbę pełnił. A teraz ty, endek, powiadasz mi: Ozero sprzedaj i do Korony jedź, po polsku mówić się ucz! I może twoja racja — stęknął głucho, wstał z ziemi i na słońce spojrzawszy, rzekł:
— Ruszajmy dalej, jeszcze ci młyn chcę pokazać i do domu wrócimy na kolację. Siostra pocztę przywiezie z miasteczka, przeczytasz gazety, może listy mieć będziesz.
— Zosia do ciebie pisać będzie, bo i na poczcie śledzą.
— Oj, tutaj ciebie choćby wyśledzili, to nie wezmą. Tutaj socjalistę uradnik prędko złapie.
— Kto tu u was właściwie organizował ruch włościański w czasie rewolucji?
— Zaraza szła z powietrza, z gazet, prowadzili bundyści.
— Żydostwo przeklęte!
— Z człowieka będącego poza prawem nie będzie dobrego poddanego.
— Przecież nie będziesz stawać w obronie żydów?
— Oni się i sami obronią beze mnie. Ale jakoś mnie niewyraźnie pochwalać wyjątkowe prawa dla innych, a narzekać na to samo dla siebie.
Grzegorzewski się zaperzył i począł długą polityczną przemowę, której Hrehorowicz wysłuchał z całą uwagą do końca i rzekł:
— A mnie niema czasu ani zdrowia ciągle się na kogoś wściekać i wszystkich przeklinać naokoło siebie. Ja i natury do tego nie mam. Czy ty jeszcze nie syty tej polityki? Ot, popatrzaj, jaka wiosna na świecie! A te ptaki na tym zalewie, na prawo, to przelotne, bardzo osobliwe nurki. One tylko z wody mogą się do lotu porwać. Bywa, że je burza ze szlaku zbija i na ziemię spadną, to wtedy ręką je weźmiesz. Ale wy z miasta, to jakoś nie widzicie natury. Oczy wam wśród kamieni zgasły. A panna Zofja pisze, żeby tobie nie dawać mówić o polityce. Ot i Ozerski młynek wodny. Stąd zawrócimy.
Przy młynie spotkali niemego rybaka w czółnie, za którem coś się wlokło w wodzie, uwiązane wicią wierzbową do burtu.
— Ot, suma ułowił! Będzie ze dwa pudy — rzekł Hrehorowicz.
Grzegorzewski nigdy podobnej bestji nie widział, więc się zajął i zaczęli mówić o rybołówstwie i poczuł ochotę spróbować tego sportu.
— Tylko nie z dziećmi — zastrzegł się, nauczony doświadczeniem.
We dworze zastali już Zubowiczową w dobrym humorze, bo załatwiła pomyślnie interesa w miasteczku.
— A pocztę siostra przywiozła?
— Przywiozłam.
— Gdzież jest?
— Pewnie w wozie została.
Hrehorowicz poszedł szukać i długo nie wracał, poszedł więc za nim Grzegorzewski i znalazł za stodołą czytającego list panny Zofji.
— Ty się go uczysz na pamięć chyba. Niema w nim czego dla mnie, czy do mnie?
— Jest cała ćwiartka — ot. Do mnie tylko parę słów. Ledwie znalazłem torbę z pocztą w sianie. Są i gazety, ot, zabawisz się. Ja pójdę jeszcze za Brodek, tam słonki ciągną.
Grzegorzewski odczytał list siostry, przejrzał gazety. Ściemniało, Irenka przyszła go prosić na kolację. Hrehorowicza nie było. Wrócił, gdy tamci jeść skończyli, ale bez słonki.
— Widziałam Hryncewicza w miasteczku — rzekła mu Zubowiczowa.
— Nie wybiera się do nas?
— Owszem, mówił, że w przyszłą sobotę chłopski przyświątok. Przyjedzie na kaczki.
— A dobrze, bo chłopi do łańcucha nie pójdą — to będę wolny. Ot, Wicku, z Hryncewiczem to się nagadacie i zabawisz. On to gada, jak woda płynie po potoku i polityką się zajmuje.
— Kto to taki?
— To nasz sąsiad i przyjaciel od dziecka.
— Rada gęba, jak pan śpi — mruknęła Zubowiczowa.
— A taki i siostra jego lubi.
— At, bawić go nie trzeba, to i dobrze.
— Proszę mamy — wpadła zdyszana Irenka — Makarowa mnie woła do roboty, bo Mikita suma przyniósł. Jak koń, taki wielki! Pewnie żandarma zjadł i buty znajdziemy w brzuchu!
— Idź spać! Obejdzie się bez ciebie.
— A mnie wolno tego potwora zbliska zobaczyć? — spytał Grzegorzewski.
— Chodźmy! Zobaczysz Makarową — rzekł Hrehorowicz.
Kuchnia była opodal, niska chałupa, przed którą zastali już zebraną całą czeladź, gapiącą się na olbrzyma wodnego. Niemy rybak już go rozpłatał na terenie i wielkie połcie mięsa soliła w dzieży kobieta drobna, sucha, w czarnej chustce na głowie i prostym chłopskim stroju.
— To Makarowa — rzekł Hrehorowicz do kolegi.
— Dobry wieczór pani — ukłonił się jej Grzegorzewski.
Podniosła nań oczy małe, siwe, dobrotliwe, i uśmiechnęła się.
— Dobry wieczór. Ale ja nie żadna pani, ta prosta baba, Makarowa. Pan to pewnie z Polszczy?
— Z Warszawy. Kolega mi opowiadał pani bohaterskie życie. Bardzom szczęśliwy poznać taką niewiastę.
— At, niewielkie dziwy, ani żadne bohaterstwo. Biedowało się, biedowało, taj przebiedowało. Czego się Irenka napiera? Oddam, oddam głowę, ale jak z niej jutro rosół wygotuję, a pęcherz — to choć zaraz.
Tu się zwróciła do nadchodzącej Zubowiczowej.
— W samą porę suma złowili. Za tydzień przesoleje i pójdzie do wędzenia razem z wieprzem. Będzie i na piątek i na świątek wędlina.
Grzegorzewski wyznał w duchu, że inaczej sobie bohaterkę i męczennicę przedstawiał, ale w tym kraju wszystko było jakieś cudaczne.

Niespodziankę miał też na pierwszej lekcji z Irenką. Po pierwsze, dziewczynka przyszła uczesana, obuta i w nowej sukience, a po drugie umiała więcej, niż się spodziewał. Wytrzymała też cierpliwie pół godziny i dopiero potem zachciało jej się pić i piła dobre pięć minut, potem poszła po chustkę do nosa, a wreszcie poczęła narzekać, że ją bardzo ząb boli. Naderwała tedy z godziny, ile się dało i rozstali się przyjaźnie. Ale zato potem przepadła bez śladu i gdy Grzegorzewski z niemym Mikitą popłynęli na ryby, zastali ją w jakiejś zatoce, ze swymi dwoma akolitami, po pas w wodzie, ściągających jakąś trójkątną siatkę.
Mikita pokazał mu na migi, że łowią raki.
— Ząb już nie boli? — spytał, gdy ich mijali.
— Makarowa zamówiła, przeszło — odparła.
Była w swoim żywiole: bosa, obdarta i wolna.
I zaraźliwe było widocznie to życie, bo Grzegorzewski po paru dniach się w nie wciągnął i zajął. Nie zajrzał do szafy z książkami, odbywał lekcję jak obowiązek, jedzenie jako konieczność, w pokoju tylko spał. Oswoił się z łodzią, z wiosłem, zainteresował rybołówstwem, nauczył się porozumiewać z Mikitą, poznał tonie i cieszył się dobrym połowem. Zresztą dom dzień cały był pusty, bo Zubowiczowa od świtu pilnowała serów i sadzenia kartofli a czasem nawet obiad wożono jej na dalsze pola za rzekę.
Upłynął tak tydzień, gdy pewnego ranka ujrzał Grzegorzewski Sachara, furmana, smarującego wózek dobrze sobie znany.
— Jedziecie na kolej? — spytał.
— Ni, do przeprawy. Woroński pan do rzeki swojemi kuńmi przyjedzie.
— To pan Hryncewicz?
Sachar ramionami ruszył.
— Może on i Hryncewicz, z Woronek pan.
Przychodząca na lekcję Irenka wmieszała się do rozmowy.
— Pan Hryncewicz ma fuzję, co się łamie, a potem sama strzela i ma psa czarnego, co z wody kaczki aportuje.
— Nu, ja mówię, z Woronek pan — powtórzył Sachar, wyprowadzając konie ze stajni.
Irenka była na lekcji specjalnie roztargniona i ciągle patrzała w okno.
— Czy Irenka wybiera się też na kaczki?
— Pewnie, że wujby mnie wziął, ale mama nie puści. Pan Hryncewicz obiecał mi szczenię od tego czarnego psa, bo to jest suczka i nazywa się Fita. A pan pojedzie z panami?
— Pojadę.
— A ja więcej kaczek potrafię złapać, niż panowie zastrzelą.
— W jaki sposób?
— Włas pobiegł na wieś. Jak dostanie harbuza, to jutro pójdziemy. Ja harbuza mam, suchy, od jesieni go chowam.
— A cóż ma harbuz do kaczek?
Ani się spostrzegł, że dziewczynka w ten sposób postanowiła zbyć godzinę lekcji.
— A to tak — zaczęła opowiadać powoli. — To się bierze harbuz i idzie się na płytki brzeg, gdzie łozy; idzie się, idzie, aż po szyję w wodę. A potem nakłada się harbuz na głowę i stoi się spokojnie. Stoi się, stoi. Trzeba się nie ruszać...
Zrozumiał nareszcie fortel i przerwał:
— No, to tymczasem niech Irenka rozwiąże arytmetyczne zadanie, kiedy tak długo stać trzeba.
— A czerepachę już pan widział?
— Po polsku mówi się żółw.
— Jakbym tak powiedziała, toby mnie nikt nie zrozumiał i jeszczeby ze mnie śmiech złożyli.
— Nie mówi się też: śmiech złożyli, ale wyśmieliby mnie.
Irenka widząc się pobitą, pośliniła ołówek i zaczęła mozolić się nad arytmetycznem zadaniem. Przyjazd Hryncewicza oderwał nawet Zubowiczową z pola i poruszył domową służbę. Po obiedzie Pruska, służąca, wzięła się do szorowania podłóg, z kuchni zapachniało świeże pieczywo i zjawił się wcześnie Hrehorowicz.
— Ot, poprawiłeś się, opaliłeś, do ludzi zrobiłeś się podobny — powitał gościa. — Tylko co nie widać Hryncewicza. Przed zachodem słońca musimy być na wyżarach, będą doskonałe ciągi. Pojedziesz?
— I owszem, za świadka, bo strzelać nie umiem.
Rozległ się rejwach psi i Sachar z gościem zajechał przed ganek. Hryncewicz, człowiek czterdziestoletni, tęgi, barczysty blondyn, z wesołą, inteligentną twarzą, jeszcze z wozu nie złażąc wołał:
— Gońcie te skowyrki, bo mi Fitę zjedzą. A tu jeszcze i szczenię dla Irenki mam w torbie.
Irenka w mig rozpędziła psy, porwała w objęcia szczenię, zabrała Fitę a gość obładowany strzelbą i nabojami, wszedł do domu. Gdy go gospodarz zapoznał z dawnym kolegą, rzekł odrazu:
— A co, panie, ładna tu dzicz, drogi, komunikacja? Wiedząc o pana tu obecności, wstąpiłem na pocztę po gazety, bo nuż pani Zubowiczowej młyn nie namiele wozu «miarki», to i dwa tygodnie nikt stąd do miasteczka nie ruszy. Musi tu pan być jak na prawdziwem wygnaniu?
— Ależ nie. Zaczyna mi się nawet Litwa podobać.
— To pan jeszcze mówi Litwa! Ho, ho, to już archaiczna nazwa, przed «ruchem wolnościowym».
— Jakto?
— Zaraz to panu wyłożę, ale na czółnie, bo trzeba nam rychło ruszać, by na czas być na stanowisku. Cóż, budrysie, chłopy są i «czółen»?
— Gotowe — rzekł Hrehorowicz.
Zaraz też wszyscy trzej, w towarzystwie Fity, skierowali się do wody, a Hryncewicz mówił:
— Bo to, uważa pan, tutaj się mówi: ten czółen, ale zato mówi się: ta ptaszka i ta piec.
— Ale pan bardzo czysto mówi.
— Ja mam żonę z Korony, więc mnie musztruje, ale dzieci już mówią: kuzoczka na owad i pac na szczura. W Bogu nadzieja, jak dorosną, będą do tutejszej mowy «przywykłszy».
Doszli do jeziora i wsiedli w sporą łódź z dwoma wioślarzami, widocznie też myśliwymi, bo mieli ze sobą jakieś przedpotopowe jednorurki i wielkie borsucze torby. Nastąpiła ożywiona rozmowa po rusińsku i ruszono na gładką wodną toń. Wtedy Hryncewicz zapalił cygaro, tamci papierosy, chłopy fajki i Grzegorzewski spytał:
— Więc teraz to nie Litwa tutaj?
— A broń Boże! Przed rewolucją, Bug dzielił Litwę od Korony; tu i tam byli Polacy koroniarze, Polacy Litwini — i punkt. Koroniarze drwili z Litwinów, Litwini z koroniarzy, ale w biedzie czy potrzebie ciągnęli razem. Aliści rewolucja stworzyła istną wieżę Babel. W Koronie niema Polaków. Są endeki, pedeki, esdeki i legjon innych. Nam nie wolno nazywać się Litwinami, ani Polakami, bo Litwin to ten, co mówi po litewsku, siedzi nad Szeszupą lub Niemnem i na Polaku psy wiesza. Polakami też nam nie wolno się nazywać, bo tu nie Polska, ale Kresy i Białoruś, więc możemy się nazywać kresowcy, a kto bardzo uparty przy tradycji, temu wolno być białorusinem z polską kulturą. Uważa pan, my jesteśmy bzpkeki! Słuchaj, Hrehorowicz, powiedzno to gładko!
— Odczep się ty ode mnie!
A Hryncewicz się śmiał, aż echo szło po wodzie.
— Uważa pan, przedtem żyd był żyd. Icek, Szloma, Meir czy Symcha. Handlował, targował, zajmował się pachtem, wódką, lasem, szczeciną. Teraz jest bundysta, sjonista, strzela z browninga i handluje proklamacjami. Prawda, Hrehorowicz?
— Ot, nie łomócz tyle, bo kaczki przepłoszysz!
— Jeszcześmy nie na ciągu. Czy pan pamięta wiersz Mickiewicza: Trójka koni?
— Pamiętam.
— Otóż całe szczęście, że to gryzienie się i wierzganie tak się skończy, jak u Mickiewicza w tym wierszu.
— Szczęście?
— A szczęście, bo inaczej pozabijałyby się na śmierć, a przy tej sieczce zastanowią się i opamiętają. Jak wolność rodzi warchoł i nienawiść, trza widocznie jeszcze niewoli. A toć uczyniła się teraz orgja nienawiści. Ot, jeden Hrehorowicz może uchował swą miłość w całości.
— Ot, rozbałakał się, jak kura amerykanka. Zgłumisz polowanie całkiem, jak nie ścichniesz.
— Już. Gaszę cygaro i baczność.
Czółno stanęło, ukryte w sążnistych oczeretach i sitowiach, znieruchomieli ludzie, ze strzelbami w ręku, z wytężonym wzrokiem na niebo i wodę. W powietrzu rozległo się kwakanie ciągnących kaczek, przemknęła para, padł strzał, pluśnięcie w wodę.
I tak co chwila: czerniał ptak, błysk strzału, słowo półszeptem, plusk w wodzie; trwała rzeź, aż ściemniało niebo, aż zapadł zupełny zmierzch. Wtedy chłopi przy pomocy Fity zaczęli zbierać zabite sztuki, myśliwi rozmawiać i palić.
— Żeby tak drugie czółno, tobyśmy odprawili zwierzynę i chłopów do dworu, a sami popłynęli trochę na rzekę posłuchać wieczornego koncertu. Pani Zubowiczowa wybaczy nam spóźnienie na kolację wobec tylu potrawek i pieczystego — zaproponował Hryncewicz.
— Czemu nie? Czółen Mikity znajdziem przy chacie to i popłyniem. Noc to czysto majowa. Kaczek znaleźli trzydzieści, jutro resztę poznachodzą dzieci.
Upłynęli kęs i znaleźli łódkę rybaka. Tedy wzięli się sami do wioseł i wypłynęli na bezmierny obszar jeziora. Wody brzmiały ptasią i żabią kapelą, z dalekich gąszczów słychać było słowiki. Po chwili słuchania i skupienia Hryncewicz począł zcicha gwizdać: «Leci liście z drzewa», a Grzegorzewski zaraz to samo nucić. Milczał tylko Hrehorowicz, a wreszcie rzekł:
— Żeby my przestali wiosłami robić, toby nas prąd zaniósł do Kijowa. Odpoczęliby, a prądby zaniósł.
— No, nie — zaprzeczył Hryncewicz. — Tu się tak te rzeki plączą, że prędzejby nas zaniosło do Buga.
— Trza wiosłować i nigdzie prądu nie słuchać. Nam niema dokąd płynąć.
Tu się roześmiał i rzekł:
— Pamiętasz, Hrehorowicz, w początkach rewolucji po manifeście, jakeś ty do mnie przyjechał?
— At, co tam i spominać! — burknął zagadnięty.
— Komedja była, panie! Przylatuje Hrehorowicz, jakby pijany. Śmieje się, gotów śpiewać, tańczyć! Teraz, powiada, staniem do roboty z ludem, z cerkwią, wszyscy — jedne prawa, równość. Cesarzowi odpłacim służbą dla dobra tego kraju; uszanują każdą mowę, wiarę, kiedy my równi, wolni. Grosz damy i czas i myśl i siły. Gadał za trzech, a tak się zmienił, taką miał w sobie gorączkę, że i mnie zaraził. Zaczęliśmy budować zamki na lodzie, że aż miło.
Tu się znowu roześmiał.

— Aż tu za mały czas ruszyli chłopi: pany won, wy cudze, oddawajcie ziemię! Mnie oblegali trzy dni, u Ossorjów rok stało wojsko, potem z tej równości i wolności wyłączyli dla nas to i owo, bo: «wy cudze» i skończyło się! Na lodzie zamek był, a teraz ot — wodę wiosłem garniem. My — «cudze» tu i «cudze» wszędzie.
— Nie wszędzie — twardo Grzegorzewski zaprzeczył.
— W gościnę nas pan prosi? Dziękujem pięknie! Ale po pierwsze: wy sami lepiej domu pilnujcie, nie puszczajcie Niemca w Płockie, żyda do miast! A po drugie: Grzegorzewskiemu za Bugiem swojo, ale Hrehorowiczowi cudzo będzie, on tutaj «przywykłszy». Ale jednakże od rewolucji choć my tu i zostali, coś w duszy trzasło.
— Nie trza myśleć — rzekł Hrehorowicz.
— Nie lżyj, jakbyś ty nie myślał tego samego, co ja! Czemu teraz nie przyjeżdżasz na gawędkę z bujnemi projektami i planami społecznej pracy?
— Dusza nie karczma, ani młyn, żeby bez przestanku stała otworem. Dobrze, jak parę razy na żywot wierzeje można odeprzeć. Ale takich, co i ni razu się im nie odemknie! Jak my wtedy gadali, toby my tak i zrobili, żeby nam dali, a jak nie dali, to nie my winowaci. A zawsze moje słowo, że z politykowania ino serce gnije. Wyszło nie po naszemu: serce skurcz, duszę zamknij, zęby ściśnij! Co my? Robaczek! Ot, taka kuzoczka malupasieńka! A taki wtedy, jak my gadali, to my byli szczęśliwi, a że duszę poczuli, nu, to wiemy, że jest. A że nas naokoło tu wszyscy nienawidzą, to jeszcze nie racja, żeby my byli najgorsi. A trzasło coś w duszy, powiadasz, juści, ale co poradzisz, drugi raz życia nie zaczniesz, trza tutaj dotrwać.
— Tylko, że niewiadomo poco, dla kogo i dlaczego.
— Nie moja głowa o tem sądzić. A choć twoja głowa lepsza i gazety czytasz i po świecie jeździsz, takoż nic nie wiesz i nic nie wymyślisz.
— Owszem, już coś wymyśliłem, jeszcze jeden plan. Ach, coby to za kawał był dla tych wszystkich, co nas stąd gonią! Wyobraźcie sobie: jednego dnia wyprzedajemy wszyscy ziemię, ściągamy kapitały, dostatki, a wiecie, że jeszcze teraz byłyby miljardy, — i adju Fruziu, zostawiamy wolny plac chłopom, żydom i urzędnikom. Bury to zrobili w Kaplandzie.
— Pleć, pleciugo, byle długo! — rzekł Hrehorowicz.
— At, dureń jesteś! To jest plan genjalny. Czy wyobrażacie sobie miny tych wszystkich, coby zostali?
— Jaby te miny widział, bo jaby nie poszedł. Durniówbyście ze sobą nie chcieli przecie brać.
— Patrzcie go, obraża się!
— Wcale nie. Tylko jak ja nie winowaty, to nie myślę ustępować, choć źle i ciężko. A jak wy stąd pójdziecie, to też na ziemi będziecie, nie w raju. A jaź w rewolucję czytał i słyszał, jak się Polaki między sobą kochają. To jak mnie cudzy gryzie i kąsa, to jak cudzy pies, opędzisz się, albo z drogi mu zejdziesz, a taki swój jak cię ukąsi, to jakby wściekły, zginąć musisz. Ot, widzisz Grzegorzewski milczy, a ty i sam na początku gawędy w gościnę tam iść nie chciał. Ale jak wiele gadać, to się człowiek do mądrości nie dogada.
— Zdaje mi się, żeś mi pod kwiatkiem oddał durnia.
— Tobie łopatą w głowę kłaść nie trza.
— Dziękuję ci! Ale pan istotnie umilkł, panie Grzegorzewski. Znudziła pana ta nasza tutejsza polityka.
— O nie. Przez te dni dziesięć wielem się nauczył. Jak my mało wiemy, jak my nic nie znamy, jak my ciasno patrzymy, a chcemy rządzić i kierować.
— Nie byłoby was, nie byłoby nas! — rzekł Hrehorowicz.
— Boję się, że i naodwrót. I w naszych warunkach wątpię, czybyśmy tak wytrzymali od Batorego.
— Jakto od Batorego?
— A to Semen Hrehorowicz z Ozera dwóch pachołków pieszych i jednego jezdnego do litewskich Batorego pułków dawał.
— Hryncewicz Denys z Woronek od królowej Bony nadanie ma. Kęs czasu, panie...
— Otóż to i jest. A kto mi to mówi, że ja cudzy, to łże — warknął Hrehorowicz.
— To powiedzże po ludzku, że to Jezioro i żeś Polak! — zaśmiał Grzegorzewski.
— Co mnie mówić, kiedy mnie Batory król świadek — ze spokojnym uporem Hrehorowicz odparł.



