Kuzynka (Sawicka, 1866)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kuzynka |
Pochodzenie | Szkice i obrazki |
Wydawca | „Kraj“ |
Data wyd. | 1866 |
Druk | Drukarnia „Gazety Handlowej“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
— Nie lękaj się kuzynko, nie powiem nic takiego, czegobyś ty, żona radcy stanu, nie mogła wysłuchać w twoim własnym salonie!
— Jasiu!...
— Nie przeszkadzaj, a przedewszystkiem nie nazywaj mię po dawniejszemu, gdyż będzie mi się zdawało, że mam na sobie wyszarzany mundurek, podarte buty i że wykładam tobie regułę trzech, której ty za nic zrozumieć nie możesz. Cofać się w przeszłość niebezpiecznie: zostawiliśmy tam dwoje bardzo śmiesznych ludzi — wszak prawda?
— Dokąd ta rozmowa ma nas zaprowadzić?
— Chciałbym przekonać, że mam jeszcze krótszą pamięć niż ty, kuzynko.
— I dobrze ci z tem?
— Oh dobrze! Tak dobrze, że chętniebym wroga mego wsadził w swoją skórę.
— Możeby nie jeden ustąpił swoje miejsce wrogowi.
— Tylko nie ty kuzynko! Obejrzyj się po swoim salonie! Co za wykwintny przepych, jakie meble, dywany, draperye, zwierciadła. Żeby Pan Bóg Ewę osadził w takim salonie zamiast w kwiecistym raju, chłystek wąż nie skusiłby jej lada jabłuszkiem! W tem królewskiem otoczeniu wyglądasz kuzynko jak ładny posąg, któremu artysta dał wszystko... oprócz duszy. Ach, ściągasz brwi! obraziłem kobietę, czy panią radczynię? Powiedz: teraz nie znam cię prawie i nie wiem, która z tych dwóch istot występuje częściej na scenę?
— Jedna i druga powinna byłaby przestać cię słuchać oddawna!
— Dla czegóż słucha? Czy przez ciekawość? A więc z tej jednej wady nie uleczyło cię życie dotąd! Pamiętam, niegdyś strasznie byłaś ciekawa! Chociaż starszy, musiałem spowiadać się przed tobą ze wszystkich tajników mojej gimnazyalnej duszy! Słowa grzęzły w gardle, uszy ogniem płonęły, ale, zapytany, wyznawałem, że mam jedność z greckiego, z łaciną też rady sobie dać nie mogę! Przyznałem się raz nawet, bardzo to już dawno, że na kajecie twoim napisałem: „Kocham, kochałem, będę kochać, kochający i — kochany!“ Kartkę tę pokazywałaś mi w lat kilka wówczas, kiedyśmy już oboje umieli kłamać znakomicie!
— Nie mówmy o przeszłości!
— Czemu? Wstydzisz się, że miałaś niegdyś serce?
— Czy to się nazywa być grzecznym?
— Mieliśmy mówić z sobą szczerze? Wątpisz chyba o swoich zdolnościach w tym kierunku?
— Mów o sobie; mnie zaś, jako monetę cofniętą z obiegu, zostaw w spokoju.
— Rozumiem. Chciałabyś raz jeszcze spojrzeć po za siebie i uśmiechnąć się z politowaniem do minionego niebezpieczeństwa?
— Być może. Lękasz się, żebym nie dostała zawrotu głowy? Bądź spokojny, przywykłam widzieć w tobie mentora przedewszystkiem; tak poważne towarzystwo nie usposabia do szału.
— Tylko! Ani mi śniło, że przed otrzymaniem nauczycielskiego dyplomu byłem już dla ciebie pedagogiczną powagą! Tem więcej, że guwerner ze mnie był kiepski. Zapominałem czasami swojej roli!
— Wątpię; byłam dla ciebie zawsze niezdolnym podotkiem, lalką ładnie ubraną; moje bezmyślne odpowiedzi i zbyt ładne sukienki, zarówno cię niecierpliwiły. Sądzę nawet, że czasami musiałeś mnie nienawidzieć, a zawsze byłeś tak poważny — ostrożny, jakbyś się lękał, żeby dziecinna przyjaźń nie zamieniła się z czasem w serdeczniejsze uczucia. Cóż więc dziwnego, żem przedewszystkiem widziała w tobie mentora?
— Słuchaj kuzynko, opowiem bajkę starą jak grzech, ale tobie nieznaną. Oglądasz się na matkę i męża? Grają w wistka; widzę zdaleka, że mąż twój ma koronkę i dwa asy; czy sądzisz, że wobec tej niespodzianki może słuchać naszej rozmowy?
— Słucham bajki.
