Po rozwodzie/Część I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Czas płynął, minęło lato, jesień minęła, nadeszła zima. W Gagliari osądzono Konstantego powtórnie. Nie było rady i pewnego wieczora skuto go z nieznanym mu człowiekiem i z wielu innymi, odzianymi w bluzy z szarego płótna, ponurymi pod ciosem tajemniczej, a nieprzemożonej potęgi, wyprawiono w kajdanach w drogę. Dokąd? Nikt nie wiedział i nikt nie pytał. Wszyscy milczeli, chociażby i powiedzieć nie umieli, dlaczego milczą. Przyprowadzono ich na brzeg morza. Wsadzono do długiej, czarnej galery, wszystkich razem, jak bydło, zamknięto w zagrodzie. Na zewnątrz kryształowe, ciemno-zielone wody odbijały latarnie rubinowe i szmaragdowe, których rzędy ciągnęły się po fali, niby sznury pereł krwistych i zielonych. A wyżej, nad pełną czarą morza, zaokrąglał się strop nieba, ciemno-szafirowy, niezliczonemi złotemi i srebrnemi zasiany gwiazdy. Zrazu Konstanty nie doznawał wrażenia zbyt smutnego. Dążył do czegoś nieznanego, co przedstawiało jego los okrutny, zresztą w samej głębi serca żywił nadzieję prędkiego ułaskawienia i dlatego nie popadał w rozpacz. Ruch na pokładzie okrętu, bujanie jego na fali, sam szczęk kajdan, budziły w nim zaciekawienie pewne. Po raz pierwszy był na morzu, a od dzieciństwa patrząc z gór ojczystych, na rysującą się na horyzoncie szarą linię Śródziemnego morza, marzył o podróżach dalekich, krajach nieznanych, zwłaszcza o wiecznem mieście, perle lądów stałych. Umiał czytać i pisać. Posiadał książkę z rysunkiem kopuły świętego Piotra; w części, traktującej historyę świętą, było odbicie starożytnej Jerozolimy.
Ach, Jeruzalem! W wyobrażeniu jego najpiękniejszy z grodów świata całego, ileż razy rwał się tam duchem i myślą, zapatrzony ze szczytów Monte Bellce w dalekie, morzem ^obrzeżone horyzonty. Teraz przebywał morze, lecz w jak odmiennych od dawnych marzeń warunkach! Wyobrażenie jednak Jeruzalem było tak potężne i olśniewające, że radby tam płynął bodaj w kajdanach.
A okręt wahał się rzucany falą i płynął niesiony wodą, wiatrem popychany, płynął ku swemu przeznaczeniu. Skazańcy gwarzyli pomiędzy sobą, niektórzy żartowali i śmieli się wesoło.
Konstanty usnął i śniło mu się, jak mu się teraz śniło ustawicznie, że jest w domu, u siebie. Uwolniono go i wrócił, nie uprzedzając żony, gotując jej niespodziankę, a ona, ujrzawszy go, mówiła: „sen to, sen marny”. W domu pusto było. Dochodzenie sądowe pochłonęło wszystko, nawet łóżko znikło. Mniejsza z tem, co tam! Dobra świata całego cóż warte, wobec największego dobra: swobody i życia z Giovanną, z małym Malthineddu. Konstanty czuł się tylko zmęczonym, zmęczonym nad wyraz wszelki, głowę wsparł na kołysce dziecka, a ta bujała się coraz silniej, prędzej, gwałtowniej... Giovanna śmiała się i śmiejąc wołała: „Ostrożnie, Konstanty, kochanie moje! wylecisz, upadniesz!” Co tam! Kołyska bujała się coraz prędzej, coraz gwałtowniej i Konstanty śmiał się zrazu, lecz naraz uczuł zawrót głowy, mdłości pod sercem i czuł jak pada... Zbudził się. Był istotnie chory. Morze było wzburzone, okręt wspinał się na wysokie fale i spadał w bezdenne przepaście, a woda zalewała pomosty i spód okrętu.