KOLEGA SZOLL

Przejęty do kości mrozem, Franciszek Niekrasz biegł prawie w późny ranek grudniowy przez puste jeszcze ulice z Pragi na Nowogrodzką. Miał na sobie wytarte letnie palto i dziurawe kamasze na nogach a w brzuchu jeden kieliszek wódki. Rozgrzewki tej starczyło mu do mostu, potem dodawał sobie ciepła i otuchy nadzieją zarobku.
U bramy, w oknie suteryny zobaczył szyld stolarza i wszedł śmiało w brudną czeluść schodów, wiodących do piwnic i warsztatów. Korytarz był ciemny, wilgotny, duszny od wyziewów kapusty, węgla i nędzy, zapchany różnemi sprzętami i rupieciem. Z za jednych drzwi dochodził zgrzyt pilnika i kucie młotków, z za drugich warczenie tokarni i śpiew kanarka, wreszcie w głębi namacał klamkę trzecich drzwi i wszedł. Buchnęło nań ciepło i woń sosnowych desek.
Majster, pan Radyński, człek lat średnich, o twarzy otwartej i flegmatycznej, pił właśnie kawę z żoną i zmierzył wzrokiem wchodzącego. Mały, kasztanowaty piesek zagłuszył jego słowa powitania przeraźliwem szczekaniem. Suterena była obszerna, ale zapchana od góry do dołu. Cudem mieściły się w niej dwa warsztaty, łóżko, sofa, parę wielkich szaf, biurko, stół, balja, kuchnia, deski i stos wyplatanych starych krzeseł.
— A co tam? Czego potrzeba? — zagadnął bez wielkiej uprzejmości stolarz, poznawszy wprawnem okiem, że nie klient to był.
— Może dostanę robotę? Kolega Szoll mnie przysłał. Mówił, że pan pytał w gospodzie o czeladnika.
— To czemuż Szoll sam nie przyszedł? Na loterji wygrał, że go nie widać od roku?
— W Łodzi robił. Razem tam byliśmy w fabryce u Grinberga.
— No i co?
— Ano strajk się zrobił, to zamknęli fabrykę.
— A Szoll gdzie teraz?
— Trafiła mu się wczoraj na kolei robota, więc do mnie wstąpił i powiada: mówili mi, że pan Radyński z Nowogrodzkiej potrzebuje czeladnika. Idź się dowiedz, powiedz, że mnie znasz.
— Ano, mam tu zamówione dwie szafy dla jednych państwa. Będzie na parę tygodni robota. Rubla dziennie dam, byle było za co.
— Pokaże się — odparł Franciszek z uśmiechem pewności siebie.
— Na rekomendację Szolla mogę przyjąć. A jakże nazwisko?
— Franciszek Niekrasz.
Majster wstał, zapalił papierosa i wziął linję i ołówek. Czeladnik zdjął palto, odwinął rękawy koszuli, był gotów do roboty. Majstrowa, sprzątając śniadanie, gospodarząc przy kuchni, bystro go sobie obejrzała.
Młody był, krzepki, choć bardzo chudy, z twarzą przystojną, sprytny, zuchwały. Pod paltotem nie miał surduta, tylko kamizelkę i wełnianą koszulę, zamiast kołnierza czerwony szalik. Bieda wyzierała z zapadłych policzków, z dziur odzieży, z oczu zaczerwienionych. Bieda, a może łobuzowstwo. Pokaże się.
Robić umiał. To wnet ocenił majster od pierwszego ruchu, gdy zaczął przycięte deski czyścić do hebla. Obadwa stanęli do warsztatów, majstrowa do prania, piesek skręcił się wkółko na sofie i usnął. W suterenie słychać tylko było głos narzędzi i drzewa.
Robili już godzinę, gdy drzwi skrzypnęły. Kaktus podniósł swój alarm najprzeraźliwszym dyszkantem, i wszedł człek niemłody, siwy, zgarbiony i bez słowa począł zdejmować palto.
— Niedługo od południa będziesz zaczynał — mruknął Radyński.
— Albo mi to źle leżeć? Przecie zrobili po to rewolucję, żebyśmy zostali burżujami. Smakuje mi. Tyle miejsca mam teraz w swoim lokalu i tak cicho. Spać można.
— Jużeś się wstawił, widzę!
— Jeszczem nie sprawił do lamp spirytusowych brenerów, to chlam spirytus, a nie palę.
— No, zaczynaj, zamiast gadać! — ozwała się Radyńska.
Stary wziął trzcinę, krzesło i zaczął je wyplatać, ale nie mógł długo milczeć.
— A co, widzę, Szolla nie znalazłeś — rzekł do Radyńskiego, który mu szwagrem był.
— A nie. Przysłał mi tego pana znajomego.
— To żyje Szoll? Patrzajcie! Gadali, że zabity.
— Był z tym panem Franciszkiem na fabryce w Łodzi, a teraz gdzieś na kolei robi.
— Że to się nie pokazał sam?
— Może u Duchasa był?
— Nie. Widziałem onegdaj starego, toby chłopca wspomniał. Ale to w Łodzi zła akademja, kiedy i Szoll zepsiał.
— Łódź, wiadomo, podłe gniazdo chamskie! — rzekła Radyńska.
— A czemuż chamskie? — odezwał się Niekrasz. — Porządne ludzie też tam są, nie gorsze, niż w Warszawie.
— Jużci, że na dwóch nogach chodzą, jak inni.
— A to pan z Łodzi? — spytał stary.
— Nie, alem tam długo był, od maleńkości. Starzy tu mieszkają, na Pradze.
W tej chwili weszła do izby dziewczynka, może ośmioletnia, dźwigając spory koszyk.
— No, trafiłaś? — spytała majstrowa.
— Pani kazała powiedzieć, żeby ciocia przyszła we wtorek.
— Rozbierz się i masz tu kawę! A śpiesz się, bo do ochrony pora!
Dziecko przykucnęło w kąciku, przyglądając się obcemu.
— A ty wiesz, Zuziu, że ten pan to znajomy pana Szolla? — rzekł stary wyplatacz.
— A pan Szoll zdrów? A kiedy do nas przyjdzie? — zagadnęła z żywością, podnosząc na obcego zaciekawione oczy.
— A ty, mała, skąd go znasz? — uśmiechnął się.
— A toć on ją za trzy ruble kupił i nam darował. Nie opowiadał to panu? — rzekła majstrowa.
— Nie. Pierwsze słyszę. Dzieci to kto kupuje!
— Ruszaj, Zuziu, do ochrony! — nagliła majstrowa.
Ale dziecko stało zadumane, rozważające i rzekło:
— Zobaczy pan pana Szolla?
— Albo co?
— Pan powie, że ja do ochronki już chodzę od jesieni i niech mu pan to da od Zuzi...
Tu mu podała wielką, miedzianą dziesiątkę.
— Skąd masz? — spytała majstrowa.
— Pani dała mi na cukierki.
Czeladnik machinalnie monetę wziął i do kieszeni wsunął. Dziecko wyszło.
— Ot, głupi bąk! — rzekł Radyński.
— A jaka pamiętliwa. Półtora roku, a nie zapomniała Szolla.
— Państwo dzieci swoich nie mają? — spytał Niekrasz.
— Były, ale poszły! Czworo, piechotą na Bródno — rzekł Radyński.
— Nie obrażaj Pana Boga, Stefan! — upomniała żona.
— A ot i on przez okno zaziera! — rzekł wyplatacz.
Podnieśli wszyscy mimowoli oczy, bo cień przesłonił szybę. Stary człek z długą, siwą brodą zaglądał w okienko, a gdy Radyński chciał je otworzyć, ruchem wskazał, że idzie do nich, i po chwili wszedł do izby.
— Niech będzie pochwalony! — pozdrowił.
— Na wieki! — odpowiedzieli, z wyjątkiem Niekrasza.
Stary usiadł na krzesełku i rzekł:
— Cóż tu u państwa słychać? Przechodziłem, myślę, wstąpię!
— At, co słychać? Na forant robię, żeby heble nie rdzewiały. Sprzedałem szafy, to zrobię parę komód.
— A ten pan dziś się zgłosił z rekomendacji Szolla. Wiecie, ojcze, że nie żadna bieda go spotkała, ale gdzieś przy kolei robi? — dorzuciła Radyńska.
Stary popatrzał bystro z pod krzaczastych brwi na czeladnika.
— A pan skąd wie?
— Z Łodzi razem wyjechaliśmy. On do Białegostoku śpieszył, tu mi adres dał.
— Nie wstąpił. No, no. Mnie mówili, że pokutuje za innych w więzieniu.
Niekrasz ramionami ruszył i heblował pilnie. Stary, oczu z niego nie spuszczając, rzekł po chwili:
— Bo to i natura u niego taka, żeby się tyle czasu nie odezwał do swoich. Ale, jak pan z nim jechał, to wierzyć trzeba.
— Dobrze, że go robactwo w turmie nie żre — mruknął wyplatacz.
— Masz robotę, Adolf. Lżej ci? — rzekł stary.
— Hale, ma szkło! — warknęła siostra.
Wyplatacz nisko głowę spuścił i milczał. Czuł na sobie przejmujący wzrok starego i po chwili podniósł oczy zaczerwienione, mgławe, posępne. Nic sobie nie rzekli słowem.
— Zuzia w ochronie? — spytał stary Radyńskiej.
— Codzień posyłam, a jakże.
— A ja tu parę groszy przyniosłem dla Wilgockiej. Jedni państwo mi dali.
Wyjął w szmatkę związane i podał majstrowej.
— A, przyjdzie wieczorem, to oddam.
Kaktus, jak tylko stary wszedł, skoczył mu na kolana, skomląc radośnie, łasił się, a potem do snu się ulokował pod jego głaszczącą ręką. Teraz go stary na rękach przeniósł na kanapkę i począł się żegnać.
— Przyjdziesz wieczorem? — rzekł do Adolfa.
A od progu jeszcze się na Niekrasza obejrzał i dodał:
— A kiedy pan Szolla kolega, to musi być porządny człowiek. Bez chleba pan już między nami nie będzie.
Po jego wyjściu długie panowało milczenie.
— Kto to taki? — spytał wreszcie Niekrasz.
— Duchas, tokarz z Leszna. Szoll nie mówił panu o nim?
— Mówił, jakże!
— Ile dał dla Wilgockiej? — spytał Radyński.
— Jedenaście złotych. Gada to o jakichś państwach, a pewnie swoje dał.
— To się rozumie. Ma stary grosz.
— Chce mu się jeszcze robić i w suterenie siedzieć. Mógłby od frontu mieszkać i z boku na bok się obracać.
— Kiepski warjat — zaśmiał się Niekrasz.
Ale mu nikt nie zawtórował, tylko Radyńska rzekła z przekąsem:
— W Łodzi takich niema.
Niekrasz oczami złowieszczo błysnął, ale nic nie rzekł. Od pół roku zarobku nie miał, głodem marł. Miał teraz stracić robotę, żeby babie ozór przyciąć? Heblował pilnie do obiadu. Gdy tamci zasiedli do jadła, wyszedł na chwilę na ulicę, a wróciwszy, wody się napił, jakby po dobrym posiłku. Wytrwał u warsztatu do wieczora, wahając się, nie śmiejąc wspomnieć o zapłacie dziennej i rozmyślając, od kogo pożyczy parę złotych. Głód budził w nim ponure, krwawe myśli.
Ale, gdy o ósmej złożył narzędzia i zabierał się do odejścia, Radyński coś poszeptał z żoną i rzekł:
— Pół rubla dam z góry. Robota dziś szła dobrze. Możesz pan jutro przyjść.
Niekrasz coś mruknął i wyszedł.
Mróz go wnet objął i nieznośny kurcz czczości. Wstąpił do piwiarni, wypił dwa kufle, przegryzł kiełbasą. Zrobiło mu się raźniej. Ruszył do domu. Właściwie domu nie miał, ale w ostateczności nie może go ojciec wypędzić z sutereny, gdzie mieszka macocha i pięcioro przyrodnego rodzeństwa. Stary był posługaczem przy rzeźni, macocha praczką; oboje przyjmowali go gradem wymyślań. Zdarzały się bójki, w których ulec musiał, bo i dzieci dopomagały rodzicom. Bywał więc tam tylko, gdy nigdzie kąta przed mrozem znaleźć nie potrafił. Nie kwapił się tam dzisiaj, ale za mostem skręcił nad Wisłę i wszedł do jakiejś traktjerni.
Rozejrzał się po tak zwanej sali, a wnet z kąta jakiś obdartus nań gwizdnął. Usiedli obok siebie.
— No i co? — Udało się? — tamten spytał.
— Jak z nut.
— No, to postaw szkło! A harmonja moja!
— Twoja. Ale gadaj mi teraz dokumentnie o tym Szollu, bo się zasypię!
Obdartus począł się śmiać.
— Żebym to ja tam się dostał, tobym im dopiero gitarę skręcił, ale już mnie juchy znają! Szolla znam od małego. Starzy mieszkali obok. Mój szewc był, a jego robociarz. Razem nas wpakowali do terminu do stolarza, alem plunął na to świństwo i do roznoszenia gazet się wziąłem. Szoll został. Taki był jucha twardy i uparty. Tłukli go, szturchali, poniewierali, głodzili, on nic, przypiął się, jak kleszcz, do warsztatu. Łeb to był, że można nim było kamienie tłuc. A to raz zastaję w kamienicy chryję. Starego Szolla maszyna zabiła. A u nich tam było czworo bąków i kobieta chora. No — wywieźli umarlaka, zachodzę do nich, mówię: trza fabrykę procesować, a tu siedzi ten stary Duchas i nuż gadać, jak klecha w kościele, że to Bóg nad sierotami, że to byle statek i praca, to i bieda ucieknie, a oni, durnie, wszystkie chlipią i wierzą. Plunąłem i poszedłem. Nie żaden tam Pan Bóg, ale Duchas ich w opiekę wziął, a Szoll, jak wołem był, tak i został. A to jeszcze takie durnie to szczęście mają, że na gorszych od siebie trafiają, bo fabryka z dobrej woli pięćset blatów im zapłaciła.
Myślisz, że Szoll choć surdut sobie sprawił, albo kolegom postawił piwa z tej okazji? Akurat! A pożyczył to komu złotówkę? Na posagi dla sióstr będzie, powiada. Hrabianki! Zhardziało to, nadęło się, ledwie patrzy na sąsiadów, edukacji potrzebuje, na lekcje chodzi, a starą na lato na wieś wywożą, na wody, na kurację!
Jedni się obrazili, ogadywali drudzy, alem ja zwąchał, że z głupiego zawsze pociągnąć można. Jedna z dziewczyn gębę miała urodziwą, choć jeszcze bąk był niedorosły. Wstępowałem wieczorami, to świętem, basowałem im, przytwierdzałem, co nieco przyniosłem, to gazetę, to jabłek.
I tak trwało, aż dzieweczka dorosła. Wtedy uderzyłem w konkury. Dali mi ją i sto pięćdziesiąt fajgli w łapę. Przystałem do spółki z Rubinem i w Grodzisku założyliśmy piwiarnię, z bilardem i z muzyką, kokosowy był interes, gdyby nie Wikta, niby moja żona.
Jak jej wyłożyłem, że dla gości ma grzeczna być, usłużna, tak podniosła wrzask, sprałem ją, uciekła do familji. Nie bardzom gonił, bo i pieniądze i przyodziewek i pierzyny mi zostały, a i oni znaku życia nie dawali. Ale interes się popsuł. Rubin drapnął jucha, zostałem na lufcie. Wtedy poszedłem po Wiktę. A u Szollów tymczasem stara zmarła, dwie dziewczyny za mąż poszły, chłopak najmłodszy aż w Galicji był, w szkole. Ten nasz Szoll Antek mieszkał tam i Wikta z nim.
Widzę, że im się dobrze dzieje, można się będzie pożywić. Zachodziłem po Wiktę, co parę dni i zawszem dostał parę złotych a i rubla czasem. Potem zaczęli się stawiać, tom zaczął grozić; dawali, byle ich w spokoju zostawić. Aż raz Rubin się odnalazł; powiada: — Dam ci sto rubli za Wiktę, a potem założymy znowu interes.
Namówiłem kobietę na spacer, że to niby chcę sklepik założyć spożywczy, żeby przyszła obejrzyć. No — wstąpiliśmy na piwo, wsypałem proszek, samą wsadziłem w dorożkę, zdałem żydowi. Co? Mogę znać Szolla! Szwagier jestem!
— I nic za to nie miałeś? — spytał Niekrasz, któremu, pomimo wielkiego zahartowania, a raczej nieczułości na występek, zrobiło się straszno.
— Od kogo? Szoll przyszedł i skamlał tylko, obiecywał setki, byle powiedzieć, gdzie siostra. Duchas groził mi sądem Bożym i karą niebieską. Skląłem ich i przegnałem. Nikomu nic do mnie. Mąż jestem, do żony ja jeden prawo mam, przed nikim się nie mam tłómaczyć, gdzie jest. Ale mi obrzydli szczekaniem, więc wyjechałem na parę lat do Łodzi.
— No, a Szoll gdzie siedzi teraz? Nie zjawi się lada dzień?
Tamten się roześmiał tylko.
— Nie. Mocno siedzi. Jakem go w Łodzi spotkał, myślę: gotów mi tę starą chryję odgrzebać. Więc postarałem się, że go wzięli do ula, na sam spód. Bądź spokojny, nie prędko wylezie, jeśli wylezie. Dobrze go oplątaliśmy.
Ty tylko dobrze uważaj! Radyńskich się trzymaj, do Duchasa się wkręć. Stary ma pieniądze. Może i tysiąc fajgli, a może i więcej. Wybierzesz, jak z własnego kuferka, byleś dobrze do nich się wziął. Szoll u Duchasa mieszkał, do Łodzi poszedł na większy zarobek, jak tu roboty brakło.
— No, a jakiż ten Szoll? Duży, mały, stary, młody?
— Duży, niezgrabny, wołowaty. Lat ma pewnie ze czterdzieści, taki głupi na gębie i powolny w języku. Ot, taka tramwajowa szkapa. No, masz w ręku dobry interes, ino go nie zmarnuj!
— Albom to frajer?
— A pamiętaj! Połowa moja!
— To się wie.
— Co sobota obrachunek, a za miesiąc powinieneś skończyć.
— Będę to się tyle czasu robotą zarzynał dla majstra, psia krew! Albobym wytrzymał?
— Toś zuch! Kończ prędzej!
Że ludzi przybywało do sali, więc poczęli mówić ciszej i pili, aż się pospali na stole, wpół leżąc.
Rankiem Niekrasz kości miał jakby poprzetrącane, głowę ciężką, ramiona sztywne. Klnąc, ruszył do roboty, ale przez drogę nagadał sobie na rozum i z dobrą miną stanął do warsztatu.
Muskuły jego od pracy odwykłe, zwątlałe nędzą, głodem i złem życiem, sprawiały mu nieznośny ból, odmawiały posłuszeństwa. Zaciskał zęby, z pod oka śledził, czy majster nie uważa i krzepił się myślą, że niedługo tego. Znowu na obiad tylko wody wypił, mało co się odzywał, bojąc się bryznąć tajonem rozdrażnieniem. Ale Radyński tego dnia wychodził parę razy na miasto do klientów, majstrowa miała pranie, Adolf był ponury, bo trzeźwy. Nikt na czeladnika nie zwracał uwagi.
O ósmej, gdy wychodził, wszedł Duchas. Przyniósł jakąś tokarską robotę i rzekł:
— A macie to kąt do spania i wikt?
— Ale, cztery pokoje od frontu i kolację z szampanem w «Europie»! — zaśmiał się szyderczo Niekrasz.
— Bo to u mnie po Szollu miejsce jest w izbie, to można się zakwaterować.
Niekrasz podziękował skwapliwie, myśląc, że istotnie takich głupców nie spotkać na świecie. Wprost samochcąc, leźli w ręce. Poszli razem ze starym na Leszno.
Tokarz miał suterenę obszerną, ciepłą, a tak w niej było czysto i porządnie, że pomimowoli Niekrasz zapomniał o swych złych zamiarach i odczuł wielkie zadowolenie i radość zwierzęcą z dobrego legowiska. Myśli mordu i rabunku zniknęły, ogarnęła go senność i spokój. Stary dobrodusznie, życzliwie zaprosił go do posiłku. Strawa była ciepła, smaczna, posłanie czyste, przy piecu, w kącie, w izbie cicho i jasno. Włóczęga-ladaco zjadł porządnie, pierwszy raz od niepamiętnych czasów i legł spać, oddawna też pierwszy raz, rozebrany, rozzuty, nie trzęsąc się z zimna. Ostatni obraz, który mu pozostał w oczach, był tokarz u warsztatu. Biała jego głowa, oświetlona wiszącą lampą, zgrzyt dłóta, miarowy stukot tokarni. Potem zasnął kamiennym snem.
Gdy się obudził rano, stary już gospodarzył po izbie.
— A co? Pora w drogę — rzekł poczciwie. — Mróz dziś, zda się, jeszcze lepszy. Zagrzej-że brzuch kawą. A umyj się rzetelnie i włóż na się kurtę Szolla, co tu została.
Niekrasz machinalnie usłuchał o tem myciu, choć oddawna tego nie miał zwyczaju, a potem, pijąc łapczywie kawę i pożerając chleb, rzekł:
— Drogo zechcecie za takie wygody?
— Zarobisz, to się porachujemy. Tymczasem o tem nie myśl. Zmizerowanyś na szczęt.
— Że też takie głupce mogą być na świecie — śmiał się w duchu Niekrasz, idąc do roboty wyspany, syty, w kurcie całej i z kawałem chleba ze smalcem w kieszeni.
Pracował tak kilka dni; muskuły służyły normalnie, zaczął przy robocie pogwizdywać, czasami zupełnie zapominał o celu swego tu zajęcia, wieczorami nie bywał tak bydlęco zmęczony i nie zasypiał odrazu, ale przypatrywał się robocie tokarza, rozmawiał z ludźmi, którzy przychodzili do sutereny.
Poznał dwie siostry Szolla i jego szwagrów, poznał sąsiadów z suteren i stróża, poznał kilkoro dzieci, które u Duchasa uczyły się czytania i katechizmu. A wszyscy ci ludzie całowali starego w rękę i nazywali go ojcem, dla Niekrasza byli życzliwi i przyjaźni, bo był kolegą Szolla.
Po tygodniu wiedział już wszystko, co wiedzieć potrzebował: gdzie stary trzymał pieniądze i jaki był klucz do kuferka, kiedy sutereny bywały puste, kiedy stróża nie było w bramie i kiedy stary wychodził z domu. Wszystko wiedział, tylko z dnia na dzień odkładał spełnienie zamiaru.
Jakby w nim usnęły złe instynkty. Ogarnęło go lenistwo, było mu tak dobrze, tak ciepło, spokojnie, tak niebywale inaczej, niż dotąd zawsze i wszędzie.
Gdy w sobotę otrzymał od Radyńskiego zapłatę, przez chwilę pomyślał o tej połowie, którą powinien odnieść Ignacowi nad Wisłę, ale nie poszedł do traktjerni.
— Co go mam szukać? Może hycla nakryli — pocieszał się i wrócił na Leszno.
Gdy chciał staremu płacić za lokal i wikt, ten rzekł:
— To nie pilne. Koszul sobie spraw, kamasze podzeluj, surdut kup. Rzemieślnik jesteś, nie chodź, jak jaki andrus.
I Niekrasz spełnił radę.
Niedziela wydała mu się długa i nudna.
Poszedłby gdzie na piwo, ale bał się spotkać Ignaca. Przesiedział dzień w domu, śpiąc, lub grając na harmonji, pożyczonej od stróża.
Gdy nazajutrz szedł do Radyńskiego, ciągle się spodziewał spotkać Ignaca i zaczęła go ta myśl prześladować uparcie, ciągle dręczyć. Przy robocie, byle kto zajrzał w okno, spodziewał się, że to Ignac, na ulicy nakładał drogi i pod ścianami się przemykał, u Duchasa siadywał w kącie, by go z okna widać nie było. Minął drugi tydzień. Gdy w sobotę wychodził z warsztatu, w ciemnym korytarzu spotkał Ignaca. Stał cuchnący wódką, zuchwały.
— Ty, psia krew, myślisz mnie wziąć na kawał? — rzekł, pięścią mu grożąc. — Dawaj moją połowę!
— Nie pyskuj, ludzie posłyszą — odparł cicho Niekrasz.
Wyszli. Ignac przekpiwał:
— Burżuj, psia mać! Lakiery, sak, krawat! Może jaśnie pan ma karetę, może do Bristolu na kolację? I to wszystko za moje pieniądze! Myślałeś, że Ignac zapomniał?
— Mówię, nie pyskuj! — powtórzył Niekrasz, złowieszczo błyskając oczami.
— Co? Grozisz? Chcesz majchra skosztować?
— A ty?
Stanęli obadwaj z ręką prawą w kieszeni, skupieni do skoku. Ignac się roześmiał.
— No! Dosyć! Dawaj pieniądze!
Niekrasz dał mu trzy ruble.
— Dawaj sześć! Tyle się należy.
— To weź!
Znowu się Ignac opamiętał i zaśmiał.
— No, niechta! Oddasz potem. Chodź, postawię ci. Byłem na wsi. Pokażę ci, co za fajn dziewuchę sobie przywiozłem. Rubin da setkę.
Niekrasz poszedł. Nie wrócił na noc do Duchasa, w poniedziałek nie pokazał się u Radyńskich. Przepadł. Nowi znajomi niepokoili się o niego, przepytywali, szukali. Zginął bez śladu.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Był zmrok zimny, wietrzny, po ulicach hulała śnieżna zadymka. Niekrasz szedł Lesznem. Miał na sobie znowu łachmany, kołnierz podniesiony, kapelusz wsunięty na oczy, ręce po łokcie w kieszeniach. Był to poniedziałek, tego wieczora Duchas nigdy nie spędzał w domu i wracał późno z jakiegoś nabożeństwa. Niekrasz o tem wiedział. Okna sutereny były ciemne, w bramie pusto, bo stróż zapalał lampy po schodach. Niekrasz przemknął, jak cień, przez bramę, wsunął się w dobrze sobie znany piwniczny korytarz, namacał drzwi i począł próbować klucza, który z sobą przyniósł. Ale drzwi nie były zamknięte, otworzyły się bez szelestu. Chwilę stał w progu, bez tchu, słuchając. Izba była pusta, bezbronna. Tedy na pamięć, orjentując się w ciemności, posunął się do kuferka, przyklęknął, począł próbować znowu podrobionego klucza, otworzył, zagłębił rękę, szukał na spodzie.
W tej chwili poruszył się ktoś na łóżku, i senny głos spytał: Kto tam?
Niekrasz znieruchomiał, wstrzymał oddech, palce jego, już obejmujące wiadome pudełko z pieniądzmi, nie śmiały ścisnąć zdobyczy. A wtem klucz podrobiony upadł na podłogę.
— Kto tam? — rozległo się groźnie.
Ktoś się zerwał, rzucił się ku niemu w ciemności. Niekrasz poczuł krew w mózgu, w oczach sięgnął do kieszeni, zamachnął majchrem i dźgnął z całej siły. Nóż wszedł po rękojeść, rozległ się krzyk, upadek, Niekrasz nóż cisnął, porwał pudełko, rzucił się ku drzwiom, potknął się na ciele, zerwał i uszedł. Gdy się wydostał na ulicę, był jak pijany; biegł, potem się opamiętał, skręcił w boczną ulicę, potem w inną, i szedł, szedł, nie wiedząc gdzie, bez planu, byle dalej. Nareszcie zabrakło mu sił, rozejrzał się, był w pustce, nie wiedział gdzie, ale się o to nie troszczył. Siadł na stosie szyn żelaznych, rozłamał pudełko, poczuł pieniądze papierowe i metalowe, schował je do kieszeni, pudełko cisnął precz za jakiś parkan i odetchnął. Nie było pościgu; nikt go nie widział, udało się. Spotniały był, serce mu biło gwałtownie i chwilowo dreszcz wstrząsał. Wyląkł się okropnie tam, w izbie. Nie spodziewał się tego, co się stało. Zabił starego — musiał. Dobrze dźgnął, terazby tak nie zdołał, wszystko się w nim trzęsło.
Pierwszy raz majchrem pracował. Trzeba iść, wypić mocnej, bo zimno obejmuje. Za mostem Ignac czeka. Kłębiły mu się myśli bezładnie... Ile może być pieniędzy? Ciemno było, nie widział. Część schowa; zabił starego, strachu się najadł, sprawiedliwie mu się należą wszystkie. Ale Ignac go znajdzie, nie ukryje się przed nim, gotów go wydać. Począł się trząść znowu strachem. Co z tego, że uciekł? Podejrzenie nań padnie, znajdą. Zabił. Ignac go ukryje, wyśle. Ignac śmiać się będzie z jego strachu.
Wstał, zorjentował się i ruszył ku miastu. Przy pierwszej latarni przejrzał zdobycz i zaklął. Było wszystkiego pięćdziesiąt rubli papierami i kilka srebrem. I poto tyle miał zachodu i zabił starego! Ogarnęła go wściekłość. Zabił i dobrze, że zabił. Stary oszust był, mydłek, niby to dobroduszny, a fajgle chował, niech teraz przepadną razem z nim. Ignac nie uwierzy i durniem go nazwie, jak się przekona, że nic nie ukrył.
Teraz miał już latarnie przy pustej fabrycznej ulicy i zobaczył, że rękę miał obryzganą krwią. Wytarł ręce, wytarł rękaw, wytarł śniegiem twarz, przybrał powolny chód próżniaka, bo ludzie zaczęli się pokazywać i wreszcie dotarł do mostu.
W umówionym na schadzkę szynku nie zastał Ignaca. Kazał sobie dać jeść i wódki. Jadło nie przechodziło przez gardło, pił wódkę, jak wodę, jakby spragniony był ognia. Badał wchodzących, nie było Ignaca. Nareszcie wszedł znajomy i Niekrasz go zawołał:
— Antek, nie wiesz, gdzie Ignac?
Tamten się roześmiał.
— Tyś gdzie był ten tydzień?
— Robotę miałem.
— A pilny masz do Ignaca interes?
— No!
— To się powieś! Może go jeszcze dogonisz.
— Albo co?
— Bo go onegdaj do trupiarni zawieźli.
— Jakto? Umarł?
— Poco miał umrzeć? — Zarżnęli go!
— Kto? Jak?
— Kto? Pewnie Rubin komu trzy ruble za to dał. A jak? Ot, tak.
I zrobił ruch wymowny wydobytym z za cholewy nożem, a potem sięgnął po butelkę z wódką, wypił do dna i rzekł:
— To ty fundujesz za dobrą nowinę.
A Niekrasz zbielałemi od pijaństwa oczami patrzał w próżnię i widział jakby fale czarnej krwi, gęstej, lepkiej, obrzydliwej i myślał wkółko jedno:
— I nacom to zrobił, kiedy go już nie było! I nacom to zrobił? Tylem razy chciał jego zadźgać i nie śmiałem a zadźgałem starego. A teraz co? I nagle zwalił się półciałem, głową o stół i począł wyć, skamleć. Wokoło powstało zaciekawienie i wybuch śmiechu, gdy Antek wyjaśnił:
— A to Franek po Ignacu tak ryczy. Jak niemowlę, co od mamki odsadzą.
Posypały się koncepty, drwiny. On na nic nie zważał. Bijąc głową o stół, jęczał.
Przez tydzień pił do bezpamięci; zasypiał i zaledwie oprzytomniał, pił znowu. Gdy przepił wszystko, traktjernik wyrzucił go pewnej nocy, jak kłodę, za drzwi, pod parkan. Ocucił go chłód, dźwignął się i powlókł szukać schronienia. Nie pamiętał, gdzie się włóczył, gdzie odpoczywał, o zmroku następnego dnia znalazł się na Lesznie.
Nie chciał tam iść, nie miał sił — musiał.
Nogi się uginały pod nim, mroki osłabienia, strachu, przesłaniały mu oczy, zatrząsł się, przystawał, coś pchało, ciągnęło, szedł, szedł. Przeszedł na drugą stronę ulicy; spojrzy zdaleka w to okno, potem ucieknie. Ale raz spojrzeć musi. Przystanął, spojrzał. Okno oświetlone było wiszącą lampą, pod nią ciemniał kontur człowieka. Niekrasz gorejące oczy wpił w ten punkt świetlany, trząsł się, zdało mu się, że widzi białą głowę starego, jego srebrną, długą brodę, krzaczaste brwi. Roiło mu się coś. Oderwał się od ściany, poszedł przez ulicę ku temu światłu, stanął tuż. Roiło mu się. Przy tokarni, pod światłem lampy, stał stary, poruszał pedał miarowym ruchem, pochylony patrzał na dłóto, formował kawał olszyny. Niekrasz wiedział, że to mamidło, ale patrzał bez tchu, bez ruchu, jak skamieniały.
Nagle stary oczy podniósł, cały w świetle się ukazał i wpatrzył się w niego, spokojnie, smutno. Niekrasz począł dygotać, podniósł ręce; niewiadomo, skąd przyszło mu na myśl przeżegnać się. Stary skinął mu głową i ręką, wzywając do siebie. W bramie nie było nikogo, jak wtedy; drzwi sutereny nie były zamknięte, jak wtedy; w progu stał stary, drzwi za nim zamknął.
Niekrasz zwalił się na ziemię bez czucia.
Gdy się ocknął, leżał na posłaniu swem dawnem pod piecem, a stary siedział przy nim i okładał mu głowę zimną wodą.
Chciał się zerwać i ani ręką nie mógł poruszyć.
— Ojcze, to ja byłem! — wyszeptał.
Stary tylko głową skinął.
— Jezu! Nie zabiłem was? — rozległ się szept, przepojony jakby łzami szczęśliwości.
— Mnie nie — odparł zcicha stary.
— Zabiłem! Kogo?
— Szolla.
— Jezu! Zabiłem!
— Nie, nie. Raniłeś. Leży w szpitalu. Wyżyje.
Do oczu Niekrasza napłynęły łzy i poczęły biec jedna za drugą na spalone żarem policzki.
A stary zcicha mówił:
— Pół roku siedział niewinnie w więzieniu. Przyszedł do mnie, sam został, zmęczony, nędzarz. No i nieszczęście się stało. Szwagier nieszczęśnik winien.
— Szwagier nie żyje.
— Wiem.
— Ojcze, wziąłem pieniądze, przepiłem, was zabić chciałem, Ignaca spólnik jestem... Do kryminału oddajcie, jeśli nie, zdechnę.
— Cicho, cicho! Śniło ci się, pijany byłeś, teraz gorączka cię bierze. Nie bój się, wyżyjesz i ty!
— Łgałem. Szoll mnie nie zna. A jeśli i wyżyje, to czem będę? Stryczek dla mnie, albo majcher!
— Cicho, cicho! Nikt nic nie wie, nikt się nie dowie. A ty będziesz kolegą Szolla. Takeś chciał przecie.
Niekrasz załkał tylko i spalone wargi przytulił do twardej ręki starego.



