<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nazajutrz wieczorem — a było to w sobotę — Bronta Dejas — wrócił do domu i zaledwie zsiadł z konia, zaczął zrzędzić. Zwykł był zrzędzić w domu, chociaż dla obcych bywał zwykle uprzejmy; zresztą był to niezły dyabeł, młody i przystojny, bardzo smagły i bardzo chudy, urody średniej, z rudą, krótko przystrzyżoną brodą. Prześliczne miał zęby, to też, rozmawiając z kobietami, pokazywał je w ustawicznym uśmiechu.
Wróciwszy do domu, w sobotę wieczorem, zrzędził, że nie zastał zapalonego światła i przygotowanej wieczerzy. Nie miał poco doprawdy wracać. Tydzień cały pracował, harował za domem jak wyrobnik, poto, by wracając, nie znaleźć wygody i wypoczynku: ciemność we wszystkich kątach i nic na stole!
— Zupełnie — mruczał, siadając z końca — jak w chacie Izydora Pane. Zapalilibyście matko przynajmniej lampę, bo po ciemku rozbiję sobie czoło. A nic na stole!
— Są jaja, jest słonina — cierpliwości, synku — mitygowała go matka, a po chwili:
— Słyszałeś? Konstanty Ledda skazany na lat trzydzieści?
— Dwadzieścia siedem — poprawił. — Gdzież obiecane jaja? Słonina zjełczała! Któż to jeść może? Wyrzuć to matko kurom — splunął i zgrzytnął zębami.
Ciotka Marcina nie zmieszała się bynajmniej i odpowiedziała spokojnie.
— Nie jedzą. Tak, na dwadzieścia siedem lat. Długi to kawał czasu! Wiesz! Śniło mi się, że został skazany do ciężkich robót.
— Matka odwiedzała te kobiety? Cóż, żebraczki szczycą się jeszcze swem małżeństwem — spytał z pewną ciekawością, lecz gdy matka powiedziała mu, że zachodziła tam istotnie, że Giovanna rozpacza i rwie sobie na głowie włosy, a ciotka Bachisia dała jej do zrozumienia, że żałuje, że się nie dała powiesić zanim zgodziła się na to małżeństwo, wpadł we wściekłość.
— Po co matka tam chodzi! — wrzasnął; — jakie mieć może interesy do tych żebraczek, łachmaniarek!
— Ach, synku! a nie wiesz-że, co nakazuje nam, chrześcijanom, miłosierdzie? — Ciotka Marcina Pozowała na miłosierną. — Był tam też dziś rano ksiądz Eliasz. Przychodził je pocieszyć. Giovanna chce nieść dziecko do Nuoro, by je pokazać ojcu zanim go biedaka wywiozą. Odradzałam. Waryacyą jest narażać maleństwo takie na upał, lecz ksiądz Eliasz mówił, że dobrze zrobi, jeśli dziecko z sobą weźmie. Niech je rodzic przeżegna, pobłogosławi. Mówiąc to, poczciwy! łzy miał w oczach.
— Co mu do dzieci, do cudzych, temu księdzu? — zawołał Brontea nienawidzący księży w ogólności, a księdza Eliasza w szczególności, za to, że namówił stryja jego do zapisania znacznej sumy na szpital. I stara matka żywiła zato do księdza niechęć w głębi serca, tylko umiała lepiej ją skrywać i za każdym razem, gdy syn jej wygadywał na księży, zwykła była czynić pobożnie znak krzyża świętego.
— Sam nie wiesz, błaźnie, co wygadujesz — rzekła. — Ksiądz Eliasz, to prawdziwy święty! Zresztą niechby się dowiedział, że na niego wygadujesz. Nie wiesz może, że posiada księgi święte, w których mieszczą się zaklęcia, mogące szkodzić polom naszym, trzodom, pszczołom.
