Po powrocie/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po powrocie |
Rozdział | II |
Pochodzenie | Radosne i smutne |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Powszechnem było dotąd przekonanie, że świetność Kijowa ukryta jest w Złotej Bramie, a jego rozpacz w powieściach panny Heleny Mniszkównej; zaśniedziałe te opinje uległy jednakże zmianie, bo choć nie przybył podczas wojny drugi taki zabytek, rozpacz Kijowa zwiększyła się przez przybycie kilku innych powieściopisarek. Nie zmąciło to jednakże wcale radosnej pogody miasta, które wlazło nogami w Dniepr, głowę zaś ustroiło w kokosznik ze złotych kopuł; wcale piękne miasto, będące pod opieką śpiżowego świętego Włodzimierza, który co wieczora rozpala na śpiżowym krzyżu, służącym mu jako oparcie, kilkaset elektrycznych lamp, aby było po rosyjsku ładnie; pozatem czuwa nad miastem jakiś święty nieboszczyk w Pieczerskiej Ławrze, któremu z głowy sączy się wiecznie olej. Jest to, jak dotychczas, jedyny człowiek w tamtych stronach z olejem w głowie.
Żyło się tedy w tym Kijowie jako tako, wcale zresztą przyjemnie, grzęznąc w rozmiękczonym asfalcie w lecie, łamiąc od czasu do czasu nogę w zimie na straszliwych ulicach kijowskich, które mają tę głupią właściwość, że wszystkie wiodą wgórę.
Że jednak wszystko się kończy, skończyło się tedy i w Kijowie.
Stare to dzieje i dokładniejszego niegodne wspomnienia. Tragiczne sprawy zaczęły się od początków małych i niepozornych w owych czasach, kiedy nagle piękne miasto poczęło szarzeć od nadmiernej liczby szarych szynelów bohaterskich dezerterów, sprzedających papierosy. Czasem ten drobny i wdzięczny handelek uliczny poważniał i uwodził kupujących świetnym połyskiem srebrnego kandelabra, lub miękkością damskiego futra, którego prawowita właścicielka w przewiewnym stroju lady Godivy z Coventry odesłaną została z pustego zaułka do domu. Wielu zresztą uczciwych ludzi chodziło w owym czasie nago, co przestało być wreszcie zbytnią sensacją.
Kijów ożywił się nieco dopiero w czasie utworzenia Republiki ukraińskiej i po mianowaniu ministrami kilku studentów uniwersytetu, którzy, przerwawszy studia, musieli uczyć się znów, przyzwoitość bowiem wymagała by ukraiński minister nauczył się ukraińskiej mowy, co dotąd nie było w modzie. Trochę tam późnej wśród tych wybitnych mężów stanu zaszło drobnych nieporozumień, prokurator wołał nadaremnie jednego z ministrów bolesnym głosem, aby ten roztargniony człowiek oddał pięć miljonów ohydnie drukowanych ukraińskich pieniędzy, ten jednakże nic mu nie odpowiedział, rozumując słusznie, że człowiek, mający pięć miljonów, nie będzie gadał z byle kim. Sprawy takie nikogo dłużej nie zajmowały, bo w powietrzu poczęło coś krążyć, z pod ziemi słychać było szmery, niebo nieco pociemniało, a noce poczęły się nudnie dłużyć. Po zawalonych śniegiem, nieczyszczonych, wzdętych w straszliwe wały ulicach zaczęła krążyć plotka, szepcąca, nasłuchująca, czujna, zalękła, szybkonoga i denerwująca. Nikt niczego nie wiedział i wszyscy wiedzieli wszystko; wracająca z targu kucharka, przyniósłszy krwawy ochłap mięsa, przynosiła równocześnie krwawe wieści; stróż domu, zawsze „wtajemniczony“, robił minę tajemniczą i wylękłemu lokatorowi litościwem spojrzeniem groził śmiercią wymyślną, na raty.
Na widnokręgu w istocie pociemniało; rozsiadły na wyniosłych wzgórzach Kijów patrzył tysiącami oczu swych okien na rozległy step, co się położył po drugiej stronie rzeki, skąd miało coś przyjść. Długo jednakże nic nie przychodziło, to zaś niepokoiło najbardziej, ludność bowiem, objedzona plotką, osłabła i, w braku innej roboty, przędła nowe wieści, czyniąc przypuszczenia na temat przyszłości.
Przyszłość zaś była straszniejsza od rzeczy strasznych, nikt bowiem, wytwórca nałogowy najczarniejszych nawet myśli, nie mógł wyprorokować dwutygodniowego bombardowania miasta. Zaczęło się ono jednego wieczora około godziny siódmej wieczorem, kiedy ulice są rojne. Miasto dawno już przywykło do brzęczenia kul karabinowych, co nie czyniło większego wrażenia na doświadczonym obywatelu niż brzęczenie much, lub jeśli dawka strzałów była ponad codzienną normę, niż strzały rakietowe na niedzielnym festynie. Strzelano zwykle w nocy, pora zaś ta nie była obojętną jedynie dla spóźnionego przechodnia, dla reszty spokojnych obywateli przechodziła bez wrażenia. Teraz jednakże przejęli się nagłą salwą działową wszyscy bez wyjątku, co pojmie każdy, kto zna głupie narowy szrapnela, który bezmyślnie, z idjotycznej uciechy chichocac, leci bez celu w stronę czarnego, nieruchomego zbiegowiska domów.