— Dawno, bardzo dawno, urodził się sobie malec. Głód i bieda trzymały go do chrztu, i tak szczerze wzięły do serca obowiązki chrzestnych rodziców, że prawie do pełnoletności nie wypuszczały go ze swojej opieki. Chcąc zahartować należycie, postanowiły wychować malca po spartańsku. Latem i zimą nosił jedną i tę samą odzież, której słabą stroną były zwykle buty. Nie wiesz zapewne, jak ważną rolę w życiu biednego dziecka grają buty? Myśląc o nich z wielkim upragnieniem, spogląda na nie z zazdrością, i żeby mu wówczas dano do wyboru skarby całego świata wybrałby buty niechybnie. Tę część ubrania otrzymuje najpóźniej; koszulę, spodnie, a nawet kurtkę posiada każden berbeć mniej więcej około czwartego roku życia; nogi zaś, te nieszczęśliwe nogi dziecięce, najdłużej muszą zadawalniać się naturalną podeszwą. A nim je otrzyma, ileż to razy obietnicą wzbudzają fałszywy apetyt, ile razy służą jako bodziec do bohaterskich niemal wysiłków! Nic też dziwnego, że dzień, w którym się otrzymało po raz pierwszy nowe błyszczące buciki, stanowi epokę, że od tego dnia czuje się niepokonany wstręt do starych matczynych trzewików, stanowiących dotąd jedyne schronienie bosych nóżek! Malec mawiał czasami całe obuwie, i tem się różnił od wychowańców spartańskich, którzy bodaj że tego zbytku nie znali. Jadał za to nie lepiej od nich. Nazywano go często „biedakiem“, zapewne od imienia matki, wyglądał też jakby wyłącznie z kości się składał. Opiekunowie nie mieli nic przeciw szkole; owszem przyzwyczajeni dostarczać nauce największy kontygens ze swych wychowańców, za złe by uważali, jeżeliby poszedł inną drogą. Dali mu też spory zapas dobrych chęci, a nawet trochę zapału, ten ostatni datek musiał wkrótce zamienić na wytrwałość, jak zbankrutowany szlachcic mienia konie cugowe na silne podjezdki. Gdy wszedł w lata w których zwykle fantazya bujać zaczyna a temperatura serca dochodzi znacznej wysokości, ludzie podziwiali, że jest chłodny, sceptyczny, że wyglądał starzej od niejednego staruszka z dobrych dawnych czasów! On zaś nie dziwił się niczemu, czasami tylko zapytywał cichutko, jakby pod sekretem przed samym sobą: „Na co to wszystko... do czego? Czy nie lepiej byłoby...“ Dokończyć nie miał jeszcze odwagi; nic dziwnego! był młodym, nadzieja krążyła mu we krwi według zwyczaju; miał przytem kawałeczek swego ideału, który nosił zamiast medalika — w piersiach. Takiemu to biedakowi uśmiechnęło się współczucie z oczu ładnej i bardzo sympatycznej kuzynki, współczucie przybierało coraz powżniejszą postać, aż w końcu przymieniło się w miłość, bezwiedną może... Fantazyi nie miał, zamków na łodzie budować nie umiał, znał całą przestrzeń, dzielącą go od wypieszczonego cacka, pomimo to, grzał się biedak przy niem coraz żywszem promieniem, miękł, i nie miał siły do ucieczki. Pozornie zdrętwiał niby, jak ten co drzemie i lęka się najlżejszym ruchem spłoszyć rozkoszne widziadło. Czasami rozumował dość hardo: gdy zdobędę pracą stanowisko, któż nam zabroni być szczęśliwymi? Kochamy się przecież?.. Pracował. Podczas gdy koledzy jego marzyli o sławie, dostatkach, karyerze, on myślał o ładnym obłoczku z odbłyskam i kaprysów, które przyjmował w zakochanej wierze, za szczere uczucie, za oznaki szlachetności i rozumu. Wszystko pierzchło. Akuratna, rozsądna rzeczywistość zdmuchnęła mydlaną bańkę nadziei. W pierwszych chwilach szaleniec sądził, że zawód zabije w nim od razu wszelkie zarodki uczucia, że odtąd pójdzie sobie przez życie spokojnie; usiłował zasklepić się w sobie, i zwolna obliczał na palcach: co to celów ma człek, do których można przecież dążyć, nie będąc ani szczęśliwym, ani zadowolonym; próbował zapomnieć, pracował. Na jedno tylko nie mógł się zdobyć, i bodaj, że się już nie zdobędzie nigdy, nie mógł zajrzeć po raz wtóry do żadnych pseudomyślących oczu! Ładne lalki, sprzedające się zalotnice mniejszy w nim wstręt budzą; wykazują się tem, czem są w istocie; amator może wybierać ile mu się podoba i nie ryzykują nic prócz pieniędzy, może być pewnym, że go nie zdradzą czas jakiś, a gdy zestarzeje zostaną wierne do końca, ładna powierzchowność wystarcza do wzbudzenia szału, nie potrzebują kłamać, uczucia bezduszne, nie wykazują w sobie tej uroczej szlachetności, przed którą człek tak się zapomina, że gotów nawet uwierzyć w jej istnienie! Bajka skończona, jeżeli spotkasz kiedy dziwaka zasklepionego w mozolnej pracy, którego jedyną przyjemnością będzie szczypta tabaczki zażyta dokładnie, jedynym skarbem kilka odwiecznych druków lub numizmatów, jeżeli spotkasz sknerę, jednego z tych, co zawsze gotowi umrzeć z głodu na kufrze ze złotem, a uśmiechają się tylko do własnego rubla, pożałuj ich trochę. Te szkielety zapewne nie od razu i nie dobrowolnie wyrzekły się uczuć ludzkich; nauka i złoto wystarczały im wówczas zaledwie, gdy wszystko co serdeczne, zamarło powoli, ta tylko resztka sił żywotnych zdołała sobie utworzyć wązki, nieraz cuchnący rynsztoczek. Ale ty podobnych nie spotkasz! Cożby robili w twoim świecie? Nie każdemu może udałoby się znaleźć cierpliwą słuchaczkę, któraby ich bajki wysłuchała do końca!
