<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Sawicka
Tytuł Po koncercie
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca „Kraj“
Data wyd. 1866
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PO KONCERCIE.


Licznie zebrana publiczność napełniała salę. Długi szereg mężczyzn cisnął się ku głównym drzwiom z drugiego pokoju. Rzęsiste oświetlenie, eleganckie stroje dam, zapowiadały uroczystość niezwykłą na prowincyi.
Od dwóch tygodni różnobarwne afisze ogłosiły koncert znakomitej śpiewaczki; od dwóch tygodni nie było już ani jednego biletu, a ci, co się spóźnili o dzień jeden, skazani byli na stojące posłuchanie, mniej szczęśliwi musieli zadawalniać się tem, że znajdowali się w temże mieście, gdzie pierwszorzędna gwiazda występowała z koncertem. Zebrano się nad podziw akuratnie: o ósmej wszystkie miejsca były zajęte, pomimo licznego zebrania, uroczysta cisza panowała w sali. Nerwowi, czy może więcej muzykalni, doznawali lekkiego bicia serca, i już zawczasu uśmiechali się do przyszłej rozkoszy.
Dzwonek się odezwał. Drgnienie przebiegło salę. Publiczność, jak falujące kłosy, pochyliła się naprzód jednozgodnie.
Na estradzie ukazała się młoda kobieta w balowym stroju z niebieskiego atłasu. Powitał ją grzmot oklasków! Grzmot zwiększył się przyśpieszonem tępem, zdawało się, że każden naraz w sto dłoni uderzał, ale w sto dłoni cudzych, gdyż swemi trudno szafować tak dalece! Ucichli. Na szarym końcu klaśnięto jeszcze raz, drugi; ktoś, dla podniety, tupnął nogami, ale i te rakiety spóźnionej gorliwości zgasły wobec ogólnego spokoju.
Koncert się zaczął. Wspaniały głos śpiewaczki dawno się otrząsł z pyłków świeżości, w wysokich notach drgał zlekka, jak zluzowana struna, pomimo to, miał jeszcze dość zalet, żeby zadowolnić najwybredniejszą nawet publiczność. Słuchano z natężeniem. Wszystkie twarze miały wyraz skupionej uwagi, wszystkich oczy zwrócone były na estradę. Przezorniejsi trzymali dłonie na pogotowiu.
Grzmot się powtórzył wprzód nim uciekło echo ostatniej nuty! Zachwyt dosięgał zenitu. Najwięcej pozytywni ocknęli się w siódmem niebie, idealiści zaś zabrali się tak wysoko, gdzie nawet bujna wyobraźnia Mahometa sięgać nie zwykła.
Artystka po tysięcznych wywoływaniach ukazała się raz jeszcze. Zniecierpliwiona natrętnem uniesieniem, stanęła na estradzie, nozdrza jej drgały, brwi ściągnęły się zlekka, powiodła po sali błyszczącym wzrokiem.
Oczy jej spotkały się z oczami mężczyzny, stojącego w bocznych drzwiach.
Już nawet rozgorączkowana publiczność zaczęła omdlewać w zapale, oklaski szwankowały stronami, a ona wciąż stała jeszcze przykuta wzrokiem spokojnym, jakim się zwykło patrzeć w dawno minioną przeszłość. Raz jeszcze chciała zwrócić głowę w jego stronę, ale głowa zdawała się uginać pod brylantowym dyademem, brylantowy naszyjnik ściskał szyję jak kajdanami. Stała wpatrzona w głąb sali, wsłuchana w serce, które dawno uderzać przestało. Towarzysz jej, wspaniały wiolenczelista, z trochę już zwietrzałą sławą, ale dość jeszcze ceniony przez świat muzykalny, stał obok z ramieniem przygotowanem do ujęcia jej ręki:
— Pójdźmy! szepnął, tupnąwszy nogą zlekka.
Odeszła leniwym krokiem. We drzwiach próbowała obejrzeć się.
— Zmęczoną jesteś? szepnął w tejże chwili zniecierpliwiony towarzysz. Ah, que ça viellit vite! mruknął, przygryzając usta. Posadził ją na sofie, a sam pośpieszył oświeżyć się w bufecie. Siedziała jak odurzona, z pochyloną głową; ręce opadły na suknię, pierś przestała się poruszać; od czasu do czasu przełykała ślinę, jakby chciała zarazem przełknąć nerwowe ściskanie w gardle.
