Po rozwodzie/Część I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Nazajutrz rano Giovanna obudziła się pierwsza. Przez szkło wprawione w okno wdzierał się brzask jutrzenki, a w ciszy poranku słychać było świegot jaskółek.
Zbudziwszy się, młoda kobieta czuła zrazu jakąś błogość. Raptem przygniótł ją jakiś ciężar. Przypomniała sobie.
W dniu tym miały się rozstrzygnąć losy jej męża. Pomimo pewności, że wyrok będzie ostry, oddawała się nadziei.
Czy był, czy nie był winnym, o tem nie myślała teraz, jak nie myślała może nigdy. Odczuwali jedynie następstwa konkretne, bała się rozłączenia na zawsze z mężem młodym, smagłym, zwinnym, o dłoni miękkiej i ponsowych wargach. Teraz myśląc o tem, uczuła ból dotkliwy, porwała się z łóżka Wołając gorączkowo:
—Późno już, późno, późno!
Ciotka Bachisia otworzyła swoje małe, zaspane oczy i podniosła się też z pościeli. Ta świadomą była dostatecznie tego co będzie dziś i jutro i pojutrze, za rok, za lat dziesięć i nie płakała, ani też śpieszyła. Odziała się, umoczyła ręce w wodzie i przeciągnęła je po twarzy; z pewnem staraniem podwiązała pod brodą czarne wstążki kapelusza.
— Późno! — powtarzała Giovanna. — Boże mój, późno.
Ostatecznie oddziaływał i na nią spokój i chłód jej matki. Weszła za nią do kuchni, gdzie stara zgotowała kawy na mleku dla więźnia, gdyż udzielono kobietom pozwolenia dostarczania mu prowizyi, razem z chlebem schowała ją do kosza i wyszła na ulicę. Córka poszła za matką.
Ulica pusta była; słońce, wychylając się po nad wierzchołkiem granitowym Orthobene, rzucało w powietrze snop różowo-złotych promieni; niebo było tak błękitne, ptaki świegotały tak wesoło, tyle było świeżości i woni, że poranek ten zdawał się zapowiadać dzień świąteczny i tylko słuchać trzeba było, jak zagrają dzwony kościelne, a na ulice wysypią się rojnie, świątecznie przyodziane tłumy. Giovanna, idąc ulicą, co od stacyi kolei żelaznej — przy której zamieszkiwali Porru — wiedzie do więzienia, patrzyła na swoje rodzime góry, pochylające się niby olbrzymi ametystowy dyadem nad obrębem łąk zielonych; pełną piersią oddychała wonnem, porannem powietrzem, myśląc o swoim małym domku z kamienia łupkowego, o swym synku, o minionem szczęściu... Zdawało się jej, że niedoli swej nie przeżyje.
Matka szła naprzód, szybko, wyprostowana, niosąc kosz na głowie. Kobiety zbliżały się do okrągłego, pobielonego, obszernego budynku więziennego. U drzwi więziennych straż trzymający żołnierz zdawał się statuą kamienną, nieruchomą w ciszy i przezroczystej pogodzie poranku. Mały kawałek zielony, odbijając od nagich murów więziennych, wzmagał wrażenie pustki i smętku. Na zielono pomalowana furtka, przymykająca się od czasu do czasu, niby wargi sfinksa, otwarła się przed kobietami. Znane tu były wszystkim od głównego dozorcy więzienia, czerwonego na twarzy i napuszonego godnością swą, aż do ostatniego posługacza, bladego blondynka z pretensyami do dystynkcyi i elegancji.
W wejściu wązkiem, mrocznem, cuchnącem był już przedsmak więzienny. Tu się zatrzymały kobiety, a blady posługacz o blond wąsikach przyjął od nich kosz z prowizyami. Giovanna spytała go zcicha, jak mąż jej noc spędził.
— Spał — odpowiedział posługacz lecz niespokojne sny mieć musiał, gdyż zrywał się, mi licząc;
— Grzech, grzech śmiertelny!