PIERŚCIEŃ

Przyszedł czas Jaśkowi na swoje iść, ślub ślubić, robotę i dolę wybrać. Jeszczeby go doma zatrzymała matka, jeszcze jej dzieckiem się widział, jeszczeby go rada miała siostra, ale ojciec nalegał, bo młodsi bracia podrastali, rąk w chacie nie brakło, nie brakło też gąb do jadła. Trzeba Jaśkowi na swoje iść, doli szukać. Poczęli go do tego namawiać i radzić i przestrogi dawać. Zeszli się i dwaj bracia starsi na tę naradę, już oddzieleni i osiadli, i sejm się w chacie uczynił.
Były w miasteczku dwie dobre partje: oberżysty Kasia i wójtów Pola.
Starszy brat, co pocztę trzymał, gospodę radził.
— Gospoda, wiadomo, to bezustanne wesele. W gospodzie skrzypki i basy, w gospodzie śmiech i śpiewki, co chwila nowina, a wypić zawsze okazja, a już z kogo nie korzyść, jak z pijaka. Ty, Jaśku, na nic się nie oglądaj, idź do gospody.
— A jaka ci też ta Kaśka? — zagadnęła niespokojnie matka.
— Co tam Kaśka! — fuknął ojciec. — Dziewka i tyle. Jedynaczka oberżysty to grunt.
A siedział też w chacie stryj bezdzietny, co go w chacie trzymali, bo swoje przehulał, że to niedbajło był i włóczęga. Tego nikt o radę nie pytał. Siedział pod piecem, fajkę kurzył, słuchał i od niechcenia dogadywał.
— Kaśka, jak wino. Skosztuje, to pozna.
A drugi brat do wójtów raił.
— W gospodzie zawszeć pracować trzeba, niedospać, każdemu służyć i nieraz od pijaka w łeb wziąć. U wójtów pieniędzy w bród, sługi na cię robią, a tobie ino leżeć, jeść, pić i talary liczyć. Stary zebrał, teraz używa, używać będziesz i ty. Tylko się staremu przyłaś, świadcz mu, basuj! Polę dostaniesz.
— A jakaż ta Pola? — znowu zagadnęła matka.
— Cicho stara! — fuknął ojciec. — Gadasz jak głupia. Nie wiesz to? Wójtów dziedziczka! Mało ci?
A stryj z pod pieca mruczy:
— Pola jak kiełbasa w misie smaku. Zje, to poczuje.
— To jakże? — pyta Jasiek. — Do Kaśki mi iść czy do Poli?
— A cobyś wolał? Miarkujże!
— Bo ja wiem? Powieczerzałem, tom niegłodny, a słono matka nie nagotowała, to i w gębie nie sucho. Ale myślę, że wina tobym spróbował.
— No to zacznij od gospody!
— Ale przecie spróbuj, synku, spenetruj! — rzekła matka. — Boć to nie żarty, ślub trza ślubić, pierścień dać, zakuć się, zaprzysiąc.
— A tylko bacz, byś do stolarzów nie zachodził! — ostro upomniał ojciec.
— Eh, alboż on już taki dureń! — ujęli się bracia.
— Ej coby! — upewnił też urażony Jasiek, choć nic dotąd o stolarzach nie wiedział.
A siostra jego się odzywa:
— A zacóż tatuś Zośce stolarzównie hańbę daje?
— A ty głupia, tam latasz! — krzyknął ojciec i już rzemień odpinał, ale matka się ujęła.
— Ot, dziewczyńskie latania, czeremszyne kwitnienie. Juści, lata na pieśni, na bajki. Wy chłopy kądzieli nie prządziecie w długie zimowe wieczory; nie pielecie żmudnych zagonów w długie letnie dni. Nam trzeba nić ciągnąć, bajkę umieć, zielsko wybierając, ździebełko po ździebełku, pieśń śpiewać.