Wszyscy więźniowie chorowali. Niektórzy usiłowali żartować, inni klęli i wyrzekali; jeden, towarzysz skuty z Konstantym, człeczek drobny, żółty, blady, płakał jak dziecko.
— Och! — skarżył się ze spuszczoną głową, oddychając z trudnością, wystraszony — śniło mi się właśnie, że jestem w domu, a tu... a tu... Och! święty Franciszku, dobry mój Franciszku święty, zmiłuj się nademną, ratuj mnie.
Konstanty, pomimo własnych, moralnych i fizycznych cierpień, ulitował się nad biedakiem.
— Cierpliwości — mówił — cierpliwości, bracie! I mnie się śniło, że w domu byłem...
— Dech z człeka wypędza — mówił inny — Jakie to dyabły niosą przeklęty ten okręt, że tańczy jak baletnik.
Niektórzy mieli siłę śmiać się z facecyi.
A burza szalała. Chwilami zdawało się Konstantemu, że się wszystko kończy, a do instynktownego lęku śmierci mieszało się bezdenne znużenie życiem i bólem.
— Gdybyś sam zdychał, jak ja tu zdycham, psie wściekły, coś mnie zgubił — mruczał — a z ust płynęły ci wody tak gorzkie jak te, co mnie bryzgają w wargi i zalewają duszę całą.
Nadedniem burza ucichła, lecz Konstanty czuł się wyczerpanym. Łamało go po wszystkich kościach, trząsł się z zimna, gorączki i strachu.
Gdybyż się okręt na chwilę, na krótką zatrzymał! Jedna chwila wypoczynku zdawała się Konstantemu niebem. Powstałby, wyprostował się ale to ciągłe wahanie się z boku na bok, te fale wściekłe napełniały go wstrętem i strachem, a okręt płynął i płynął. Mijały godziny — dzień minął! Noc nastała, a teraz ustawiczny lament towarzysza drażnił Konstantego. Takby chciał zasnąć! Zdrzemnął się wreszcie znużony, i znów mu się śnił dom własny, tak jak nocy poprzedniej, tylko tym razem Giovanna leżała w kolebce synka, a tak się poruszała spokojnie... Gdy się Konstanty zbudził, okręt ruszał się zaledwie, a w ciszy przedświtu posłyszał jak ktoś mówił:
— Oto Procida.
Drżał z zimna i pytał siebie, czy go tu wylądują? Słyszał że tu były galery. Towarzysz jego też się przebudził, otrząsł, ziewnął.
— Możeśmy przybyli! — rzekł Konstanty i spytał towarzysza:
— Jakże się dziś czujesz?
— Nieco lepiej. Czyśmy przybyli?
— Nie wiem. Zbliżamy się do Procidy. Czy to są galery?
— Nie tu, w Nisida. Aleśmy przecie nie galernicy — dodał z pewną dumą i znów zaczął ziewać.
— Och! śniło mi się... — zaczął, lecz zaciął się. Konstanty też milczał.
Skazańców wylądowano w Neapolu, wsadzono do wielkiego wozu pomalowanego na czarno i żółto, co się zdawał trumną na kołach.
Konstanty dostrzegł tylko, w przelocie, przestrzeń wodną, spokojną, zieloną, napełnioną mnóstwem masztów, okrętów, parostatków, ludzi bladych, krzyczących rzeczy niezrozumiałe. Dokoła bark pływały odpadki jarzyn, skórek pomarańczowych, podartych papierów, śmieci. Na tle dziwnie, nieprawdopodobnie niemal szafirowego nieba, rysowały się piętrzące jedne nad drugiemi gmachy.
W Neapolu rozdzielono skazańców. Konstanty utracił bladego swego, szczupłego towarzysza kajdan. Przeznaczono go do więzienia X.
Przybywszy na miejsce swego przeznaczenia, Konstanty został zamknięty w odosobnionej celi, w której miał odsiedzieć pierwsze miesiące kary. Celka miała zaledwie dwa metry długości, a jeden szerokości. Mieściła zaledwie wąziuchne składane łóżko, które na dzień opierano o ścianę. Z wysoko umieszczonego, zakratowanego okienka widać było kawałek szafirowego nieba.
