<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

W jakieś dwa tygodnie potem, w niedzielę rano, wszyscy nasi znajomi zebrani byli w kościele, słuchając mszy, którą odprawiał ksiądz Eliasz „jak anioł”, wedle zdania parafian.
Brakło tylko Giovanny, a nie przyszła raz, że obyczaj nakazywał, by popadłszy w nieszczęście, czas jakiś nie opuszczała domu, chyba dla nieodzownej potrzeby; powtóre, że popadła w apatyę, przeszkadzającą jej ruszać się, wychodzić, pracować, modlić się. Zbyt pobożną to nie była nigdy, lecz w czasie aresztowania męża ślubowała pójść pieszo, boso, z rozpuszczonemi włosami, do dalekiego w górach cudami słynącego kościoła. Jeśliby Konstanty uniewinniony został, ślubowała iść na kolanach co najmniej dwa kilometry przed bramą kościelną. Teraz zapomniała modlić się, mówić, jadać. Zobojętniała nawet dla dziecka i Bachisia zmuszoną była poić je mlekiem kozy i karmić chlebem. Niektórzy utrzymywali, że Giovanna zaczyna tracić zmysły i istotnie po całych godzinach milczenia, wtulona w kąt, z oczami szklistemi, utkwionemi w jeden punkt, nagle wybuchała płaczem, rwała sobie włosy, miotała klątwy, lub szeptała najtkliwsze słowa, jak gdyby mąż mógł ją słyszeć. Po ostatniem widzeniu się z mężem, któremu nosiła dziecko, opowiadała o tem ciągle, ze zwykłą monomanom drobiazgowością i nieskładnością.
— Stał i uśmiechał się. Blady był jak płótno, a uśmiechał się. Przed nim krata. Malchinedda uczepił się rączętami kraty. Dotykał się rąk dziecka i uśmiechał się. Serce ty moje złote! Serce! gdybyś przynajmniej nie uśmiechał się — tak się tylko uśmiechają umarli. A dozorcy dokoła, jak wrony i kruki dokoła padliny! Przedtem to jeszcze okazywali trochę serca, ale odkąd Konstanty skazany został, nogami go kopią, okrutnicy! Psy! psy wściekłe! Dziecko, spostrzegłszy ich, przelękło się i zapłakało, a on, ojciec, uśmiechał się! W głowie mi się miesza, lecz się wyraźnie uśmiechał. Maleństwo to niewinne płakało, rozumiejąc, że traci ojca, a on uśmiechał się! Serce ty moje złote, serce!
Zia Bachisia sapała głośno, nakoniec nie wytrzymała.
— Doprawdy! — zawołała — pleciesz koszałki-opałki, jak dwuletnie dziecko. Syn twój ma więcej od ciebie rozumu.
Zagroziła nawet, że obije córkę, lecz ani groźby, ani prośby, ani pociechy, nic zgoła nie pomagało.
Z Nuoro nadeszła tymczasem wiadomość, że sprawa Konstantego Ledda została oddaną do ponownego rozpatrzenia przed sądem w Gagliari. Nadszedł też list od niego samego, krótki i smutny. Pisał, że podróż odbył szczęśliwie, lecz że w Gagliari dusi się z gorąca, a robactwo obsiadło go, nie dając spokoju zarówno w dzień, jak w nocy. Przesyłał uściśnienia żonie, dziecku. Błagał Giovannę, aby chowała syna w bojaźni bożej. Pozdrawiał też przyjaciela swego, Izydora.
Po mszy świętej zia Bachisia, chcąc oddać Izydorowi przysłane mu w liście zięcia pozdrowienia, czekała, aż skończy śpiewać święte pieśni.
Ksiądz Eliasz, klęcząc na stopniach ołtarza, z twarzą bladą, modlił się jeszcze gorąco, Izydor ciągle jeszcze śpiewał pobożne pieśni, jedna po drugiej, lecz ludzie już się rozchodzili z kościoła.
Obok ciotki Bachisi przeszła ciotka Marcina, krokiem ciężkim i pewnym starej, lecz pełnej fantazyi klaczy. Przeszedł Bronta, odziany w nowy surdut, z włosami błyszczącemi od tłuszczu. Chociaż wygadywał na księży, uczęszczał co niedziela na mszę. Przeszedł i Jakób w spodniach z szarego i grubego płótna, lecz nowych, trącących lnem niemytym.
Izydor jak śpiewał, tak śpiewał.
Kościół opustoszał, a on śpiewał jeszcze. Jego głos donośny obijał się o bielone, pyłem pokryte ściany kościoła, o sufit belkowany, ubogie ołtarze przykryte czerwonemi kilimkami, przystrojone w papierowe kwiaty, na które smętnie spoglądali święci rznięci w drzewie i jaskrawo pomalowani.