— Pokaż kuzyneczko ten wachlarz!..! Przez cały czas naszej rozmowy wpatrywałaś się w niego uporczywie! hm, ładne cacko! Czy wachlarze z czarnych piór modne są w tym roku? Milczysz? Wszak, moda to grunt neutralny. Znudziłem prawdopodobnie ciebie? Więc odejdę.
— Poczekaj... chwilkę jeszcze!...
— Czekam. Oh, jak tobie trudno wyszeptać to jakieś słówko! Nie zmuszaj siebie! Wiem wszystko, co możesz mnie powiedzieć. Wy ładne żony starych mężów lubicie pozować; rola rozczarowanej, zniechęconej, tak wam do twarzy! A przytem, jest to most, który budujecie zwykle między obowiązkiem i — wiarołomstwem.
— Ha, ha, dotąd nie zajmowałam się tą architekturą.
— Wierzę. W pierwszym roku po ślubie, rzadko która kobieta zdradza najwstrętniejszego nawet męża. Trzeba przecież... wyrobić sobie opinię, a potem...
— Nigdy.
— Zawsze miałaś skłonność do abstrakcyi! Po co te „nigdy“? Spójrz na tego staruszka w okularach! Łysy szkielet z czarnemi zębami, trzyma się sztywnie, mruga oczami, żeby nie zasnąć ze starości, metrykę swoją spalił dawno i od tego czasu zdaje mu się, że lata przestały istnieć. W części ma słuszność: dwudziestu ostatnich liczyć nie warto, były one ciągłą walką między drzemką starości i nałogowem pragnieniem użycia. Co on tu robi? w karty nie gra, do rozmowy nie należy? Wzruszasz ramionami! Odkryję ci sekret, jeśli naprawdę jesteś niedomyślną. Oto, oblicza, ile go będzie kosztował bal, który wyda w tym karnawale dla ciebie...
— Jasiu!...
— Cicho! to dalszy ciąg bajki: myśli o loży w teatrze, o najpyszniejszych bukietach, ba, o brylantach może!... Sądzisz, że rachunek ten mógłby prowadzić w domu? Bynajmniej! Zasnąłby przy pierwszej cyfrze: widok pięknej kobiety podtrzymuje w nim sztywność nóg i cień umysłowej trzeźwości. Wzdrygasz się? Wstrętny w istocie! wyobrażam, że ma ręce chłodne, wilgotne, niby śmiertelnym potem oblane. Daleko ponętniej wygląda ten brunet. Żebym był prochem, zapaliłbym się dawno od jego spojrzeń; bez żadnej potrzeby zwraca co chwilę głowę w naszą stronę, dawno już posłał mię do wszystkich djabłów, a ja wciąż siedzę obok ciebie. Trzeba przyznać, że jest wytworny!
— Żonaty.
— Ale bywa tu bez żony?
— Żona jego nieznośna.
— Czy on podziela już twoje zdanie?
— Nie pytałam go o to.
— A, więc duet zaczynacie od piosnki bez słów? Biedny, jak go musi drażnić nasza długa rozmowa!
— Nie więcej niż mnie.
— Przecież chciałem odejść, nie pozwoliłaś; dopiero teraz, kiedy ci zacząłem przedstawiać przyszłe niebezpieczeństwo, zauważałaś, że dobrowolnie skazałaś siebie na wychylenie kielicha prawdy do dna!