Konstanty miał tu spędzić najsmutniejsze dni swej kary. Trawił dnie i tygodnie, siedząc nieruchomy, z podkurczonemi nogami, z dłońmi wtłoczonemi pomiędzy podniesione kolana. Nie rozpaczał jednak, nie buntował się. Przekonany był, że słusznie odpokutować musi „grzech,” jak mawiał, pożycia z kobietą, nieuświęconego kościelnym ślubem. Zawsze to w głębi serca czuł, że taki stan rzeczy grzeszny jest i że odpokutować za niego musi... gdy odpokutuje, wówczas i niewinność jego ujawniona pewnie zostanie, odzyska wolność.
Tymczasem nie rozpaczał, tylko cierpiał; liczył dnie, godziny, minuty, czekając upragnionej zmiany, której doczekać się nie mógł. Popadł w apatyę z tęsknoty! Z dnia na dzień, w chwili każdej żył myślą o żonie, dziecku; przypominał sobie, aż do najdrobniejszych szczegółów, minioną przeszłość, dni szczęścia, domowe swe życie, cierpiąc nietylko własnem cierpieniom, lecz i tem, jakiego ofiarą być musiała Giovanna. Czuł w sercu gwałtowne przypływy tkliwości dla niej, dla dziecka. Wówczas zrywał się, otrząsał na chwilę z apatyi, rzucał, krążąc po ciasnej, parę zaledwie kroków mieszczącej celi, jak zwierz w klatce, bił głową o mur, wstrząsał grubą kratą w małem okienku. Były to chwile największej rozpaczy.
Pomału nadzieja wracała mu do serca, snuł sny dziwaczne o pełnych przygód wyzwoleniach, a gdy dozorca otwierał drzwi więzienne, serce biło Konstantemu tak gwałtownie, jak gdyby miano powołać go do wolności.
Czasami skracał sobie czas, grając sam z sobą w „mora,” przegrywając lub wygrywając i śmiejąc się przytem jak dziecko. Innym razem wpatrywał się godzinami całemi w dłoń własną, rysując na niej, niby na przestronnej płaszczyźnie, granice (tancas[1]) zagród, zarośla, rzeki i strumienie. Zapełniał trzodami i pasterzami. Wszystko to ruszało się, oddychało, żyło...
To znów się modlił gorąco... liczył coś na palcach bez końca, lub pełnym głosem śpiewał pieśni. Czasem znów układał nowe, improwizował.
I tak ułożył modlitwę do patrona swego, świętego Konstantego. Składała się z czterech strof, w których miłosierdziu świętego polecał zwłaszcza skazanych a niewinnych, za każdą strofą powtarzając zwrotkę:

„Święty Konstanty módl się, módl za nami
„Za niewinnemi módl się skazańcami”.
Ułożenie pieśni tej zajęło mu dni wiele, a skończywszy układ pieśni, czuł się niewymownie szczęśliwym. Uczuł też nagle, nieprzemożoną potrzebę podzielenia się tem z kimkolwiek. Ale z kim, ale jak? Stróż więzienny, mały neapolitańczyk, łysy, wygolony, z małym spłaszczonym nosem, podobnym do nosa trupiej głowy, przemawiał doń czasami, lecz mógłże zrozumieć i ocenić pieśń świętą? W godzinach przechadzki wzbronione było więźniom trzymanym w odosobnieniu zbliżać się do innych więźniów i rozmawiać z nimi. Konstanty postanowił prosić o spowiedź i zwierzyć się spowiednikowi. Spowiednik, kapelan więzienny, młody był i inteligentny; urodzony w północnych Włoszech, wysokiego był wzrostu, szczupły, zwinny, z czarnemi żywemi oczami. Wysłuchał cierpliwie i uważnie więźnia, kazał przetłomaczyć sobie ułożoną w miejscowem narzeczu pieśń i spytał wreszcie, czy w tem zwierzeniu penitenta nie tkwi czasem próżność. Konstanty zaczerwienił się, mówiąc z wahaniem, że chyba nie. Spowiednik uśmiechnął się dobrotliwie, pocieszył go, pochwalił wiersze, pobłogosławił. Konstanty odszedł od konfesyonału uspokojony i pocieszony.