— Mnie ta wiatr — pieśni i bajki — mówi ojciec. — że stolarz dureń, jego żona niespełna rozumu, a dziewka nieroba i latawica, nie mój kłopot. Ale gołe to i pośmiewisko całego świata. Wstydby nam był, żeby tamtędy droga nam szła. A ty chłopcze, jakbyś tam wstąpił — to...
Nie dokończył. Jaśka i bez tego strach zdjął, ale i ciekawość, więc mówi:
— Coby zaś! Do gospodarzy pójdę. Wstydu nie zrobię rodowi!
A stary stryj fajkę z zębów wyjął, wytrząsł popiół i zabierając się do wyjścia, rzecze:
— A dy gospodyni, chłopaka wypuśćcie, coby poczuł, rozumiecie: sperki mu się chce, czy wina. U stolarzów ino wody dadzą i to po siódmym pocie. Nie pójdzie on tam, ojców syn!
Na tem się narada skończyła i nazajutrz, na odwieczerz, ruszył Jasiek w swaty. Dał mu ojciec groszy w mieszek, wystroiła go siostra, a wreszcie matka ze dna skrzyni pierścień kowany dała, na tasiemce na szyi z medalikiem społu powiesiła i prawi, za głowę go do serca tuląc:
— Pomnij synaczku! Nie w kramie, na rynku, pierścień leżał, nie za pieniądze kupiony. Tedy go za byle co nie daj i byle komu nawet nie powiadaj, ze go masz. Możesz mi wrócić bez szatek, com ci sporządziła i bez grosza, co ci ojciec dał, i chory mi wróć i kaleka i nagi, jednako mi dzieckiem będziesz, ale jak pierścień na marne dasz, to cię nie poznam ni żywego, ni martwego. Pomnij, synaczku, pomnij....
Jaśka jakby strach zdjął i miękkość serca poczuł, że szczelniej kurtę na piersi otulił, pierścień schował i poszedł.
A ziemia się jako właśnie na gody wystroiła, bo maj był weselny. Zachodziło słońce całe w złocie, za gaje, za dąbrowy, a ze strug wstawały opary, jako dymy z kadzielnic, ku onej złotej monstrancji, co żegnała świat. A z krzów, białych od kwiecia, z niebios bursztynowych, z łąk-mokradeł, z łanów zielonych zbóż, zewsząd szedł rejwach ptasi, wieczorne pacierze.
Szedł Jasiek drogą i słuchał i patrzał, boć go nie goniła żadna robota i mus, ani turbowała żadna troska. Miałci wolę i swobodę i czas własny. Nie kwapił się, boć matka nie posłuchała stryjkowego gadania, nakarmiła go, napoiła. Nie do wina było mu pilno, ni do sperki. Lubo mu było i niefrasobliwie i zdało mu się, że cały świat jego jest.
A wreszcie stanął na górce, skąd daleko oczy biec mogły. Miasteczko, kędy mu droga była, widział o staję i oberży wiechę i wójtowe okazałe domostwo, a potem mu czy poszły w zachód złocisty i ujrzały coś — jakieś dziwowisko.
Na łęgach w tej zorzy stała dziewczyna. Ręce miała przed się wyciągnięte i coś w nie zbierała z powietrza, coś niby nici, niby pajęczyny. Chwytała, zwijała, czyniła jakby kądziel, jarząco złotą.
Przetarł Jasiek oczy, znowu spojrzał. Zwija dziewczyna złote włókna, a koło jej głowy jakby rój pszczeli lata. A nie pszczoły, a to się tak roją wracające z obłoków na noc skowronki. Roją się, roją, skrzydełkami biją, a grają, a śmieją, a gwarzą. A Jasiek się zapatrzył i też się śmieje — i śpiewałby razem.
Aż tu naraz drgnął, bo ktoś obok w krzemień stalą uderzył, ogień do hubki krzesze.
Obejrzał się Jasiek: stryj na kamieniu siedzi, fajkę zapala i powiada:
— Dałby ci ojciec rzemieniem, by widział, jak się stolarzównie przyglądasz.
— To stolarzówna?
— A no.
— Co też ona robi?
— Ze słońca sobie kądziel czyni.
— Jakto? Poco?
— Żeby zimę prząść.
— Naco?
— Żeby zawsze w chacie majowe słonko mieć.
— To to można?
— A to się jej spytaj! — drwi stary.
— No, a owe ptaszki co do niej się mają?
— Co się nie mają mieć, kiedy w niej zimują?
— Skowronki?
— Precz wszystkie; ot i słowik do niej z czeremchy poleciał. Nie widzisz, jako je karmi?
Słońce zgasło, więc dziewczyna przestała nici z powietrza garnąć, a wyciągnęła dłonie i przypadły do nich ćmy ptasze, coś brały, żerowały, a ona w owym obłoczku z lotek poczęła iść przez srebrne mgły ku gajom, ku dąbrowom, ku gniazdom swych biesiadników.
— To to tak można? — pyta Jasiek.
— Spytaj się jej, jeśli dogonisz — śmieje się stary.
Chłopak zawrócił ku gajom z drogi, a wtem na ścieżce wyszła ku niemu dziewczyna. Aż stanął, aż mu dech zaparło, tak była urodziwa, tak strojna.
Popatrzeli na siebie, rzuciły im się do lic wary krwi, jakby się znali, odnajdywali. Więź tataraku, czeremszyny, brzozowych gałęzi niosła, woń odeń biła i gorącość, a gdy go tak objęła oczami, zaśmiała się usty jak wiśnie, błysła zębami, przegięła się doń i rzuciła mu na ramię swe kwietne brzemię.
— Chłopcze, sokole, pomóżcie dźwigać, a przeprowadźcie wedle cmentarza. Mnie samej ciężko i straszno! — przymila się wabnie.
A Jasiek na jedno ramię ten cały maj zarzucił, a prawicą dziewczynę ogarnął i zawrócili ku miasteczku.
Mijają kamień przydrożny, stryj siedzi, lulkę pyka.
— Pozdrówcie tam ojców w chacie! Jużem znalazł swoje — śmieje się Jasiek, płoni się dziewczyna.
— Jako w maju. Młody chmiel przysięga młodemu klonowi: wianek ci mój dam! — śmieje się z nimi stary.
I poszli. Zawiodła go Kasia do dom, do oberży. Umaili izbę, jęły rżnąć skrzypce i basy. Oj byłaż rozkosz, była! U boku ją miał w tańcu, u piersi ją miał za stołem, a wino było słodkie i gorące, a gorycz i lód było wino, kiedy jej ust skosztował, a zgrzytliwa była kapela, kiedy szeptać mu jęła i przysięgać i powiadać o swem miłowaniu. I takci trwał w tej rozkoszy, w tańcu i piciu i uściskach, sam nie wiedział ile czasu, za chwilę mu wszystko było. Hulał, aż martwy z pijaństwa zasypiał, cucił się, żeby hulać dalej. Szatki matczyne w strzępy poszły, grosze ojcowe na skrzypce, na szynkwas, za Kasiny gorset kraśny, i wtedy pomyślał, że próby dość, czas Kaśce ślubić. Ale wtedy najciężej pijany był, więc się do alkierza jął wpraszać na spoczynek. Ale w alkierzu przedniejsi goście siedzieli, więc się zwalił na ławę i w śnie otrzeźwił. A przez sen czuł, że go coś uwiera w piersi, coś boli i poczuł, ocknąwszy się, matczyny pierścień kowany. Ostatnie, co mu ostało z tych swatów.
Mdło mu było po rozbudzeniu, słabo, licho, czczo.
Tedy rzekł do Kaśki:
— Pić mi daj!
Podała mu wina, wabiąc w taniec.
Ale mu się izba wydała duszna, a od wina oczy odwrócił.
— Wody mi daj, chłodnej, czystej wody, dziewczyno!
A Kaśka w śmiech, aż się zachodzi.
— Słyszeliśta ludzie, co ten oberwaniec prosi w oberży? Wody!
Cała izba w śmiech, a gospodarz do niego z wymysłami:
— Ty mi, taki synu, hańbę gospodzie czynisz, drwiny stroisz! Wody ci się chce, a leziesz między ludzi! Do stajni ci, do koryta, na podwórze!
Porwali pachołki Jaśka za kark i za drzwi! Jeszczeć zajrzał, a Kaśka tańczy, śmieje się, do innych się wdzięczy. Plunął. Pomyślał chwilę: Pokazać im pierścień, że zań całą gospodę kupić może? Ale się rozdumał, plunął raz jeszcze i poszedł na drogę, do domu. Idzie — idzie — patrzy: na kamieniu stryj siedzi, lulkę pyka, więc przystanął, żałością zdjęty.
— Poznajecie to mnie, stryjku? — pyta. — Ot, jakie to swaty z Kaśką!
— Jako jesienią. Młody klon mówi: truna mi wianek chmielowy! Idź do dom, odchucha cię matka może.
Wrócił Janek do dom. Chorzał i leżał, stękał i próżnował zimę całą. Cud, że go matka uchowała. Aż z wiosną wróciło mu życie i wola i z biedy rozum przyrósł.
— Pójdę na swoje. Juści mnie Kaśka nie skusi. Dostanę wójtów Polę.
— Letko pierścienia nie dawaj, ani go pokazuj! Wypraktykuj, spenetruj! — mówi matka, przeprowadzając go do zawrotu.
— Oho! Kiedy mi go w oberży nie wzięli, toć bądźcie, matko, spokojni!
Szedłci, jak pierwszy raz, na odwieczerz, ino że słonko było już zaszło i miesiąc na niebo się wytoczył. Zawodziły po krzakach słowiki, w lęgach radowały się żaby, a kędyś na drodze dziewczyński głos śpiewał. Ogarnęła tęskność Jaśka, chęć pogawędki, kroku przyśpieszył, dogonił dziewczynę.
Nikła była i bladawa, obejrzała się nań i przestała śpiewać. Giezłeczko na sobie miała białe, ubogie niby, a jakby świecące od miesiąca. Dzbanuszek niosła na ramieniu, gliniany, biały. Pozdrowił ją Jasiek, odrzekła cichutko i tak szli w pole.
— Wino masz w dzbanie, dziewczyno? — pyta.
— Wino.
— Z oberży?
— Nie, z onych ros polnych.
— Rosa woda, nie wino.
— Zaś kosztowałeś z mego dzbanka?
— Radbym może. Daj!
— Zapłacisz?
— Takaś handlarka? Jak Kaśka z gospody?
— Nie wiem, kto Kaśka.
— A co ci dać za twe wino?
— Pierścień kowany!
Skoczył Jasiek, za piersi chwycił.
— A ty skąd wiesz, że go mam?
— Toć widzę, świeci się jak gwiazda.
— A tyć kto?
— Stolarzów Zośka.
Stanął Jasiek jak wryty z podziwu, obejrzał się, czy go ojciec nie widzi na tych zakazanych zalotach. Ale na drodze, jeszcze daleko, na kamieniu, tylko stryj siedział, fajkę kopcił.
Więc się uspokoił i mówi ciekawie:
— Tyś śpiewaczka i baśniarka, u ciebie zimują skowronki, kądziele z nici słonecznych czynisz? Jako je tkasz?
— Daj pierścień, pieśni posłyszysz, na Gody ci ptaszki zaśpiewają, a co wytkam, w to cię przyoblekę. Daj pierścień!
— Gdzie twa doma?
— Tam.
— Buda ci jest, nie dom. A co tam wokoło bieleje? Sad?
— Sad. Cały rok kwitnie.
— Jabłka dawa?
— Nie; u nas w sadzie ino ciernie.
— Galante wiano!
— Od wiosny do wiosny moje ciernie kwitną.
— I szarpią każdego?
— Kto w chacie żyje mojej, temu one kwitną i stróżują. Nie wiesz ty, jako wonią cierniowe kwiaty?
— Nie, anim ciekawy!
Dziewczyna ogarnęła go smutnemi oczami, rzekła zcicha, nieśmiało: Bóg cię prowadź!
I czy ona przyśpieszyła kroku, czy on zwolnił, ale się rozeszli i gdy Jasiek do stryja doszedł, sam był.
— Rzekła ci, jak słońce prząść i tkać? — pyta stary.
— Iii, nie. Takeśmy z przypadku chwilę razem szli. Nie powiadajcie ojcu!
— Onby mi mej mowie, ni własnym oczom nie wierzył. Dawno cię u wójtów myśli. Kwap się, tam dziś właśnie zakłuli wieprzaka, czekają na cię.
Takci i było. Przyjęli Jaśka mile, rozpoczęła się gościna i wczas. W dzień Pola prowadziła go dostatki swe pokazywać, cztery razy stół nakrywała, a wieczorem pod sufit miał puchy i spał syty. Dla rozrywki liczyli z wójtem talary, to szaty piękne przymierzali i zmieniali, to kupowali, co im się spodobało, to szli strojni, biedniejszym się pokazywać, czapkowania i pokłonów użyć.
Przemyśliwała mu Pola coraz to inne dania i trunki i kołacze, kładła na się codzień nowe paciorki i pierścienie, aż się jarzyło od niej. Opasł się Jasiek, oczy mu od snu zapuchły, karku w trójnasób przyrosło, aż wreszcie poczęło go coś w szyi uwierać. A to tasiemka, na której pierścień matka zawiesiła, nie może karku obstać.
Wtedy się zamedytował. Wypraktykował do syta, nazalecał się dość długo — trza Poli ślub ślubić, pierścień dać. Pomyślał, ziewnął i w pierzynach się obrócił. Zasnę jeszcze, kiedy ziewam!
Ale ziewanie to było nie do snu, ale z sytości i tak się go od tej chwili czepiło, jak choroba. Czy talary liczy, czy szaty sprawia, czy za biesiadnym stołem z Polą siedzi, czy na granie i hece idzie słuchać i patrzeć, precz ziewa i ziewa. Dziwuje się wójt, dziwuje Pola. Leki dają, cyganów i owczarzy się radzą, niema zmiany. Jasiek się skarży, że mu w żywocie piecze, w wątrobie pali — i ziewa.
A w pierzynach sen go nie bierze, miejsca znaleźć nie może; nud go żre i zgaga męczy.
Aż jednej nocy posłyszał jako na grzędzie kur pieje, przypomniał sobie rodzoną chatę i robotę, z pościeli się porwał i milczkiem na świat się wydostał. A na świecie znów jesień była i ledwie świt ze mgły się przecierał. Z drzew zimna rosa kapała, porykiwało bydło, skrzypiały żórawie studzienne, z ptactwa ino wróble ćwierkały i koguty wołały do roboty.
Wyszedł za bramę Jasiek, wyszedł na puste pola, zapachniała mu rola, ruszona pługiem. Patrzy: parobek wójtów ściernisko kraje, wpół senny za pługiem się wlecze, wpółsenne wloką się szkapy. Aż tu Jaśka coś porwie, jako do tańca w gospodzie. Odsunął parobka, za pług ujął, nawrócił, krój na skibę założył, na szkapy krzyknął i ruszył. Gdy do miedzy doszedł, żupan ze siebie ściągnął, bo w nim aż krew grała, choć mgła chłodem kąsała, a gdy drugi raz zawrócił, buty zezuł; a gdy trzeci raz zawrócił, czapkę zdjął, rękawem pot otarł, jasnemi oczami po bruzdach się obejrzał i tak mu było, że siebie nie czuł.
Wójtów dwór daleko był a z dąbrowy opodal wyszła dziewczyna ku niemu i pozdrowili się jak swoi.
— Poganiaj mi konie, dziewucho! — rzekł.
Poszła przodem, brózdą, a konie za nią, żwawo przeskakując, a za pługiem Jasiek śpiewający.
Orze, orze, skiba się kładzie równiutko, raz koło razu. Na plecach Jaśkowych pot przejął koszulę, na licach Jaśkowych krew się barwi a Jaśkowe piersi nabrały tchu, mocy. Zda mu się, jak ptak poleci, byle za rączki pługa nie dzierżał.
— Nie kąsa cię zimny szron w bose stopki, dziewczyno? — pyta.
— Toć nie szron, to pierwsze kwiatki białe.
— A ostry żwir ci stopek nie kaleczy?
— Toć nie żwir, to mąka na kołacze.
— By na nasze, weselne! — nieśmiało prawi.
— Ludzie prawią, że u mnie doma i chleba niema — odpowiada. — Ino ci prawią, co u mnie nie byli.
— A był ci kto u ciebie?
— U ojca każdy rad bywa, jak co potrzebuje, do matusi rad idzie każdy po radę.
— A ciebie nikt nie swata? Drożysz się?
Milczy dziewczyna, nie wspomina o pierścieniu, ale Jasiek jakby jej myśli przejął, mówi:
— Nie dostać cię na prośbę?
— Nie.
— Ni mocą?
— Nie.
— Ino za pierścień kowany?
— Wiesz.
Podchodzą ku wójtowemu dworowi. Ona we mgły się wsunęła, tak się niemi jak płachtą zgrzebną okryła i z oczów mu przepadła, a przed bramą stoi Pola, ręce łamie, stoi wójt i sinieje z pasji.
— Co ty, narzeczony mojej dziedziczki, za pługiem chodzisz bosy? A żupan twój bogaty gdzie? A kołpak twój soboli gdzie? Toś ty cham, rataj, mużyk, swą godność w błocie szargasz! Chyba ci się rozum pomieszał, pośmiewisko z siebie czynisz!
A Pola go obejmuje, do izby ciągnie.
— Chodź miły! Ojciec wybaczy. Chodź w pierzyny, zmęczyłeś się, wyleż. Tłustego skopa dziś biją, świeżuchne pszenne kołacze pieką. Wieczorem przyjdą goście na biesiadę, postawimy się pięknie. Doma wygodnie, ciepło, nie trzeba nic robić.
Ale Jasiek w owe mgły patrzy, coś w nich nasłuchuje. I raptem od bramy zawrócił, wstrząsnął się i jak stał, w parciankach i bosy, tak na drogę zawrócił, a co wspomni Poli obiecanki, tak jeszcze kroku podwaja.
Do dom, do dom, byle nie zatrzymali, byle pierścienia wójtom nie zostawić, za to sadło, co mu w tej gościnie narosło.
Aż patrzy, jak zwykle stryj z fajką u zawrotu siedzi. Ucieszył mu się Jasiek.
— Stryjku! Bym tam był został, zakłuliby mnie na mięsopust, jak wieprzaka. Jużbym się nie ruchał.
A stary głowę zadarł i coś w chmurach upatruje.
— Co tam wyglądacie, stryjku?
— Na wyraj jako ciągną ptaki. Widzisz?
Popatrzał Jasiek jako sznur żórawi wicher piersiami pruł i hejnał siły i woli grał, a potem spojrzał na ziemię het, ku dąbrowom i zobaczył biel kwietną około stolarzowej budy.
— Taki im naprawdę cierń mai się rok cały? — zdumiał. — Dziw, że w nędzy są ludzie pracowite.
— Widziałeś je żebrzące?
— Nie.
— Kradnące, włóczące się po nocach?
— Nie.
— Pod ławą w gospodzie razem z nimi leżałeś?
— Nie.
— To snać bogactwo mają, nie nędzę.
— Stryju, bym ja zaś do nich wstąpił? Spróbował?
Spojrzał po nim stryj.
— Koszula ci z potu do ciała przysechła, a ślepia ci się śmieją. W sam raz masz dla nich liberję. Wino ci zbrzydło, tany ci zbrzydły, szperka ci zbrzydła, dukaty ci liczyć zbrzydło. Spróbuj potu i pieśni! Byś rozum miał, siadłbyś ze mną przy drodze, lulkę ćmił i patrzył na ludzi, ale żeś jeszcze ciekawy, próbuj.
— Nie powiecie ojcu, gdziem poszedł?
— Co ma go szlag zabić!
— Matce powiedzcie.
Mówili ludzie, że ze stolarzem za warsztatem stoi jak świt, do nocy, dzień dnia, że w święta ze stolarzową na przyzbie siedzi i słucha, co stara naucza, ale go zresztą nikt nie widział, ni na drodze, ni na rynku, ni w kramie, ni w sądzie, ni na zabawie, ni doma. Ojciec go przeklął i od części odsądził i w chacie nie wolno było o nim wspominać.
Aż raz na trzeci rok, wiosenną, miesięczną nocką, do okienka, kędy matka sypiała, ktoś w szybkę zapukał. Nie zlękła się matka, ani spytała: kto? Z pościeli wstała, ogarnęła się i wyszła. U progu Jasiek stoi, do kolan jej przypada. Za głowę go porwała, do serca kołaczącego wzięła, całuje, łzami święci, napół żywa ze szczęśliwości. A potem odsunęła go od siebie, odwróciła do miesiąca, w lice się wpatruje niespokojna. Ale Jaśkowe lica jakby w zorzy tak jasne, a jak krynica oczy modre, spokojne, a usta się do niej śmieją, radośnie szepcą.
— Szczęśliwyś, synku?
— Jak kiedyście mnie, matuś, pieśnią na sercu kołysali.
— A zdrowyś, serdeczny?
— Jakem waszemi rękami czyniony chleb jadł.
— A wesołyś, synku?
— Jak skowronki w zbożu, matuś.
— A coś tak wyrósł, wybujał, Jasieczku?
— W robocie dla ludzi, matusiu.
— A co ci się te zgrzebne szatki tak świecą?
— To mi się one tak złocą od tych nici słonecznych, co mi je moja przędzie.
— O mojeś ty, moje, dzieciątko rodzone!
Objęła go ramiony, do piersi tuli, a Jasiek do rąk jej przypadł i rzecze nieśmiało:
— Matuś, nie śmiałem długo przyjść do was, bom się bojał.
— Czego, Jasieńku?
— Że mnie poznać nie zechcecie ni żywego, ni martwego.
— Dlaczego, synku?
— Boście mi odchodzącemu zapowiedzieli. Na swoje odchodzącemu, po dolę. Pomnicie? Rzekliście: wróć mi bez szatek i bez grosza, chory i kaleka, ino mi wróć z pierścieniem. A ot ja matuś, już nie mam pierścienia.
— Komuś go dał, synku? Czyjżeś teraz do śmierci i po śmierci?
— Zośce stolarzówniem go dał, ślubując, dolę biorąc.
Podumała matka, popatrzała w niebo, popatrzała na synowską głowę, cości poszeptała, by pacierz.
— Nie leżał ten pierścień w kramie na rynku i nie sądzono mu tam leżeć. Nie za pieniądze był kupiony, nie za pieniądze go dałeś. Pójdź, synku, na przyzbie, w miesiączku usiądź, powiadaj mi robotę swoją, dolę swoją i powiadaj mi ścieżkę, co do ciebie wiedzie, bym do was trafić mogła — w gościnę!...