— Dobrowolnie! Sądzisz więc, że można słuchać dobrowolnie obelg? Słuchałam, bo w twoich ostrych, niesprawiedliwych, znieważających słowach, brzmiała wciąż nutka starego uczucia! Pogardzasz mną, ale kochasz jeszcze. W mojem pustem, bezcelowem życiu, dawna miłość jest oazą, zkąd czerpię nieraz siły dla podtrzymania choć pozornego spokoju! Jasiu... ja... dostatecznie już jestem ukaraną! Żyć z człowiekiem obojętnym, wstrętnem niemal, podczas, gdy w pamięci tkwi jeszcze tyle ślicznych marzeń, a w sercu... Oh, takie życie na szyderstwo nie zasługuje, o, nie!
— Kłamiesz! z wyrachowania, czy ze zwyczaju, ale kłamiesz! Żebym mógł wierzyć, podałbym ci bardzo prostą drogę do wyjścia. Jestem swobodny, mam zapewnione, chociaż skromne utrzymanie — bądź moją. Przestanę być dla ciebie oazą; natomiast zostanę kochającym mężem; marzenia zamieniają w rzeczywistość, serce nie będzie zmuszone tłumić ciągłego pożaru, a życie pójdzie jeśli nie po różach, bo tych ci dostarczyć nie zdołam, wejdzie zato na prostą drogę, na której kobieta, gdy zechce, może pozostać szlachetną, bez fałszu, bez tych walk romantyczno-tragicznych. Patrzysz, jakbyś mię nie rozumiała! Czy zwracając się z podobnemi słowami ubliżyłbym tobie?
— Oh... Nie!
— Więc pomyśl! Słowa te gotów jestem stwierdzić calem życiem — resztę od ciebie zależy — wybieraj! Teraz dziesiąta, zostanę do dwunastej; przy pożegnaniu powiesz tak lub nie; spełnisz moje najserdeczniejsze życzenie, albo — skarzesz na wieczny rozbrat ze szczęściem!
— Kryniu, ma chère, chodź no tu na chwilkę!
Pan radca, złożywszy karty na stole, patrzał z pod okularów na zbliżającą się żonę. Pogodna, rumiana twarz jaśniała zadowolnieniem: wygrał cztery robry zrzędu! a myśl o przegranej na innem polu nie powstała jeszcze w spokojnem sumieniu.
— Każ podawać przekąskę! szeptał żonie do ucha, prędzej się rozjadą, czuję już ból w krzyżach od długiego siedzenia!
Mówiąc, spoglądał na ładnie zaokrągloną twarzyczkę, na przezroczyste policzki. Tak mu się chciało uszczypnąć ją zlekka pod brodę! Wstrzymał się jednak. Już to od czasu jak się ożenił, był ciągle jakby w paradnym mundurze Wobec eleganckiej, młodej kobiety, musiał wykazywać się młodszym niż był w istocie, w czem mu doskonale pomagała czerstwość cery, elastyczne ruchy i bardzo szykowna figura; ubierał się zawsze starannie, więc z tej strony ofiar nie ponosił żadnych. Natomiast musiał wyrzec się, a przynajmniej zamilczeć na czas jakiś o swoich poglądach względem żony. Pomimo szczerego uwielbienia dla jej wdzięków i młodości, wolałby widzieć ją mniej elegancką, mniej dobrze wychowaną. W rozmowie z nią wciąż jeszcze używał doborowych słów, najgrzeczniejszego swego uśmiechu prawie jak przed ślubem, ile razy spróbował wtrącić jakieś słówko z patryarchalnego słownika, albo skierować rozmowę na kawalerską nutę, patrzyła nań szeroko otwartemi oczyma i ani jednem słówkiem nie zachęciła do dalszych prób w tym kierunku.
— Czy ona długo jeszcze będzie się bawić ze mną w panią? Hm, nudna sprawa, to nie żonka, ale hamulec. Wówczas naprzykład, Piotra złajałbym od łotrów, bałwanów za te buty... przy niej zaś powiedziałem tylko: ależ mój kochany i t. d.! Chciałbym już znowu zostać panem w domu i nie mogę jakoś... nawet ziewnąć całem gardłem nie śmiem, a przecież to do zdrowia potrzebne! Ładna bestyjka! z czasem oswoi się, tylko żebym ja raz jeden mógł się zdobyć na odwagę! Próbował już od roku ale bez skutku.
Bywały chwile, w których żałował trochę swego wyboru. Zawsze miał skłonność do pulchnych, rumianych twarzyczek, do ocząt niebieskich, wesołych i lękliwych; ideałem jego była żonka, któraby widziała w nim męża i pana zarazem; potrzebował uległości, nadskakiwania, bez tych dwóch przymiotów kobieta wydawała mu się zupełnie zbyteczną na świecie. Czuł, że dom byłby dla niego stokroć milszym, żeby obok fajki, pantofli i szlafroka, znajdowała się jeszcze taka poczciwa żoneczka! dla czego tak się pomylił w wyborze — sam nie wiedział. Przeznaczenie.