— Pal go dyabli z tym jego „grzechem śmiertelnym” ofuknęła Bachisia. — Skończyłby raz przecie.
— Mamo! nie przeklinaj go! Nie dość, że już Jest nieszczęśliwy? — wstawiła się za mężem Giovanna.
Wyszedłszy na ulicę, obie kobiety postanowiły czekać tam na wyprowadzenie więźnia. Gdy Giovanna spostrzegła żandarmów i karabinierów, mających towarzyszyć więźniowi do sądu, zaczęła drżeć na całem ciele.
Było tak samo wówczas, gdy go aresztowano i prowadzono do więzienia. Czarne oczy, rozwarte szeroko, utkwiła w drzwiach zaryglowanych, z wyrazem obłąkania. Serce jej biło w piersiach gwałtownie, spazmatycznie. Minuty przedłużały się bez końca... Uchyliły się wreszcie wargi Sfinksa i pomiędzy żandarmami o kamiennych twarzach i czarnych bokobrodach zjawiła się postać jej męża. Smukły był i wysoki jak topola młoda, a pukle długich, czarnych, lśniących włosów otaczały twarz gołobrodą, delikatną i bladą, wydelikaconą jeszcze zamknięciem więziennem. Oczy miał duże, barwy kasztanowatej, a usta drobne, łagodne, jak u niewinnego dziecięcia. Rozdwojona broda czyniła go jeszcze bardziej podobnym do Apollina.
Spostrzegłszy Giovannę, chociaż spodziewał się ją widzieć, pobladł bardziej jeszcze i przystanął pomiędzy popychającymi go żołnierzami. Giovanna rzuciła się ku niemu, jęcząc i wyciągając dłonie.
— Stój! — powstrzymał ją łagodnie jeden z karabinierów. — Wiecie, kobieto, że to się nie dozwala.
Stara Bachisia przeszywała żołnierzy swemi przenikliwemi, zielonemi oczkami drapieżnego ptaka, wciskając się pomiędzy nich. Żołnierze przystanęli, formując zwarty czworobok dokoła więźnia; Konstanty skorzystał z tej chwili, aby pewnym głosem przemówić do kobiet:
— Odwagi! odwagi! — Miał przytem siłę uśmiechnąć się do żony.
— Adwokat oczekuje cię w sądzie — zawołała stara, a żołnierze usunęli łagodnie obie kobiety.
— Odejdźcie, odejdźcie, proszę — mówili ściskając szeregi dokoła więźnia. Ten rzucił znów uśmiech żonie, błysnął dwoma rzędami zębów białych pomiędzy pobladłemi wargami, dając się wieść straży.
Stara Bachisia z kolei odciągnęła córkę, co się upierała iść za mężem, i odwiodła ją do domu Porru dla zjedzenia śniadania przed udaniem się do sądu. Słońce zalewało dziedziniec, przenikając w szpaler, z którego zwieszały się grona niedojrzałych winogron. Wyglądały, jak wyciosane w marmurze szaro-zielonym. Jaskółki przerzynały powietrze, a Efer Massia, dosiadłszy gniadego konia, miał już odjechać w pole. Światło i wesoła pogoda zalewały dziedziniec, opasany nizkim murem, po za którym widać było szerokie, dalekie horyzonty. Dzieci, siedząc na progu kuchni zajadały z głębokich misek kawę mleczną, a Gracya spijała swoją gdzieś w kątku, może kryjąc się przed studentem z tem nazbyt prozaicznem zajęciem, gdy ten tymczasem, bez surduta, ze stopami w chodakach, zjadał z wazy olbrzymią porcyę zupy.
— A jak duży święty Piotr? — pytała syna Porreducha, piorąc w balii pończochy.
Po raz pierwszy Paweł wracał z Rzymu i matka opowiadań jego dość się nasłuchać nie mogła.
— Wielki, jak cała tańca. Nikt się tam też nie modli, bo i ktoby się modlił w takiej zagrodzie. Aniołowie, i to ci mali, co podtrzymują konchy z wodą święconą, większe będą od drzwi tych...