STARZEC

— Bywajcie zdrowi!
Nikt nie odpowiedział. Młynarz pykał fajkę pod piecem, młynarka szyła przy lampce, troje dzieci popatrzało na mówiącego, szturchnęli się łokciami i złe uśmiechy przeleciały im po ustach. Starsi mieli twarze zacięte, zimne, udawali, że nie słyszą.
Objął to wzrokiem Antoni Żórawel i wyszedł z chaty na podwórze. Dzień był jesienny, chmurny i słotny, krajobraz płaski i pusty. Ze wzgórka, na którym wiatrak stał, widać było wielką wieś o staję, szeroki gościniec piaszczysty i bór na widnokręgu. Pola były szare, głuche, po rżyskach zdeptanych wałęsały się gęsi, lub zapadały, kracząc, chmary wron. Od wsi z wiatrem zalatywał dym i przeciągłe, smętne porykiwanie bydła.
Antoni długą chwilę zgasłemi oczami wodził wkoło, wreszcie zdecydowany ostatecznie, wziął kij z drwalni, odmotał kawał sznura od śmigi wiatraka, podpasał się nim i ruszył na drogę. Szedł bardzo wolno i utykał na lewą nogę. Odzież jego szarą i nędzną czuć było stęchlizną i karbolem, pamiątka szpitala, z którego niedawno wrócił, barwę twarzy miał jakby zaśniedziałą, rysy tępe, oczy jasno-siwe, o wejrzeniu nieśmiałem i jakby wylękłem; wiek trudno było określić. Był jak miedziana moneta, prędko starta użyciem. Może miał trzydzieści lat, a może czterdzieści kilka.
Szedł i szedł ścieżką pobok gościńca, zamyślony, patrząc pod nogi. Napędził go wóz z workami. Chłop szedł w piachu, żeby ulżyć koniowi.
— To ty, Antoni? Nie poznałem zdala. Myślę, jakiś cudzy włóczęga. Toś już ze szpitala wrócił?
— A onegdaj.
— Nowiny we młynie zastałeś — zaśmiał się chłop.
— Aha! Kobiecie bez mężczyzny nijak żyć.
— Teraz sobie tęgiego dobrała. Nie bardzo się tobą ucieszyli — na zimę.
— No, wiadomo. Robić nie mogę! Do czego się wezmę, to za chwilę z rąk leci, a w oczach świat się kręci. Musiałbym leżeć i żreć tylko z miesiąc. Nie można tak, rozumie się.
— To co myślisz robić? Starcować idziesz?
— Niedaleko zawędruję. Noga przecie krzywo się zrosła i do chodzenia się nie zdała.
— No, to chyba nie przebędziesz zimy.
— Pewnie, że nie.
— Młynarka powinna ci była zapłacić. Tyle lat przebyłeś.
— A kiedy słowa nie rzekła.
— Głupiś! Albo jest taki, coby z dobrej woli dał? Na sąd podaj!
— Nie chce się. Tyle lat karmiła, opierała, oszywała. Wstydno mi.
— A toć za jej pierwszego w ostrogu odsiedziałeś. Dała ci co za to?
— Nie. Mało strachu było i kosztu, a takoż nieborak zmarł, a w tej bitwie tom też tłukł.
— Ale zagon przecie oni utrzymali.
— Jużci, bo ichny był.
— No, jak ci oni takie dobrodzieje, to ci nie bieda.
Piasek się skończył, więc chłop na furę siadł i ruszył żywiej i na pustej drodze został tylko wolno idący, bezduszny, chory człek. Czasami od ziemi odrywał oczy, patrzał na niebo, zachód był blisko, patrzał ku borom, były dalekie. I znowu szedł, kijem sobie pomagając i wsiąkał w szarość pól, chmur, mgieł i pustki, aż zniknął w mrokach.
Gdy doszedł lasu, był już zupełny zmierzch. Tedy skręcił z drogi między drzewa, oczy podniósł i począł konary oglądać. Bór piękny był, sosny gładkie i śmigłe, pod nogami miękkie mchy, w górze widać gdzieniegdzie jeszcze była jasność nieba. Antoni czegoś szukał, pamiętał, że między temi chojarami była olcha gruba i rosochata w nizince, gdzie jesienią, gdy pasał krowy, znajdował rydze. Po nocy trudno było trafić, ale, powałęsawszy się tu i tam, znalazł przecie. Popatrzał na olchę, dotknął pnia i spróbował, czy wdrapie się do pierwszej gałęzi. Ale ramiona go nie utrzymały, spadł na ziemię. Znowu patrzał na rosochę, medytował, wreszcie rozwiązał sznur, którym był opasany i próbował go przez rosochę przerzucić.
Ale tego nie zdołał, usiadł więc pod drzewem i pomyślał: trzeba spocząć, nabiorę mocy. Nie miał w sobie żadnego wahania lub buntu, żadnego strachu, niepokoju, żalu, czy goryczy. Był do roboty niezdatny, nikomu niepotrzebny, więc poco tak żyć?
Tymczasem, gdy się tak skulił pod drzewem, odczuł jeszcze większe osłabienie i wyczerpanie. Ogarnęła go cisza i odrętwienie, morzyła senność. Jakiś szum powolny, głuchy, szedł górą po borze i otrząsał z igieł krople wilgoci. Zmęczonego ciągnęło do ziemi, ciemność uczyniła się tak gęsta, że ostatnią pamięcią pomyślał, że i rosochy nie dojrzy, by sznur zarzucić, i zasnął.
Ocknął się, jakby targnięty za ramię. Zdało mu się, że zasnął, pasąc konie, że go budzi polowy stróż, że konie wpadły na koniczynę. Zerwał się i chwilę nie mógł oprzytomnieć. Gdzieś się podziały chmury i słota. W borze było jasno, miesięcznie. Powoli Antoni wszystko przypomniał. Spojrzał ku górze, rosochę widać było wyraźnie, czekała. Ale siedział, zdrętwiały chłodem, przejęty wilgocią, patrząc w srebrny miesiąc.
Wreszcie wstał, sięgnął po sznur i cisnął go do góry. Trafił dobrze, węzeł zamotał, przycisnął, spróbował, począł robić pętlę.
Nagle wzdrygnął się, krew mu uderzyła grozą w serce; usłyszał ludzki głos, tuż, o kilka kroków. Głos żałosny, proszący.
— Ktoś tam jest! Poratuj!
— Kto woła? Gdzie? — wybełkotał.
— Tu jestem. Poratuj!
Tedy dostrzegł Antoni opodal, pod drzewem szarą postać i poszedł. Starzec siedział na ziemi, starzec, żebrak z sakwami, z kijem.
— Co ty tu robisz, dziadu? Poco wołasz? — spytał uspokojony.
— Zbłądziłem z drogi. Ślepy jestem!
— Ach, biednyż ty! Nie masz przewodnika?
— Nie, po drodze wszędy trafię. A jak zbłądzę, Bóg kogo przyśle, jako ciebie teraz.
— A dokąd idziesz, na jaką drogę ciebie wyprowadzić?
— Do miasteczka muszę. Tam mnie w jednej chacie czekają.
— To chodźmy!
— Oj, synku! Odpocząć muszę. Upadłem parę razy, zmęczyłem się. Toć noc teraz?
— A noc.
— Zimno, deszcz przejął do kości. Żebyś się ulitował, ogienieczek rozniecił. Zajdziemy na porę, na dobrą.
Antoni usłuchał, nie rozważając, poco to robi. Tak całe życie czynił. Spełniał polecenia, komuś służył. Zebrał suchych liści i igliwia, dziad mu podał krzesiwo i hubkę, płomyk błysnął, podsycił go większemi gałęźmi i siadł obok dziada, który, pogrzebawszy w torbie, dał mu kawał chleba, cebulę i sam jeść począł. Chwilę jedli w milczeniu, ciepło ognia sprawiało życie i spokój, i Antoni przemówił:
— Dziw, że was nie znam, dziadu! Nasz wiatrak przy gościńcu stoi, każdego przechodnia znam.
— Toś młynarz?
— Nie. Nieboszczka młynarka mnie znalazła raz w rowie i wychowali. Nie zgłosił się po mnie nikt, a że to jesienią mnie rzucili, jak żórawie ciągną, Żórawlem mnie przezwali i Antonim ochrzcili, że to od zguby patron.
— I takeś do młynarzów przystał?
— Aha! Dzieci nie mieli, dopiero potem urodziła się córka, ale przecie mnie nie odegnali. Hodowałem się. Pasałem gęsi, a potem niańczyłem Magdusię, potem do koni wioskowych za pastucha poszedłem, a potem, że młynarz zestarzał, tom i gospodarkę i młyn utrzymywał. Za syna byłem, ale, żem przecie znajda cudzy był, to do wojska wzięli, jak lata przyszły.
Antoni umilkł, przyrzucił gałęzi do ognia, w żar się zapatrzał.
— A jakeś odsłużył, toś, jak żóraw, na stare miejsce wrócił? — rzekł dziad.
— A cóż! Myślałem: hodowali, do nich należę! Ale przez te lata wszystko się zmieniło. Nie zastałem starego młynarza, ale młodego, męża Magdusi. Stary pomarł, stara niedomagała, a roboty było huk. Przyjęli mnie, jak swego, nie szczędzili mi odzieży, ani jadła i radzi byli, że siła przybyła. Ach, siłę ja miałem! Hej! Byłoby wszystko dobrze, ino że Kacper, mąż Magdusin, w sprawę o zagon z krewniakiem się zadał i tych kosztów było bez liku i czasu straty i złości. I ot raz do bitki doszło na tym zagonie. Sieczkęm rzezał, aż Magdusia wpada i krzyczy:
— Antek, ratuj Kacpra! Ubiją go!
Poleciałem, kół porwawszy. Kacper był jednego już przytłukł, ale dwóch go powaliło, i bili. Dopadłem — i po nich. Popadali, jak gruszki, a tu ludzie nadbiegli — i na mnie. Broniłem się, com mógł, nie dałem rady.
No i z tego sprawa się zrobiła. Kacper chodził, krwią pluł, dzieci były drobne, płacz w izbie. Myślę, jemu nijak w kryminale gnić. Kobiety zaczęły modlić: zlituj się, winę na siebie weź, nie gub ojca dzieciom! Jakże on będzie aresztantem! Całej familji hańba! No i prawda. Tak tedy na mnie wszystko złożyli. Dostałem ośm miesięcy więzienia.
— Ciężko było? — spytał dziad.
Antoni chwilę pomyślał.
— Z początku ciężko. Bez roboty, duszno, brud. Dokuczali inni. Potem przestali, służyłem im i za każdego służyłem, byle nie próżnować. Moc jeszcze była zdrowia. Tylko męka była z robactwem i tak, czegoś, w gromadzie byłem, a zdawało się pusto. Ni z kim pomówić, ni kogo posłuchać, jakoś cudzo. Ale powiedzieć, że ciężko nie do wytrzymania było, to nie. Moc była, człowiek w siebie ufał. Myślał: bieda minie, wróci do swoich, właśnie w sianokos, na robotę gorącą, ucieszą mu się. I ucieszyli się, jakby mnie Bóg im odesłał.
Kacper nijakiej mocy nie miał. Żółty był, chudy, kaszlał. Zagon wywojował, ale nawet popatrzeć nań nie mógł, bo daleko mu było zajść tam. Pilnował chaty, a najwięcej leżał. Kobiety niby to młyn narządzały, ale robota to była, że pożal się, Boże.
Wtedym rękawy zakasał i poszedł ruch. Dałem rady i roli i inwentarzowi i mlewu. Pot nigdy nie wysychał i sen nie brał, nie było czasu, a ochota i moc, zda się, przybywała. Jesienią baby poczęły mnie zagabywać: swatać. Powiedziałem o tem naszej starej, jako matce. Rozfukała się: Co to? Niema tu chleba, żebyś na cudzy szedł? Nie obszytyś, nie obmyty, bez pościeli? Wyhodowałam ciebie sobie, nie ludziom!
Za serce mnie wzięła tem słowem, jako matka. Przepędziłem precz swachy.
A Kacper na jesieni, jak legł, tak i nie wstał, a w adwencie pochowaliśmy go. I jednego chleba biedak nie spożył z tego zagona.
— Bezrozumny był — rzekł dziad.
— Oho, wcale! Uczony był, piśmienny. Z każdym do rzeczy pogadać mógł.
— No i co z tej nauki mu przyszło? Kto go teraz wspomina, żałuje? Kto pacierz zmówi?
Antoni umilkł, zamyślił się. Stary, jakby wiedział, co potem przyszło, co teraz było we młynie.
Po chwili znowu opowiadać jął. Rad był mówić tak wszystko pokolei takiemu, co rad słuchał. We wsi ludzie te dzieje znali i ktoby tam słuchał historji Antka Żórawla, młynarskiego parobka. Mieli dość swoich spraw i kłopotów.
— Pochówek miał Kacper bogaty i płaczu po nim było i matczynego i żoninego. Dzieci jeszcze małe, głupie, to ich to nie obchodziło. Potrochu żal przeszedł. Chorzał tyli czas, to i kłopotu było z nim niemało, a w robocie znaku nie było, że pomarł. Dawałem wszystkiemu rady. Aż i na mnie bez pory koniec przyszedł. W marcu we młynie robota była, wicher ostry, stałem u kosza, sypałem ziarno, wtem raptem jak coś zatrzeszczy, jak się coś na mnie zwali, i już nie wiem, co się dalej stało. Wiatr się odwrócił raptem, śmiga trzasła, wiązanie we środku pękło i wzięło mnie pod siebie.
Wydobyli mnie nieprędko, w kawałkach. Noga była złamana w biodrze, rozduszone piersi, rozkwaszona głowa, nic nie ostało całego. Żebyż mi dali w spokoju ducha wtedy wyzionąć, nie ratowali, nie wozili, nie cucili! A to tyle męki przecierpiałem i tyle było ze mną fatygi i taki koszt!
— Boś snać potrzebny był komuś.
— A właśnie, że już nie. Całe lato wyleżałem w szpitalu. O Jezu, co za męka była, a przecie nic się ze mnie dawnego nie ostało, ni mocy, ni zdrowia i nikomu już z ludzi na nic się nie zdam.
— Mniemasz, że słabszych niema nad ciebie?
— Skądby? Nie może być!
— I nieszczęśliwszych i biedniejszych?
— Nie.
— A ja ci powiadam, że jeszcze dobrodziejem będziesz i tramem czyjegoś domu.
Antoni popatrzał na dziada. Siedział, cały jasny w blasku ogniska, i swemi ślepemi oczami kędyś patrzał w górę. Zdało się Antoniemu, że widzi przez polankę sznur na olchowej rososze.
— Nie, dziadu, nie będę już robił i służby innej szukał. Dość służyłem, dość się nażyłem. Onegdaj wróciłem ze szpitala. Stara młynarka w grobie, a u Magdusi drugi mąż. A ja niepotrzebny, bo bez mocy, a teraz zima idzie, żórawiom gniazd niema, ni żeru. Trzeba ciągnąć silnym za morze, a słabym ostać w borze. Ot, jako w pieśni śpiewają.
Umilkł, zgarbił się, rękami objął kolana i w żar się zapatrzył. Wtem stary się poruszył, przechylił głowę, nasłuchiwał.
— Co słyszycie? — zagadnął Antoni.
Dziad powstał.
— Słyszę dziecinny płacz sierocy. Iść nam trzeba. Chodź, a zabierz, co twoje.
— Moje? Nic nie mam.
— Myślałem, z młyna co wziąłeś!
— Ale. Sznura kęs.
— Zbierz nieco gałęzi suchych, uwiąż weń, ile zdążysz unieść. Tam trzeba!
Antoni znowu usłuchał rozkazu. Gdy brzemię zarzucił na plecy, stary ujął go za rękę i poszli. Księżyc świecił i Antoni myślał tylko, by dziad się nie potknął, nie zaczepił o gałęzie i tak wyszli na drogę do miasteczka.
— Nie głodnyś, synku? — spytał dziad.
— Gdzie zaś! Smaczny wasz chleb, syty. Do miasteczka chcecie? Macie tam swoich?
— Mam. Zawiedziesz mnie do rynku, a potem uliczką ku cmentarzowi, pod górkę, aż do chałupy, przy której stoi wysoka kominiarska drabina. Tam moi mieszkają.
Teraz droga widna była od miesiąca, brzozami objęta. Szli równo. Antoni nie czuł swej chorej nogi, a ślepiec, zamiast mu ciążyć, zda się, wspierał. Dłoń w dłoń szli, pobok.
— Musiało wam być ciężko zaniewidzieć. Jasność oczu stracić, niedola to nad niedole.
— Można otwarte mieć i widzące, a bez jasności i ślepym być. W człowieku wszystko dwojakie jest. Jedno pilnować trzeba, a o drugie nie stać.
— Nie rozumiem was.
— Nie rozumiejąc, mądrześ czynił dotychczas. Ręce są, co garną i co dają, nogi są drogi świadome i błędne, oczy są z duszy i w duszę patrzące, i takie, co ino widzą, do czego dotknąć można. I wszystko porzucić tu trzeba i te ręce, co garną, i nogi obłąkane, i oczy, szukające korzyści. Wszystko to nie nasze, więc stracić trzeba. Ale nie mogą stracić ręce, co dają, ani ustać nogi, co wiedzą, kędy idą, ani oślepnąć oczy, co duszę mają za jasność. I nie jest moja niedola, żem ślepy, bo widzę, nie patrzący, i idę, kędym posłany. A wiesz ty, kto z nas dziś ślepy był? A wiesz ty, kto kogo prowadzi? A wiesz ty, kto komu posłany był, by na drogę wyprowadził, ścieżkę odszukał?
— Co wy, dziadu, prawicie? Powiedzcie, słyszeliście o mnie? Znacie? Nie może być! Nie widziałem was nigdy.
— A ja wiem o tobie.
— Dziadów ja różnych znałem. Raz, kiedym jeszcze gęsi pasał, a młynarz mnie ciężko zbił, żem je w owies wpuścił, tom umyślnie je zapędził w chaszcze, żeby je lis podusił i zasnąłem pod krzakiem. To wtedy dziad przyszedł, siadł przy mnie i plecionkę słomianą plótł, na gęsi naglądał, a jakem się obudził, chleba z serem mi dał, plecionkę podarował i tak mi coś powiadał, że to Bóg nad sierotą, żem sam sobie powinien strażą być, dla Jego opieki. Już i nie pomnę, co mówił, alem się spłakał, słuchając i młynarzam przeprosił, tak jakoś, że potem już mnie nie tknął.
— Znajomek mój ten dziad — rzekł stary.
— I w wojskum jednego znał. Przychodził do koszar. Powiedział mi o naszych stronach, pacierzy umiał wiele i śpiewów, po naszemu mówił, a co historji znał, żem godzinami go słuchał.
A jeden jeszcze w szpitalu ze mną leżał. Rany miał straszne na nogach i chodzić nie mógł. Ten ci też śpiewał; słuchając, tom wstydził się narzekać. Wszelka desperacja od tego śpiewu jakby się spokoiła we mnie. Pamiętam tamtych, ale was nie znam.
— Nie cięży ci brzemię gałęzi?
— Nie baczę. Ot i miasteczko. Dobrze wam. Macie swoich. Odpoczniecie.
Ślepiec kroku przyśpieszył i szedł, jak widzący. Minęli rynek, weszli w uliczkę. Psy do nich wypadły, doskoczyły. Antoni opędzić się chciał, ale, jakby znały dziada, łasiły mu się i, pogłaskane, wracały na swe podwórza. I tak doszli, nikogo nie spotkawszy, do chałupy starej, w ziemię wrośniętej, jednej z ostatnich w uliczce, wiodącej do cmentarza.
Wewnątrz płakało żałośnie dziecko. Dziad, świadomy obejścia, otworzył wrotka, potem drzwi sieni, i weszli na lewo, do izby. Wionął na nich zaduch, piwniczny chłód i wilgoć. Antoni stał w ciemności, aż błysnęło światełko. To dziad zatlił lampkę, stojącą na okapie komina. Wtedy się Antoni rozejrzał, gdzie był.
Izba była bez podłogi, niska, ciemna, okolona ławami. Na środku od belki, na sznurach wisiała kołyska wierzbowa i z niej rozlegał się płacz słaby bardzo głodnego dziecka. Do niej skierował się dziad, pochylił. Płacz ustał. Antoni zrzucił z ramion gałęzie, dotknął pieca; zimny był, zdawna wystygły.
A wtem z ławy podniosła się głowa ludzka, rozczochrana głowa dziewczynki, dziewięciolatki. Wlepiła w światło oczy wielkie, przerażone, potem je przeniosła na dziada i zawołała:
— Babo, ludzie jakieś w chacie!
Z za pieca rozległo się ciężkie stękanie i wyjrzała twarz wychudła, czarna i takież same oczy, gorączką rozszerzone.
— Wody! — wyjąkały drżące, spieczone usta.
— Oj, jeść! — załkała dziewczynka.
— Przynieś wody, synku — rzekł dziad. — Do wiadra sznur swój uczep, bo przy studni niema żórawia.
Antoni wyszedł na podwórze i wyciągając wodę, pomyślał, że sznur jego służy inaczej, niż on zamierzał, ze młyna go biorąc. Gdy wrócił z wodą, dziad już dziewczynkę nakarmił, stara chciwie wypiła, zapatrzyła się w nich i poczęła szeptać urywki pacierza, coraz wolniej, wolniej, aż usnęła. W kołysce spało dziecko. Antoni już bez rozkazu zapalił w piecu.
— A gdzież gospodarze tej chaty? — spytał.
— Pomarli na tyfus. On już miesiąc temu, kobieta onegdaj. Stara i dziewczynka też tyfus mają. Zaraźliwa gorączka, ludzie boją się tu wejść.
— Któż ich dogląda?
— Ja. A ty się nie boisz?
— Czego? Śmierć ino raz przyjdzie, kiedy pora. Ale, jak to troje nie pomrze, to jak będzie żyć? Toć żadne do roboty.
— Ulituje się kto. Bóg przyśle dobrodzieja. Znajdą się dla nich ręce, co dają, popatrzą na nich oczy, co z duszy jasność mają, ogarnie ich opieka silniejszego, niż ich niedołęstwo.
W piecu się paliło. Usiedli na ławie, wprost ognia. Antoni popatrzał po śpiących.
— Nieboractwo! Tak to śpi, ufne sobie, ani się troska, ni trwoży — szepnął do siebie.
Wzrok jego przeszedł na ściany, na półkę, z której wyzierały różne narzędzia.
— Gospodarz majster był?
— Na ciesielce się znał, wszelki sprzęt narządził, bednarkę umiał.
— Wiadomo, gospodarska rzecz. I my do młyna nigdy majstra nie prosili.
— Spocznij na ławie, synku. Zmachałeś się. Daj ci, Boże, zdrowie, żeś tu przyszedł.
Antoniego istotnie ogarnęło zmęczenie i senność.
— Spocznijcie i wy — rzekł do dziada.
— Jeszcze muszę iść do ludzi. Jeszcze dla nich się postarać o dalsze poratowanie. Zostaniesz tu, aż ja wrócę?
— A jakżebym od takiej biedy odszedł?
— Śpią teraz. Zaśnij i ty. Wrócę do ciebie, a tymczasem tyś im Boża opieka. Nie opuść ich!
— Nie turbujcie się. Idźcie w spokoju. Na tyle mocy mam, żeby im poratowanie dać.
Coraz większa morzyła go senność. Wyciągnął się na ławie i potem poplątało mu się w głowie. Raz mu się potem przypominało, że dziad wyszedł, gdy jeszcze oczy miał otwarte, to znowu roiło mu się, że usiadł obok niego na ławie, dobył paciorki z torby i pacierze odmawiał. A pacierze te jakieś nieznane mu były i choć Antoni pilnie się im przysłuchiwał, nie wszystko spamiętał i zrozumiał, choć wtedy słowo w słowo za dziadem powtarzał. Powtarzał i czyniło mu się mocno i wesoło we środku. Tak mocno, jakby mu z żelaza były ramiona a krzyże, a tak wesoło, jakby przyszedł do domu własnego i przyjęła go rodzona familja. A potem z tej lubości ogarnęły go łzy, posilne, jak rosa, i już zupełnie zasnął.
Obudziło go stukanie w szybkę. Zerwał się, rozejrzał. Chorzy spali, na dworze ranek bielał, pod oknem ktoś stał. Wyszedł przed chatę Antoni, kobieta mieszczanka była z garnkiem w ręku.
— Wy tu chorych pilnujecie? — spytała.
— A ja.
— Dziad ślepy u mnie był i prosił, żeby wam rano mleka przynieść. Weźcie z garnuszkiem. Ja nie wejdę, dzieci mam, lękam się tej zarazy, ale poratować trzeba sieroty. Żyją jeszcze wszystkie?
— Zostaną żywe. Dopilnuję. Boże, wam zapłać za mleko.
— Co tam! Dziad jakiś taki, że, jak co chce, to i człowiekowi się chce. Powiedział: — Zanieś sierotom mleka — tom przed świtem poszła doić, nie mogłam dnia doczekać.
— Znajomy wam dziad? Tutejszy?
— Nie. Pierwszy raz był.
Zdziwił się Antoni, ale nic nie rzekł.
Pobudzili się chorzy, zawołali jeść. Przygrzał mleko, dał starej, dziewczynce. Tak słabe były, że, prawie oczu nie rozwierając, piły i znowu posnęły. Ale ujrzał, że pot był na nich, więc się ucieszył, okrył je i dał spać. Napalił też znowu w piecu i wziął się do karmienia dziecka. Zdrowe było, rozbudzone, pewnie już roczne i wcale nie dzikie. Na kolana je wziął i karmił łyżką. Jak się posiliło, bawić się z nim poczęło i coś po swojemu przygwarzać i śmiali się oboje. A wtem skrzypnęła furtka, Antoni wyjrzał okienkiem. Człowiek wszedł na podwórko, zastukał w szybę. Zdał mu się znajomym. Wyszedł do niego przed chatę, dziecko kurtą ogarnąwszy.
— Dalibóg, dziad prawdę gadał.
— Jaki dziad? Jaką prawdę?
— A jakiś ślepy. O świtaniu u mnie był, w deptaku. Wczoraj mi dwa tryby się popsuły, chciałem do Woli po Niemca jechać, a dziad powiada:
— Mój swojak, co na Rudnicy młyn utrzymywał, po nieboszczyku Rafale do sierot przystał, to on wam tryby sprawi duchem. Tak przyszedłem. Potrafisz zrobić?
— Juści. A gdzie wasz deptak?
— Gdzie i był. Toć byłeś u mnie parę lat temu po krowę, co młynarz był kupił. Gadali, żeś znajda, a stary ci swojak się powiada.
— A ot i dziecko mam — uśmiechnął się Antoni.
— Litościwieś zrobił, że ich ratujesz. Chodźże żywo!
— Zaraz będę.
Wrócił do izby, dziecko uśpił, oprzątnął i sięgnął na półkę po narzędzia. Kędyś mu się podziała słabość, nie zważał na bolącą nogę, tyle miał do myślenia, do zajęcia.
Zebrał narzędzia do worka, wypuścił na swobodę z pod pieca dwie wpół żywe kury, znalazł w spiżarce trochę starego chleba i kartofli, wziął kromkę, bo głodny był, spojrzał po śpiących i poszedł na robotę.
A gdy wychodził z podwórka, ujrzał przy studni sznur swój, więc go podjął, wrócił do izby i przywiązał do niego kołyskę, mrucząc:
— Drew im przyniosłeś, wody dobyłeś, kołysz sierotę na życie, aż dziad wróci.
Ale dziad po dziś dzień jeszcze nie przyszedł.