Takie właśnie oszalałe szrapnele poczęły gwizdać ponad miastem, nikt zaś nie wiedział, ani kto strzela, ani do kogo. To tylko się wiedziało, że szrapnel, prochem obżarty, jest to bydlę nierozumne, które nie pozna adresata i że uczciwe poczucie, iż się nie jest ministrem, którego chcą zabić, nic nie pomoże. Toteż na wielkie, gwarne, lubiące włóczęgę po ulicach miasto padł nagle lęk, ten najgorszy, bo bezradny i zrozpaczony, lęk, w niebogłosy wołający o pomoc, rwący pędem po ulicach, tulący się do muru, pobladły strach, patrzący oszalałym wzrokiem w czarne niebo, pod którem dzieje się coś niepojętego.
To było pewne, że ktoś nie na żarty oszalał i w ataku nagłej furii, strzela z dział; Więc i ulica wpadła w szał; pobladli ludzie poczęli gnać we wszystkie zaułki, kierując się w stronę mieszkań w tem zawodnem przekonaniu, że kto dopadnie mieszkania, ten już jest bezpieczny. Przejście przez ulicę było jednakże niełatwem, bo jeśliś już dopadł swojego zaułka, wyszczerzał nagle z jego gardzieli stalowe zęby maszynowy karabin, jako asekuracja śmierci, wrazie, gdyby zawiodły szrapnele. Te zaś dawno już nie miały takiego dobrego dnia, uradowane, że znowu powracają do znaczenia po owych smętnych czasach, kiedy armatę z zaprzęgiem można było od wolnego rosyjskiego bohatera kupić na froncie za sto rubli. Szrapnele dodawano gratis, wobec czego w tej chwili szrapnele oszalały z djabelskiej radości, lecąc jak stado rozwrzeszczanych wron na piękne miasto, nie na jakiś zabagniony okop. Prezentowały się też przerażonemu, niemal miljonowemu miastu z najpiękniejszej strony, rozwijając przedewszystkiem talenty swoje muzyczne, które rezonans ogromnych pudeł kamienic doskonale uwydatniał.
Kiedy więc działo wypluło z rykiem z gardzieli swojej taki „miejski“ szrapnel, on gwizdnął najpierw z radości, wydostawszy się na wolność, zachichotał potem piekielnym śmiechem, że aż mróz przechodził po kościach, ujrzawszy w pędzie wspaniały cel, jak gdyby klasnął następnie, już lotem obłąkany i rwał się z szurnem, hukiem, wrzaskiem, z głębokim jękiem, z towarzyszeniem wszystkich głosów, jakie wydaje śmierć. Za nim biegł dziesiąty, dwudziesty, setny, każdy następny jakby wścieklejszy i bił gdzie mógł: tłukł szalonym łbem w mury kamienic, rwał się nad dachami, błądził w pędzie wśród ulic. Wtórem tej djabelskiej pieśni oszalałego ognia był wielki, urywany ludzki krzyk, czasem krótki jęk, dźwięczny, lecz przejmujący łoskot padających szyb, krótki, potwornie wrzaskliwy terkot żelaznych sklepowych rolet, warczenie automobilów uganiających w panice. Zziajany tłum rozprysnął się wreszcie i wsiąkł w czeluście domów, które stały ciemne, jak gdyby oświetlone okno mogło sprowadzić nieszczęście.
Jak po nagłej burzy, która wystrzeliła stem piorunów i minęła, deszcz jeszcze ostatnie wylewa krople, tak przez tę pierwszą noc, która znaczyła początek swój granatami i szrapnelami, padały tylko strzały karabinowe; zrzadka słychać było w oddaleniu nagłą, ohydną czkawkę karabinów maszynowych i znów przez długie godziny tylko stukanie zwykłych
kul, co było nudne i usypiające i nie mąciło głębokiego rozmyślania, co się to właściwie stało i co z tego będzie? Po naradzie wszystkich lokatorów każdej kamienicy, gdzie do godności marszałka, oglądanego z nabożnym podziwem, podnoszono przez aklamacię jakiegoś nieszczęsnego „praporszczyka“, doszli wszyscy do zrozumienia bardzo prostej strategicznej sytuacji, że część ukraińskich wojsk niezadowolona, strzela z armat do wojsk zadowolonych i chce koniecznie trafić z wielkiej armaty w cały gabinet ministrów, rezydujących w brudnym hotelu Savoy. Taka piękna idea była jednakże wcale trudną do przeprowadzenia, ponieważ granaty, posyłane z za miasta, nie mogły zastać żadnego ministra, wobec czego z prostej wściekłości zawodu mordowały uczciwych ludzi.