— Więc jakże? Trzeba przystawiać drabinę, aby palce umoczyć w święconej wodzie?
— Drabiny przystawiać nie trzeba, gdyż aniołowie klęczą, czy tam coś podobnego. Matko! prosiłbym o więcej kawy mlecznej. Patrz, już niema.
— Widzę, żeś wysuszył do dna. A toż cię tam, biedaku, zagłodzili! Pożerasz, jak pies morski.
— Domyśl się, ile taka misa kawy z mlekiem kosztuje w Rzymie? Chyba, że i za lira nie dostaniesz, a mleko, pożal się Boże, wodniste.
— Nie mieliby wstydu, złodzieje!
— Aha, jeszcze co? Widziałem w morzu delfiny. Ciekawe, bardzo ciekawe! Ale otóż i nasi goście! Dobry dzień! Gdzieście to były?
Giovanna opowiedziała spotkanie z mężem i zaczynała znów płakać, ale matka ujęła ją za ramię i wprowadziła do kuchni.
— Posilić się musisz, biedaczko! — zachęcała Porreducha, stawiając przed nią miskę gorącej kawy mlecznej.
Po śniadaniu obie kobiety wyszły do sądu, gdzie Paweł miał się zejść z niemi.
— Odwagi! — mówiła Porreducha, żegnając się z Giovanną.
Ten sam głos gospodyni domu zdawał zwiastować wyrok, zapadły na męża. Wyszła ze spuszczoną głową, ponura i zawstydzona niedolą swą, Jak pies niesłusznie obity. Paweł powiódł za nią okiem, a gdy się oddaliła, zbliżył się kulejąc, jak koń rozkuty, do swej matki i powiedział jej na ucho:
— Puh! dwa lata nie miną, — a wyjdzie znów zamąż.
— Bóg wie, co wygadujesz, kulasie! — zawołana matka w gniewie, nie szczędząca synowi przydomku, — Zwarjowałeś!
— Ho! ho! Matko! Zapominasz, że byłem za morzem! Poznałem nie mały kawał świata. Gdybyś mnie przynajmniej, idąc do rozwodu, wzięła za adwokata.
A tymczasem Giovanna, idąc szybko wzgórzystym zaułkiem, wróciła do swej matki:
— Student ten ma wilczy apetyt.
Bacchisia szła szybko, zamyślona i odparła przez zaciśnięte zęby:
— Tem lepszym będzie adwokatem, ogryzie klientów swych do samych kości, przełknie za jednym kęsem złych i dobrych.
Szły dalej milcząc. Na raz Bacchisia potknęła się o kamień, a potknęła się zamyślona nad tem, że gdy Giovanna zapotrzebuje rozwodu, dobrze będzie sprawę tę powierzyć doktorowi Pawłowi Porru.
Była już godzina ósma, gdy weszły na plac katedralny. Obok kościoła małe szyby okien trybunału połyskiwały w porannem słońcu.
Na placu stało wielu włościan, sąsiadowi znajomych pod sądnego. Niektórzy byli świadkami w rozstrzygającym się procesie. Podeszli do kobiet z dobrem słowem:
— Odwagi, odwagi! — mówili.
— Dobrze wam tak mówić — ofuknęła stara — ale nam nie łatwo zdobyć się na odwagę. Zostawilibyście nas w spokoju! — i szła prosto na schody, wiodące do ponurej, fatalnej sali.
Giovanna szła za matką, a za niemi obaj świadkowie, włościanie brodaci, w kapotach wiejskich; dalej zaś garstka ciekawych mieszczan i jakaś kobieta wysoka i chuda, kosooka.
Przysięgli, wszyscy niemal ludzie podżyli, otyli, zajęli już byli swe ławy. Jeden z nich miał ogromny nos garbaty, dwóch brody roztrzepane i wzrok dziki bandytów; trzech znów innych śmiało się, pochylając razem łyse głowy nad rozłożoną przed jednym z nich gazetą.
