W starym domu (Sawicka, 1866)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Sawicka
Tytuł W starym domu
Podtytuł (z wileńskiego bruku).
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca „Kraj“
Data wyd. 1866
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W STARYM DOMU.


„Ostatni raz piszę do was! Jeśli mię nie poratujecie — zginę! Za tydzień muszę zapłacić sfałszowany weksel, albo stanąć przed sądem! Następstwa takich spraw znacie — rozpisywać się o tem nie mam potrzeby. Położenie moje straszne! Jako dowód może służyć to, że jeszcze raz piszę do was! Kiedyście mię wydziedziczyli w podstępny, niegodny sposób, poprzysiągłem, że wprzód się powieszę, niż zwrócę się do was z jakąkolwiek prośbą. Strach hańby złamał postanowienie. Ratujcie ten raz, oh, ratujcie! Przez trzy nocy grałem jak potępieniec, myśląc, że się los nademną zlituje. Napróżno! Szaleję od strasznych myśli — umrzeć nie mam odwagi! Przed rokiem obwiesiłbym się może — dziś i ta resztka sił zmarniała bez śladu. Nie obiecuję nic, nie przyrzekam — nie uwierzylibyście mnie, a i ja sam sobie dawno już nie wierzę — drżę przed hańbą! Ratujcie! Tysiąc rubli — to dla was drobnostka; życie więcej warte — eh, może i nic niewarte, ale ja umrzeć nie mogę! Chyba, że mi czaszka pęknie z bólu, że oszaleję z bólu i rozpaczy, wówczas może odwaga się znajdzie — skończę jakkolwiek. Oh, ratujcie! Popełniając fałszerstwo, byłem nieprzytomny, pijany może — nie wiem! Występek ten boli mię — wobec bólu nawet strach hańby blednie — nie zdążyłem przehulać całego sumienia. Ratujcie, może potem — umrę!“
List ten p. Turska przeczytała uważnie, obejrzawszy na wszystkie strony, złożyła akuratnie i wsunęła napowrót do koperty. Była pierwsza po południu — obiad jadano zwykle o drugiej. Dano dziś zupę rakową, zrazy z kaszą, szparagi i kalafiory; te ostatnie były wielką nowalią w tej porze; przyrządzone w sekrecie, miały stanowić niespodziankę dla męża i średniego syna Julka; obaj lubili bardzo wszelkie delikatne jarzyny, jakoteż wogóle dobrze przyrządzone obiady. Za-to najmłodszy „syn zachowywał się dość obojętnie względem jadła, gdyż był idjotą, melancholikiem raczej, jak go przez grzeczność nazywali znajomi i sąsiedzi. Ten nawet nie zawsze do stołu przychodził: nogi miał słabe, idąc, trząsł się, jak sparaliżowany, obiad i herbatę noszono mu do jego pokoju, pomimo że matka nie lubiła, żeby naczynia i jadło roznosić po całem mieszkaniu. Turscy mieli starą dwupiętrową kamienicę z oficyną, murowaną stajnię i kawałek ogrodu; mówiono, że i trochę grosza uzbierali już sobie. Mogli tedy jadać smacznie, tem więcej, że to stanowiło jedyną ich rozkosz. Na schodach, prowadzących do ich kuchni, czuć było zawsze zapach wybornej kawy; ludziska, przechodząc, zwalniali kroku, mimowoli oglądali się na drzwi — każdy odchodził z przekonaniem, że tu panuje dostatek. Front mieszkania zdradzał natomiast poetyczne usposobienie gospodarzy. Na dole w podwórzu, naprzeciw bramy, były cztery okna, otoczone gęsto szerokimi liśćmi dzikiego wina; z rana, jak tylko słońce wyjrzy z poza kominów, otwierano okna jedne za drugiem. W pierwszem widać było klatkę z kanarkiem, zawieszoną wśród najgęstszych liści; ptaki szczebiotały jak opętane. Wszystkie muchy obecne w kamienicy zlatywały się do tego okna, szukając ochłody i pożywienia, gdyż w każdej porze dnia stała tu filiżanka z kawą lub herbatą, a przy niej kilka drobnych kawałeczków cukru. W wysokim fotelu, obitym czarną skórą, siadywała otyła jejmość, rumiana, z małemi, bardzo żywemi oczkami, bez czepki na siwych, gładko przyczesanych włosach; przy każdem poruszeniu głową tłusty podbródek rozkładał się rozkosznie na białym kołnierzyku. Piła kawę lub herbatę, włożywszy uprzednio do ust jeden z małych kawałeczków cukru; czasami robiła pończochę; najczęściej jednak spoglądała przez okno na bramę, albo na drzwi swoich lokatorów, a jeśli zdarzyło się, że cudzy pies zabiegł na dziedziniec, wołała z okna:
— A ty tu czego? a włóczęgo! Oj wody, wody! dam ja tobie!