Gdy zio Izydor skończył śpiewać w kościele, nie pozostał nikt, oprócz modlącego się na stopniach ołtarza kapłana, chłopca gaszącego świece, starej Bachisii i ślepego żebraka.
Izydor odśpiewał ostatnią zwrotkę pobożnej pieśni, postawił przy ołtarzu dzwonek, którym zwykł był sygnalizować Zdrowaśki Różańca i wyszedł. Ciotka Bachisia wyczekiwała go w babińcu. Opowiedziała mu o liście Konstantego, pozdrowiła i prosiła o wyświadczenie sobie wielkiej łaski, a mianowicie, może by Izydor uprosił proboszcza, by do nich wstąpił, upomniał i pocieszył Giovannę, dał jej zbawienną naukę rezygnacyi.
Izydor obiecał, Bachisia odeszła, lecz w ulicy dogonił ją Jakób Dejas, który wyszedłszy z kościoła, stał na placyku, przypatrując się wychodzącym i spoglądając na pola i łąki zalane słońcem.
— Jak się macie? — spytał.
— Nieosobliwie, chociaż nie jestem chora, ale żyć trudno z tem, co na nas spadło. A ty, Jakóbie, jakże ci się powodzi u nowych gospodarzy?
— Jakem przewidział, wpadłem z deszczu pod rynnę. Stara skąpsza od samego Belzebuba. Chciałaby, ażebym się jej wysługiwał za nędzną strawę. Ledwie na mszę wypuści.
— A gospodarz?
— A! panicz niby. Bydlę i tyle tego.
— Co mówisz, Jakóbie?
— Samą prawdę, gołąbko moja, prawdę najprawdziwszą. Olado wścieka się jak pies ze złości, upija się jak nieboskie stworzenie, łże na każdym kroku. Czy wam Izydor Pane nic nie mówił?
Zamilkł, a ciotka Bachisia wlepiła weń bacznie zielonkawe swe źrenice, domyślając się, że nie bez racyi zapewne, wymyśla tak na młodego Bronta.
Ecco! — ciągnął po chwili. — Czyżby Izydor Pane nie mówił wam, że go spotkał pijaniusieńkiego? Oto na tej samej drodze darł się, wniebogłosy: „Powiedz Giovannie, że się z nią ożenię, gdy rozwód dostanie.” Bydlę! czym nie mówił, że bydlę. Flaszami pije wódkę, wypiłby beczkę całą.
Z tego wszystkiego stara Bachisia pochwyciła tylko, że się ożeni z Giovanną, gdy ta rozwód dostanie. Cóś zamigotało w jej oczach, lecz odezwała się z dumą:
— A tybyś tego nie chciał, Jakóbie.
— Ja? a mnie co do tego, gołąbeczko moja? Mnie nic do tego, ale wam, ciotko, wstyd nawet słuchać o tem i to zaledwie w parę tygodni po... Fe, wstyd, kuno stara!
— Kuną nie jestem — odparła urażona baba.
Jakób śmiał się, lecz kobieta domyślała się, że wścieka się w duszy.
— Poczekalibyście przynajmniej, aż ostateczny wyrok zapadnie — mówił Jakób — wówczas dość będzie czasu zjeść tego biednego Konstantego, tak jak się zjada jagnię niepokalane. Zjecie go, lecz mówię wam, córkę wydacie za beczkę bezdenną spirytusu, a sama, ciotko Bachisio, mrzeć będzie głodem, dopóki Martina Dejas żyje...
— Bodaj cię, barania głowo — poczęła kląć stara Era, lecz Jakób nie czekał, odchodził szybko i baba zmuszoną była połknąć resztę pięknych komplementów.
W rzeczy samej nie myślała jeszcze o rozwodzie. Broń Boże! Miałażby o tem myśleć, gdy Konstanty nie był, bądź co bądź, ostatecznie osądzonym, piekł się w rozpalonej, więziennej ciupie, pożerany przez robactwo? Miałaźby teraz myśleć już o rozwodzie córki? Najpewniej nie, gniewało ją tylko to, co kruk ten oskubany wygaduje na swego chlebodawcę i pewną była, że jemu samemu, staremu lisowi, Giovanna wpadła w oko.
Myśląc tak, wróciła do domu i zrazu chciała wszystko córce opowiedzieć, lecz ujrzawszy, że młoda kobieta po dwóch tygodniach myje się i czesze spokojnie długie swe, splątane włosy, z których wypada wiele, wołała milczeć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.