Stokroć większą plagą była dlań matka żony, dama wielkiego świata i wielkich zalet towarzyskich. Napróżno usiłował dopasować się do jej wymagań; dom urządził wytwornie, lokajowi zabronił używać cuchnącej pomady, przy każdych odwiedzinach p. prezesowa, pomimo, że chwaliła wszystko bez wyjątku, zawsze znalazła jakieś maleńkie „ale“, wypowiedziane w formie wymówki młodej, niedoświadczonej gosposi. On tylko jeden wiedział, ile kosztowały te małe napozór zmiany; zgadzał się jednak na wszystko. Prezesowa umiała mówić przekonywająco, z wielką znajomością rzeczy; sąd jej był wyrokiem dobrego tonu.
— No, czy ja zgłupiałem, czy one już takie mądre? rozmyślał biedak, paląc cygaro dwa razy droższe niż za kawalerskich czasów. Bywam przecież tu i owdzie, a prawdę mówiąc, nigdzie takiej parady jak u nas nie widzę. Z czasem to skończyć się musi.
„Stara“ coraz więcej stawała się wstrętną; ckliwo mu się robiło, gdy poczuł zapach paczuli, gdy usłyszał szelest wiecznie jedwabnej sukni; sucha, sztywna figura etykiety nabawiała go dreszczu, zarówno jak widok zimnej wody w wietrzny dzień jesienny; wpływ jej widział na każdym kroku, czuł, że się zaprzągł do wozu, którego ciężar stanowiła wyłącznie najtroskliwsza z matek.
— Z temi babami sam djabeł nie poradzi! Mruczał, wracając z dziesiątej z rzędu wizyty u jakiejś stryjecznowujecznej cioci jenerałowej; głupi będę, jeśli pozwolę zawieźć się jeszcze gdziekolwiek. Jeździł potem nieraz jeszcze, a po każdej wizycie mama winszowała im, że rozszerzają kółko swoich znajomych, zabierając tak wyborowe stosunki. Przyczem nie zaniedbała dodać, że należy być jeszcze u p. K. z powodu dalekiego pokrewieństwa, u pp. D., G., F., z jakichś tam mniej lub więcej własnych powodów.
— Byliśmy już, zdaje się, u całego alfabetu, odpowiadał wpółżartem.
— Krynia ma rozległe koalicye, przywykła do wyborowego towarzystwa...
Oh, wiem o tem; z czasem odwiedzimy wszystkich, ale naraz za dużo tego dobrego!
— Szanowny pan nie zaprzeczy jednak, że Krynia powinna odwiedzić swoją chrzestną matkę! Jestto dama najlepszego towarzystwa, zapewne się dziwi, że dotąd nie okazano jej należnej grzeczności!
A więc po całym katalogu krewnych, zaczynały się powinowate wskutek śś. Sakramentów! Wracając nazajutrz od chrzestnej matki p. Radca pytał żony, czy też ta sama staruszka służyła jej przy bierzmowaniu i pierwszej komunii?
— Nie pamiętam, odrzekła; mama wie o tem najlelepiej.
Kwestyi tej jednak nie wszczynał wobec matki. Pomimo to, okazywał niewolniczy szacunek dla prezesowej. Gdy we czwartki przejeżdżała do nich na wistka, usiłował w całem otoczeniu zachować jak największy szyk i komfort; spozierając na rzęsiste oświetlenie, na gustowny przepych w każdym kącie mawiał:
— Zje djabła ta wiedźma, jeśli powie, że u nas nie comfortable! Żonie przypominał kilkakrotnie o smacznej i wykwintnej zakąsce, kręcił nosem na wszystkie strony i bardzo podejrzliwie spoglądał na gładko przyczesane włosy lokaja:
— Ej Pietrze! czy nie miałeś do czynienia z topolową pomadą?
— Dalibóg nie? Żebym tak śmiał łaskawego pana fatygować, to prosiłbym powąchać!
— Ja się na tem nie znam, ale jak stara pani przyjedzie, to będzie znowu niekontenta!