Klaskała przytem w dłonie i podnosiła się z lekka na fotelu. Swoich psów z kamienicy znała za to dobrze; prawda, że było ich dwóch tylko, trzecia zaś wykwintna pudliczka z pierwszego piętra bardzo rzadko schodziła na dół. P. Turska była na nią dość łaskawa; wołała do swego okna, czasami nawet rzucała jej kawałeczek cukru, za co od właścicielki, żony adwokata, otrzymywała uprzejmy uśmiech: obie panie kłaniały się sobie przez okno, a pudliczka tymczasem, zjadłszy cukier, spoglądała łakomie na tłustą dobrodziejkę. W dni pogodne okno otwarte było aż do wieczora, zimą zaś, albo w słotę p. Turska, siadywała przy zamkniętem; miejsce w fotelu próżnowało tylko w porę obiadową; wówczas sąsiedzi śmiało mogli regulować zegarki — była to bowiem druga godzina po południu. W dwóch następnych oknach, również obrosłych dzikiem winem, widywano samego gospodarza; w szarym szlafroku, wypłowiałym na plecach, a wiecznie rozpiętym kołnierzem u koszuli, palił fajkę, albo układał pasyanse. I on na lada szelest w podwórzu zwracał głowę do okna, ale psy i tym podobne stworzenia mało go obchodziły; natomiast gdy dostrzegł, że z wyższego piętra wylano przez lufcik trochę wody, albo garść śmiecia wyrzucono, wołał na żonę przeze drzwi. Tegoż dnia w zanotowanem mieszkaniu pojawiał się stróż z przedmową, że państwo Turscy kłaniają się i proszą, żeby wylewanie i wyrzucanie odbywało się w oznaczonem ku temu miejscu; lokatorowie, zanotowani pod rubryką „niedbałych,“ mogli się spodziewać podwyższenia komornego w przyszłym półroku. W jasne dni wiosenne, wówczas, kiedy to na wsi żyje podwójnem życiem, a człek sam nie wie, czemu zazdrościć, czy ptaszkowi, co ginie w błękicie, czy kwiatom i trawom oblanym rosą, kiedy w piersiach aż kole od sił zaklętych, co drgają w powietrzu, a w mieście gwar, ruch, asfalt i rynsztoki w rozmaity sposób przypominają cywilizacyę — w takie dni Turski stał całemi godzinami w otwartem oknie. Otoczony dzikiem winem, wyglądał jak stary portret, przystrajany ręką czci albo miłości. Praca wycieńczyła go więcej niż lata: zuzupełnie łysy miał tylko kilka siwych kosmyków nad uchem, wklęsłe skronie, nos cienki i wązkie usta, w których już ani śladu zębów; brodę i wąsy golił starannie. O starości, raczej o pracy niewymownej świadczyły oczy — czerwone, zbolałe, z wyrazem apatyi i przygnębienia; oczy te, wraz z pochylonym nieco karkiem, stanowiły całą biografię starego. Dawniej, kiedy był na urzędzie, w dzień nosił szafirowe okulary, wieczorem zaś zielony daszek nad czołem; bezczynny emeryt porzucił wszelkie ozdoby; mógł sobie swobodnie spojrzeć na świat boży, to jest na dachy kamienic, na kominy dymiące od rana do nocy, i na kawałek czasami jasnego nieba. Z podniesioną głową, rozszerzając jak można najwięcej zbolałe powieki, rozglądał dokoła jak ślepy, co od niedawna dopiero wzrok odzyskał, nie zważał, że służące i lokatorowie, ujrzawszy go, krzywili się z obrzydzeniem — widok krwią zabiegłych oczu drażnił nerwy, czasem serce ściskał, chociaż sąsiedzi oswoili się już nieco z tym widokiem. Starzy lokatorowie, oddawna gnieżdżący się w zaniedbanych mieszkankach, pamiętali go jeszcze młodym: zawsze był chudy, milczący, tylko wówczas nie stawał w oknie całemi godzinami — nie miał czasu; o ósmej wychodził do bióra, o czwartej wracał, wieczorami pracował w domu: miał też opinię bardzo porządnego człowieka. U sąsiadów zjawiał się tylko dwa razy do roku po komorne; gdy liczył pieniądze, ręce drżały zlekka. Stąd wnioskowano, że jest skąpym i chciwym; wybaczano mu to: po ojcu otrzymał tylko tę część kamienicy, w której się urodził i mieszkał dotąd; reszta należała do kilku właścicieli. Spłacał jednego po drugim, skupywał okno za oknem, komin za kominem. Z siłą mrówki budował sobie żółwią skorupę — pieniądze były dlań bardzo drogie; cóż więc dziwnego, że czuł się wzruszonym przy liczeniu. Podziwiano tylko, że, pomimo krańcowej oszczędności, zajmował aż cztery pokoje brudne, ponure, wilgotne, ale — cztery.
Nie jeden biedak, mający do wyboru wilgotne suteryny, albo chłodne poddasze, chcąc uniknąć ciemnych schodów, zbyt małych okienek, proponował Turskiemu odnajęcie jednego pokoju; odmawiał zwykle, a zapytywany o powód — milczał, czasami bąknął przez zęby, że — nie może. Przywykł do tych czterech dużych pokojów, mających okna z jednej tylko strony od podwórka, ponurych jak więzienie, ze spruchniałą podłogą, na której ślad farby pozostał tylko przy ścianach, sklepione drzwi, sufity, bardzo grube ściany przypominały klasztor, staroświeckie meble czarną skórą obite, szafy jakieś olbrzymie, komody i biórka od wieków nieruszane z miejsca przyrosły do podłogi, spokrewniły się ze ścianą grubemi nićmi pajęczyny, a wszystko to jakby umyślnie stworzone do tych pokojów. Turski wzruszał ramionami na samą myśl, że w odwiecznych kątach może zamieszkać ktoś obcy; zdawało mu się, że to jest prostem niepodobieństwem, urodził się w tym pokoju, gdzie śpi dotąd, no i umrze tam, jeśli go śmierć nagła nie zaskoczy wśród ulicy. Czerwone jego oczy, apatyczne nawet na widok nieba i słońca, ożywiały się, uśmiechały czasami, ujrzawszy stare ramy od jakiegoś odwiecznego obrazu, które raptem przy zamiataniu wysunęły się z pod szafy. Kręcił, majstrował, składał je przez całą godzinę, nie zważając, że czas ten okradł od bardzo ważnej terminowej pracy.
— Hm, jak to człek głupieje z czasem — mruczał, spostrzegłszy, że tyle drogiego czasu zmarnował!
Głupiał też coraz więcej; do przeżytych godzin przybywały miesiące, lata, dziesiątki lat — pokoje starzały się i on starzał wraz z niemi. Dziś już niktby się nie ośmielił proponować mu odnajęcie choćby śpiżarki lub piwnicy; wiedziano, że długi spłacił, więc ma prawo mieszkać w czterech pokojach. Wychodząc do miasta, ubierał się w zielonkawy paltot z aksamitnym kołnierzem, w czapkę z urzędniczą gwiazdką i szafirowe okulary; szedł, postukując laską po kamieniach; trzymał się sztywno, dolna warga drżała zlekka, brwi ściągnął; w bramie stróż kłaniał mu się nisko, próżnujący dorożkarze oglądali się za nim — był dość ważną figurą na swojej ulicy. Wracał najczęściej w towarzystwie Julka, który nawet z naturą umiał wejść w konszachty; wyglądał na lat dwadzieścia, chociaż mu dawno trzydziestka minęła. Za to był szpetny, mały, piegowaty, bez śladu zarostu, mówiąc, szeplenił trochę; gdy szedł obok ojca, śmiał się i gadał ustawicznie, skubał go przytem za rękaw, to za kołnierz, jeśli dostrzegł włos, pierze lub inną jaką nieczystość. Wogóle wyglądał bardzo zajęty ojcem, a że był o wiele niższym, mówiąc, podejmował głowę i zaglądał w oczy jak piesek; machał rękami, wzruszał ramionami, śmiał się głośno, a z ukosa wciąż na ojca zerkał; chwytał go pod ramię, ostrzegał, wskazywał wygodniejsze przejście; cmokał językiem, gdy słońce zbyt natarczywie zaglądało w okulary starego, zżymał się na lada wietrzyk, a wszystko przez iście synowską troskliwość.