Wszedł prezydent, z twarzą czerwoną i brodą siwą; prokurator, młodzieniec o bakembardach jasnych, okalających twarz rumianą człowieka pewnego siebie i swej władzy. Wszedł sekretarz, woźny, a togi czarne nadawały im w oczach Giovanny i jej matki wygląd magów, mających nieodwołalnie potępić, zgubić, zniszczyć podsądnego.
Ten stał za baryerą podobny do ptaka pochwyconego, pomiędzy dwoma żołnierzami. Zwrócony w stronę żony, patrzył na nią, lecz się już nie uśmiechał. Zdawał się uginać pod ciężarem swej doli i wobec wszystkich tych ludzi, zebranych tu, aby go sądzić, oczy jego o słabem zwykle, jasnem spojrzeniu mgliły się łzami.
Giovannie zdawało się, że jakaś żelazna ręka ściska ją za serce. Czuła poprostu ból fizyczny.
Adwokat, młokos żółto-różowy, rozpoczął obronę głosem słabym, piszczącym. Obrona słaba była. Powtarzał rzeczy wiadome, wypowiedziane przedtem i słowa jego obijały się o sklepienia sali, puste, bezbarwne, padały monotonne, jak krople wody w morze głębokie.
Prokurator o jasnych, nastrzępionych baczkach, zachowywał się wyzywająco, wzgardliwie. Niektórzy przysięgli przybierali wyraz cierpliwego znudzenia, inni zapisywali coś sobie, widać jednak było, że nikt nie słucha uważnie. Sama Giovanna i jej matka, sam podsądny wsłuchiwali się duszą całą w głos i słowa obrońcy i, im dłużej mówił, tem pewniejsi byli — przegranej.
W sali niektórzy z publiczności spoglądali ustawicznie na żonę podsądnego, wyglądając niecierpliwie zjawienia się obok niej Pawła Porru. Zdawało się im, sami nie wiedzieli czemu, że przyjście studenta zaważyć winno na szali losów podsądnego.
Gdy adwokat skończył, Konstanty powstał i czerwieniąc się po uszy, prosił o głos.
— Bo... bo... — zaczął, jąkając się, wzruszony i onieśmielony — bo... pan adwokat bronił mnie... wniósł obronę.. za co mu nieskończenie wdzięczny jestem, ale., ale, nie mówił jakbym chciał, jak byłoby potrzeba... nie powiedział...
Tu zaciął się. Tchu biedakowi brakło.
Prezydent rzekł łaskawie:
— Dodaj wszystko, co dodać możesz do swej obrony.
Podsądny stał ze spuszczonemi powiekami. Znów zbladł bardzo. Konwulsyjnie przeciągnął parę razy ręką po czole, wzniósł wreszcie głowę:
— Bo... — zaczął zcicha — bo... ja.. ja...
Nie mógł mówić. Słowa mu więzły w gardle.. Zacisnął pięści, zwrócił się ruchem gwałtownym ku adwokatowi i ryknął:
— Ale powiedz-że, powiedz im, żem niewinny!
Adwokat uczynił ręką znak uspakajający; prezydent wzniósł brwi, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ależ to już tysiąckrotnie powiedziane było! i doprawdy nie nasza wina, jeśli w to wierzyć nie możemy;” prokurator odchrząknął tylko, a po sali rozległ się płacz kobiecy.
Giovanna płakała. Matka wyciągała płaczącą i opierającą się z sali, a wszystkie oczy, nie wyłączając prokuratora, zwróciły się na obie kobiety.
Przysięgli opuścili ławy, wychodząc na narady.
Bachissia z pomocą dwóch sąsiadów wyciągała córkę z sali na plac przed trybunałem i zamiast uspakajać ją i pocieszać, łajała, nazywała waryatką. Chciała chyba, aby i ją wyprowadzono przez żandarmów.
— No! — kończyła — jeśli nie zmilkniesz, stulę ci gębę.