Po kilku dniach znów wezwał spowiednika.
— Cóż, nowe ułożyłeś pieśni? — spytał tenże dobrotliwie.
— Nie — odrzekł zakłopotany penitent — spuszczając oczy. — Mam prosić o łaskę.
— Jaką łaskę? Słucham.
Konstantemu tchu w piersiach zabrakło — po chwili rzekł szybko:
— Obciąłbym prosić o przesłanie mojej pieśni tam...
— Ach! — odrzekł kapelan. — Tego się podjąć nie mogę... Zresztą, jakżebyś pieśń mógł spisać?
— O! Umiem pisać! — zawołał więzień, podnosząc zmieszane oczy.
— Zapewne, bracie... lecz pisać ci wzbroniono.
— Poradzę z tem sobie jako tako...
Bene. Bene. Lecz ja się w to mieszać nie mogę.
Konstanty zdawał się bardzo zasmuconym, o mało nie płakał; wyspowiadał się potem, pytając przy spowiedzi, czy nie lepiej, by pieśń poświęcić śś. apostołom Piotrowi i Pawłowi, którzy też byli więźniami, przeprosił wreszcie pokornie spowiednika, że go zaprząta temi sprawami.
Kapelan udzielił mu rozgrzeszenia, modląc się nad nim długo i głośno, gdy Konstanty modlił się w cichości ducha. Kładąc potem dłoń na pochylonej głowie skazańca, młody kapłan rzekł cicho, pomału:
— Słuchaj! postaraj się spisać pieśń tę i miej nadzieję w miłosierdziu Bożem.
Konstantemu radość o mało nie rozsadziła piersi. Od tej chwili o jednem tylko myślał — pochłaniało to go zupełnie — jak spisać pieśń ową.
— Uczyłem się tego i owego — mówił do więziennego stróża — umiem poszyć parę butów... Mógłbym ci poszyć... dogodzić ci...
— Domyślam się — odparł dozorca — że musisz czegoś odemnie potrzebować. Nie wolno ci pracować.
— Zlituj się, wuju Serafinie! Wspomnij na duszę nieśmiertelną!..
— Myślę to myślę, lecz mówiłem ci już raz, że wujem ci nie jestem. Wuja swego zabiłeś.
— Mniejsza z tem!.. U nas bo nazywamy wujem każdego, kto ma pewne w świecie znaczenie.
Don Serafino chciał w głębi duszy przyuczyć więźnia do tytułowania go jak przystało, lecz Konstanty przywyknąć do tego nie mógł, w Sardynii bowiem tytuł don dawany bywa samym szlachcicom. Dnia tego Konstanty nic nie pozyskał.
Nazajutrz rozpoczął nanowo. Opowiadał dozorcy, że sam pochodzi z rodziny szlacheckiej, otrzymał wychowanie i właśnie stryj, o którego zabicie oskarżonym został, roztrwonił mienie małoletniego, zmuszał go do ręcznej pracy, kazał mu być szewcem, zamykał w ciemnej izbie i raz mu nawet obdarł w złości nogę.
Chciał to dozorcy pokazać, lecz don Serafino potrząsał tylko głową, mrucząc pod nosem i klnąc okrutnika.
Wreszcie udało się Konstantemu wyłudzić od cerbera ćwiartkę papieru. Ukłówszy się w rękę, krwią własną spisał pieśń do świętego Konstantego, szczególnej jego opiece poruczając nieszczęsnych więźniów.
Tak minęła zima i pierwsze dni wiosny, celę więzienną męża Giovanny zwiedziła komisya rządowa, której przewodniczył człek o oczach wyłupiastych, szarych i nieruchomych z brodą krótką, ściętą, ginącą pomiędzy strzępiastemi, jasnemi bakenbardami.
— Ty tam! — zawołał na więźnia — jakie masz rzemiosło? Cobyś potrafił robić?
