Po rozwodzie/Część I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Jechały w palącem lipcowem słońcu. Musiały zjechać w dolinę, przebyć ją, wzbić się pod górę, co fijołkową masą zakrywała z tej strony horyzont a której dolne szczyty nurzały się w pogodzie błękitnego nieba.
Smutna to była podróż. Kobiety jechały razem na jednym koniu łagodnym i powolnym; sąsiedzi jechali to przed niemi, to za niemi, nie spiesząc, zgrzani. Kobiety milczały zbolałe. I świadkom los skazańca zdawał się ciężyć, milczeli szanując cichą boleść Griovanny, lub zamieniali pomiędzy sobą ciche, rzadkie słowa. Wszyscy posuwali się zwolna, w dół, ku wyschniętemu łożysku rzeki, ścieżkami nie tak stromemi, jak dzikiemi, zaledwie zarysującemi wśród kamieni opylonych, dzikich krzaków potężnych mirtów, spalonej trawy. Gdzieniegdzie sterczały drzewa samotne, nieruchome, podobne do skamieniałych pod słoneczną powodzią olbrzymich pustelników, rzucając na ziemię długie, do chmury podobne cienie. Z cieni tych wzbijały się świegoty dzikiego ptactwa, lecz i te ginęły prędko w zalewającej dolinie ciszy.
Olbrzymie fioletowe kwiaty dzikich karczochów, różowe dzwonki powojów, gwiaździste liście maku, roztwierając się na słońcu, wzmagały jeszcze wrażenie samotności dzikiego krajobrazu. A tu, a tam, wyskakiwały kamienne zęby o rdzawych mchowych plamach, z iskrzącemi w słońcu bazaltowemi iglicami. Dal opasywały wstęgi żółtego, nie zżętego jeszcze zboża.
Siedząc na koniu za matką, Giovanna czuła, jak jej słońce mózg przepala; czoło jej płonęło pod zsuniętą na nie wełnianą chustką, łzy ciche ściekały po twarzy. Powstrzymywała się, by łkaniem nie rozgniewać matki. Ale ta słyszała, jak trawa rośnie i czuła płacz siedzącej za sobą młodej kobiety. Zjechawszy w dolinę i przejeżdżając wzdłuż krzaków kwitnących oleandrów, odezwała się ostro do córki:
— A skończysz-że wreszcie! Czego beczysz? Niby nie wiedziałaś, że to się tak skończy, skończyć musi?
Zamiast uspokoić, słowa te rozżaliły bardziej płaczącą kobietę. Matka, obejrzawszy się na towarzyszów podróży i widząc, że niema nikogo w pobliżu, ciągnęła głosem twardym, przygłuszonym, a w ciszy panującej dokoła, głos ten, będący tak blizko jej ucha, zdawał się Giovannie oddalonym bardzo.
— Byłażbyś tyle głupia — mówiła stara — że nie rozumiesz, co zaszło? On to, czy nie on zabił stryja sknerę, zatraceńca? Naturalnie, że on, nie kto inny...
— Nigdy, przenigdy! — zawołała córka.
— Głupia! Chciałaś może, by ci się zwierzył. Co do mnie, oddawna przewidywałam, że się to skończy tak, a nie inaczej. Sama na jego miejscu postąpiłabym tak, a nie inaczej, zadusiłabym sknerę, jak się dusi złą żmiję. Utrzymujesz, że Konstanty dobrym jest chrześcijaninem. Cóż to ma jedno do drugiego? Nienawiść nienawiścią, sama nie zabiłabyś, gdybyś mogła, tych wilków, tygrysów, co osądzili twego męża? Konstanty zabił stryja. Nie ma co mówić. Pewna tego jestem, gdyż znam serce ludzkie i nie mam mu tego za złe, lecz mu darować nie mogę, nie daruję nigdy jego głupiej nieostrożności. Nie miałże żony, syna! Mógł sobie jak chciał załatwiać rachunki ze swym stryjem, lecz winien był być uważniejszy, roztropniejszy... Basta. Skończyło się. Uważaj go córko, jak umarłego.
— Ależ nie umarł, nie! — oburzyła się z rozpaczą młoda kobieta.
— To się powieś, chociażby zaraz, na tem drzewie, powieś się, lecz nie zatruwaj życia innym — zawołała, głos podnosząc zia[1] Bachisia.