— Mamo! oh, mamo! — szlochała młoda kobieta — osądzą go, zgubią, przeklęci, przeklęci! co pocznę nieszczęsna, jak go obronię! osłonię!
— Jakże go możesz obronić — mówił jeden z sąsiadów co możesz zrobić, biedna kobieto! Miej cierpliwość. Zresztą, czekajmy jeszcze.
W tej chwili właśnie na placu zjawiły się trzy postacie czarne, z tych jedna śmiejąca się głośno 1 kulawa. Był to Paweł Porru, pomiędzy dwoma młodymi księżmi, swymi przyjaciółmi.
— Oto jestem — wołał zdala do kobiet wyrok już wydany, co?
— Na sumienie — mówił jeden z księży — wygląda zajmująco...
Drugi ksiądz spojrzał ciekawie na zrozpaczoną żonę i wszyscy trzej zbliżyli się do kobiet, które Paweł pytał o wyniku sądu.
Jeden z księży spytał:
— Ten co zabił stryja?
Drugi nie spuszczał oczu z płaczącej młodej kobiety.
— Nie, nie! nie zabił nikogo — zaprzeczyła ze złością stara Bachisia.
Tymczasem Giovanna, uspokojona przez Pawła, obiecywała solennie zachowywać się cicho i spokojnie, byle ją wpuszczono napowrót do sali sądowej. Po chwili też wchodzili tam wszyscy razem, a jednocześnie przysięgli zajmowali swe ławy.
Głęboka cisza padła na zimną, obszerną salę. Giovanna słyszała przelatującą pod sufitem muchę, słyszała też jak biła skrzydłami o szybę okna. A potem — potem zdało się jej, że zdrętwiała cała i wzdłuż rąk jej, ramion, krzyża przelewa się strumień zamrożonego żelaza...
Prezydent czytał wyrok cichym, lecz obojętnym głosem. Podsądny wpatrzył się w niego rozszerzoną powieką, z oddechem zawieszonym na roztwartych ustach. A Giovanna? Giovanna słyszała brzęczenie muchy o szyby okna sali sądowej i czuła rosnącą w sercu nienawiść do czytającego wyrok starca o siwej brodzie, nie za to właściwie, co czytał, lecz za ten głos cichy, spokojny, obojętny, skazujący na dwadzieścia siedem lat ścisłego więzienia zabójcę, winnego rozmyślnej zbrodni, dokonanej na osobie stryja swego rodzonego i opiekuna.
Giovanna tak pewną była, że męża jej skażą na trzydzieści lat ciężkich robót, że dwadzieścia siedem więzienia zdało się jej zrazu czemś o wiele lżejszem. Nagle jednak obliczyła w myśli, że dwadzieścia siedem odjętych od trzydziestu, daje sumę lat trzech, marnych lat trzech. Zagryzła usta do krwi, tłumiąc wydzierające się z piersi wycie bólu. W oczach się jej zaćmiło. Zbierając całą siłę woli, spojrzała na męża i zdało się jej, że postarzał, skurczył się, zmalał, że mu zgasły oczy. Ach, nie patrzył na nią! nigdy już na nią nie spojrzy! Stracony, na wieki stracony! Zabili go, zabili cichem, spokojnem, obojętnem słowem, ci ludzie tak cisi, spokojni, czyhający na nowe ofiary! Czuła, że traci zmysły i jednocześnie posłyszała krzyk, co się rozległ w sali, i poczuła dłoń silną, wyciągającą ją na dwór, na słońce.
— Zwaryowałaś, córko! — wrzeszczała jej nad uchem matka, cisnąc z całych sił za ramię. — Krzyczysz, jak opętana! i czego, i poco? Nic nie rozumiesz. Pozostaje kasacya. Udamy się do kasacyi.