— Piękny mi taki święty, co uroki rzuca — zaśmiał się Bronta i zaczął rozpytywać matkę o różne szczegóły dotyczące sąsiadek: jak Giovanna rozpacza, a co mówi ciotka Bachisia, wrona stara?
— Ha! Płacz Giovanny wzruszyłby kamienie, a matka jej ręce łamie, bo, pomijając już resztę, koszta procesu, opłacenie obrońcy zrujnowało je do reszty.
Smutnej opowieści młodzieniec słuchał z widocznem zadowoleniem, w uśmiechu szerokim pokazując białe swe zęby. Było w tem coś zwierzęcego.
— I jeszcze — ciągnęła dalej matka — przyjdzie tu niebawem Jakób Dejas, ażeby się z tobą ostatecznie umówić. Obciąłby wejść w służbę od jutra, lecz wolę, ażeby poczekał do poniedziałku. Jutro niedziela, po co ma darmo chleb zjadać.
— Na świętego Konstantego! umiesz, mamo, być oszczędną!
— Sam nie wiesz, co mówisz! Chciałbyś, bym była rozrzutną? Życie długie, mój mały, a żyć niczem trudno.
— Jakże żyć będą te tam dwie — spytał Bronta, siadając przed koszykiem, w którym matka podała mu chleb i jaja.
— Może poradzą sobie jakoś — odparła z ironicznym uśmiechem stara, a biorąc kądziel i wrzeciono, dodała:
— Interesują cię jednak te żebraczki.
Nastąpiło milczenie, słychać tylko było warczenie wrzeciona i chrupanie twardego chleba w białych, ostrych zębach chłopca, a tam, za drzwiami, na dworze ćwierkanie świerszczów i dalej, w polu, w zaroślach, w opuszczających się świeżych mrokach żałośny syk osiołka.
Bronta nalał sobie kubek winą, roztworzył usta lecz nie pił. Chciał widocznie coś odpowiedzieć matce, lecz się powstrzymał. Kilka kropel wina spadło na jego rudą brodę, starł je dłonią, spuścił oczy, raz jeszcze otworzył usta, lecz i tym razem zamilczeć wołał.
Rozległy się kroki na placyku; ciotka Marcina, nie wypuszczając z rąk wrzeciona, zbliżyła się do stołu i oznajmiając, że nadchodzi Jakób Dejas, spiesznie schowała do szafy kosz z chlebem i flaszę z winem.
Lecz Jakób wchodząc, zauważył pośpiech starej sknery i domyślił się, że sprzątnęła wino, by go niem nie poczęstować. Zbliżył się uśmiechnięty wesoło i przykładając palec do nosa, mówił:
— Ręczę, że o mnie była tu mowa.
— Wcale nie; mówiliśmy o biednym Konstantym Ledda!
— Że biedny, to prawda — odparł z nagłą powagą Jakób. — Tem biedniejszy, że niewinny. Czysty jak kryształ. Nikt lepiej odemnie wiedzieć o tem nie może.
Bronta wyciągnął przed się nogi, rozparł się i wyszczerzył zęby, jak to zwykł był czynić, gdy rozmawiał z kobietami.
— Różni różnie o tem mówią — rzekł, cedząc słowa. A matce mojej śniło się nawet, że został osądzony na śmierć.
— Co mówisz, Bronta! — poprawiła go stara — tylko do ciężkich robót.
— Na jedno wyjdzie — mówmy lepiej o własnych interesach.
— Mówmy o własnych — zgodził się Jakób, siadając okrakiem na ławie.
Rozmówili się i stanęła umowa, poczem obaj wyszli razem zakropić w karczmie umowę. Bronta nie był skąpym, lecz w domu, przez wzgląd na matkę, nie częstował nikogo. W karczmie zato hojnym bywał. Wieczora tego poił Jakóba od serca i sam pił tyle, że obaj się podochocili:
Wyszli razem na dwór. Ciemno już było, od pól pachniała łąka i łan zbożny. Zgadało się coś o Konstantym i Bronta przyznał się cynicznie że się cieszy raczej zapadłym nań wyrokiem.