— He, he, papeczko wygląda dziś jak rydz — dalibóg. Czerstwy, rzeźwy, chodzi prędzej, niż ja! Gdzie nam cherlakom do dawniejszych ludzi! Ktoby to powiedział, że ja syn papeczki? Wyglądam jak brat młodszy. Chwała Bogu. My z papeczkiem jeszcze setnych lat dożyjemy. Che, che! co, może nie prawda? Dożyjem! Papeczko tak sobie po pokoju z kijeczkiem stuk... stuk!... a ja z drugim kijkiem stuk... stuk! Eh, jak ja lubię starych! Żeby to odemnie zależało, odrazu urodziłbym się starym, siwiutkim staruszkiem, spokojnym, akuratnym, jak mój papeczko. Żyłbym sobie w ciepłym pokoju, jak u Boga za piecem. A cc? może to złe życie? Oj, oj, czegóż chcecie więcej!
Stary szedł, wpatrzony przed siebie, zdawał się nie słyszeć ani jednego słowa z gawędy syna.
— A cóż my młodzi? Pracujemy od rana do nocy! — uderzył po zwoju papierów, który niósł pod ramieniem. — Gryziem to życie, o mało nieraz zębów nie połamiemy, bijem się jak ryba o lód. Nie dość pracy w biurze, do domu jeszcze wracam objuczony jak osieł.
Westchnął.
— A co — zajęcia dużo? — mruknął stary.
— Czy dużo! Niby to papeczko nie wie. Całe swoje życie przepracował. My młodzi tak nie potrafimy. O nie — pokręcił głową z ubolewaniem — my słabi, ani sił, ani wytrwałości dawniejszej nie mamy. Ja często sobie myślę: skąd to papeczko siły czerpał? Ta myśl nigdy mi z głowy nie wychodzi. Cicho, spokojnie jak woda w wielkiej rzece płynął i płynął naprzód. My rwiemy się, hałasujemy... i coż wychodzi? Jedno z drugiem — nic! Chociaż ja o sobie, dzięki Bogu, tego powiedzieć nie mogę — ja mam starą duszę! Czy papeczko uwierzy, że mnie żadna głupia myśl do głowy nie przychodzi...
Uśmiechnął się z przymileniem. Ojciec skinął ręką na znak, że to dla niego obojętne.
— Dawniej, to jeszcze czasami... lubiłem w bilard grywać. Miałem tę słabostkę — mea culpa! Papeczko pewno nie domyślał się wcale. Ja, spokojny poczciwiec na łotra nie wyglądam — prawda, co? A jednak grywałem. Ze wstrętem myślę o tem. Porządny człowiek nie powinien mieć żadnych nałogów, prawda? — jak mój papeczko naprzykład. To też powiedziałem sobie basta! i basta! Od roku kija w ręku nie trzymałem. Teraz naturę mam czystą, w żadną stronę mię nie ciągnie; i dobrze mi z tem, żeby Bóg dozwolił do śmierci taki spokój zachować. Pozwoli! Jak papeczko myśli?
Gadałby tak bez końca, ale oto wchodzą do bramy. Zaledwo spostrzegł matkę w oknie, zerwał śpiesznie kapelusz z głowy i kłaniając się kilkakrotnie, wołał z daleka:
— Witamy, witamy mameczkę! Uśmiechał się rozjaśniony.
Można było posądzić, że przybywa co najmniej z Patagonii po trzechletniej podróży. Przyśpieszył kroku i ciągle uśmiechnięty wsunął głowę w otwarte okno; schwycił matkę za rękę.
— Obiadek już pewno gotów? Smaczniutki, wyśmienity, jak zwykłe — gadał, całując w rękę. Oh ta nasza mameczka, oh to kobieta, dalibóg! I znowu całował.
Wchodził do swego pokoju. Za chwilę w czwartem oknie, otoczonem winem, ukazywała się jego ruda głowa; poprawiał włosy, ocierał pot z czoła, tymczasem zaś zerkał na wszystkie strony podwórka. Przy pompie hoża pokojówka z pierwszego piętra płukała kołnierzyki, podkasana wyżej podwiązek, roztrzepując delikatne tiule i koronki, poruszała rozkoszną figurą. Tam w kącie chłopak stróża ciągnął cudzego psa za ogon i kopał go nogami w tylnie łapy. Na dziedzińcu nie brakowało rodzajowych obrazków: żywe oczy Julka uśmiechały się nie bez przyczyny.
Było jeszcze jedno okno, należące do mieszkania Turskich. Okno to bez bluszczu i firanek, jedyne z tej strony domu, wychodziło na spory ogródek, otoczony z trzech stron ścianami kamienic; kilkanaście grusz i tyleż jabłonek, okadzanych dymem kominów, wiodło tu smutny żywot, usychając bez pory. Pod oknem krzak białego bzu rozrósł się szeroko; wśród gęstych, pokrzyżowanych gałązek wróble gniazdo uwiły; świergotliwe mieszczuchy skakały gdzieś sobie po dachach, po śmietnikach, a tylko o zmroku, wracając na spoczynek, trzepotaniem i szczebiotem ożywiały na chwilę głuchy zwykle ogródek. O zmroku też najczęściej otwierało się owe jedyne okno; siadywał w niem młody chłopak mizerny, schorowany, oparty głową o ramę, przymykał oczy. Spłoszone przed chwilą wróble spoglądały na niego uważnie: bezwładny spokój chorego dodawał im odwagi: po namyśle najśmielszy przefrunął z ogrodzenia na krzak, za nim pośpieszyło całe stado. Młody człowiek nie mógł już nawet służyć jako straszydło na ptaki. Straszył za to ludzi. Wszystkie kucharki w kamienicy lękały się go jak upiora. Matki, kołysząc do snu rozkapryszone dzieci, wołały: „Spij! zobaczysz, że zawołam idyotę! przyjdzie i zje cię, grymaśniku!“ Ile razy wyszedł na dziedziniec dziesiątki głów wyglądały za nim przez okno — a przecież nie był nowością — trzy lata już przeżył w półśnie ogłupienia. Lekarze dawno już podpisali mu patent na idyotę; rodzice mieli jeszcze trochę nadziei: był niegdyś taki zdolny, uczył się dobrze, a gdyby nie choroba, co mu mózg osłabiła, byłby może z czasem uczonym człowiekiem. Matka dziękowała Bogu, że jest spokojnym, awantur nie robi, powoli oswoiła się z jego stanem; nazywała go zawsze „ten,“ jakby dla odróżnienia od dawniejszego Jasia; ojciec zaś, mówiąc o nim, wskazywał głową w stronę jego pokoju: zresztą wspominano o idyocie bardzo rzadko.