Wszystko to trwało zaledwie minut parę. Przysięgli, świadkowie, adwokat, Paweł Porru, wszyscy otaczali na placu kobiety, każdy pocieszał je jak mógł i umiał. Giovanna szlochała konwulsyjnie, bez łez, wymawiając słowa bez związku czułe i pieszczotliwe, śród których wracało imię Konstantego, to znów pełne gróźb, nienawiści, przekleństw na prezydenta, przysięgłych, żandarmów, tych, których uważała za wrogów męża, którym, w obłąkaniu żalu, przypisywała bezpośrednio jego niedolę.
Błagała przytem, by ją pozostawiono u drzwi trybunału do chwili wyprowadzenia ztamtąd Konstantego. Wkrótce też ukazał się pomiędzy dwoma karabinierami, blady, skulony jakiś, z oczami zapadłemi, naraz postarzały o lat kilkanaście.
Giovanna rzuciła się ku niemu, a chociaż żołnierze nie powstrzymali kroku, szła obok skazańca, uśmiechała się do niego, pocieszała, mówiła, że interes w kasacyi najlepszy weźmie obrót i że sprzeda choćby ostatnią koszulę, by go ratować. Patrzył na nią szeroko roztwartemi, osłupiałemi oczyma; żołnierze przynaglali go, a jeden radził łagodnie kobiecie:
— Odejdź, odejdź, kobieto! bądź cierpliwą.
— Odejdź, Giovanno — powtarzał Konstanty — postaraj się tylko widzieć ze mną, zanim mnie wyślą... i... przynieś dziecko i... bądź odważną.
Wróciła z matką do domu Porru. Porreducha ucałowała, płacząc, obie kobiety i natychmiast zaczęła je pocieszać po swojemu:
— Wielka rzecz dwadzieścia siedem lat więzienia! a gdyby i trzydzieści! Co! chcecie już odjeżdżać? Poczekajcie, niech słońce zajdzie! Zwaryowaliście chyba na taki upał! Nie, nie puszczę was.
— Musimy jechać — utrzymywała Bachisia — bo i inni sąsiedzi odjeżdżają, to pojedziemy w kompanii, ale Giovanno, jeśli pozwolicie, wrócimy za dni kilka z dzieckiem.
— Najchętniej, czekamy, dom nasz waszym domem.
Usiedli do stołu, lecz Giovanna, chociaż spokojna na pozór, nic przełknąć nie mogła. Rozmowa zresztą się nie kleiła. Parę razy Porreducha starała się potrącić o obojętne przedmioty: pytała Giovanny, czy się już zęby jej chłopakowi wyrzynają, dziwiła się, że sąsiedzi puszczają się w drogę na taki upał, pytała, jak się zapowiadają urodzaje w tamtych stronach.
Na dworze cicho było, pogodnie. Spokojem tchnęło południowe powietrze. Słońce zalewało dziedziniec, prążkając złotem i cieniem ścieżkę gubiącą się pod gęstym winnym szpalerem. Jaskółki świegocące przeszywały powietrze. Paweł jedząc czytał gazetę, Gaegata i Minia, (braciszek poszedł był szczęściem sobie w pole do dziadka), ściśnięte w czarnych sukienkach, w połowie obiadu przymykały już senne oczy i słowa Porreduchy padały bez echa, w tę południową, pogodną ciszę, od której tem tragiczniej odbijała postać starej Era i cicha boleść Giovanny.
Natychmiast po obiedzie kobiety osiodłały konie, złożyły swoje kobiałki i pożegnały gościnnych gospodarzy. Paweł upewniał, że się postara u adwokata o odwołania się do sądu kasacyjnego, a skoro wyszły, zaczął rozbudzać usypiające już dziecię; dokazywał, śmiał się do rozpuku, podskakiwał, to znów się przyczajał niemy, z osłupiałym wzrokiem by po chwili wybuchać nową gamą śmiechu.
Obie dziewczyny śmiały się do rozpuku i cały słoneczny dziedziniec z zielonym, cienistym szpalerem i całe spokojne skromne domostwo wpadało wpółsenność południa oswobodzone, rzekłbyś, z ciężaru, w miarę, jak się oddalały nieszczęsne kobiety.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.