Giovanna zamilkła. W głębi serca i ona uznawała męża winnym, tylko, że mu oddawna, odrazu przebaczyła wszystko. Dla jej boleści jedna rzecz istniała, nie wina, lecz kara i nie mogła się zgodzić z tem, by ludzie, podobni jej, zwykli śmiertelni ludzie, mogli mieć prawo rozporządzać życiem podobnego sobie człowieka. Buntowała się przeciwko udzielonej im tajemniczej, zagadkowej władzy; władzę tę nienawidziła, przeklinała, jak się nienawidzi, przeklina, tajemnicze, zagadkowe zmory i nie ujęte cienie burzliwych nocy.
I pomału, pomału, przejechały dolinę, zaczęły wspinać się pod górę; słońce skłaniało się ku zachodowi, niebo przygasło, krajobraz tracił swój uprzedni smętek. Od szczytów wysokich długie i szerokie słały się cienie, rozciągając się jak płachty po przykrytych pyłem nizkich krzewach, na których przekwitały głogi; w powietrzu przebiegały świeże powiewy, nasycone wonią polnego kwiecia. Cienie i świeżość rozlewały dokoła błogość niesłychaną. Towarzysze podróży stali się weselsi i zbliżając się do kobiet, zaczęli opowiadać historye i anegdoty zasłyszane tu i owdzie, a opowieści te były tak żywe, anegdoty tak zabawne, że się aż Giovanna uśmiechała od czasu do czasu.
I pomału, pomału wieczór się zbliżał, a ze szczytu góry dojrzeć było można morze, podobne do mgły błękitnej, rozciągającej się u stóp złotawych horyzontów. Po za krzewistemi kępinami, tak silnemi że się oprzeć umiały zarówno wichrom zimowym, jak letnim spiekotom, rozciągały się wzgórza i pochyłości podobne do wysp, wyłaniających się z oceanu światła i samotności. Tam dalej była rodzinna wioska obu kobiet. Orlei, gniazdo ludności wiejskiej, silnej i pięknej, oddającej się hodowli trzód, pszczelnictwu i rolnictwu. Łąki zielone, porozdzielane skał ułamkami, pokryte były kwieciem złotogłowiu, pachniały miętą i tymiankiem. Łany zboża okalały małe, ludzkie budowle z kamienia łupkowego, o ścianach połyskujących w zachodzącem słońcu połyskiem ciemnego bronzu i starego srebra. Tu i owdzie duże drzewa rozpuszczały szersze konary nad dachem siedziby bogatszego rolnika. Gąszcze czombrów, mącznicy i wrześni tworzyły zielone, graniczne linie, a spady coraz łagodniejsze gór gubiły się w odległych horyzontach pod przedziwnie jasnem i smętnem niebem. Na prawo, pod tem samem niebem, do olbrzymich sfinksów podobne, sterczały skały, błękitne rano, liliowe w południe, bronzowe lub fijoletowe o słońca zachodzie, samotne i pustynne przestworza porosłe lasem, siedliska orłów i jastrzębi.
Kobiety dojechały do domu pod wieczór, wówczas właśnie, gdy góra Bella, królowa skalnych sfinksów, rysowała się fijoletowo na szarem już tle nieba. Wioska zdawała się pustą. Na bruku ulicy kopyta końskie tętniły głośno.
Towarzysze podróży rozpierzchli się każdy w swoją stronę, a kobiety pozostały same u drzwi swego domku, wznoszącego się przy jednej z uliczek. Inny dom, większy, otynkowany na biało, przerastał w pobliżu nizką tę chatkę. Duże drzewo migdałowe, pokryte dojrzałemi, suchemi już owocami, wznosiło się po za chatą Era, znacząc granicę pól i wioski.
Tu i owdzie, na wzgórzu, pod drzewem migdałowem, wzdłuż ścian chaty Era i pokaźniejszych domu białego, należącego do Dejas’ow, leżały duże, płaskie ławy, zastępujące kamienie. Wzgórze zdawało się placem lub wspólnym wszystkim sąsiadom dziedzińcem.
Przybywszy na miejsce, Giovanna zsunęła się z konia i cała złamana bólem i niewygodną podróżą, powlokła się do sąsiadki, której opiece powierzyła była odjeżdżając swe dziecię. Ta wyszła na jej spotkanie z dzieckiem na ręku. Giovanna rozpłakała się nanowo, tuląc maleństwo do piersi, a twarz swą kryjąc na plecach swego synka. Płakała rzewnie, lecz spokojnie, z głębokim smutkiem odmiennym jednak od rozpaczy uprzedniej. Dziecko, zaledwie kilkomiesięczne, o twarzyczce ordynarnej, z drobnemi błyszczącemi oczkami, w twardej perkalowej czerwonej czapeczce, okrążającej drobną twarzyczkę, poznało matkę i małemi, zaciskającemi się konwulsyjnie piąstkami, uczepiło się skraju jej chustki, a fikając w powietrzu bosemi stopkami zawodziło:
— Ah! ah! aaah!