PIERWSZA KULA

Dzień był szary, brudny, mętny, jak może być tylko piąty listopada na chłodnej Litwie. Niebo siwo-bure, gęste, bez śladu słońca, rzucało z siebie w jesiennym darze drobny, przenikający deszczyk, wśród którego gdzieniegdzie mieszała się gwiazdeczka śniegu.
Od dani tej ulice powiatowej mieściny poleskiej zmieniały się w otchłanie błota i swędu, a ludzie wyglądali zbiedzeni, posępni, jakby z nieba nie szedł deszcz i chłód, lecz mizantropja.
Pod soborem, co wśród płaszczyzny błot, bagien i rzek świecił, na kilka mil widzialny zielonemi kopułami, stał i głośno zawodził tłum kobiet wieśniaczek, mieszczanek i dzieci drobnych.
Z soboru, otwartego wyjątkowo w dzień powszedni i w porze popołudniowej, dobywał się gwar i śpiewy; przedsionek zapełniała policja miejska i wiejska, a za nią w głębi świątyni widać było tłum szary, zbity, milczący, zgnębiony zda się wielką uroczystością.
Nareszcie głuchy szmer ucichł, kobiety rzuciły się naprzeciw drzwi, zabiegając drogę wychodzącym.
Wysypali się na plac przed sobór. Była to sama młodzież rosła, zdrowa, bezwąsa jeszcze i szumiała tysiącem głosów.
— Rekruty z przysięgi — zaszwargotali żydzi, zamykając śpiesznie kramiki przed swawolą i gwałtem tej gromady podpiłej, żądnej hulanki i choć chwilowego szału przed pułkową subordynacją.
Policja ukończyła swe czynności i zostawiła im swobodę działania. Ponumerowani już byli, spisani, rozmieszczeni, złożyli przysięgę. Za kilka dni przywdzieją mundury i pójdą na miejsce przeznaczenia. Teraz niech się bawią.
Czuli oni tę swobodę, bo co chwila od tłumu oddzielały się gromadki i szły, roztrącając przechodniów, zuchwałe, wyzywające, ze śpiewką na ustach, szukając awantury, napitku, choćby garści tytoniu. Gdzieniegdzie odzywały się już tony ręcznych harmonijek i co chwila wśród błota więcej rozochoceni zaczynali szalonego kozaka. Kobiety ciągnęły za nimi, trochę z żalu i przywiązania, trochę w nadziei poczęstunku.
Jednym z ostatnich ruszył Marek Niczyporczyk, ale zamiast ku miastu, zawrócił do przystani rzecznej, co u stóp monasteru rozścielała się brudną płachtą błota, przesiąkłego wyziewami ryb, zgniłego siana i rogoży. Za rekrutem nikt nie szedł; odłączył się od reszty i wlókł się ociężale, jak człowiek, który do nikogo i niczego nie śpieszył.
Na tle jesiennem wyglądał, jak plama. Świtę miał szarawo-burą, burą czapkę z podartem dnem i kawałkiem baranka, bure włosy i bure też oczy, bardzo wpadłe pod łukiem ciemnych brwi. Znać było na nim wymizerowanie ciężkie, zapewne rozmyślne, w celu otrzymania ulgi i uwolnienia, choćby zwłoki jednorocznej. Nic nie pomogło. Wzrost miał herkulesowy, arszynowe piersi i plecy, ramiona Centaura; wykarmiła go, wypieściła sobie na chlubę natura wioskowa, pełna karmiących podmuchów i balsamicznych nektarów.
Od chwili, gdy w izbie poborczej posłyszał wyrok: «godny», «przyjęty», chłop zesmutniał, zmalał, zesechł i sczerniał i choć nikt wyroku tego nie przyjął żalem i łzami, jego chwytał za piersi strach i nuda. Na twarzy jego, tak ciemnej, jak ta ziemia, nad którą spędził młodość, nie było żadnego gwałtownego wyrazu, tylko martwota przykra i powaga łagodna. Nie zaczepił nikogo, ani pić szedł, a pozór miał tak uczciwy, że gdy przystanął przed sklepikiem u przewozu, żydówka bez trwogi spytała, czego mu potrzeba.
Wziął tytoniu paczkę i, odwinąwszy połę sukmany i kożuch pod nią, dobył szmatkę płócienną, w której rogu zawiązanych było kilka miedziaków. Zapłacił bez targu i łajania należność i wahająco spojrzał po wnętrzu kramiku. Żydówka, coraz pewniejsza uczciwych zamiarów kundmana, rzuciła mu przed oczy wstążek garść.
— Kupcie, nowobraniec, dla swojej dziewczyny! Po cztery grosze łokieć, taki pański gatunek!
Chłop głową przecząco pokręcił. Wydostał z zanadrza fajkę, napełnił, zapalił i zabierał się do odejścia. Z pod oka spojrzał na wstążki, pomyślał, najczerwieńszą wziął w palce i, niepewny, to ją oglądał, to szmatkę z miedziakami. Nareszcie czworaka położył na desce, obejrzał się, czy go kto nie śledzi, i szybko schował swe kupno za świtę i koszulę na piersi.
Deszcz ściekał mu z długich włosów, szklił się na szorstkiej odzieży, błoto skorupą oblepiło lipowe postoły. Wieczór się zbliżał, w mieście poczynał wzbierać i huczeć gwar rozbawionej młodzieży. Nasz chłop popatrzył w stronę szynku, ale pożałował reszty miedziaków i brnąc w szlamie i wilgoci, zeszedł do czółen, długim rzędem stojących u brzegu. Większość była pusta, w jednem siedział stary kołtunowaty właściciel, zajadając czarny chleb i głowę solonego śledzia. Marek przystanął.
— Czy wy zaraz do domu? — zagadnął.
— Zaraz.
— Zabierzecie mnie?
— Siadaj!
Rekrut wszedł po kolana w wodę, stamtąd w czółno, usiadł w końcu i wziął do rąk wiosło; stary otarł dłonie o kożuch, przeżegnał się i począł spychać łódkę na wodę. Przedtem jeszcze napił się z rzeki brudnej wody i hałaśliwie utarł nos. Ruszyli.
Czółenko wbiegło na wodę i skakało, jak żywe; parła je fala, smagana wichrem jesiennym; sunęło, jak kaczka, wzdłuż brzegu. Naprzeciw sterczały szczątki dawnej grobli, porosłej wierzbami, wśród drzew czerniało mnóstwo wielkich krzyżów. Mijając je, Marek odkrył głowę i trzy razy się przeżegnał. Potem zaczął znowu wiosłować, grobla została wtyle, minęli przystań, wkoło nich rozesłała się dziczyzna tataraków i szuwarów i ponury wieczór listopadowy. Miasto zacierało się we mgle, jak fantasmagorja. Zapanowała cisza.
— Marek, daj tytoniu! — zagaił stary gawędę.
Młody podał kupioną paczkę i milczał.
Po chwili dwa czerwone punkciki zaświeciły na łódce.
— A co? Przyjęli cię?
— Przyjęli.
— Aaa! A kto z tobą był?
— Pawluk.
— To on teraz, jak ciebie nie stanie, w «prystupy» do twojej macochy pójdzie.
— Aha.
— Na twoją gospodarkę?
— A jakże. Pójdzie.
— Aaa! A ty dopuścisz?
— A cóż! Ja pójdę na służbę. Żebym nie poszedł, inna rzecz, a tak, wszystko przepadło.
— Toż wrócisz za cztery lata.
— Jest taki, co wraca, ale nie ja. Nie z mojem szczęściem wracać. Pójdę... ta zginę!...
Fale pluskały i gwizdał wicher. Na skargę młodego, towarzysz nic nie odrzekł, tylko głową pokiwał.
— Toż gadali, że ulgę masz? — zaczął znowu.
— Gadali. Po znachorach ja jeździł i bab się radził; zaklinali się, że nie wezmą. Czort na nich! Dwa miesiące tylko śledzie jadłem i ziela pił paskudne; myślał co noc, że ze słabości zorzy nie zobaczę, i nic. Dola taka! Tak wychudłem, że wiatr z nóg walił, a kość o kość grzechotała — i nic. Jak stanąłem do miary, poczęli naczelnicy i doktory, jak żyd na koszer, jednym głosem krzyczeć: «Do gwardji! Do gwardji!» Myślałem, że mnie choć numer uratuje: cztery setki i trzydzieści cztery; ale jak zaczęli odrzucać jedynaków i z ulgami, tak i dopędzili do mnie. Ostatniego wzięli. Dola taka.
— Aha, dola różna bywa. Jednego karmi, drugiego morzy — westchnął chłop. — Mnie wczoraj byk padł i wnuczka febra trzęsie. Ryb coraz mniej, chleb przyjdzie od kolęd kupować. Ach, ach, ach! Dola! Co tobie narzekać, parobku? Włókę pola masz i chatę, i towaru (bydła) głów ze dwadzieścia! Co tobie za bieda!
— Bieda, dziadku, bieda! Gorsza od tatarskiej moja dola — zamruczał parobczak. — Ni ojca, ni matki, ni żonki. Ot, jak ta łozina, sama sterczy i wiatr ją chyboce na wsze strony, a ludzie to tylko patrzą, jak ją na łyka drzeć. Zdeptali mnie w chacie, jak postoi, a teraz całkiem wyrzucą.
— Durny bo ty, durny, Marku, żeś się tak zahukać dał. Jabym dał macosze i jej dzieciom, oj, dał! Mlełby ja ich mlonem!
— Nieszczęśliwy zawsze u ludzi durny. Mleł ja mlonem, ale chleb, a nie dzieci i babę. Serca takiego nie mam.
— Za to i zginiesz.
— Tak i będzie. Na co ja komu?
Noc zapadła i deszcz się powiększył. Wiatr nim ciskał w oczy płynących. Posuwali się teraz przeciw prądowi, więc wzięli się tężej do wioseł. Trzeba było znać wyśmienicie okolicę, by nie zbłądzić w labiryncie kanałów, strug i zalewów. Umilkli więc, pilne dając baczenie na brzegi. Za drogowskazy służyły ich kocim oczom majaczące we mgle stogi, fantastyczne wiatraki, rzadko kontur małej nadbrzeżnej wioseczki. Posuwali się zwolna, już nie sami teraz, bo ich doganiały inne łodzie, wracające z targu i poboru. Odzywały się nawoływania, powitania, okrzyki; potem przez mgłę przedarła się żartobliwa piosenka, — zapewne uwolnionego parobczaka:

Danyło, Danyło, weźże mą córeczkę;
Dam ci wiano: byczka, wieprzka, jałóweczkę.
Niech cię licho porwie razem z twą córeczką
I z byczkiem i wieprzkiem i z tą jałóweczką!

— Mikita wdowi krzyczy — ozwał się stary — zaraz wesele będzie wyprawiał.
Marek nic nie odrzekł, przyglądał się łódce malutkiej, tak zwanej duszohubce, co jak widmo prześlizgnęła się koło nich. Jeden człowiek w niej stał i wiosłował.
— Zdaje się, pański strażnik z naszego dworu? — spytał zcicha.
— A on sam, czarownik, żeby jego choroba! — zaburczał stary niechętnie. — Miotły i biczyska nie da wziąć, a silny w pięści! Aby się dotknął, kości trzeszczą. Czort jemu pomaga.
— Chleba pilnuje swego. Kto do lasu nie chodzi, tego nie zaczepi. Sprawiedliwy człowiek.
— Ty chodzisz do niego? Pilnuj się, żeby złego się nie nabrać. On zna nieczystą siłę. Tfu!
Chłop splunął i przeżegnał się, a parobczak nad czemś posępnie się zamyślił.
Znowu dogoniła ich łódka, a z niej przeciągły głos zaśpiewał chrapliwie

Oj, ty, dziewczyno, czarowiczeńko,
Przyczarowałaś moja serdeńko,
Przyczarowałaś serce i duszę,
Teraz ja ciebie miłować muszę.

— Upił się Wasyl szewc, oj, oj, oj! — westchnął stary. — Pewnie i moje czoboty w Pińsku zostawił.

Wasyl, choć pijany, posłyszał zdanie, wyjrzał z łódki.
— Aha, ty stara jabiedo! Twoje buty niewarte i kieliszka. Ty sam pijany, ja trzeźwy, oho!
Nieswarliwy Marek, widząc, że się zanosi na kłótnię, kilku silnemi uderzeniami wiosła wyprzedził szewca. Za nimi pogonił chrapliwy głos:

Czoboty, czoboty, wy moje,
Narobiłyście kłopotu wy mnie.

Znowu zostali sami w szarym tumanie mgły, deszczu i wyziewów wodnych.
— Ot i połowa — zauważył stary, spoglądając w prawo na ciemny kontur domostwa. — Zaraz przybijemy. Pogańska pora!
Parę razy uderzył rękoma o boki i znowu sterował. Marek wsunął oddawna zagasłą fajkę do kieszeni i westchnął. Pomyślał, że za trzy dni odbędzie znowu tę wodną drogę może ostatni raz. Powoli, zrazu mrucząc, potem coraz wyraźniej, zaśpiewał żałosną nutę chłopskiej, swojskiej piosenki:

Dolaż moja. dola! Czemuż ty nie taka,
Jak ta dola cudza? Czemu ty nie taka?

Głos przedzierał się z trudnością przez kłęby wilgoci i ginął bez echa urywanym jękiem.

Cudza dola gdzie idzie, tam wszystko skacze!
Moja dola gdzie idzie, tam wszystko płacze!