Z po za pleców jegomościa wyglądała trupia głowa dozorcy. Konstanty przypomniał sobie wszystkie swoje z don Serafinem rozmowy i odrzekł szybko:
— Szyć buty.
— Ty tam! — ciągnął dalej jegomość ze szklistym wzrokiem — zabiłeś stryja, co?
Takie było twierdzenie w jego głosie, że Konstanty nie śmiał nic odpowiedzieć, skłaniając głowę, jak gdyby twierdził:
— Zabiłem stryja, gdy się to podoba waszej wielmożności.
Inspektor wyszedł i wkrótce potem dozorca zakomunikował Konstantemu, że niezadługo zmniejszają mu karę osamotnienia, wypuszczą go z odosobnionej celi. Konstantemu zdawało się, że dobrem postępowaniem zasłużył sobie na tę ulgę ale don Serafino dał mu do zrozumienia, że zawdzięcza to jedynie jego protekcyi i wpływom u osób wysoko postawionych, którym opowiedział, że więzień jest pochodzenia szlacheckiego, ma bliznę na nodze i umie szyć buty.
W kilka też dni potem Konstanty przeniesiony został do wspólnej z kilku innymi więźniami celi, i dano mu szewcki warsztat. Wkrótce też pozwolono mu pisywać do żony co 3 miesiące. Na razie nie posiadał się z radości. Zresztą zbliżała się wiosna i więźniowie przestali cierpieć zimno. W celi, w której Konstanty pracował wespół z innymi towarzyszami niedoli, śmiano się i żartowano. Było tam tylko dwóch braci z Abbrazei, którzy otrzymawszy łaskawe zezwolenie na wspólną pracę, ustawicznie mówili z sobą o swych sprawach. Skazani byli na dziesięć lat więzienia. Pokłócili się jednak z sobą, pobili nawet i jeden z nich przeniesiony został do innej celi. Odtąd, spotykając się tylko na przechadzce, wymyślali sobie wzajemnie, klnąc na wszystkie tony.
W czasie to przechadzek, na ciasnym, więziennym dziedzińcu Konstanty zawiązał znajomość z rodakiem Sardyńczykiem, zwanym w więzieniu „Królem pikowym”, zapewne z powodu trójkątnej twarzy nad nizkim tułowiem, podtrzymywanym parą cienkich nóżek. Tłusty na twarzy, blady, jak nalany, wygolony, zdawał się łysym. Był niegdyś podoficerem karabinierów, sądzony za przeniewierstwo. Utrzymywał, że jest blizkim krewnym pewnego kardynała, sprzyjającego sekretnie królowi i królowej, to też spodziewał się zostać ułaskawionym z dnia na dzień — przyczem obiecywał protekcye swe więźniom, zaskarbiającym sobie jego łaski cygarami, pieniędzmi, poczęstunkiem. Używany był w kancelaryi, co mu pozwalało ułatwiać towarzyszom niedoli wzbronione z zewnętrznym światem stosunki, korespondencye i tym podobnie. On też wprowadzał więzienną kontrabandę: tytuń, gorące napoje, marki pocztowe, przesyłki od rodzin, z czego lwią część zatrzymywał dla siebie.
Poznawszy się z Konstantym, ofiarował mu odrazu swe usługi, wyjednanie ułaskawienia królewskiego i przeprowadzenie korespondencyi z rodziną.
— Czemże się panu wywdzięczę — mówił biedak — ubogi jestem.
— Co tam! jesteśmy współziomkami — odparł tamten wielkodusznie i natychmiast zaczął mu opowiadać długo i szeroko swe podoficerskie, bohaterskie czyny: co najmniej dziesięciu bandytów zabił własnoręcznie, posiadał cały tuzin medalów i orderów, a raz, gdy był w Rzymie, sam król wezwał go do swej loży w teatrze. Słowem nie mówił tylko o tem, za co odsiadywał karę w więzieniu. Podawał się za ofiarę tajemniczych wrogów i niecnych intryg. Naiwny Konstanty wierzył mu zrazu na słowo i czuł doń sympatyę pomimo jego nie obiecującej fizyonomii; lecz gdy z dnia na dzień zachodziły coraz to większe i fantastyczniejsze zmiany w fantastycznych opowieściach, wraz z innymi więźniami, nie żywiącymi szczególnego szacunku dla „Pikowego Króla“, lecz schlebiającymi mu przez interes, przestał mu wierzyć.