Tymczasem sala brzmiała pochwałami. Najmniej pomysłowi nawet czuli się w obowiązku znaleść superlativum nieznanego dotąd przymiotnika. „Znakomita,“ „boska!“ pozostawiono tym, którzy zwykli wyrażać uniesienie w sposób zwyczajny, prosto z serca. Nie było kobiety, któraby nie wyszeptała czarodziejskiego „szczęśliwa!“
Drugi oddział zaczynał się od pięknej symfonii na fortepian i wiolonczelę. Akordy otrzeźwiły artystkę, podniosła się z sofy. Za kwandrans najdalej trzeba będzie wyjść znowu! Wyjęła z portmonetki wizytowy bilet, pochylona nad stołem napisała:
— Po koncercie czekam... pana, dodała po chwilowem namyśle.
Zbliżywszy się do drzwi, wskazała lokajowi mężczyznę, który wciąż jeszcze stał na tem samem miejscu, oparty ramieniem o draperye, z twarzą zwróconą ku estradzie.
Spojrzał na podany sobie bilet, obrócił na drugą stronę, raz jeden przeczytał nazwisko i schował do bocznej kieszeni surduta, jak się chowa resztę, otrzymaną w bufecie. Muzyka pochłonęła znowu przerwaną na chwilę uwagę. Twarz jego zwiędła, bez zarostu, wyłysiałe czoło, nosiły wyraz ołowianego spokoju. Czasami tylko, gdy wiolonczela z właściwą sobie miękkością przekradała się do duszy, przymykał swe siwe, głęboko zapadłe oczy. Pierś przestawała się podnosić, usta drgały zlekka. Grzmot oklasków oznajmił ukazanie się artystki!
Śpiewała prześliczną kołysankę, przy akompaniomencie wiolonczeli, spokojną, monotonną niemal piosnkę, w której artyzm i sztuka zrzekły się swych praw na rzecz uczucia.
Czysty, dźwięczny głos, stał się naraz dziwnie miękkim pieszczotliwym, a z takim głębokim spokojem snuł z piersi śpiewaczki, jakby kołysanką próbowano ułagodzić nie dziecię w kolebce, lecz jakąś silną, bezgraniczną boleść, dla której już w piersiach było za ciasno!
Panie miały łzy w oczach, panowie pochylili głowy, na niektórych twarzach widniała niecierpliwość, podczas gdy dreszcz przyjemny przebiegał po skórze.
Wrażenie dosięgło zenitu — chwilkę jeszcze, a stałoby się męczącem.
Śpiewaczka rozumiała to, a może i własne jej siły wyczerpały się w przeciągiem pianissimo, — skończyła. W sali panowała cisza, jakby każdy dosłuchiwał echa we własnej swej duszy. Nim się ockniono diwa znikła z estrady, mężczyzna we drzwiach znikł także.
A może go nie było wcale?
Wszak nieraz, podczas najświetniejszych swoich występów, zdawało jej się, że go widzi, że czuje wzrok jego — złudzenie nikło jak tylko usiłowała je pochwycić! Nie, teraz to był on! Przyglądała mu się zpoza draperyi przez cały kwadrans.
Koncert zakończył się świetną aryą z „Don-Źuana“. Najlepsze nawet towarzystwo dosiedziało do końca; panowie przetrwali dłużej, marudząc w przedkoju, dopóki na schodach nie ukazała się artystka w sobolach, w koronkowej chustce na głowie, wsparta na ramieniu wspaniałego wiolonczelisty.
— Czy to jej mąż? Pytano w ślad za odchodzącymi.
— Może coś więcej! odpowiadano z uśmiechem.
„Maź“, czy „coś więcej“ wsadził diwę do karety, zatrzasnął drzwiczki, sam zaś wskoczył do obok stojącej dorożki:
Do Szumana! Zawołał, wszak to u was najlepsza restauracja!
Dorożkarz skłonił głową potwierdzająco.
Kareta zatrzymała się przed Europejskim hotelem. Artystka wyjrzała przez okno: oprócz dwóch szwajcarów przed hotelem nie było nikogo. W przedsionku, na schodach, też nikt na nią nie czekał. Ręka drżała trochę, otwierając drzwi do numeru, ale i pokój okazał się pustym! Na toalecie dopalały się świece, alabastrowa lampa, zwieszająca się z sufitu, rzucała łagodne światło; w fotelu drzemała pokojowa. Artystka patrzyła na nią pytająco.
Spłoszona dziewczyna powstała, przyjęła futro i chustkę, i wysunęła do drugiego pokoju.
— Nie przychodził tedy!
Przeszła parę razy ciągnąc z szelestem tren sukni zdejmowała zwolna rękawiczki.
Była dziś piękniejszą niż zwykle dzięki wzruszeniu, twarz pałała rumieńcem, oczy błyszczały; niepokój rozdrażniał ją coraz więcej!