To też z wielką trwogą spoglądał na nią dzisiejszego wieczora. Blada, z zaciśniętemi wargami, rzucała karty bezmyślnie i co chwilę spoglądała na córkę rozmawiającą z kuzynem. Napróżno p. radca folgował w grze, napróżno wygrał z nią parę sutych robrów. Niepokój i gniew zwiększał się widocznie; grała z coraz większem roztargnieniem; chciał zrobić maleńką uwagę, w tem spostrzegł, że badawczy wzrok swój zwróciła na jego uszy, z których, niestety, sterczały dwa kawałeczki waty zwilgoconej kolońską wodą! Przywykł do tego aparatu od lat dziesięciu, i wolałby nie nosić kamizelki, niż się rozstać z tym starym, ciepłym zwyczajem! Przypuszczając zatem, że może te dwa białe kawałeczki tak dalece irytują wykwintną damę, oburzył się w duszy:
— No, coûte que coûte, ale już tego ustępstwa nie zrobię! Poprawił watę nieznacznie, i, orzeźwiony silnem postanowieniem oporu, grał dalej, nie podnosząc oczu na prezesowę. Gdy po skończonym robrze oświadczyła, że dalej grać nie będzie, p. radca pokiwał głową smutnie. Przeczuwał, że coś złego się święci. Prezesowa przechadzała się po salonie; nozdrza drgały, w oczach błyszczał gorączkowy niepokój; parę razy zatrzymała się przed córkę, ale obie nie śmiały, czy nie chciały spojrzeć sobie w oczy; rozchodziły się w przeciwne strony, nie rzekłszy ani słowa.
Oh, ta córka! Ile trudu, kosztów, niepokoju, ile męczących zabiegów poniosła dla niej od kolebki aż do tej chwili! To ładne djable miało wiele zadatków, żeby zostać sawantką, to jest — awanturnicą! Prezesowa dziś jeszcze wzdraga się na wspomnienie tej cichej, skrytej walki, jaką musiała staczać z upartą dziewczyną, w której coraz silniej objawiała się chęć do poważniejszej nauki, do lekceważenia wykwintną, elegancką stroną życia. Strach, zgroza, oburzenie ogarniało ją, patrząc jak pod wpływem owej „poważnej nauki“, ładne dziewczę traciło wrodzoną sobie trzpiotowatą zalotność, wobec której prawdziwi znawcy przymiotów kobiecych zawczasu już cmokali językiem, powtarzając: „Oh, to będzie z czasem... różyczka? No, jeszcze żeby była szpetną!... Cóż robić, niech ginie! Bóg tam upośledził ją widocznie! Ale ta, ta najładniejsza z jej córek... Stworzona na królowę salonów... ta miałaby psuć sobie karyerę dla jakiejś głupiej egzaltacyi! Oh! ona tak starannie oddalała od niej wszystko, co mogło ją uczynić egzaltowaną, tyle świetnych, błyszczących przymiotów rozwinęła umiejętnem kierownictwem! Pomimo to, zostało coś w tej przewróconej niegdyś głowie, zostało! Zatarła ręce, aż palce łusnęły. A wszystko zawdzięcza temu nędzarzowi, który tam nic nie mając, prócz nauki i godności człowieczej prawił o nich bez końca, rad byłby wbić je w głowę i w serce każdemu, bez względu czy się przydadzą na co w życiu lub nie! Nie zapomniała dotąd głupiej, dziecinnej miłostki! Nieszczęśliwa! Tak, zapewne! o takiem nieszczęściu miliony kobiet marzą przez całe życie! Zresztą któż ją zmuszał? miała swobodę wyboru! Wiedziała wprawdzie, że za chłystka tego nie wydam nigdy... ale mogła czekać mojej śmierci! Nie zmuszałam... nie! Bóg tylko jeden wie, jak bardzo pragnęłam ją wydać! Nic a nic nie miała sobie do wyrzucenia; to jedno chyba, że pozwoliła dzieciom znać się i kochać po dziecinnemu, że potem, spostrzegłszy „śmieszną miłość“ młodych ludzi, zanadto ją lekceważyła. Nie spodziewała się tak silnego wpływu, a w duszy śmiała się zarówno z postępowych idei, jak i z wierności dla biedaka bez dachu i chleba. Przychodziło jej na myśl, żeby dla zatarcia szkodliwych wrażeń wysłać córkę na rok drugi do Sacré-Coeur, lub do innego leczniczego zakładu w tym rodzaju. Ale panna była dorosła, wychodziła już nawet z tej świeżutkiej, puszystej młodości, co, jak kwiat paproci, trwa chwilę tylko, a starczy nawet za posag! Kilka rówieśnic wyszło już za mąż, młodsze siostry dorastały... Prezesowa zaczęła wpadać w melancholię; wołałaby mieć sześciu synów, niż te trzy córki, którym posagów dać nie mogła, a nauki i swobody dać nie chciała. „Mężczyzni nie lubią uczonych kobiet, a najrozumniejszy nie oprze się ładnej zalotnicy“ — powtarzała sobie w duszy. Dręczyło ją to, że w kółku bliższych znajomych nazywano Krynię „rozwiniętą“, „rozumną“; tym nieszczęśliwym przydomkom przypisywała, że córka jej, pomimo niepospolitej urody, dotąd świetnej karyery zrobić nie mogła. Dręczyło ją wogóle wszystko, co utrudniało, albo opóźniło zbyt nieszczęśliwego towaru! Nawet świetne gwiazdy półświatka drażniły ją trochę, widząc je w teatrze, na spacerach, w pysznych powozach na ulicy, zżymała się z oburzeniem! Iluż to, z ich powodu, nie śpieszy z kupieniem sobie dozgonnej towarzyszki! Ona zaś, miała do zbycia aż trzy. Ochłonęła trochę, gdy p. radca znalazł się w rzędzie konkurentów; wszystko przemawiało za nim — stanowisko, dochody, słaby charakter, nawet wiek był dość przyzwoity: wahał się między piątym i szóstym krzyżykiem. Córka nie okazała ani radości, ani oporu: pewną więc była, że ów biedak dawno się ulotnił z jej serca. Zdziwiła się trochę, gdy z wieczora przed zaręczynami Krynia weszła do sypialni; spokojna jak zwykle, w oczach tylko miała trochę dziwny wyraz.