Zresztą przekonał się prędko, że cały personel więzienny, nie wyłączając dozorców, fałszywy był i zdradliwy. Więźniowie skrywali z potrzeby wiele rzeczy, rozpowiadając o swej przeszłości różne dziwy i przechwalając się widokami na przyszłość. Każdy chciał czemś zaimponować towarzyszom niedoli, a los co ich wbrew ich woli zbliżał w więziennej celi, nie zbudzał w ich sercach wzajemnego przywiązania lub szacunku.
Konstanty ze zdziwieniem spostrzegł, że mniej przestępni pomiędzy więźniami byli właśnie największymi łgarzami i przechwalcami. Najgorsi, przez wszystkich znienawidzeni, oddawali się nikczemnemu szpiegostwu, gdy tamci wspomagali się wzajemnie poniekąd, często się nawzajem jednak zdradzając i nie sprzyjając sobie nigdy w głębi duszy.
Król Pikowy mawiał Konstantemu:
— Głębokie zepsucie moralne toczy wszystkich więźniów. Większość ich spełniła istotnie wielkie jakieś zbrodnie. Samo powietrze więzienne zatrute. Człek oderwany od społeczeństwa, pozbawiony wolności, ugina się pod ciężarem więziennym, traci sens moralny, zostaje z konieczności łgarzem, nikczemnikiem, okrutnikiem, tracąc sam zmysł złego i dobrego.
Mówił tak i opowiadał straszne rzeczy.
— Wedle mego zdania — ciągnął — niema tu uczciwych ludzi, oprócz nas dwóch. Szyja gęsia, i Delegat są zbrodniarzami. Strzeż się ich, Konstanty, ziomku mój drogi! Jest to nora rozbójników, gorsza od tej, którą nieraz rozpędzać musiałem.
Konstanty dziwił się, myśląc w duszy, że podobieństwo z Królem Pikowym niezbyt mu pochlebiało. Ten, którego zwano Gęsią szyją, był studentem z Sycylii, suchotnikinm, o włosach jasnych, długich ongi i drobnem ciele. Ustawicznie czytał, pozór miał nieśmiały, rzadko kiedy przemawiał, wpadając od czasu do czasu w paroksyzmy gwałtownego gniewu, za co poddawano go karze więziennej, ubierano w kaftan waryatów. Mówiono, że w napadzie furyi zabił był profesora. Co do Delegata, był też południowcem, oskarżonym o przekupstwo, nosił się z pańska, pierś miał wydętą, nos grecki, wargę dolną obwisłą i rozpękłą pośrodku. Wzięcie się miał wyniosłe, chociaż umiał być uprzejmym, a nawet nadskakującym. Posiadał, jak utrzymywał, znaczne stosunki i protekcye, lecz był jednocześnie celem prześladowania osób wysoko położonych, zwłaszcza pewnego ministra... Od pewnego czasu, naczytawszy się pożyczanych mu przez studenta książek, rozpoczął pisać naukowe dzieło, gdyż, pracując w kancelaryi więziennej, miął potemu dogodną zręczność.
Król Pik wysokie miał o nim wyobrażenie.
— Człowiek ten — mówił — będzie zbawieniem naszem. Pisujemy codziennie, posługując się umówionym słownikiem, lecz musimy mieć się na baczności, by całe dzieło nie runęło. Znakomite! czysto naukowe! Mógłbym zacytować tytuły rozdziałów, z których każdy jest skończoną rozprawą: Czem jest powietrze, jak powstały oceany, istota nasza, początki życia organicznego na ziemi. Wykaz rozumowanej konieczności istnienia ludu zasadniczego pod sferą centralną oceanu Spokojnego. Na tym to stopniu geograficznej szerokości powstał rodzaj ludzki w pierwotności swej. Emigracya z Afryki do Azyi, zniknięcie rzeczonych lądów w olbrzymim jakimś kataklizmie. Był nim zapewne potop. Zjawienie się nowych kontynentów. Poczem już następuje: O zniknięciu atmosfery, oceanów, księżyca, ziemi. Koniec świata.