Nikt nie wiedział, skąd do miasta strzelają, gdyż strzelano ze stron kilku, pewność zaś, że mierzą „z za Dniepru“, była dla tak wybitnych, jako my, strategów pociechą i wiadomością małej wartości. To było pewnem, że miasto stoi na górach, jak kamienny bałwan, którego nie ocali święty z oliwą w szlachetnej głowie. Gdyby to było na froncie, człowiek by uciekał starym, dobrym zwyczajem, tak było trudniej. Rozsądnych ludzi pocieszało jednak słuszne rozumowanie, że, nastraszywszy miasto, dadzą sobie z głupiem tem strzelaniem spokój, trudno bowiem w ognomnem, szeroko rozsiadłem mieście wyszukać czarnem okiem armaty tego, którego właśnie się szuka, mieszkańcy zaś winni byli Bogu ubogiego ducha. Ten jednakże, który ma armatę, nigdy nie był filozofem; zauważyć było można ponadto, że w huku armat niknie i głuchnie nawet ta szczypta rozsądku, którą każdy człowiek posiada do domowego użytku. Przekonanie to utrwaliło się niebywale wyraziście zaraz nazajutrz rano, gdy około godziny dziesiątej zaczęły szaleć za miastem całe baterje, strzelające dziś już z pewną metodą obłędu.
Wczoraj to była tylko pełna muzycznych efektów „uwertura dramatyczna“, dziś rozwijano już tragiczny motyw przewodni konsekwentnie i z pewną precyzją. Można było zauważyć, że pewne punkty miasta cieszą się niebywałem zajęciem i troskliwością nieprzyjacielskiej
artylerii, więc przedewszystkiem wszystkie zabudowania rządowe, dworce kolejowe i wszystkie przypuszczalne schroniska ówczesnego ukraińskiego rządu; że jednak chciano godzić celnie, więc pociski próbne wysyłane były w wysokie, okazałe domy, w takie
szczególnie, które nadmierną swoją wysokością mogły słusznie razić poczucie równości u oblegających miasto. Jeden z takich domów (ponieważ wielcy ludzie mają szczęście, więc
w nim mieszkał Weyssenhoff) otrzymał ze dwadzieścia gwałtownych upomnień i pociski wyrywały z niego płatami ceglane cielsko. Jeden z pierwszych wpadł do cichego mieszkania twórcy „Sobola i panny“, łbem twardym
ścianę rozbiwszy, gwizdnął z obłąkanej radości, poznawszy, jaka mu przeznaczona była ofiara i pękł z hukiem i jękiem z nadmiernej żałości, że jej nie zastał w domu. Trudno, żeby najświetniejszy piewca łowów sam się dał upolować, choć za ścianą, śmierci był bliski.
Kijów jest to miasto spokojne i widać było, że może znieść wiele; wreszcie i jemu było tego zanadto. Centralna ukraińska Rada, po długiem wahania, zawrzała słusznym gniewem
i genialnie wykombinowała, że jeśli do niej strzelają z dość wyraźnym zamiarem pozbawienia jej miłego żywota, słuszność nakazuje, aby i ona zaczęła strzelać. Bohaterskiemu temu przedsięwzięciu racji odmówić niepodobna, z tem zastrzeżeniem, że oblegający strzelali, jak w pierzynę, Kijów zaś postanowił strzelać w pustkę, do niewidzialnego nieprzyjaciela, który miał do dyspozycji cztery strony świata i mógł krążyć swobodnie dokoła miasta. To postanowienie obrony rozpoczęło dopiero nieszczęścia prawdziwe; broniący bowiem miasta kryli swoje baterie za domami i strzelali ponad dachy za Dniepr, oblegający zaś rozpoczęli wyszukiwanie miejskich gniazd anmatnich, tłukąc, gdzie się dało, już bez uwagi na nic. Celem stało się całe miasto, jak długie i szerokie, całe bowiem zaczęło pluć ogniem poza swoje grnanice. Nieszczęsny był dom, za którego munami ustawiono kilka armat; mury trzęsły się, jak w febrze, szyby dzwoniły nieustannie, tynk leciał ze ścian, straszliwy huk napełniał wszystko. Po godzinie takiego strzelania, bateria oblegająca wypatrzyła wreszcie ukrycie i poczynała w nie bić szaleństwem ognia. Wtedy armaty „miejskie“ brały nogi za pas i przenosiły swój strzelający kram w sąsiednie ulice, niestety dom, indywiduum nieruchome, sterczał w tem samem miejscu i jęczał teraz i drżał, bity dziesiątkami pocisków, i szalał w swojem wnętrzu rozpaczą, napełniał się krzykiem i jękiem, głośnym, niemożliwym płaczem kobiet i ustawicznem kwileniem nieszczęśliwych dzieci. Zrozpaczony ludzki tłum zbiegał pędem do piwnic wilgotnych i ciasnych i tam spędzał całe dnie i noce, drżący od zimna, odurzony stęchlizną, wygłodniały, niezmiernie zmęczony; mówiono nerwowo i szeptem, czasem tylko ktoś głośno zakrzyknął, kiedy pocisk uderzył w dom, sypiące się zaś gruzy sprawiały