— Maltinu[2] mój, Malkinedu mój, synku jedyny, jedyne dobro i pociecho moja! Ojciec twój umarł, umarł dla ciebie, dla mnie... — łkała nieszczęsna.
Sąsiadka zrozumiała, że Konstanty został osądzony na ciężką i długą karę, więc zaczęła też płakać głośno. Bachisia Era wepchnęła Giovannę gwałtem niemal do domu, prosząc sąsiadkę o rozsiodłanie konia i szepcąc córce na ucho:
— Czyś zwaryowała, by płakać tak, jak raz pod oknami białego dworu? Widziałam w oknie dziób starej kumochy Malthiny. Ta to się cieszyć będzie z naszej niedoli...
— Niezupełnie — wtrąciła sąsiadka — dowiadywała się kilkakrotnie o Konstantego i zdawała się współczuć niedoli waszej; mówiła mi nawet, że się jej śnił, skarżąc się przed nią, że go skazano do ciężkich robót.
— Znam się ja na tem współczuciu psa wściekłego. Znam ja dobrze żmiję jadowitą, nie daruje nam ona nic. Zresztą — dodała, zbliżając się do drzwi z sakwą na plecach — ma najzupełniejszą słuszność. Na jej miejscu i jabym nie wybaczyła.
Zia Marcina Dejas była właścicielką białego dworku i matką Brouta Dejas’a, który przed paru taty starał się o rękę Giovanny i otrzymał odmowę. Była to kobieta zamożna, lecz skąpa a zia a wyobrażała sobie, że się czuje śmiertelnie na niego obrażoną za odmowę, którą w rzeczy samej przyjęła bardzo obojętnie.
Ecco! — zawołała stara Bachisia, gdy koń został rozsiodłany i opatrzony — zrób mi jeszcze jednę przyjemność — zwróciła się do sąsiadki — Mario Chicca, i powiedz tej wiedźmie, że Konstanty został skazany na dwadzieścia siedem lat więzienia, a uważaj proszę duszko, jakie to na niej sprawi wrażenie.
Sąsiadka nie omieszkała udać się do białego dworku. Dom ten, kupiony przed laty kilku przez rodzinę Dejas z licytacyi po zbankrutowanym kupcu, obszerny był i pokaźny, poprzedzony pałacową niemal bramą, pod którą przechadzały się pompatycznie kury i prosięta matki Marciny. Nie był to dom odpowiedni dla hodowców trzód, pastuchów, jakimi byli Dejas’owie. Świadczyły o tem obszerne, na czerwono pomalowane pokoje, zaopatrzone w wysokie, drewniane łóżka, w sufity rzeźbione, w krzesła i stoły ciężkie.
Zia Marcina stała właśnie w bramie i przędła jeszcze — umiała bowiem prząść i po ciemku — gdy Maria Chicca przeprowadzała tamtędy konia. W białym dworku nie było nikogo, gdyż Brouta i parobek nie wrócili z pola, a ciotka Martina nie miała sługi. Miała ona jeszcze więcej synów i córek, lecz żonatych już lub zamężnych, z któremi żyła w wieczystej rozterce z powodu swego sknerstwa. Gdy w domu było więcej roboty, przyzywała do pomocy sąsiadki, najczęściej zaś Giovannę i jej matkę, obdarzając je skąpo prowizyami. Były tak ubogie, że i tem zadowalać się musiały.
— A! przychodzisz — rzekła, składając wrzeciono w zagłębieniu, za ławą, w bramie. Głos jej był cienki i nosowy, oczy okrągłe jasne, nos cienki i garbaty, a, usta dotąd zachowała świeże i purpurowe. — Cóż to, płaczesz, Mario Chicca? Widziałam te biedne kobiety, wracające do domu, lecz nie śmiałam je zagadnąć, gdyż i tak tej nocy śnił mi się Konstanty skazany do ciężkich robót.
— Słyszałam już, opowiedziałaś mi, ciotko Marcino. Ale nie... nie zasądzono go do ciężkich robót... ale na dwadzieścia siedem lat...
Ciotka Marcina zdawała się nie rada temu, nie dlatego, by żywiła szczególną do Konstantego niechęć, lecz, że wierzyła w sny swoje i wyglądać była zwykła ich spełnienia. Ujęła konia za uzdę.