— Niechby już sobie umarł — myślała matka; a ile razy przyszedł do stołu bledszy i mizerniejszy niż zwykle, patrzyła mu w oczy niespokojnie, zmuszała do jadła, potem gotowała zioła i inne domowe lekarstwa. Chory przyjmował to wszystko i krzywił usta boleśnie. Nie lubił ludzi; wśród towarzystwa wyglądał jeszcze bardziej cierpiącym; natomiast, podczas księżycowych nocy letnich, kiedy leżąc na łóżku wpatrywał się w oświetloną przestrzeń za oknem, oczy nabierały życia, zdawało się, że myśl nie zgasła w nich zupełnie, że tylko ciało zbyt słabe, wycieńczone, tłumi wszelki objaw umysłowej siły. Rozglądał się po pokoju uważnie, jakby wraz z ciszą nocną wracała dawniejsza pamięć, mrugał oczami, usiłując coś sobie przypomnieć; podnosił głowę zwolna i siadał na łóżku. Łóżko miał stare, skrzypiące, nieboszczyk stryj sypiał na niem przez pół wieku; przy lada poruszeniu szruby, nogi i deski odzywały się po swojemu. Wówczas przeze drzwi Julek wsuwał rudą głowę, uśmiechnięty litościwie zbliżał się do brata, układał go napowrót, a przytrzymując za ramię, rozglądał się po pokoju.
— Czy nienależałoby związać czemkolwiek tego awanturnika? — rozmyślał.
Nazajutrz, przy rannej herbacie — opowiadał, że „ten“ znowu dokazywał dziś w nocy, że on, Julek, kilka godzin przesiedział w jego pokoju, że... że Jaś bardzo biedny... szkoda go... taki był dobry... rozumny chłopak... a teraz? Krzywił się przytem jak chora małpa.
Ojciec słuchał i milczał, tylko dolna warga drgała mu coraz silniej; matka niecierpliwiła się widocznie.
— Eh, milczałbyś przynajmniej — mówiła. Już ty pewno nie pożałujesz nikogo. Gadasz, byle gadać! Taki już gadatliwy urodził się — utrapienie czyste!
Nie lubiła go, lękała się nawet trochę. Chytry był i szpiegował ją nieraz dawniej jeszcze, ile razy kupiła sobie ciastek, lub winogron w tajemnicy przed mężem, Julek przewąchał najakuratniej i wsunął się cichutko do jej pokoju, podczas kiedy zajadała w najlepsze — mrugał i uśmiechał się chytrze. Mimowoli dawała mu cząstkę przysmaków: zjadał przy niej w milczeniu; a tylko, gdy spojrzeli na siebie przypadkiem, krzywił się złośliwie! Oh, to był dzieciak! kiedy całował po rękach, to ja aż w sercu kłuło.
Od najmłodszych lat zrozumiał, że ona w domu nie wiele znaczy, że tu wszystko ojca; lizał się, nadskakiwał mu, a za plecami śmieszył braci, pokazując, jak stary mruży chore oczy, albo jak chodzi zgarbiony. Biła go nieraz za to. Ale on i obity przez chwilę tylko zaciskał zęby, a wkrótce znowu całował po rękach.
— Całe szczęście, że pokorny, rodziców szanować umie — mówiła.
Podczas gdy inne dzieci na palcach chodziły, lękając się odetchnąć swobodniej, żeby nie przeszkodzić ojcu, w pracy, albo nie zbudzić, gdy spał po obiedzie, on, „lis“, jak go nazywano w domu — nietylko że miał odwagę wślizgać się do pokoju ojca, ale nawet sam z nim zaczynał rozmowę. Prawda, że nieraz całą godzinę stał w kątku, albo u okna, czekając, nim ojciec spojrzy w jego stronę. Zapytany miał zawsze coś ciekawego do powiedzenia:
— Ta kucharka adwokatów to zawsze pomyje przy naszej stajni wylewa — szeptał jednym tchem.
— Widziałeś? — pyta ojciec krótko.
— Widziałem — dalibóg widziałem. Podkradłem się za płotem i widziałem.
Po chwili w mieszkaniu powstawała burza! Za kucharkę, pomyje i wszelkie nieporządki odpowiadała zwykle żona.
— A to nieszczęście, że nie mam nikogo, ktoby o moje dobro dbał — mawiał w przystępie najgorszego humoru; pracuję — i wszystko djabli biorą.
Byłto najdłuższy frazes, jaki żona, dzieci, słudzy i sąsiedzi słyszeli od niego w ostatnich czasach. Matka obiecywała, że kiedyś uszy Julkowi oberwie za plotki. On usuwał głowę w ramiona i śmiał się. Czuł, że odegrywał jakąś rolę w domu, że między krzykliwą matką, a milczącym ojcem był jakby wahadłem, podniecającym ruch i czuwanie. Coraz częściej wsuwał się do ojca, matkę zaś przy każdej sposobności całował w plecy, w brzuch i kolana. Odtrącała go niby, w duszy rada, była że choć jeden z synów lgnie do niej. Od starszego nic się nie spodziewała: hajdamaka był, uczył się źle i często wykradał pieniądze z komody. Biła go za to najakuratniej, ba, nawet groziła, że ojcu powie. I powiedziała raz wieczorem, przypilnowawszy, że jest trochę mniej zajęty. Słuchał z głową opartą na rękach, a w myślach snuły mu się jeszcze cyfry, rachunki, notaty, od których przed chwilą oczy oderwał; zrozumiał w końcu o co chodzi. Oddawna już myślał o tem, że malce, pozostawione pod wyłącznie babskim dozorem, na nic porządnego nie wyjdą; że... należałoby... trzeba jakoś to inaczej urządzić. Wprawdzie zapytywał ich czasami podczas obiadu, jakie mają lekcye i czy dobre otrzymali cenzury; na dalsze badanie czasu mu brakło, a w wolnych chwilach siły opuszczały. No, ale trzeba jednak! Chłopcy bez kierunku mogą wyjść na łajdaków!
— Hm, więc mówisz, że Władek hultaj! to źle... bardzo źle... nauka drogo kosztuje. Ej! Władek, chodź no tu! Matka mówi, że źle się uczysz? Bratku, sam sobie krzywdę wyrządzasz,.. dziś ludzie bez nauki tylko świnie pasą... to nie dawniejsze czasy!... Cenzurę mi pokazywać akuratnie i pamiętać, że w razie potrzeby rózeg nie pożałuję! Pamiętaj!