— Pal cię — mruknął Jakób — nie masz, człowieku, serca.
— Tem lepiej! obejdę się bez serca.
— Ponieważ Giovanna odmówiła ci, cieszysz się śmiercią podobnego tobie człowieka, lub czemś od śmierci gorszeni.
— Konstanty żyje, a nie uważam go bynajmniej za podobnego sobie. Co do Giovanny Eranie ona mnie, lecz ja jej nie chciałem. Ho! ho! gdybym chciał. Lizałaby mi podeszwy butów.
— No! no! patrzno, byś nie ugrzązł nosem w błocie, mój ptaszku. Kłamiesz jak najęty.
— Ja? ja... kłamię... ja, najęty... sługa niby! Powtórz to raz jeszcze, a poczujesz pięść moją?
— Hm! — mówiłem ci już, że ugrzęźniesz nosem w błocie, pisklę ty moje nieopierzone! — odmruknął znów Jakób.
Ochrypłe ich glosy mąciły ciszę nocną, lecz po chwili ucichły też. W dali złote gwiazdy wieńczyły czoła i sfinksowe profile gór ciemnych. Rozlegało się monotonne smętne rżenie osiołka....
Nagle Bronta rozpłakał się dziwnym płaczem pijaków, szlochał bez łez.
— Co ci znów? — pytał go z cicha Jakób.
— Spiłeś się jak bela, zachłysnąłeś.
— Zachłysnąłem... ale złością na myśl samą, że możesz umrzeć, zanim cię powieszą.
Jakób obraził się, gdyż noga jego nie postała w areszcie, o nic nigdy oskarżanym lub posądzonym nie był. Słowa jednak towarzysza uraziły go niemiło.
— Zwaryowałeś — —mówił cicho- — c o ci się stało? com ci zawinił?
Wówczas chłopiec rozpłakał się na dobre, skomląc jak pies obity, przyznawał się, że był dotąd po uszy zakochany w Giovannie i modlił się do wszystkich dyabłów, by Konstanty zczezł, przepadł.
— Mogłem — ciągnął- — zaprzedać duszę dyabłu gdyż w niego nie wierzę. Chi! chi! chi! — roześmiał się głupkowato. — Teraz to ożenię się z Giovanną.
Jakób był zdumiony, okazał jednak zdziwienie większe jeszcze od tego, którego doznawał.
— Niech mnie piorun trzaśnie! — mówił — jeśli cośkolwiek z tego rozumiem. Jakimże sposobem możesz wziąć Giovannę.
— Bach! — wydął chłopiec usta. — Rozwiedzie się i tyle tego. Niby nie wiesz, że jest prawo dozwalające kobiecie, której mąż osadzony został na tyle a tyle lat więzienia, wyjść za drugiego.
Jakób coś słyszał o tem, lecz nie znał nikogo, i co prawda, w Orlei, nie było nikogo, komuby się coś podobnego przytrafiło. Nie chcąc się jednak wydać z niewiadomością, odrzekł szybko.
— A tak, zapewne! wiadomo! Ale... ale grzech to byłby śmiertelny i Giovanna nie zgodzi się nigdy.
— Otóż to właśnie niepokoi mnie i zasmuca. Gdybyś, Jakóbie, wybadał, namówił. Ot tak, spróbuj jutro.
— Zaraz! jutro! Głupiś Bronta. Bogaty prawda, nie i głupi jak jaszczureczka mała i głupszy jeszcze od jaszczureczki niewinnej. Pomyśl. Możesz ożenić się z dziewką młodą, bogatą, kwitnącą jak róża pod rosą, a chcesz się żenić z cudzą żoną! Pfe! wstyd! jest z czego boki zerwać! Chi! chi! chi!
— Obyś pękł ze śmiechu! zawołał z wściekłością, znów wpadając w gniew Bronta — ożenię się z tą, a nie z inną. Ożenię się na złość tobie i wam wszystkim. — Żadna tak mi się nie podoba.