— I więzienia — dorzucił, uśmiechając się Konstanty, który niewiele pojmując z tego, co słyszał, przypuszczał, że Król Pik żartuje.
Lecz tamten, ciesząc się, że złowił słuchacza, ciągnął:
— Poczekaj, nie koniec. Oto tytuły następnych rozdziałów: Rozwój doktryny ewolucyi w naszych czasach. Powstanie człowieka z małp antropomorficznych. Przyczyny zboczeń ciał niebieskich, zwłaszcza Saturna. Plamy na słońcu, i tak dalej i tak dalej.
— A, do stu dyabłów — myślał w duchu Konstanty, lecz spoglądając dokoła siebie po pustym dziedzińcu, kędy szemrała skąpa fontanna, spytał:
— Gdzież nasza sroczka?
Mówił o oswojonej przez więźniów sroce, wykarmionej — więziennym chlebem, tucznej, ospałej, która, gdy była głodna, umiała wołać po imieniu niektórych więźniów.
— A zdechła może! — odparł Król Pikowy — dziwny jesteś doprawdy i dziecinny. Cóż cię może obchodzić ptak jakiś, gdy ci opowiadam o wielkiem dziele Delegata, które sprowadzi przewrót w nauce. Pośrednio wprawdzie, lecz nie mały w tem udział i mnie się należy, ja to bowiem pośredniczyłem w zawiązaniu bliższych stosunków pomiędzy Delegatem a Gęsią szyją; mnie się udało puścić w świat pierwsze stronice dzieła, i ja to pisałem do pierwszego ministra, do kanclerza. Widzisz! Co? Minister przeczytawszy sprawozdanie, wyrzekł, że jest to „ostatniem słowem rodzimego geniuszu”. Widzisz. Czegóż się po tem nie może spodziewać Delegat! Już się jego potężni przyjaciele stowarzyszyli w Rzymie w celu uzyskania mu ułaskawienia i nadeszłoby już pewnie, gdyby nie potężni też wrogowie. Dzieło jego otworzy mu jednak niebawem drzwi więzienia.
Rozmowy podobne nudziły Konstantego, słuchał jednak cierpliwie bajań Króla Pikowego, zaskarbiając sobie jego względy w dostaniu odpowiedzi na list, za jego pośrednictwem wysłany do żony.
Odpowiedź oczekiwana nadeszła w maju i napełniła go radością. Giovanna pisała, że dziecko chorowało nieco, gdyż przebyte zmartwienia źle wpłynęły na jej pokarm, lecz ma się już dobrze. Pisała, że Izydor Pane otrzymał pieśń do S-go Konstantego, spisaną krwią serdeczną więźnia, wyuczył się jej na pamięć i śpiewa teraz w kościele, a lud mu chórem odpowiada? Nikt nie wie, kto pieśń tę ułożył, a Izydor rozpowiada wszystkim, że dostał ją od sędziwego starca w biel odzianego, którego spotkał idąc brzegiem rzeki; lud też wnosi, że musiał to być święty Konstanty, lub też sam Pan nasz, Jezus Chrystus, we własnej osobie.
I pisała dalej, jako to Jakób Dejas wszedł w służbę do bogatych krewnych; i jako obrońca prawny w Nuoro pochłonął wszystkie oszczędności, pozostawiając kobiety z niczem. Bogaci sąsiedzi dostarczają jednak pracy, tak jak i przedtem Giovannie i jej matce. Piotr Punia zmarł na karbunkuł, Annika, zwana Srebrne ramiona, wyszła zamąż, a w okolicy przytrzymano pewnego starca przy okradaniu uli.