Władek pamiętał. Po dwóch latach wypędzony ze szkół, umundurował się na kredyt i wstąpił do wojska. Ojciec nie zaprzeczał, ale zapawiedział krótko, że łajdaka syna znać nie chce. W kilka lat później zapłacił jego długi, a wzamian otrzymał od niego formalne pokwitowanie z wszelkich pretensyj do spadku. Zabezpieczywszy krwawo zapracowaną fortunę, uspokoił się zupełnie. O Władku mowy nie było. Matka tylko pamiętała o nim bez przerwy: pewną była, że wróci kiedyś obdarty, w dziurawych butach, pijak, i że wszyscy palcami go wskazywać będą, mówiąc: to syn Turskich! Kiedy przypadkiem ujrzała exwojskowego w podobnym stanie, nogi jej drętwiały ze strachu. Przekonawszy się, że to jeszcze nie Władek — odetchnęła swobodniej. Żebyż przynajmniej jak najdłużej nie wracał.
— Ten trzeci może wyjdzie na człowieka... cherlawy, mazgaj, ale i z takich ludzie bywają. Uczył się dobrze; ojciec dawał mu czasem rubla za dobrą cenzurę; ale nauczony doświadczeniem, zapowiadał jednocześnie, że z domu wypędzi, jeżeli na drugi rok pozostanie w tej samej klasie. Chłopak cherlał ale pracował! Matka nieraz miała łzy w oczach, patrząc, jak on mało jadł. Karmiła go, jak zdołała najlepiej — nic nie pomogło. Jeszcze żeby się poskarżył na żołądek, czy na głowę, można byłoby doktora przywołać! Mówił, że jest zdrów zupełnie, tylko jakoś niczego mu się nie chce. W wolnych chwilach wyszukiwał w ogrodzie kawałek zielonej murawy, kładł się i spał na słońcu; do biegania sił nie miał. Ojciec mawiał, że trzeba będzie koniecznie poradzić się o niego: może to jaka nowomodna choroba. Matka troszczyła się jak umiała: nieraz umyślnie otworzy szafkę z przysmakami. Gdzie tam — ani patrzał w tę stronę.
— No, to już chyba nieludzka dusza w tem dziecku, rozmyślała, wzruszając ramionami.
Kiedy zachorował, pewną była, że umrze; takie spokojne i rozumne dzieci rzadko się hodują. Nie umarł i nie wyzdrowiał. Pielęgnowała go troskliwie; nie lubiła jednak, kiedy sąsiadki mówiły o nim z ubolewaniem. Nieszczęście to rzucało mocny cień na ich rodzinne życie; ona zaś chciałaby uchodzić za bardzo szczęśliwą kobietę. W tym celu, mówiąc z sąsiadkami o Władku, kłamała, że się ustatkował, że służba idzie mu wybornie. O Julku już nawet mówić nie mogła! Kiwała tylko głową z wyrazem najwyższego zadowolenia; no, a Jaś, biedny wprawdzie, niedołężny, ale czyż nie mają dostatecznych środków do utrzymania go przez całe życie. Załatwiwszy się z opinią ludzką o własnem szczęściu, doznała znacznej ulgi — Bóg mi dał los — powtarzała, rozmyślając o teraźniejszem swem życiu, biedną dziewczynę wziął taki porządny człowiek!
Zapomniała już, że do tego porządnego człowieka miała niegdyś wstręt niepokonany, że poszła tylko dla chleba, że w pierwszych latach dusił ją nieraz żal, tęsknota za ciepłem, serdecznem uczuciem. Zapomniała, że ten porządny człowiek wziął ją tylko dla zdrowych, silnych rąk, które się żadnej priay nie lękały! Oh, nieraz przeklinała swoje życie wyrobnicze, męża starego, ponure, chłodne pokoje. Ale gdy sąsiadki unosiły się nad jej dobrobytem, mawiała: „dobrze że choć zazdroszczą!“ i wtedy już lżej jej się robiło.
Teraz wzruszyła ramionami na dawniejsze grymasy. Była zupełnie zadowoloną ze swego losu. Niegdyś pracowała wprawdzie — teraz za to mogła odpocząć. Od czasu, jak zakupili całą kamienicę, zaczęli żyć coraz wygodniej; z dobrobytem pojawił się miły spokój. Nawet przyśpieszone kroki męża nieprzestraszyły jej wcale; oddawna już przestała go się lękać, a nawet gdy przemawiał do niej z drugiego pokoju, nie zawsze odpowiadała. Stary osłabł znacznie i coraz częściej zapadał na zdrowiu; w nocy kaszlał tak silnie, że musiała sobie uszy watą zakładać. Zamrze najpewniej; przecież jest starszym od niej o lat dwadzieścia! Smutno, a nawet strasznie będzie w pierwszych dniach po jego śmierci, pokój jego odnajmę, albo może Julek zechce tam mieszkać. Najlepiej byłoby zupełnie mieszkanie zmienić! Przez lat trzydzieści kilka nie mogła przywyknąć do tej piwnicy! A czy więcej przywykła do męża! Któż to zgadnie. Z początku chodziła przed nim na palcach i drżała na samą myśl, że wkrótce wróci z biura do domu, potem oswoiła się i przeklinała tylko straszne sknerstwo, w końcu stała się skąpszą niż on, ale wdzięczną zarazem, że tak doskonale umiał prowadzić interesa.
— Co tam mówić, mój stary porządny człowiek, to już Bóg i ludzie wiedzą.
Nie lubiła myśleć, że on wkrótce umrze, na same wspomnienie o tem łzy miała w oczach. Przedstawiała sobie, jak to znajome sąsiadki, lokatorki będą mówiły:
— Biedna Turska, straciła męża! albo biedna pani Turska owdowiała!
Nie, nie należało dręczyć siebie zawczasu tak smutnemi myślami! Wiedziała, że w testamencie mąż naznaczył jej dożywotnią pensyę i mieszkanie w starym domu, wiedziała, że i z kapitału coś dostanie. Przyszłość zabezpieczona. To też list dzisiejszy pod względem finansowym wcale jej nie zmartwił — przyznawała, że należało ratować Władka, chociaż jednocześnie żałowała pieniędzy dla łotra. Nieszczęśliwy! Ale pocóż fałszował weksel? Czuje, że sama nigdyby tego nie zrobiła! To młode pokolenie strasznie zepsute. Za jej czasów o takich rzeczach mowy nie było, Czy też mąż pośle mu cośkolwiek? Stary strasznie zawzięty — ciężko zapracowany grosz szanować umie — i ma racyę! Któżby im dał, żeby swego nie mieli! Jednocześnie przychodzi jej na myśl dzisiejszy smaczny obiad: kiwa głową potwierdzająco.