Na korytarzu krzyżowały się kroki przechodniów, ile razy do drzwi się zbliżały, serce jej uderzało dziś daleko silniej niż niegdyś, przed laty!
Przed ślubem nie kochała go wcale; potem lękała się, szanowała, ale pokochać nie mogła! On był daleko starszym od niej, przytem poważny, milczący, więcej wyglądał na sędziego niż na kochanka. A jednak kochał ją bardzo; czuła to, jak ślepy czuje promienie słońca; rozumiała, że jest mu niezbędną, rozjaśniał się, jakby młodniał w jej obecności; rozmawiał coraz częściej i coraz dłużej, ona zaś słuchała coraz uważniej; lubił śpiew jej, ale nigdy nie prosił, żeby śpiewała, zato ile razy usiadła do fortepianu, zjawiał się jak cień, wywołany siłą harmonii, stawał we drzwiach i nie odszedł, aż nim nie zamilkła ostatnia nuta. Czasem, na podziękowanie, całował ją w rękę długim, sobie tylko właściwym, pocałunkiem; rozkoszne ciepło ogarniało ją wówczas, tuliła się do niego, szczęśliwa duma budziła się w niej, słuchając, jak w piersiach tych serce uderzało przyśpieszonem tętnem.
Do niemego uwielbienia, jakiem ją otaczał, przyłączył się wkrótce chór ogólnego podziwu. Talent dość znaczny w ustach pochlebców i wielbicieli urósł do olbrzymich rozmiarów. Zachwycano się. Podziwiana młodziutka kobieta znalazła się naraz w chaosie hołdów. Serce nie zdąży jeszcze przyróść do męża, do domu, a głowa odurzała się już zwolna dymem pochlebstw. Mogła być sławną, błyszczeć, królować w artystycznym świecie, należało tylko zdobyć się na energię! A mąż? Cóżby mógł mieć przeciwko temu?
Jak tylko myśl o zawodzie artystki zjawiła się w jej głowie, nie wahała się ani chwili zawiadomić go o tem.
Byli już z sobą wówczas na stopie równości. Przestał przywozić jej cukierki z miasta, coraz rzadziej chwalił kolor włosów i zręczną figurkę, za to coraz częściej wspominał o interesach, napomykał o swej przeszłości, bogatej w bardzo smutne przejścia. Przyzwyczajała się uważać go jako dobrego towarzysza, z którym wprawdzie nudno czasami, ale zawsze bezpiecznie i spokojnie. Dlaczegóżby miała ukrywać przed nim myśl, która stała się naraz celem jej życia? Dzieci nie mieli, ochmistrzyni rządziła całym domem, a ona tak często nudziła się wśród strojów, kwiatów i wizyt!
Usłyszawszy o zamiarze, mąż osłupiał; wpatrzył się w nią, jakby zwątpił, że jest przytomną.
— Dobrze, odrzekł po namyśle, ale krok ten rozdzieli nas na zawsze! Ja muszę ciebie posiadać, albo wyrzec się w zupełności. Dzielić się ze światem twoim spokojem, dobrą sławą, życiem twojem — nie mogę! Wówczas ceniłabyś wyżej jedno słowo klakiera, niż moje całe uczucie. Nie, na ten podział... zgodzić się nie mogę! Wybieraj tedy ja, albo sława!
Zakrył twarz rękami, jakby się lękał wyczytać odpowiedź w jej oczach.
Oh! jakże strasznie egoistycznym wydał się jej w tej chwili. Jaki był stary, brzydki, bez serca! Oh! jakże nierozsądną była dawniej, pragnąc w dziecinnej prostocie, mieć męża rozumnego! Dziś wolałaby takiego, coby łatwiej zrozumiał jej młodą duszę, coby ją znał taką, jaką jest, nie zaś taką, jaką być powinna!
— Cha, cha, więc rozejdziemy się! zawołała z niezwykłą samowolą. Mnie talent wystarczy, a ty... w życiu twojem tak mało zajmowałam miejsca, że po kilku dniach potrafisz o mnie zapomnieć.
Odkrył twarz, wyciągnął ku niej obie ręce:
— Odwołaj, coś powiedziała! wyszeptał. Odwołaj!
Zapomnijmy o tej strasznej chwili! Nie umiem wykazać, czam jesteś dla mnie, ale powinnaś to odczuć... Masz serce!
Stała przed nim zmieszana, nie śmiejąc podnieść oczu.
— Chociażbym mógł zatrzymać cię... nie uczynię tego bez twojej zgody, mówił dalej, zrobię jak zechcesz, ale odchodząc, zabierzesz z sobą jedyne ciepłe szczęście, jakie mi w życiu zabłysło, zabierzesz wszystko, co mnie wiąże do świata... Czy odejdziesz?...