— A żeń się sobie, niedopieczone pisklę — Zaśmiał się Jakób. Zawtórował mu młody Bronta i tak się obaj śmieli na głos przez spory kawał drogi, aż spostrzegli idącego naprzeciw siebie wysokiego mężczyznę z dużym kijem w ręku.
Zio Izydorze Pane! Jakże ci się udał połów! — zawołał Jakób — cóż, pokąsały ci łydki?
— A żebyś sam został poławiaczem pijawek! — odparł mu zagadniony, zbliżając się do nich. — Fe! jak czuć wino! musiała się tu chyba rozbić beczka.
— Czy chcesz powiedzieć, żeśmy się popili? — spytał wyzywająco Bronta. — Ty nie pijesz, bo nie masz za co, idź precz, bo cię zabiję, rozdepczę jak ropuchę.
Stary zaśmiał się łagodnie i uchylił.
— Głupiś — szepnął Jakób — weź go za swata, jest przyjacielem Giovanny.
Bronta przyskoczył do Izydora i pochwycił go za ramię.
— Chodź, stary! powiem ci coś. Chodźże, nie bój się, przecież nie jestem tak straszny, nie zjem cię, tylko coś powiem.
Izydor wyrwał mu się.
— No, stary! słyszysz, że cię wołam? Chodź z nami, chodź; co? Nie chcesz, ropucho, ty mały! Mówię ci...
Lecz Izydor oddalał się szybkiemi kroki.
— Po jakiemu do niego przemawiasz? — zauważył Jakób Bronta, a zmienił odrazu ton i wyrażenia.
— Ptaszku, ptaszeczku! Kwiatku wonny, nie uciekaj, chodź tu... widzisz to... powiedz, proszę ty... ty swej przyjaciółce! ty — słyszysz! Giovannie Era, że się z nią ożenię, gdy dostanie rozwód.
Teraz Izydor stanął jak wryty i zwrócił się ku zataczającym się na drodze pijakom:
— Jakóbie Dejas! — zawołał pełnym głosem.
— Czego chcesz ko-cha-ne-czku? — spytał Jakób z ironią.
— Każ mu milczeć! — odparł Izydor surowo.
Nie wiadomo czemu Jakób wstrząsł się na głos ten i słowa i ujmując pod ramię młodego Bronta, pociągał go za sobą, mrucząc:
— Idziemy, mówię ci, idziemy. Dokazujesz Jak głupi baran.
— Odejdźmy, gołąbku mój.
— Sam mi przecie mówiłeś!
— Ja? śniło ci się! Nie zwaryowałem jeszcze.
Oddalali się, podtrzymując wzajemnie i zataczając. Pod bramą zastali ciotkę Marcinę, przędła po ciemku. Spostrzegła odrazu, że syn pijany, lecz nie mówiła nic, gdyż wiedziała dobrze, w jaką furyę o lada słowo zwykł wpadać w podobnych razach, tylko gdy Bronta zażądał wina, odrzekła spokojnie, że wina niema.
— Wina niema w domu Dejasów, w najbogatszym domu w okolicy całej! — krzyczał Bronta i nagle złagodniał.
— Skąpa jesteś, matko, strasznie skąpa, ale... nic więcej nie powiem, tylko ożenię się z Giovanną.
— Ożenisz się, ożenisz niechybnie — potwierdzata uspakajająco matka. — Ale tymczasem połóż się i nie krzycz tak głośno, bo gdy Giovanna posłyszy, nie zechce wyjść za ciebie. — Zamilkł, lecz kazał Jakóbowi wytłómacżyć wszystko matce, a tam zestawiwszy dwa stołki, wyciągnął się na nich, napierając, by się Jakób obok niego położył. Stara matka nie zaprzeczała mu i w ten sposób Jakób Dejas wszedł w służbę do bogatych swych krewnych zamiast w poniedziałek, w sobotę wieczorem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.