— Tak, stary ma słuszność. A jednak, żeby miała pieniądze, posłałaby mu choć kilka rubli! Cała fortuna dostanie się temu... lisowi. Mówią, że ojciec, przepisał już kamienicę na jego imię; lęka się, że w razie śmierci tamten o swoją część dopominać się zacznie! Ona nie rozumie interesów, męża o nie pytać nie śmie; sądzi jednak, że to wielka krzywda dla tamtego. Listu sama nie odda, położy go tak, że stary musi zobaczyć i przeczytać, ma bowiem zwyczaj oglądać wszystkie zapisane papiery.
W jadalni tymczasem obiad oczekiwał; o kilka zaledwie kroków od stołu na mahoniowej komodzie przykrytej czarną ceratą, leżał list zaadresowany zamaszystem, bardzo czytelnem pismem; koperta, otwarta z boku, była średniej wielkości, na czarnej ceracie dawała się spostrzedz zdaleka! Turska chodziła koło stołu: trochę zasapana, niespokojna, poprawiała obrus, odsuwała talerze, spoglądając co chwilę na drzwi mężowskiego pokoju. Ręce drżały zlekka, jakiś dreszcz przykry przebiegał po plecach... lękała się! Jeszcze żeby ten list nie był pod jej adresem! A to, jak na złość! Stary może pomyśleć, że ona ma tam jakieś konszachty z tym szaleńcem, chociaż Bóg świadkiem, że od dwóch lat literki do niego nie pisała. Coraz większy strach ją przejmuje — przeczuwa burzę! Możeby tego listu nie oddawać?...
Wszedł nareszcie mąż i ujrzał list. Pochylona nad wazą z największą starannością wyławia raki do jego talerza; nigdy jeszcze nie była tak niezręczną: dwie szyjki raków spadły na obrós, brzegi talerza oblane; drży jak w febrze. Byłażby to siła natury jedyna, najsilniejsza i najświętsza zarazem? Czy ten jęk czy, zaklęty w niemych wyrazach, nie odbija się przypadkiem w jej własnej piersi? Nie. Mąż list odczytał uważnie, powoli; trzyma go blisko oczu, gdyż bez okularów bardzo źle widzi; spojrzał na datę, potem w stronę, na komodę, jakby się orjentował ile dni upłynęło od napisania? List złożył i bardzo akuratnie wsunął do koperty.
— A — raki! dobrze, dobrze! — mruknął siadając na zwykłem miejscu; serwetę zawiązał pod brodę i szklannym jakimś, ale spokojnym wzrokiem poprowadził do koła — spojrzał na żonę.
Strach osiadł na dnie jej serca, dreszcz ustał, Turska jakby się na świat narodziła. Pierwszy raz w życiu przyszło jej na myśl, że mąż wcale nie jest tak srogim, że głupią była, drżąc przed nim przy lada drobnostce. Wszedł Julek na palcach, tak zawsze chodził w domu, miał już przepraszać papeczkę i mameczkę, że się spóźnił nieco, w tem spostrzegł list, sięgnął po niego, i nie zmieniając wyrazu twarzy, z uprzejmym uśmiechem przebiegł wzrokiem pismo, spojrzał na datę i list, złożony akuratnie, wsunął napowrót do koperty.
— Ta mameczka, dalibóg, zakarmi nas na śmierć — mówił usiadłszy naprzeciw ojca; codzień jakaś nowalia!
Klaskał językiem, wąchał, przełknął ślinę kilkakrotnie, w końcu nie wytrzymał, pochylił się i ucałował matkę w rękę.
— Eh, raczki wyborne, znakomite! A co tam jeszcze będzie? mrugnął figlarnie lewem okiem; jestem pewny, że jakaś niespodzianka.
Oczki biegały na wszystkie strony, przelotnie tylko zatrzymując się na twarzy ojca. Ten zaś, pochylony nad talerzem, z łyżką wstrzymaną w połowie drogi, spoglądał na niego z pod nachmurzonych brwi.
— A ja dla papeczki lekarstwo przyniosłem — zawołał Julek, a przymrużywszy oczy, spojrzał z przymileniem w twarz ojca. Lekarstwo od kaszlu. Cukiereczki takie maleńkie, smaczne i zdrowe. Papeczko po jednym będzie sobie zajadał, chodząc po pokoju; dzień, drugi, trzeci, a i kaszelek przejdzie. Jak trzeba będzie, to jeszcze pudełeczko przyniosę! Szkoda tylko, że sam przypilnować nie mogę, żeby papeczko akuratnie przyjmował!
— Jakież to cukierki? zapytała matka.
Stary położył łyżkę, oparł się o poręcz i wpatrzony przed siebie szepnął:
— Dziś o trzeciej pójdziemy z tobą do notaryusza!
Przymknął oczy, zdawało się, że słowa te przez sen wymówił.
— Pójdziemy do notaryusza, pójdziemy wszędzie, gdzie papeczko zechce — zawołał Julek z pobłażliwą pieszczotą, tylko proszę być zdrowym i nie kaszlać. Kaszlać nie wolno. Mój Boże, myślę sobie nieraz, wracając z biura, żeby to do wszystkiego co mamy w chacie, jeszcze zdrowie dodać. Siedzielibyśmy jak u Boga za piecem. Czasem w gieryłaszka we troje wieczorkiem, czasem w maryasza z mameczka, czy z papeczkiem; pogralibyśmy, pośmieli i — spać. Nazajutrz znowu każdy do swojej roboty. Raj byłby, nieprawdaż?
Mówiąc, spoglądał kolejno na ojca, na matkę, a z oczu patrzało mu wyraźnie: no, i czegóż jeszcze chcecie odemnie?
Idyota nie wychodził dziś ze swego pokoju; nakrycie jego u stołu wyglądało jak podczas „dziadów“ zostawiane puste miejsce „dla duszyczek.“
— Ażeby to jeszcze Jasio wyzdrowiał — dodał Julek, zniżając głos.
Pokiwał głową smutnie jak na pogrzebie. O Władku nie wspomniał; od lat dwóch nie mówiono o nim wcale; dzisiejszy list, niby iskra elektryczna, potrząsnął na chwilę ołowianą atmosferę rodzinnego gniazda: wszyscy przymknęli oczy na to niespodziewane zjawisko.