— Odejdę! wyszeptała bezmyślnie.
Ile razy później przypominała sobie tę chwilę, nie umiała zdać sprawy, dlaczego powiedziała „tak“, kiedy mogła z równąż nieświadomością „nie“ odpowiedzieć.
— Przeznaczenie! mawiała w pierwszych latach, kiedy odurzona powodzeniem, chwilę tę uważała jako tryumf nad własną słabością, akt woli, który jej arenę sławy otworzył.
— Szaloną byłam! przyznawała w duszy, gdy blask przesycił, laury spowszedniały, gdy rozum i serce zmężniały w ciągłem obcowaniu z ludźmi, w ciągłej szemierce o zwycięztwo, opłacane nieraz rozczarowaniem. Co wystarczało dzieweczce, nie mogło wystarczyć kobiecie; myśl coraz uporczywiej wracała do dawnych czasów, ogrzanych ciepłem uczucia, którego napróżno szukała w łatwych scenicznych zdobyczach.
A talent? Talent to nałóg, przychodzi na świat wraz z nami, rozwija się, w końcu daje chwile upojenia, znane tylko pijakom i utalentowanym! W chwilach tych budzi się hajdamacza niemal swoboda, siła, wobec której wszyscy dygnitarze świata wyglądają jak robactwo wobec olbrzyma. Ale wytrzeźwiona ma dość czasu, żeby tęsknić i przeklinać życie, co weszło na niewłaściwą drogę!
Długo walczyła z tem przekonaniem, pijąc coraz chciwiej z czary tryumfów; fałszywy apetyt zmienił się w obrzydzenie; coraz częściej żal było mostów, popalonych ze sobą, z których ogień nie ogrzał, a tylko zniszczył drogę do jedynego ciepłego schronienia.
Czekała dobrą godzinę, w końcu zaczęła wątpić.
— Niepotrzebnie pisałam... trzeba było udać, że nie widzę, nie poznaję! Trudno! Cała przeszłość stanęła w pamięci! Czyż moja w tem wina, że artystka nie zdołała zabić we mnie kobiety? że dziś zaledwie oceniłam to, czego dziecko ocenić nie mogło!
Zapukano do drzwi zlekka. Zadrżała... oczy otworzyły się szeroko.
Do pokoju wszedł wspaniały wiolonczelista w szlafroku z tureckiej materyi, w haftowanych pantoflach; parnasowa elegancya ustąpiła przed senną ociężałością wpółpijanego safanduły, wchodzącego do pokoju kobiety, która zna wszystkie kryjówki jego natury. W ręku trzymał kufel bawara; idąc od drzwi do sofy nadpijał powoli; usiadł, kufel postawił przed sobą.
Artystka oparła się plecami o ścianę; rozpacz i obrzydzenie ogarnęły ją naraz, zmierzyła go ponurem wejrzeniem. Tamten już nie przyjdzie, ale czego ten wlazł, ten wstrętny oddawna!
— Głupie miasto! piwa porządnego nie mają, mówił z cygarem w ustach, i restauracye nędzne, po stołecznych szczególnie. Na szczęście, jesteśmy tu przelotem tylko, jeszcze dni parę, a byłoby źle z mojem rozpieszczonem podniebieniem! Co jadłaś na wieczerzę?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, podniósł głowę, spojrzał na nią zamglonemi oczyma.
— Jeszcze en toilette? Zmęczoną jesteś, znerwowaną, czy tylko kapryśną? W takich razach najlepiej jest wypić coś wzmacniającego... kieliszek Xeresu naprzykład? Ja tem się tylko podtrzymuje, w tem czerpię werwę i zapomnienie: dodał z żartobliwym patosem. Ale może przeszkadzam? Widzę, że niemasz usposobienia do rozmowy.
— Tak, jestem zmęczona, znerwowana, rozkapryszona, odrzekła z głową opartą o ścianę, z przymkniętemi oczami. Potrzebuję być samą, to najlepsze lekarstwo na wszystkie moje choroby.
Wiolonczelista zabrał kufel i wyszedł, suwając przydeptanemi pantoflami.
Zegar wskazywał dwunastą. Długo wpatrywała się w skazówkę, przesuwającą się z niedostrzeżoną powolnością.
— T...ak! szepnęła, odpowiadając na własne myśli, ale czyż ja oddając mu się młodą, niewinną, pytałam o jego czterdziestoletnią przeszłość?
Z pod przymkniętej powieki, wymknęła się łza duża, przezroczysta, spłynęła zwolna po rozognionem policzku, a z nią spłynęła reszta pozłoty z błyskotliwego życia!

separator poziomy




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Sawicka.