— Jeśli będę mogła, to dziś jeszcze odwiedzę te biedne kobiety, ale nie wiem, czy mi się to uda, bo czekam na człowieka, co służył u nieboszczyka Bazylego Ledda, a którego chcę zgodzić na służbę do siebie. Jeździł, słyszę, jako świadek do Nuoro. Wnoszę, że już wrócił.
— Wnoszę, że wrócił — potwierdziła sąsiadka, a wróciwszy do ciotki Bachisi, jęła opowiadać długo i szeroko, jak to ciotka Marcina współczuje sąsiadkom, i jako śniła, że Konstanty osądzony został do ciężkich robót i jako to Jakób Dejas, ubogi krewny bogatych Dejas’ow, miał wejść do nich na służbę.
Giovanna karmiła dziecko, pogrążona w smutku, z opuszczoną na piersi głową. Ciotka Bachisia natomiast ciekawa była wielu szczegółów: i czy stara Dejas’owa sama była w domu, czy jak zwykle przędła, przędła po ciemku, i wielu innych, tym podobnych rzeczy.
— Słyszysz — zwróciła się do córki — zajdzie tu dziś jeszcze.
Giovanna nie odpowiedziała, nie ruszyła się z miejsca.
— Więc się nie gniewa! — ciągnęła stara gniewnie — dziś jeszcze tu przyjdzie.
— Kto? — spytała wreszcie Giovanna budząc się z ciężkiej zadumy.
— Marcina Dejas.
— Niech ją dyabli porwą!
— Kogoż to mają dyabli porwać? — spytał od progu głos donośny.
Był to Izydor Pane, krewny rodziny Era, poławiacz pijawek, szanowny i powszechnie szanowany starzec, który przyszedł pocieszyć krewne. Wzrostu słusznego, z żółtawą długą brodą, jasnemi błękitnemi oczyma, nosił u pasa długi różaniec, a w ręku kij sękaty, co mu nadawało wygląd pielgrzyma. Był to najuboższy, ale najspokojniejszy i najbardziej uczony z mieszkańców Orlei. Gdy chciał kląć, zwykł był mówić:
— Abyś został poławiaczem pijawek!
Był wielkim i serdecznym przyjacielem Konstantego, z którym wespół śpiewał w kościele pobożne pieśni, to też żona Konstantego i jej matka wskazały go jako świadka i nikt lepszego nie mógł udzielić podsądnemu świadectwa, lecz go uchylono. Cóż wobec sprawiedliwości, mającej możnych i uczonych przedstawicieli, znaczył ubogi poławiacz pijawek!
Ujrzawszy go, Giovanna rozczuliła się i zaczęła znów płakać.
— Niech się dzieje wola Boża — rzekł Izydor, stawiając kij w kącie.
— Miej cierpliwość, Giovanno Ero i miej nadzieję w miłosierdziu Bożem...
— Czy wiesz już? — spytała młoda kobieta.
— Wiem! i cóż ztąd? Niewinny jest w oczach Boga; ci sami, mówię ci, co go dziś potępili, zmuszeni będą uniewinnić go jutro.
— Ach, wuju Izydorze! — westchnęła, wstrząsając głową, Giovanna — nie wierzę już w nic! Wierzyłam do dnia dzisiejszego, teraz nie wierzę.
— Taka to z ciebie chrześcijanka! Są to nauki Bachisi Era. Ciotka Bachisia nie była łaskawą na ubogiego krewnego; bała się zawsze, że jej natrzęsie w chacie robactwa, zwróciła się też ku niemu zirytowana i zaczęła mu wymyślać. Wymyślaniu koniec położyło wejście do stancyi nowych gości.
Wkrótce izba pełna była, a Giovanna, chociaż zmęczona do ostateczności, czuła się w obowiązku płakania i zawodzenia przed każdym nowoprzybyłym.
Ciotka Bachisia oczekiwała przybycia bogatej sąsiadki, lecz ta nie nadchodziła; natomiast Jakób Dejąs, ten, co służył u zamordowanego, a miał wejść w służbę do Dejasów, przyszedł. Był to człek jowialny, około pięćdziesięcioletni, wyglądał nader pospolicie, nizki, chudy, bez brody i wąsów, jakoteż bez brwi i łysy, z dwoma małemi skośnemi oczami, o spojrzeniu chytrem i barwie mieniącej się pomiędzy żółtą i zieloną. Przez lat dwadzieścia służył Bazylemu Ledda, świadczył na korzyść Konstantego, opowiadając długo i szeroko przed sądem niecne postępowanie Bazylego z synowcem i o tem, jak skąpiec wyzyskiwał nawet swych służących, służące i w wigilię dnia, w którym został zamordowany, obił go samego, Jakóba Dejas’a.