Rodzice milczeli; Julek mówił za nich i za siebie; a jak tylko zdało mu się, że ojciec poruszył ustami, milkł w połowie wyrazu, z wyciągniętą ku ojcu szyją, patrzał mu w twarz uważnie; ten raz tylko spojrzał na zegarek; przełknął ostatniego kalafiora, wstał i wyszedł z pokoju. Za chwilę Julek stał już w przedpokoju w paltocie, z kapeluszem, gotów do drogi. Pójdzie z papeczkiem do notaryusza, czy na przechadzkę, jemu wszysto jedno, byleby papeczce mógł dogodzić.
Teraz już Turska pewną była, że cały majątek dostanie się „lisowi.“ Kto wie, może i ona sama kiedyś od niego zależeć będzie. Siedziała w fotelu naprzeciw bramy, osowiała jakaś, zdrętwiała. Dwa cudze psy wbiegły na na dziedziniec jeden za drugim: pierwszy zaczął wodę lizać u pompy. Ona patrzała na to jak martwa; w głowie jej wciąż się snuło; co oni tam robią u notaryusza?... Czy stary ostatecznie skrzywdzi tamtego? To znowu: czy Julek, w razie śmierci ojca, nie zechce skrzywdzić jej z kolei? Oj, temu lisowi nie dowierzała jakoś... Przypominała sobie jednocześnie, czy słyszała kiedy, żeby syn matkę z domu wyprawił, albo głodem morzył?... Nie, tego jeszcze nie słyszała. Uspokojona trochę zgarnęła kawałeczki cukru w koło spodka i zaczęła pić kawę. Nie zdążyła jeszcze ujrzeć chińczyka, co na dnie filiżanki wachlował się słomianym wachlarzem, a już w duszy uczuła znaczną ulgę.
Może i dobrze się stało, że Julek otrzyma wszystko — rozmyślała — oszczędny, bez nałogów, istny ojciec. Nie zmarnuje krwawego dorobku rodziców. Stary ma rozum, że się tak zabezpiecza...
Uspokoiła się zupełnie. Oho, niechby teraz cudzy pies przyszedł lizać wodę u pomy.
Minęło kilka tygodni; w domu nie zaszła żadna zmiana: chociaż stróżowi przykazano, żeby we wszelkich sprawach, odnoszących się do mieszkań i lokatorów, zwracał się do młodego pana. Kamienica odmłodniała trochę; od frontu pomalowano ją na żółto, bramę zaś — na szaro; mówiono nawet, że będą oświetlać schody, ale temu nikt z lokatorów nie wierzył. Turski zamilkł ostatecznie, przestał wychodzić, kaszlał strasznie, pomimo to pudełeczko z cukierkami stało na komodzie nietknięte. Od pamiętnego dnia, kiedy to przesiedzieli u notaryusza kilka godzin, do Julka nie przemówił ani słowa. Nawet wówczas, kiedy ten, z właściwą sobie gadatliwością, opowiadał, jak z czasem, jeśli mameczka i papeczko pozwolą, on tu wszystko poprzerabia, ze stajni, chlewów nawet mieszkania porobi, ogród wytnie, plac oczyści i nowy dom zbuduje. Ojciec patrzał w okno szklannym wzrokiem i ani jednym ruchem nie okazał swego przekonania. Julek znosił spokojnie tę widoczną obojętność; na obiad przychodził akuratnie, mameczkę na dzień dobry w ręce całował, wieczorami zaś, siadywał przy nich, albo u siebie w otwartem oknie; rozglądał się po dziedzińcu, gwizdał, czasami zerwawszy liść winny, wciągał do ust i klaskał jak z bata, przedziurawiony rzucał za okno i zrywał drugi. Starzy lokatorowie, widząc go przy tak niewinnej rozrywce, twierdzili, że będzie kiedyś bardzo porządnym człowiekiem. Dymisyowany pułkownik, którego dwaj dorośli synowie nigdy przed północą do domu nie wracali, ile razy, rozparty w oknie, ujrzał Julka klaszczącego w liście, albo gwiżdżącego niby ptaszek polny — wzdychał biedaczysko.
— Ot, czasem i bogatym skąpcom Bóg porządne dzieci daje — mruczał zasępiony.
Młodzi nazywali go „parszywym sknerą“ albo „rudym orangutanem;“ służące przedrzeźniały go za plecami, gdy przechodził przez dziedziniec; a jeśli przemówił do której żartobliwie, odchodziły, wzruszając ramionami. On zaś, śmiał się ze wszystkich cichym, jemu tylko właściwym śmiechem.
Bazu jednego spóźnił się na obiad; wpadł do jadalni wówczas, gdy wstawano od stołu, spotniały, zadyszany od progu już chciał coś mówić, ale tchu mu brakło; podbiegł do stołu, zaczerwieniony, jąkając się od wzruszenia zawołał:
— Papeczko, mameczko, ot interes wyciąłem — ot szczęście — dalibóg płakać, śmiać się chce z radości! Oh!
Śmiał się uszczęśliwiony, podczas gdy rodzice patrzyli na niego w największem zdziwieniu.
— Głupi żyd za te... nasze cztery nory... za ogródek nasz daje sześćset rubli do św. Michała! Cha, cha, cha! Restauracyi żadnej nie potrzebuje — ot tak, brudne, obdarte weźmie! Słyszane to rzeczy! Knajpę jakąś tu założyć ma, w ogródku piwo sprzedawać będzie. Podpisałem już kontrakt.
Śmiał się coraz serdeczniej, nie zważając nawet, że dotąd rodzice nie podzielają jego radości. Ojciec stał wyprostowany, patrzał mu w oczy uporczywie.
— Papeczko nie wierzy? Myśli może, że ja zwaryował? że głupstwa plotę? Dalibóg prawda, wszystko co do słowa. Żyd wie, że tu jest cztery duże pokoje, widział ogródek. Sztuki tu jakieś pokazywać będzie, arfiarki, śpiewaczki ma — a i inne tam jakieś facecye wyprawiać myśli. A bierz go kaduk! Niech sobie samych djabłów sprowadza. Polowe arendy już dał, resztę odda za trzy tygodnie, albo fora ze dwora! Ot, interes zrobiłem! Cha, cha, cha!