Przed nimi, jak widziadło, wystąpiła nagle ciemna gromada chat i stodół, przypartych do brzegu rzeki. Ujrzeli swą osadę tuż dopiero wtedy, gdy otarli się prawie o pierwszą ścianę. Cicho było i głucho, jak zwykle bywa we wsi poleskiej nocą i jesienią; w oknach błyszczały nieruchome czerwone punkciki, żółtą ławicą piasku zbiegał ku wodzie wodopój trzody i przystań zarazem. Wkoło ani żywego ducha nigdzie.
— Dzięki Bogu — odsapnął stary, wpychając łódkę na piasek i biorąc wiosło na ramię.
I Marek zrobił to samo. Ruszyli razem w ulicę. Na wstępie stała karczma, chłop cmoknął.
— Wartoby wstąpić i wypić kieliszek — zauważył. — Jutro szuchta (febra) opadnie. Nu sołdat, postaw, sokołyku, czarkę staremu za fatygę, na rozstanie!
Marek głową skinął. Weszli. Żyd drzemał w kącie, rachując przez sen i kiwając się z nawyknienia. Rozbudził się na brzęk monety i podał skwapliwie blaszaną miarkę wódki. Zaczął się wypytywać o nowiny i ceny targowe, ale Marek nie był pochopny do gawędy. Zapłacił, zapalił fajkę i wyszedł, zostawiając starego w ożywionej dyskusji.
Zbliżywszy się do jednej z ostatnich chat, wszedł na podwórze, otworzył drewniany skobel u drzwi i przez czarne sionki trafił do izby nareszcie. W izbie przy łuczywie kobieta przędła, spało pstrokate prosię i plótł postoły chłopak wyrostek: w głębi widać było kilkoro jeszcze dzieci na ziemi, nad miską pieczonych kartofli. Na skrzyp drzwi podnieśli wszyscy oczy. Niepokój zaświecił na twarzach, podnieśli się na nogi.
— Puścili cię? — zawołała tonem zawodu kobieta.
On chwilę nie odpowiadał i rozbierał się powoli z przemokłej odzieży.
— Puścili! Jeszczeby! — odparł wreszcie. — Wasze znachory lepsze od moich. Czegoście się tak przelękli? Pójdę, pójdę!
Stał już w bieliźnie szarej i grubej i zawijał pas swój wełniany, czerwony, na koszuli, z pod której rysowały się muskuły atlety i przeglądała pierś ciemna, ozdobiona mosiężnym krzyżykiem.
— To dlaczegóż wróciłeś? — spytała kobieta niechętnie.
Chłop milczał.
— A gdzie Pawluk? — dodała po chwili.
— Pawluk? Został się — odburknął.
— Dlaczego się został?
— Pierścienie białe kupuje dla was.
Kobieta gniewnie rzuciła ramionami i przędła dalej. Chłop zajrzał do stępy i jakby nigdy nic nie zaszło, wziął tłok drewniany i zaczął nim uderzać w takt, to podnosząc, to opuszczając ruchem automatycznym żylaste swe ramiona. Robotę przerwano mu wezwaniem do poboru, wrócił do niej machinalnie z nawyknienia lat długich.
W chacie zapanowała posępna cisza, wszyscy z pod brwi rzucali mu wilcze spojrzenia, ale mówić nie śmieli, a on, jakby ich nie widział, patrzył przed siebie w próżnię i rozmyślał. Całe życie tak robił: pracował i rozmyślał; nad czem, niewiadomo. Ludzie mówili, że na starość znachorem będzie, bo i ojciec jego «coś znał», co go nie obroniło przecie od nagłej śmierci na flisach pod Pińskiem, gdzie Marek postawił na pamiątkę wysoki krzyż za własne trzy ruble.
Łuczywo smolne tlało nieregularnie; upłynęła może godzina, gdy nagle parobek roboty zaprzestał, otarł czoło z potu i wyszedł do komory, świecąc sobie drzazgą. Świąteczna odzież wisiała na ścianach; odział się w najnowszą świtę, włożył buty, świeży pas, drzazgę nogą zadeptał i nie zachodząc do chaty, wyszedł na ulicę. Wokoło ciemność panowała nieprzebita, ale chłop znał wybornie drogę do starej, darniną okrytej kuzienki, co stała na końcu wsi, trochę opodal chat, za wrotami, na torfiastej łące. Szedł tam szukać rozwiązania swych rozmyślań.
Kowalicha cyganka przyjęła go sama. Kowal o zmroku wyszedł, niewiadomo gdzie, zapewne kraść konie i przemycać wódkę, co mu się lepiej opłacało, niż rzemiosło we wsi zarzecznej, gdzie ludziska żelazo uważają za zbytek i głupi wymysł niemiecki. To też na miejscu kowalskiego ogniska, wiedźma, krzywa jak stara wierzba, skwarzyła wieczorny posiłek, a na wierzchu miecha drzemał rudy kot, jedyny dobytek małżonków.
— Aha, a co? Wzięli cię? — zagrzechotała baba głosem tykwy suchej, napełnionej grochem.
— Wzięli. Skąd wiecie?
— Oj, oj, sokołyku, ja wszystko wiem.
Przestała obracać garnek, pięścią podparła brodę i wlepiła w parobczaka kolące oczka żmii.
— Wszystko wiem — powtórzyła. — Wzięli ciebie, taj pójdziesz daleko, aż strach, jak daleko!
— Pójdę, jakbyś słyszała, do Ochocka. Tyś była w Ochocku? Musi to wiele mil od nas.
— I mil tych się nie doliczysz! Hoże! Co mil, co mil! Zajdziesz tam, sokołyku, ale nie powrócisz. Dalibóg nie powrócisz.
— A czemu nie wrócić? Chłopcy nasze wracają.
— Aha! Inne wracają, ale ty nie. Oj, nie! Mógłbyś ty wrócić, ale musi nie wrócisz.
— A jak mógłby? — badał chłop.
Gorączkowy niepokój ożywił jego martwe dotąd rysy, wydzierał, zda się, wyrazy z ust wróżbiarki.
— Taki, co wraca, synku, inaczej odchodzi, niż ty. Łzami go pokropią od złych oczu, rękoma obejmą od choroby, zawodzić będą i wzdychać, aż Boga wzruszą, obudzą. — Pan Bóg zajrzy wdół i każe takiemu, co sołdatów strzeże: pilnuj, sługo, tego żołnierzyka, bo on musi na świecie potrzebny i dobry, że za nim tak mi dokuczają i proszą. A sługa boży pójdzie za sołdacikiem krok w krok, z miejsca na miejsce i pod namiotem z nim spać będzie i na wojnie go nie odstąpi. I taki wróci, sokołyku, choćby mu służyć kazali i czterdzieści lat, choćby i dziesięć wojen odbył w szeregu, sługa boży odprowadzi go z powrotem aż do samej chaty. Dalibóg!
Chłop zamilkł, opuściwszy głowę. Długie włosy opadły mu na twarz.
— A ja co? — spytał nareszcie.
— Na ciebie czeka pierwsza kula.
— Pierwsza... kula?... — powtórzył przeciągle. — Czemu?...
— Tak sądzono. Przypomnisz sobie moje słowo, sokołyku. Pierwsza kula leci i szuka pustej piersi, pustej duszy, pustego człowieka. Leci i szuka, leci i szuka. A jeden jej mówi: nie bierz brata, a drugi: zostaw męża, a trzeci: mam siostrę sierotę, a czwarty: oszczędź, kulo, mojej dziewczyny. A sługa boży za każdym stoi i nie daje. Taj kula idzie, idzie i gra do śmierci, aż wynajdzie takiego, co milczy i tego bije, bo on niczyj, tylko jej. Aha, jej rodzony! A ty czyj?
— Niczyj — potwierdził Marek spokojnie.
— Nu, to tak i będzie. Pamiętaj!
— Ja tak sobie i myślałem, bo to i sprawiedliwie. Ale to musi ciężko boli umierać od kuli.
— Boli, sokołyku, boli!
Chłop usiadł na pniu, co służył za ławkę, zwiesił ręce i głowę, rozmyślał.
— To już mnie od tej pierwszej kuli nic nie uratuje? Naprawdę nic? To ona jak wilk, czeka na mnie?
— Czeka, oj, oj, czeka.
— I między tysiącami chłopców mnie pozna i znajdzie?
— Znajdzie. Prosto, jak jaskółka, przyleci.
— I zabije?
— Zabije, że i «Boże» nie krzykniesz.
— Czemuż to mnie koniecznie, kowalicho?... Toż na świecie różni ludzie są. Zaco ja najgorszy?...
— Kto gada, że ty najgorszy? Broń Boże! Gładki i obrotny, «gdzie rzucisz, to kozak»...
— Nu, to zacóż mnie taki nędzny koniec ma czekać?
— Boś ty niczyj. Masz ojca?
— Niema, babo.
— Ni matki?
— Niema. I nie pamiętam.
— Ni brata, ni siostry?
— Byli, lecz pomarli.
— A dziewczyny?
Chłopak tylko ramionami ruszył przecząco.
— Nu, dlatego i zginiesz pierwszy.
W tej chwili kot zgłodniały żałośnie zajęczał. Marek podskoczył z miejsca i mimowoli przeżegnał się parę razy.
— Dziękuję wam, kowalicho, za proroctwo. Nieinaczej ja sam w sobie myślałem, alem pewności nie miał. Teraz prawdę całą wiem. Doloż moja! To pocóż mnie iść tak daleko, żeby marnie przepaść?
Czuj, Marko, a chciałbyś ty wrócić?
— To i co, jakbym chciał, dola inna?
— Ja tobie radę dam.
— Żeby żywym ostać?
— Aha!
— Nu, gadajcie!
— Kiedy to nie gadanie, ale taki sekret, co drogo kosztuje — odparła tajemniczo.
— Ile? — badał Marek, sięgając w zanadrze.
— Daj białego rubla.
Chłop cofnął rękę, zaprzeczył ruchem głowy.
— Nu, to bywaj zdrów!
— Dam papierek! Gadaj!
Papierek przeszedł w kościste szpony czarownicy.
— Nuże! — naglił rekrut.
Cyganka zniknęła na chwilę w czarnej jamie za kominem i wyniosła stamtąd garść jakiejś suszonej trawy, korzonków, wśród których bielały kosteczki drobnego ptaszka, czy nietoperza. Chłop ciekawie zajrzał w jej dłoń, zebrał czary skrzętnie w róg chustki i schował na piersi, a ona, pochylona, szeptała tajemniczo:
— Pilnuj, sokołyku, bo na to ceny niema! Raz na sto lat takie ziele wyrasta, a korzenie z pod góry sto lat trzeba kopać. Pilnuj, pilnuj, nieboże!
— To nosić trzeba od tej kuli? — spytał.
— Ej nie! To trzeba dać takiemu, coby ciebie więcej kochał, niż siebie. Rozumiesz? Ty dasz i powiesz, żeby ciebie okurzyli trzy razy, a wtedy z ciebie los się zdejmie, a na tamtego przejdzie. Jak chłopiec, to on za ciebie się powiesi, jak dziewczyna, to za ciebie się utopi, jak stara baba — to wilkiem będzie chodziła! Słyszysz? Wilkiem — i wyć będzie! A ty staniesz się czysty i szczęśliwy!
— Tfu! — splunął cldop, czerwieniejąc. — Czy ty się blekotu objadła, wiedźmo? Gdzież ja znajdę takiego? Tfu! Toż ja ci mówił, że nikogo ja nie mam, a ty mi głowę zawracasz. Idź do djabła z tem zielem i radą! Oddaj rubla! Nie chcę takiego ratunku. Panie Boże! Duszę cudzą wezmę, żeby swoją ratować? Idź do czarta! Nie chcę!
Rzucił chustkę z czarami na ziemię i chwycił babę za ramię.
— Oddawaj rubla! — powtórzył groźniej.
— Marko, sokołyku! Nie gniewaj się! Posłuchaj! Macosze daj wypić.
Chłop zastanowił się sekundę, ale i to go nie skusiło.
— Nie chcę! Niechaj ją Bóg karze, nie ja. Oddawaj rubla, babo!
— Och, och, och! Jaki ty sierdzisty! Oddam, oddam! Puście mnie! Za kominem zatknęłam.
Marek zdjął z jej ramienia ciężką prawicę. Jak kuna wślizgnęła się w jakąś szczelinę — i znikła. Parobczak czekał chwilę, zawołał raz i drugi, wreszcie ruszył za nią. Na wstępie potknął się i upadł na jakiś ruchomy przedmiot. Rozbił sobie nos i potłukł kolana. Wstał, klnąc. Omackiem obejrzał przyczynę swego upadku: była to spora baryłka, roztaczająca wokoło siebie woń alkoholu.
— Kradziona wódka — pomyślał. — Cyganka gotowa zawołać ludzi i wmówić, że to ja złodziej. Niech ją choroba ciśnie! W ścianie dziura. Uciekła i przepadła wiedźma niechrzczona. Tfu, rubla jej nikt nie odbierze. Oj, dureń ze mnie, dureń!
Zawrócił i już był we drzwiach, gdy się znowu rozmyślił. Schylił się, podjął czary z ziemi, chciał potłuc garnek z jedzeniem, ale się powstrzymał.
— Jeszcze mi co za to uczyni — zamruczał i wyszedł.
Na drodze stanął. Myśl jego strapiona chwilowo utratą rubla i oszukaństwem wiedźmy, wróciła do głównej troski. Proroctwo o pierwszej kuli głęboko wwierciło mu się w mózg.
— To czegóż iść tak daleko! Głodu zaznać i męki tyle, żeby śmierć znaleźć? Och, doloż moja! Niechaj ten idzie, kto wróci, a ja nie pójdę. Dalibóg nie pójdę. Tu się zostanę.
Zamiast do chaty, poszedł dalej, pod bór. Rozmotał pas i, trzymając go w ręku, przyśpieszał kroku, szamocąc się z wichrem, co mu odchylał poły sukmany, zabijał oddech, przejmował chłodem pierś odkrytą, rzucał w oczy tumany drobnego deszczu. Chłop nie dbał o nic, z gorączkową determinacją dążył do celu.
Pod borem stało domostwo strażnika pod opieką czarnych jodeł i olszyny. Świeciło się w chacie. Marek dostrzegł to, zatrzymał się, odetchnął głęboko. Pomimo chłodu, potem był zlany i tchu mu brakło. Wiatr odbijał się o gałęzie jodeł i wył bezsilny. Na głowę parobczaka otrząsały gałęzie strumienie wody, to mu przypomniało cel wędrówki. Podniósł oczy i począł przypatrywać się jedlinie. Nie odpowiadała jego zamiarom, bo, odpocząwszy nieco, ruszył dalej. Za domem w rogu ogrodzenia stał dąb stuletni, na pół już z liści odarty, resztki zżółkłe i sczerniałe osypywały się ze smutnym szelestem.
Marek stanął, podskoczył, ręką uchwycił najniższą gałąź, po chwili siedział już na niej i motał pas swój czerwony. Zdawało się, że przyrządza huśtawkę. Gdy już umocował, związał, odmierzał wysokość, odsapnął z zadowoleniem, ulokował się wygodnie na gałęzi i dobywszy kapciuch z tytoniem, jął sobie najspokojniej nabijać fajkę. Potem skrzesał ognia, zapalił i zaciągając się ulubionym dymem, na końcu pasa zasunął ściąganą pętlę. Spróbował, wsunął w nią głowę, jeszcze raz pociągnął tytoniu, potem z fajką w zębach, z szyją w pętli, zsunął się nadół.
Żal mu było nie życia, ale tej garstki machorki, bo, wpół wisząc, utrzymywał się jeszcze na jednem ramieniu o kilka stóp nad ziemią i palił zawzięcie. Palce jego, utrzymujące całe ciało, naprężały się, jak stalowe. Przed oczami miał podwórze domostwa, o krok od niego czerniał żóraw studni.
Drzwi chaty ktoś otworzył. Marek przestał palić, wytężył wzrok i słuch, ale nie widział, tylko usłyszał szczekanie psa i kroki ludzkie.
— Strażnik, czy ona? — zamruczał.
Ramię jego słabło i stygło w naprężeniu. Bał się ruszyć, by nie zdradzić swej obecności. W tej chwili nie chciał umierać: zaciekawiały go te kroki.
— Ona! — szepnął po chwili mozolnego badania ciemności.
«Ona» bielała coraz bliżej. Szła z wiadrem po wodę. Rekrut tamował oddech, znieruchomiał w swej okropnej pozycji, nie czuł mdlejącego ramienia. Żóraw zaskrzypiał przeciągle. Niesilne były ręce, co się z nim mocowały; słychać było ciężkie stękanie, pręt z wiadrem umykał nieposłuszny.
— Gadzina strażnik! Dziecinę pędzać po wodę! — pomyślał wisielec. — Piersi zerwie, ręce pokręci. Żebym ja taką miał, oj żeby!
Ramię odmawiało posłuszeństwa, ale zamiast opuścić się w próżnię, dźwignął się do góry i przykucnął na gałęzi. Zrobił się ruch i szelest, pies rzucił się w tę stronę, ujadając. To dodało sił kobiecie. Dobyła wody nareszcie, ruszyła z powrotem. Marek westchnął.
— Zazuloż ty moja, zazulo! Kto ciebie weźmie? Kto ciebie dostanie? Żebyż ci dał Jezus panowanie dobre! Już ja ciebie nie zobaczę...
Wtem nagle się opamiętał.
— Czy mnie tu szatan przyniósł? Toż ona jutro ze strachu zasłabnie, jak mnie na drzewie zobaczy. Boże! Jeszcze ludzie ogadają biedną... Tfu! Zohydzę im sadybę! Trza głębiej w bór iść! Tutaj nie godzi się...
Prędko zdjął pas z gałęzi i zsunął się na ziemię. Pies strażniczy czatował tylko na to, rzucił się zajadle do niego. Przyparty do płotu, oganiał się od niego, bojąc się odezwać.
— Kto tam? — zawołano z podwórza.
Milczał, chciał uciekać chyłkiem.
— Huź go, huź, Łyska! — ozwało się znowu od chaty, już bliżej.
Psu zbliżał się sukurs. Uzuchwalony tem i nieśmiałością parobczaka, rzucił się obces na niego, szarpnął świtę, chwycił za ramię.
— Żeby ciebie wilki zjadły! — wyrwało się z ust chłopu.
— Kto tam? To wy, Marku? Na tu, Łyska! Na tu! Czemu się nie odzywacie? Myślałam, że złodziej, a tatunia niema!
On wciąż milczał ogłupiały, a ona stanęła u płotu, zdyszana, z wielką pałką w dłoni. Strażnika dziecko nie bało się nocy i łotrów.
— Skąd wy tu się wzięli o tej porze? — pytała dalej wesoło, widocznie rada ze spotkania.
— Przechodziłem mimo, taj pies opadł.
— To dziwo! Łyska was nie poznał. Musi wy coś złego myśleli? — zagadnęła żywo, wlepiając w niego iskrzące się oczy.
Zatrząsł się pod tym wzrokiem i pytaniem. Stał przed nią w rozpiętej i podartej świcie, z pasem w ręku, musiał wyglądać niezwyczajnie, bo powtórzyła drugi raz:
— Co wam takiego?
— Nic — odparł zcicha. — Pies napadł, przeląkłem się...
— Wy psa? Toż wam wstyd!
— I ukąsił nawet.
— Ukąsił! Nie może być! Gdzie? Pokażcie no!
Rzuciła kij, pochyliła się naprzód. On odwinął rękaw i pokazał ramię, rozdarte zębami. Trochę krwi sączyło się z ranki, obojętnie otarł ją dłonią.
— Głupstwo — rzekł, ruszając ramionami.
— Ach, Boże, całkiem okaleczył! Chodźcie do chaty, to was opatrzę! — zawołała dziewczyna.
— Ej, czy warto? Żalu waszego szkoda. Bywajcie zdrowi. Noc głucha i taki chłód. Jeszcze was febra opadnie...
— Oho, mnie! Jeszcze ja nigdy nie chorowała. Chodźcie żywo!
Wzięła mu z ręki koniec pasa i pociągnęła za sobą. Przeskoczył plot i dał się prowadzić.
— A gdzie wasz ojciec? — spytał.
— Poszedł do dworu. Wczoraj podsłuchał, jak żyd z kowalem gadali o pańskich koniach. Nic nie mówiąc, poszedł wartować.
— Dobry wasz ojciec dla pana.
— Oho, tak jak trzeba. «Na sprawiedliwość patrz, a o ludzi złych nie dbaj» — powiada.
— A jak jego te złodzieje zabiją? Dalibóg straszno! Ja mu skoczę na pomoc — rzucił się żywo parobczak.
Stali naprzeciw siebie w chacie, ona spojrzała na niego z radością.
— Dziękuję wam za ofiarę! Wziął z sobą stróża i leśnika. Zdrów wróci! Pokażcie ramię!
W milczeniu odbył się opatrunek. Nie bolała chłopa rana i wcale o niej nie myślał. Strażnika córka nieładna była, wedle gustu chłopskiego, bo szczupła bardzo i smutna. Siły wielkiej nie znać w niej było, a twarz miała bladą i śniada, bez rumieńca i kwitnących policzków. I ruchy miała lekkie i żywe, nie takie, jak wioskowe dziewczęta. Jak kotka zwinna biegała po chacie, nie potrącając niczego, bez hałasu i stuku. Takiej nie było w wiosce — ani jednej.
Dla kontrastu zapewne ten wielki, ciężki chłop pożerał ją oczami, zachwycony, zdumiały. Gdy mu obwiązała ramię, zapomniał podziękować i nie ruszył się z miejsca.
Spojrzała nań, nie poznawała go.
— Co wam dzisiaj? — zagadnęła znowu. — Duru wam ktoś zadał, czy co?
Westchnął głęboko i głowę zwiesił.
— Jeszcze ja was takim nigdy nie widziała! Po nocy chodzicie po borze i oczy macie krzywe. I Łyska was nie poznał! Coś u was w głowie złego postało!
— Dobrego we mnie nigdy nie było, tylko żem cierpiał cicho — taj hody! A teraz tak przyszło, że i oczy zasnuło, niby mgłą.
— Co wam takiego?
— A co? Do wojska wzięli!...
— Moja doleńka — jęknęła dziewczyna żałośnie, opuszczając ręce. — Do wojska wzięli! Ach, Boże!... Taj pójdziecie?
— Za cztery dni stawić się kazali i popędzą do pułku na skraj ziemi. Już się tam i zostaną moje kości. Nie zobaczą już nikogo z tutejszych moje oczy. Pójdę, taj zginę.
— Co wy gadacie! Czego macie ginąć?
— Taka dola. Pierwszego mnie kula ubije. Bo ja niczyj. Od nikogo nie odchodzę, do nikogo nie mam wracać. Za to i nie wrócę.
— Ach, Boże mój, Boże! Któż to wam mówił?
— Ja i sam wiem. Hodowała mnie dla siebie zła dola rękami macochy. Ni ja kiedy co miał, ni ja kiedy co uweselił. Ot, sam nie wiem, poco żył i pracował. — Dla tej pierwszej kuli, żeby się w ciepłej krwi wykąpała.
— Przestańcie, bo słuchać niemożna! Kto wam głowę zadurzył?
— Kowalicha gadała, a ona zna.
— Co gadała? — spytała niespokojnie.
On oparł się o róg komina i monotonnym głosem jął opowiadać proroctwo. Ona stanęła naprzeciw niego, założyła ręce na piersi i słuchała z natężeniem. Kilka razy pobladła i zcicha westchnęła, pod koniec ogniem zapałały jej czarne oczy, a nozdrza rozdęte dyszały podnieceniem.
— A gdzież te czary? — spytała.
— Ot, są tutaj w łatce (szmatka).
— Dajcie mnie!
— Nie dam.
— Czemu?
— Jeszcze z nich na was złe przejdzie.
— To co? Dajcie! Nie lękam się.
— Nie dam! Na co one wam?
— Ja was okurzę... Dajcie prędzej.
Chłop cofnął się o krok. Wielkiemi oczami popatrzył na mówiącą; myślał, że się upiła. Ale ona wyciągnęła rękę i mówiła coraz gwałtowniej:
— Dajcie, taj hody! Poco takie zawracanie głowy? Cyganka bresze, jak rudy pies. A jej skąd wiadomo, że wy niczyj? Kto jej gadał? W czyje serce zaglądała? Tfu, z takiem proroctwem! Pierwsza kula niech bierze złodziei i szelmów. I bajka jej krzywa! Na dobrego człowieka Pan Bóg sam patrzy i ma go w pamięci, choć po nim nikt nie płacze. Tatusio mój sierotą był i srogie wojny odbywał i różne złe dole go obsiadały, a ostał się przeto, że prawy chodził i śmiałe oko przed światem miał. I wyście nie kradli, Marku, i nie obmawiali, ani pomstowali, choć się wam krzywda działa. Mutnia (oszukaństwo) taka wróżba, mutnia, że wy niczyj! Bóg wie jeden, kto za wami zapłacze, Bóg wie, do kogo wam wrócić trzeba. Taj wrócicie, ja wam mówię, że wrócicie. Ni pierwsza kula was weźmie, ni ostatnia.
Parobkowi zaczęły drżeć ręce i gorącość występować na lica. Żar bił z komina, a z oczu dziewczyny sypały się żużle. Stal otumaniony kompletnie.
— Kto wam mówił? — zagadnął niedowierzająco.
— Kto wam mówił? — powtórzyła powoli innym już głosem i tonem. — Mówiły mi te węgle na długich wieczornicach zimą, mówiły mi gwiazdeczki jasne latem, kukała mi zuzula. Przyjdziecie za pięć lat o tej porze zdrów i cały, bo jest taka moc, co was śmierci nie da, oj, nie da!
— Naprawdę przyjdę?...
— Przyjdziecie! Tak samo wiatr będzie chodził między jodłami i deszcz padał. Głodno wam będzie i chłodno i tęskno...
— Jeżeli wróżyć umiecie, to powiedzcie, gdzież ja zajdę najpierwej? Czy do chaty?
— Nie, przyjdziecie do nas. Staniecie w progu zmoknięty, zdrożony żołnierz w szynelu i postrzyżony. Taj pozdrowicie po swojemu: Niech będzie pochwalony!
— A któż mnie odpowie? — przerwał chłop, tamując oddech.
— A któż? Tatusio i ja!
— Nieprawda! Was już nie będzie. U męża będziecie...
— Nieprawda! Ja wam odpowiem: Na wieki wieków!
Umilkli naraz oboje, niewiadomo dlaczego. Dziewczyna cofnęła się nieco w cień i sięgnęła po kądziel, — chłop skubał końce pasa, onieśmielony.
— Joheniu! — zagadnął nagle, podnosząc głowę.
— Czego chcecie?
— Jaby wam coś powiedział.
— To gadajcie!
— Na Jordan cztery lata będzie, jak ja was zobaczył w cerkwi.
— No, to co?
— I pokochał...
Fala krwi rzuciła się im jednocześnie do twarzy i znowu, po dość długim przestanku, chłop podjął:
— Prawią ludzie, co wy z lachów! Prawda?
— Prawda.
— Nu, to wy mnie nie zechcecie. Dumał ja tak i milczał... Teraz pójdę, taj zginę!
— Durny ty! — odparła lakonicznie i dobitnie.
Żywość jej gniewała nieśmiałość taka i niedomyślność. On zniósł to spokojnie, ale o krok postąpił jednak.
— Joheniu!... — zagaił znowu.
— No czego?
— Jabym wam coś powiedział...
— No, toż słucham.
— Żeby wy poczekali na mnie.
— Czego?
— Możeby ja czego się dosłużył, porozumiał między ludźmi. Jabym wam chciał panowanie dać. Ja prosty cham, ale ja was tak miłuję, że bez was całkiem zeschnę i takby was uważał, jak obrazek święty! Jaby was na rękach całe życie nosił. Strach, jak ja was miłuję!
— A nacóż wy czekali cztery lata?
— Śmiałości nie miałem. Za nic nie odważył się. A dzisiaj...
Zająknął się i urwał.
— Cóż dzisiaj?
— Żebyście po wodę nie wyszli, tobym już nie żył...
— Czemu?
— Bom już wisiał na waszym dębie.
— Matko cudowna! — krzyknęła dziewczyna, obejmując wzrokiem jego potarganą świtę i zbrukany pas.
Chłop najspokojniej ciągnął dalej:
— Mówiła cyganka: zginiesz; więc myślę sobie: poco czekać tej kuli i iść tak daleko po nią? Nóg szkoda! Więc zaszedłem pod dąb, popatrzyłem w wasze okna, taj pas założyłem na gałąź. A wyście przyszli przed studnię. Myślę: popatrzę trochę; a potem myślę: straszno wam będzie trupa, chciałem dalej iść. Aż tu pies wypadł i wyście się odezwali. Tak i zapomniałem...
Dziewczyna była biała jak kreda, oparła się o ścianę i zajęczała, załkała okropnym płaczem. Marek urwał przerażony.
— Czego wy płaczecie? — zagadnął.
Wówczas i jego jakiś niepojęty żal ogarnął.
— Joheniu, zuzulo! — rzekł łagodnie. — Poczekajcie na mnie, aż wrócę...
— A cóż ja będę robić! — odparła niewyraźnie.
— Nie pójdziecie za nikogo?
— Za nikogo!...
— Ni za lacha, ni za pana?...
— Za nikogo.
— By i kniaź przyszedł?...
— Nie pójdę... Tylko się wróć!
— To i lubisz mnie, hołubko?...
— Już cztery lata wyglądam co dnia! Panie Boże! Dziś mnie tak coś trapiło! Jakby palec boski. Czemuś ty czekał? Czemuś ty nie przyszedł?
— Bałem się! Żebym ja wiedział!
— Jakiś ty głupi, Marku! Głupszego na świecie niema.
Ale chłop wracał uparcie do jednego pytania:
— Poczekasz na mnie sierotę? Zastanę ciebie?
— Zastaniesz.
— Nie dasz mnie wziąć tej pierwszej kuli?
— Nie dam. Oczy wypłaczę, a nie dam!
— Daj tobie, Boże, za to złotą dolę, zoreńko ty moja jasna!
Wziął ją za ręce i pociągnął ku sobie.
— Jabym na ciebie patrzył i patrzył ciągle!
Na piersi jej błyszczał krzyżyk posrebrzany i drgały szklane perły pod szybkim oddechem.
— Daj mi ten krzyżyk! — poprosił, sięgając w zanadrze i dobywając nieśmiało jaskrawą wstążkę.
— Jam ci to kupił. Weźmiesz?... — spytał prosząco.
— Dziękuję — odparła z uśmiechem, zdejmując krzyżyk z szyi.
Gdy mu zawiązywała, uzuchwalił się do tego stopnia, że ją wpół objął i ogniście pocałował. Jednocześnie na dworze rozległy się szybkie kroki i wesołe gwizdanie. Łyska, śpiący pod ławą, wypadł, radośnie skomląc, a młodzi odskoczyli od siebie. We drzwiach stanął człek barczysty, żylasty, prostej postawy. Borsuczą torbę miał przez ramię, strzelbę na plecach, w ręku kij okrutny.
— Niech będzie pochwalony! — pozdrowił i bynajmniej niezdziwiony obecnością parobka, ciągnął dalej prędkim i urywanym tonem:
— Zachodziłem do twojej chaty. Niema, powiedzieli. Dobrześ zrobił, żeś przyszedł. A co? Wzięli? Wiedziałem, że wezmą! Na dobre tobie wyjdzie służba. Chłopczysko z ciebie poczciwe, ale nieobrotne i zahukane. Ho, ho, jak wrócisz, inny będzie rezon! Dońku, daj wieczerzę! Zmachałem się okrutnie.
Zdjął z siebie torbę, strzelbę, pas z blachą, otarł połą twarz i włosy i siadł za stołem.
— A cóż, tatusiu, byli złodzieje? — zagadnęła dziewczyna, podając mu misę kapusty i bochen chleba.
— Byli. Dostał się cygan tylnemi drzwiami od rzeki do stajni, żyd zdala czekał. Ja pod ścianą leżałem i wpuściłem go do stajni a potem wypuściłem.
— Wypuściliście złodzieja? — dziwił się Marek.
Strażnik zaśmiał się swobodnie.
— Wypuściłem, a on mnie naco! Drzwi otworzył, klacz wierzchową pana prowadził na uździenicy. Ja jedną ręką za uzdę, drugą za jego czuprynę i potrząsnąłem, jak gruszą. Puścił cugle ze strachu, klacz wróciła do żłobu, a ja jego buch... w rzekę! I koniec, nie było co więcej wartować, więc poszedłem do domu.
— Aaa! — podziwiał Marek.
Strażnik podniósł do ust łyżkę strawy.
— A jego nakarmiłaś? — spytał córki.
— Nie, tatusiu. Zapomniałam...
— O czemże myślałaś! Dawno przyszedł?
— Niedawno, będzie godzina.
— Aha, to niedawno? Cóżeście robili tyle czasu, że głodu nie czuli? Siadaj, Marku, i jedz.
Parobczak posłuszny i snać tęgo głodny, nie dał sobie dwa razy zaproszenia powtarzać. Johenia też usiadła między nimi i tak we troje jedli z jednej misy, obyczajem chłopskim, milczący i skupieni. Marek, co mu się nigdy nie zdarzało, zagaił pierwszy rozmowę.
— Jaby was poprosił o łaskę.
— Aby ta łaska nie była z pańskiego lasu, to gadaj śmiało.
— Naco mnie pański las! O wasze własne prosić będę. Żebyście córki nikomu nie dawali, aż ja wrócę.
— Oh, a jak ona będzie się napierała?
— Nie będzie, ona poczeka... Ja wam nierówny może, ale my przystali do siebie. Włókę pola mam, towaru piętnaście i klaczy parę...
— Aha, to wy i o tem gadali. No, co tam gadać? Chcecie, to czekajcie. Ja nie łakomy na twój dostatek, ale na twoją uczciwość i spokojność. Dobry z ciebie chłopiec, a jak ona ci sprzyja, to i owszem. Johenia, prawda?
— On mnie ze wszystkich najlepszy.
— No, to dajcie sobie ręce i dotrzymajcie! Chwała Bogu! Dobry dzień. Rano Huczka złapałem, jak łozę kradł i coś tam mu żeber nadłamałem, potem w Pińsku tchórza sprzedałem za trzy ruble, cygana wykąpałem i córkę zaswatałem! Hej, hej, dobry kawał roboty! Teraz spać pójdę, bo kości bolą. Wy, jak macie co gadać, to gadajcie; ja wszystko powiedziałem już, co trzeba.
Wstał, pogładził córkę po głowie, parobczaka obejmującego mu kolana uścisnął, że aż ten poczerwieniał, wgramolił się na piec i rozbierając się, mruczał pacierze.
Zostawił młodym swobodę zupełną, z wiarą, że jej nie nadużyją, i w niespełna pięć minut już spał na laurach po trudach całodziennych.
Młodych sen nie brał. Johenia zaświeciła na kominie i przędła, parobek usiadł naprzeciw i gwarzyli zcicha. Oboje byli więcej do marzeń skłonni, niż do szału, mało czasu mieli przed sobą do rozstania i smutno im było na sercach.
Po chwili strażnik poruszył się i przecknął.
— Marko! — zawołał.
— Słucham, ojcze.
— W kuble łyka mokną. Spleć mi, synku, postoły. Całkiem zapomniałem.
I znowu zasnął.
Parobczak wziął się do roboty ochoczo. Dziewczyna dorzuciła drzazg kilka na ogień i zcicha zanuciła:

Pójdę ja, pójdę w lasy bujne,
Przyjdą na mnie czasy trudne.

A Marek zcicha również zawtórował:

Pójdę ja, pójdę jeszcze w bujniejsze,
Przyjdą i na mnie czasy trudniejsze...

I tak im noc zeszła. Kury piały raz i drugi, a przy trzecich rekrut wstał z westchnieniem.
— Pójdę już, by mnie kto nie zobaczył. Broń Boże złe języki cię zaczepią, zuzulo, serdeńko! Bywaj zdrowa!
Uścisnęli się na pożegnanie i patrzyli na się długą chwilę. On się uśmiechnął:
— Wiesz co? Taki cyganka prawdę powiedziała. To ty, Joheniu, pierwsza kula w sercu. To ciche było, a teraz skacze i boli i, zda się, krwią płynie. Wzięła ty mnie, wzięła, aż do śmierci!
Sokołyku mój! — szepnęła, garnąc się do niego.
Kur znowu zapiał i drzwi skrzypnęły. Ku wsi szedł chłop wyprostowany, szukając na niebie wschodu. Z oczu mu otucha patrzyła. Szedł i dalej ciągnął zaczętą pieśń dziewczyny:

Oj ty, dziewczyno, czarowiczeńko,
Przyczarowałaś moje serdeńko,
Przyczarowałaś serce i duszę,
Teraz ja ciebie miłować muszę!

Dochodził do kuźni, gdy mu drogę zastąpiła cyganka.
Czuj, Marko, nie spotkałeś gdzie kowala?
— Waszego?
— Aha! Powiedz, jeśli wiesz!
— Daj rubla, to powiem.
— Nie dam, bo nie wiesz.
— Nie dawaj, pożałujesz!
Ruszył dalej. Dopędziła go we wrotach chaty.
— Marko, powiedz, dam tobie lubczyku.
— Ja i sam wiem, gdzie on rośnie. Idź do czarta!
Cyganka, coś mrucząc, odeszła. Wolała rubla, niż męża. Zdała go na Opatrzność.
Z ulicy już zaczęła pluć i machać rękoma; ale Marek czem innem zajęty, ani się obejrzał.
Na wschodzie jaśniało. Wsunął się do stodoły i pogodzony z losem i dolą, twardo zasnął.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Za Bałkanami w Turcji pułk ochocki szedł do ataku. Prażyły go kule jak grad. Co chwila ktoś się odrywał od szeregu, kładł na ziemi, zdawał broń. Luka się zapełniała, następni szli z zapałem po trupach dalej, nie widząc nic wokoło, objęci tumanem dymu i ognia. Za nimi zostawał pomost z ludzi. Piersiami do ziemi, rozkrzyżowany leżał żołnierz. Zdeptali go i poszli, a on długo się nie ruszał. Nareszcie porwał się na klęczki. Miał czarną plamę na piersi, pod nią strumień ciepły i czerwony. Szeroko otworzył oczy i w niebo je podniósł. Widział w nich podziw niemy, żal i smutne pytanie.
Rękoma rozdarł mundur. Z pod niego błysnął krzyżyk biały na czerwonej tasiemce. Krew biegła i biegła, a on ją palcami zbierał, zatamować chciał, lała się przez palce. Znowu spojrzał wgórę bez jęku, tylko z tem osłupiałem zdziwieniem i trwogą niemą. Potem osunął się na bok i cisnąc ranę, ułożył się spokojnie, jak do snu, i oczy przymknął.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W straży poleskiej czekano na niego. Niewiadomo, czy wrócił.



JEDNA DROGA

Była rzeka i popłynęła do morza. A płynęła w bagnach i nieprzebytych borach, aż przyszedł człowiek jeden i przez bagna te i bory uczynił drogę.
Nie nazwał drogi, ani drogowskazu nie postawił — ile, że droga prosta była i jedna.
Ludzie czas jakiś jeździli nią, wspominali twórcę, błogosławili, ale o nazwaniu jej nie myśleli, bo prowadziła do jednego celu, do rzeki i morza.
Aż się znalazł taki, — a zwał się Piotr — co przy tej drodze zbudował zajazd i wnet z początku postawił słup z nazwą swego zajazdu. Ludzie poczęli drogę wedle napisu nazywać, a gospodarzowi zajazdu dobrze się działo.
Co ujrzawszy drugi, wzburzył przeciw niemu ludzi:
— Ubliża twórcy... swojem imieniem nazwawszy drogę. Ja uczynię w imię twórcy drugi zajazd.
A że twórcy było imię «Jan», tedy ten drugi postawił u początku nowy słup z takim napisem: Droga do zajazdu «twórcy Jana». Dzierżawca Paweł.
Ludzie zaczęli się dwoić: jedni nazywali drogę imieniem Piotra, drudzy Pawła (o Janie jakoś mowy nie było), no i powstały swary i nieporozumienia, bo obcy, dalecy myśleli, że drogi są dwie.
Ale że interesy zajazdów dobre były, znalazł się trzeci, który do imienia twórcy «Jan» dodał Kalasanty; a że to był jego własny patron, więc trzecią oberżę otworzył pod nazwą «Kalasanty» (o Janie tym pierwszym jakoś mowy nie było).
A u początku stały już trzy słupy z napisami.
Swary i nieporozumienia się wzmagały; więc znalazł się czwarty, który przy tych slupach postawił domek i pytającym objaśnienia dawał. Za to przegrodził drogę belką na łańcuchu i po groszu za swe wskazówki brał.
Potem przybyło jeszcze więcej słupów z nazwami i wreszcie właściciel domku wydrukował mapę drogi, z tomikiem do niej objaśnień, bo spamiętać nie było sposobu wszystkich celów drogi, a obcy byli pewni, że tam jest dróg kilkanaście, a każda łamana w innym kierunku.
Warchoł jednakże i zamieszanie nie ustawały pomimo mapy i objaśnień; kłócili się goście zajazdu Piotra z gośćmi zajazdu Pawła, niszczyli słup Kalasantego goście zajazdu Bonifacego.
Zgoda panowała tylko na jednym punkcie i między gośćmi i między właścicielami zajazdów, a mianowicie, że nikt nie chciał drogi naprawiać poza swojem podwórzem.
Ludzie też błądzili, mylili się, łamali wozy, a często kręcili kark nawet, bo bagno i haszcze wdzierały się zpowrotem na szlak. Ale oto mówił jeden do drugiego — a ludzie? Ludzie są dla wygody zajazdów, ludzie dużo mogą wytrzymać, a boją się myśleć, a jeszcze bardziej boją się powiedzieć, co myślą.
Gdy błądzili, zrywali siły, z bagna dobywając ugrzęzłe wozy, lub na wybojach je łamiąc, klęli w siebie jedni, zacinali zęby drudzy a milczeli wszyscy, bo była między nimi legenda o długim Jacku, który niegdyś żył i żyłby dotychczas, gdyby nie był głupi. A był głupi, bo raz na cały głos krzyknął:
— Ludzie, droga jest jedna i prosta i prowadzi nie do żadnych Pawłów i Piotrów, lecz do morza.
Na to jego głupie odezwanie się ludzie nie zwracali wielkiej uwagi, ale za to i Piotr i Paweł i Kalasanty i Bonifacy zamknęli mu swe drzwi. I opowiadano potem po zajazdach, że głupi Jacek z głodu i chłodu zginął marnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.