— Mamo, ja kocham Jasia, rzekła, jeżeli pomimo miłości zostanę żoną... tego, czy będzie to... uczciwe?
W głosie jej drżała nótka jakaś najzupełniej nieznana prezesowej. Nótka taka hula sobie czasem w głuchym szerokim lesie, gdzie ptaszek dziki drze gardziel wesoło, na chwałę bożą, jak mówią prostacy! Jeżeli się wraz z mgłą połączy w cichą noc letnią, gdy ludziska usną, a drobny światek owadów huczy gdzieś w trawie, szumi w powietrzu, cieszy się może, że taki mały i taki swobodny zarazem! Drga czasem w miodem sercu — tam jej najciaśniej, i dlatego rzadko się zjawia. Poeci przezwali ją miłością i swobodą, praktyczni — szałem, fataliści — nieszczęściem, ci bodaj, że mają słuszność: nawiedzonym ciężko z nią bardzo, wyrastają też z niej prędko, niby z dziecinnej sukienki.
— Uczciwie? powtórzyła matka, unikając starannie wzmianki o miłości, ależ moja droga, ten wyraz nie jest wcale właściwy! Stosuje się do kobiet tylko w bardzo drastycznych okolicznościach... zrozumiesz to z czasem! Nawet cień nieuczciwości, nie może jeszcze padać na ciebie dziecko moje! Idź spać i bądź spokojną; wszystko minie, zapomnisz, a... a kiedyś wdzięczną będziesz, że usłuchałaś matki.
Krysia chciała jeszcze coś powiedzieć, otworzyła usta; przed nią stała sztywna figura z włosami splecionemi w drobne warkoczyki nad czołem, z wązkiemi piersiami, na których może nigdy nie leżała główka dziecięca! Figura ziewnęła z wdziękiem:
— Idź, idź już spać, moja duszo!
„Dusza“ odeszła; przy progu potknęła się trochę, ale — nie upadła — od tak dawna uczono ją chodzić po praktycznej drodze!
Wszystko skończyło się szczęśliwie! Od roku uważała siebie za najrozumniejszą z matek, raptem, ten... ten znowu się pojawił! A ona pozwala sobie prawić takie androny, projekta zgubne, waryackie. Rozwód, ależ to skandal, hańba, to być nie może! Nie, nigdy! Głowa zaczynała ją boleć, czerwone plamy wystąpiły na policzki, a w myślach plątały się najdziwaczniejsze projekta! Ten szalony utopista i dobroduszny p. radca przyrośli do jej mózgu, stali przed oczami, nie mogła o nich zapomnieć ani na chwilę; przebiegała wzrokiem od jednego do drugiego, wzruszała ramionami mimowoli. Czyż można było wahać się w wyborze między nimi? Szaleniec wzbudzał w niej odrazę; na twarzy jego czytała nieszczęsny upór, co nie zna przeszkód gardzi giętkością, pchnie gwałtem do celu chociaż po najwięcej ciernistej ścieżce! Oh, ten nigdy nie wypełznie wyżej po nad posadę biednego nauczyciela! Zżymała się, ile razy spotkała jego wejrzenie. On siedział spokojny, jakby był pewny wygranej; kręcił liść zerwany z wazonu, palce drżały zlekka; czasami, gdy mu się zdawało, że nikt na niego nie patrzy, oddychał głęboko, jakby robił zapas powietrza na krytyczną chwilę.