Zamilkł nagle. Pomimo niezmiernej radości, jaśniejącej w całej fizyognomii, spostrzegł, że twarz ojca wygląda dziwnie jakoś... Zbolałe oczy krwią zaszły, usta drgały, chciał mówić, ale głos zagrzązł w piersiach; oczy czerwieniły się coraz więcej, chwilkę jeszcze, a znów krwawa łza spłynęłaby po zżólkłym policzku.
— Papeczko może myśli... że ja... żartu... — odstąpił kilka kroków: zdrętwiały spokój ojca przeraził go trochę.
— Knaj...pa... tu!... w ogrodzie... moim... arfiarki!.. — wyszeptał stary, pokręcił zwolna głową. Nigdy!
Julek odskoczył szeroko, wyciągnął szyję, jak pies, kiedy szukać zamierza.
— Sześćset rubli! — zawołał — ten głupiec dał mi już połowę! Mam tu w kieszeni! Papeczko chyba nie wierzy? Mam, dalibóg mam!
— Nigdy! — wyszeptał ojciec powtórnie.
Julek podskoczył jak ukąszony.
— Eh, co tam gadać! — zawołał — skończyłem i basta! Nigdy! co za nigdy! Dziś już beczki z piwem zaczną zwozić do piwnicy. Za trzy dni powinniśmy opróżnić mieszkanie. Za trzy dni, nie później, tak napisano w kontrakcie.
Gadał coraz spieszniej, na ojca już nie patrzył, biegał po pokoju, zacierając ręce. A kiedy stary osiadł w fotelu, zatrzymał się przed nim, ręce zasunął w kieszenie i zapytał:
— Dlaczego papeczko nie zgadza się? No, dlaczego? Cóż, mało pieniędzy dają? Sześćset rubli za te ciemne dziury! Ależ jabym za nie trzech groszy nie dał. Za połowę tych pieniędzy weźmiemy sobie szykowne mieszkanie na całe spół roku. Przyzwyczajenie! tfu do licha! Papeczko zdziecinniał już trochę pod starość, myśli, że w innem mieszkaniu żyć nie potrafi.
— Nigdy! — wyszeptał raz jeszcze staruszek.
— Eh, to już prawdziwa waryacya! — zawołał Julek w najwyższem zniecierpliwieniu. A ja mówię, że za trzy dni już tu nie będziemy. Nie będziemy — i basta!
Schwycił kapelusz i wybiegł, zapowiedziawszy, że idzie szukać mieszkania, że za trzy dni muszą stąd ustąpić! Milczenie ojca rozdrażniło go ostatecznie. O mało nie powtórzył raz jeszcze, że jest co najmniej dziwakiem, ba, waryatem nawet! Niechce zrozumieć interesu, a tylko jak chiński manekin głową kręci, szepleniąc idyotyczne: nigdy! Ktoby się tego spodziewał! taki zdaje się trzeźwy i rozsądny człowiek! Był w zupełności przekonanym, że ojciec co najmniej... zdziecinniał.
Stary tymczasem powstał z krzesła i suwając nogami powlókł się do swego pokoju. Ponuro tu było, ciemno prawie od starych ścian, od zielonych gałązek zasłaniających okno; ale staremu jak najmniej teraz chodziło o światło. Usiadł w najciemniejszym kącie na sofie, głowę oparł o ścianę, przymknął oczy. W takiej pozycyi znalazła go żona, gdy w kilka godzin później weszła z lampą do jego pokoju. Z początku sądziła, że wyszedł, gdyż ciemno tu było i cicho, lekki wiatr tylko poruszał papiery złożone na otwartem oknie. Zbliżyła się do sofy. Stary siedział z głową odrzuconą na poręcz, z rękami na kolanach, oddychał cichutko.
— Stasiu! — szepnęła przerażona skostniałym wyrazem jego twarzy — Stasiu czy śpisz?
Wyprostował się, oczy otworzył szeroko, straszne czerwone oczy, w których myśl już zgasła bez śladu.
— A co? pora już? — krzyknął, i zadrżał przerażony własnym głosem! Idę już, natychmiast... tak! trzy dni... tylko! Poczekajcie... minutę jeszcze... jedną minutę... Nie, nie trzeba... chodźmy. Zamilkł, wyprostowany, sztywny, zdawał się słuchać jakiegoś dalekiego echa.
— Kto... on? — szepnął. Kto... ten... Kto... kto... — powtarzał coraz ciszej; głos zamierał w piersiach. Zamilkł. Poruszał jeszcze ustami, ale już słów zrozumieć nie można było.
— Co to jest... Co tobie? — krzyknęła żona, trzęsąc go silnie za ramię.
Milczał; głowa opadła na piersi.
Na krzyk żony wbiegła służąca, stróż, sąsiedzi; nim przybył doktór wszystko już było skończone. Paraliż mózgu, czy atak sercowy — mała różnica. Stary nie żył!
Jedni mówili, że zmarł ze starości, inni, że go zawiało, inni znowu, że zjadł coś niestrawnego! Wszyscy żałowali go trochę. Przez całe życie szedł tak wązką ścieżynką, że zawadzać nie mógł nikomu. Żył długo, a starzy ludzie, jak stare graty, mają właściwą sobie cechę, oko dziwnie jakoś przywyka do nich. Znikną gdzieś, pustki nie zostawią, a jednak tęskno trochę, jakby wraz z nimi i część życia naszego usuwała się w niezgłębioną przepaść przeszłości.
W kilka dni potem w czterech oknach osłoniętych dzikiem winem, jasno było od lamp zapalonych u sufitu; w pokojach widać długie stoły zastawione jadłem i butelkami; rozszerzała się woń śledzi, piwa, wódki, smażonej tłustości; pod oknami resztki ryb i ogórków. W mieszkaniu cisza; całe życie skupiło się w ogródku, gdzie na improwizowanej naprędce estradzie z białych desek, śpiewały arfiarki i wykręcała się jakaś króciutka spódniczka. Gawiedzi zebrało się sporo, był to bowiem jedyny ogródek tego rodzaju w tej stronie miasta. Julek siedział przy stoliku naprzeciw estrady; miał tu wstęp wolny w każdej porze dnia i nocy; usłużny gospodarz nawet piwo ofiarował mu gratis! Tylko arfiarki i szansonistka stanowiły oddzielny wydatek.
Julek spoważniał, jakby urósł i zmężniał, nie uśmiechał się i nie szeplenił prawie; czasem tylko, gdy dobrze cięty wychodził w nocy z ogródka, bełkotał zwolna, jakby przedrzeźniając dawniejszą swoją mowę:
— Hm, żeby też papeczko to widział...

separator poziomy




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Sawicka.