— Malthina Dejas czeka cię — mówiła mu ciotka Bachisia.
— Niech jej czart kark skręci — odparł Jakób. — Idę do niej na służbę, lecz boję się, żeby nie wpaść z deszczu pod rynnę. Sknera! większa jeszcze może sknera od tamtego.
— Kto je czyj chleb, nie powinien na niego wymyślać — odezwał się głos donośny.
— A! wyście tu, wuju Izydorze! — zawołał wesoło Jakób. — Jakże ci się powodzi? Czy masz bardzo pokąsane łydki?
Izydor spuścił oczy na swe owiązane nogi, wchodził bowiem boso w stojące wody, a gdy mu pijawki opadły nogi, łowił je — i odrzekł łagodnie.
— Mała bieda. Gorzej, Jakóbie, że wymyślasz na kobietę, której masz jeść chleb.
— Jadam chleb własny, to jest ten, na który zapracuję — odparł dumnie Jakób; — ale nie o to idzie. Są to moje prywatne sprawy. Mamy tu ważniejsze. I cóż Giovanno Ery! miej odwagę kobieto! Przypomnij tylko sobie historyjkę, którą ci opowiadałem w drodze z Nuoro. Trzymaj się chociażby dla tego dyablęcia, co ci wisi u piersi. Konstanty nie zginie w więzieniu, ja ci to mówię... Daj mi to małpiątko, pohuśtam je.
Pochylił się nad dzieckiem, lecz widząc, że śpi, przyłożył palec do ust.
— Sza, ciotko Bachisio! — ciotkował i wujował wszystkich, nawet znacznie od siebie młodszych — poślij spać córkę. Ledwie się na nogach trzyma biedaczka, a zwracając się do obecnych, dodał:
— Lepiejbyśmy ztąd już poszli.
Wszyscy też wyszli niebawem. Wówczas Bachisia wyniosła za drzwi stołek, na którym siedział Izydor, i oczyściła go starannie. Wróciwszy do stancyi, wstrząsnęła za ramię drzemiącą Giovannę. Ta otworzyła szkliste oczy, i powstała z miejsca z dzieckiem na ręku.
— Idź, połóż się — zakomenderowała matka. Giovanna obejrzała się na drzwi.
— Ach! nie wróci on już, nie wróci — skarżyła się. — Zdawało mi się, że czekam jego powrotu — Idź spać, czas już — rozkazywała matka.
Popchnęła ją przed sobą, zgasiła starą, cynową lampkę, drzwi od sypialni roztworzyła. Domek składał się z kuchenki, z ciężkim kamiennym kominem po środku, z piecem w kącie i z dwóch stancyjek ciemnych i źle przewietrzanych. Łóżko Giovanny było drewniane, wysokie i twarde, przykryte bawełnianą czerwoną kołdrą. Ciotka Bachisia wzięła na ręce małego Marcinka, który zapłakał lecz się nie rozbudził; złożyła go na łóżku kołysząc dopóki się Giovanna nie rozebrała.
Gdy się Giovanna położyła z odkrytą głową, otoczoną grubemi warkoczami, podobna była do starożytnej rzymianki. Matka okryła ją staranie i wyszła. Zaledwie jednak zamknęła drzwi za sobą, młoda kobieta rozkryła się, podniosła z pościeli i załamała dłonie. Padała ze znużenia, lecz zasnąć nie mogła. Kładła się co chwilę i co chwilę zrywała. W półśnie ciężkim roiły się jej w zamęcie przejścia dni ostatnich i jak gdyby mało było męki mozolnej, czuła ostre bóle w skroniach, szczękach, gardle. Jednocześnie zdawało się jej, że ją od czasu do czasu oblewa z piec strumień wrzącej wody. Noc to była straszna, ohydna.
W stancyjce obok ciotka Bachisia, nawet przezedrzwi zamknięte, słyszała płacz i jęk córki, imię Konstantego powtarzane ustawicznie śród słów tkliwych, pieszczonych, które od czasu do czasu przyzywały straszne groźby i przekleństwa, rzucane na tych, co go osądzili.
Ciotka Bachisia czuwała przytomna, zdawała sobie sprawę z tego, co zaszło i co zajść miało; wściekała się na rozpacz córki, lecz jednocześnie zalewała się gorzkiemi łzami.







  1. Zia, ciotka. Tak tytułują w Sardynii starsze kobiety. Zio, wuju, mówią, do starszych mężczyzn.
  2. Malthinu, Marcin w miejscowem narzeczu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.