Już tylko kwadrans do dwunastej. Przez otwarte drzwi w jadalnej sali widać stół błyszczący od kryształów i srebra; złote główki butelek połyskują zdaleka; światło lamp załamuje się w pięknie rzniętych szklankach i kieliszkach, miemi się tęczowo w karafkach z wodą; ślizga się po srebrnych sztućcach; cały przybór wygląda wykwintnie; bielizna pachnie czystością, połyskuje jak atłas; przy nakryciach są tylko cieniutkie porcyjki chleba, ale na taki widok przyboru zęby świerzbieć zaczynają. Przez korytarz z kuchni dolatuje zapach smażonego masła, w powietrzu czuć woń słonych zakąsek, wogóle atmosfera smaczna, chociaż trochę chłodnawa; umyślnie otworzono lufciki, żeby goście tem chętniej garnęli się do kieliszków, tem raźniej się zabierali do sutych półmisków. Za chwilę wszystko będzie gotowe. Ładna gospodyni weszła żeby rzucić ostatni coup d’oeuil wprzód nim zaprosi gości. Jadają o samej dwunastej — więc jeszcze pięć minut... Obejrzała się. Na progu sąsiedniego saloniku stał kuzyn z kapeluszem w ręku, patrzał jej w oczy pytająco. Gracze, skończywszy partyę, sprawdzali rachunki; cisza panowała przy obydwóch stolikach, nawet bezczynni świadkowie stali z rękami założonemi za plecy, śledzili wzrokiem kredkę; niebieski obłoczek dymu unosił się nad głowami, tłumiąc nieco światło lamp, w salonie było trochę duszno, tem świeżej, tem apetyczniej wyglądała jasna wonna jadalnia. Wskazówka zegara posuwała się ze zwykłą sobie akuratnością, skradając się nieznacznie stanęła prawie na dwunastej. W progu jadalni jak raz naprzeciw p. Jana stała prezesowa; sztywna, blada, z szeroko otwartemi oczyma, zastygła w oczekiwaniu; patrzała gdzieś w kąt, pomimo to widziała, czuła każde poruszenie córki i Jana. Patrzyli sobie w oczy. On ściskał kapelusz w rękach i próbował uśmiechnąć się; usta zadrgały i wykrzywiły się dziwnie boleśnie, jakby naraz nielitościwy palec losu dotknął starej, głębokiej, lecz nie zabliźnionej jeszcze rany.
— Żegnam kuzynkę, wyrzekł wreszcie z doskonałym spokojem; ręki nie podał, tylko głowę schylił nizko, oczy przymknął i bardzo szybko odwrócił się z progu ku salonowi. Krew zmrożona na chwilę w żyłach prezesowej, zaczęła krążyć z podwójną szybkością; w uszach szumiało, czerwone i żółte gwiazdki błysnęły w oczach. Odetchnęła!
W parę lat potem w teatrze dawano „Norę“ z wielkiem powodzeniem, przedstawienia ściągały tłumy — kobiet przedewszystkiem; energiczne zakończenie, elektryzowało trochę. Dawano brawo, chociaż jednocześnie nie jedne usta szeptały „szalona“. Na ostatniem przedstawieniu teatr był przepełniony; jedna tylko loża świeciła pustką; oczy i binokle zwracały się ku niej przy każdem poruszeniu. Orkiestra skończyła uwerturę, na scenie ukazała się ulubiona artystka, a loża wciąż jeszcze była pustą. Tem rozkoszniejsze było zdziwienie, gdy przy końcu pierwszego aktu ujrzano tam śliczne, niecierpliwie oczekiwane zjawisko. Siedziała sama jedna w czarnym aksamicie, w koronkach, z brylantową gwiazdą we włosach. Znawcy utrzymywali, że była niezrównanie piękną! a było ich wielu, wszyscy prawie, którzy choć raz jeden widzieli ją zblizka. Wesoła swoboda błyszczała w oczach, usteczka uśmiechały się do całego światu — musiała być doskonale szczęśliwą!
Podczas antraktu loża zaczęła się napełniać; pierwszy pojawił się ów staruszek; żył jeszcze, odmłodniał nawet, drzemkę starości przezwyciężał doskonale, w ostatecznym razie szczypał siebie za ucho, albo dotykał zlekka rączki pięknej pani radczyni; za nim wszedł ów brunet — bez żony, potem jeszcze szatyn, blondyn, słowem każda maść miała swoich przedstawicieli. Przez uchylone drzwi wyglądało parę głów łysych, których już do żadnego koloru zaliczyć niepodobna! Piękna pani była niezrównanie uprzejmą! Parę razy nawet dał się słyszeć trochę za głośny śmieszek, ku wielkiemu zgorszeniu mniej szczęśliwych współzawodniczek.
— Jaka Krysia dziś piękna! szepnęła młodsza córka do prezesowej, siedzącej jak raz naprzeciw szczęśliwej loży.
Prezesowa jednak była niezadowoloną.
— Trochę za dużo tych gachów! Żebyż przynajmniej męża brała z sobą! Stary robi się z każdym dniem więcej ociężały, ogłuchł i zażywa tabakę... Trzeba jej wiele przebaczyć!