List Giovanny przepełniony był miejscowemi szczegółami i napełnił radością i zadowoleniem serce więźnia. Zdawało mu się, że oddycha powietrzem gór rodzinnych, widzi znane sobie skały, zarośla, ludzi, rzeczy, do których przylgnął sercem całem.
Nie podobało mu się tylko, że żona chodzi na robotę do bogatych sąsiadów. Wiedział o miłości dla niej młodego Dejas’a, o odmowie Giovanny, i czuł niejasną, lecz dojmującą trwogę. Żona przysłała mu w liście trzy liry; odtrącił je ze wstrętem przypuszczając, że zarobione zostały u Dejas’ów. Poczem umyślił ofiarować dwa Królowi Pikowemu, w przeświadczeniu, że odmówi; lecz ten przyjął je, upewniając, że odda osobie, zajmującej się przenoszeniem do więzienia tajnej, gdyż wzbronionej korespondencyi. Przy innych okolicznościach rozgniewałoby to może Konstantego, lecz w obecnych, czując nieprzepartą potrzebę chociażby pisywania do żony i otrzymywania ztamtąd wieści, życie by oddał temu, co mu to ułatwiał.
Czytywał i odczytywał list Giovanny, dopóki nie wyuczył się go na pamięć. W dzień nosił go w obuwiu, w nocy przyciskał do piersi, a pracując w milczeniu, myślą błądził daleko, po górach rodzinnych swoich i ukochanych. Chwilami tracił poczucie tego, co go otaczało. Widział jak na jawie starego pasterza, wybierającego miód z ulów, z pociętą przez pszczoły twarzą i rękoma. Miejscowość tę znał, samotną była: pola zielone upstrzone różowem kwieciem, koniczyną słodką, pachnącemi groszkami, het, precz, jak okiem objąć. W ciszy, przepełnionej wonią łąki i traw aromatycznych, brzęczały rojne pszczoły... Zdawało się Konstantemu, że idzie krok w krok za pastuchem starym, słyszał odgłos własnych kroków na twardej, kamienistej ścieżce, wzdłuż której wznosiły się ule. Widział, jak stary obwiązuje je sznurem, zarzuca sobie na plecy, unosi... gdzie, jak? tego nie wiedział, gubił się w domysłach, a wtem rozlegało się nad nim nosowe, gardlane wołanie:
— Konstanty! Kon-stan-ty!
Budziło go to, wracał do rzeczywistości. — Sroka skakała po dziedzińcu więziennym, tuczna, rozleniwiała, trzepotała czarnemi skrzydłami.
Nocą wracały sny dzienne, sny na jawie. Konstanty słyszał głos przyjaciela, poławiacz pijawek, Izydor Pane, zawodził głośno i wyraźnie pieśń o świętym Konstantym i zdawało mu się, że może istotnie pobożny Izydor, idąc wzdłuż rzeki, śród oleandrów rozkwitłych, po okwieconej murawie, spotkał nadziemskiego starca, w szat bieli, o długiej, siwej brodzie, wijącej się jak kędziory nowonarodzonego jagnięcia.
Ach! czemuż by opiekun święty, którego statua w kościele, na ołtarzu, przedstawiała właśnie nie w postaci starca lecz rycerza o smugłej cerze, nie miał zstąpić, by wrócić w serce Izydora pamięć nieszczęsnych, niewinnie osądzonych. Najpewniej święty jego patron wróżył mu wolność upragnioną. O piękny! O dobry! wszechmocny Święty!
Naraz wszystko się zmienia. Oto brama domostwa bogatych sąsiadów, a pod jej łukiem raźno warczą wrzeciona, zmieniając wełnę w gotową na krośna przędzę. Oto Giovanna przechodzi, niosąc w ręku olbrzymi pęk nici i oto Bronka siedzi na progu drzwi kuchni rozwartej naościeź, śmieje się, biąłemi połyskując zęby i o dziwo... nie Matthineddu to, rodzony synek Konstantego, śmieje się, skacząc na kolanach bogatego sąsiada... Byłoby w tem coś potwornego.. Szczęściem Konstanty zbudził się na więziennym tapczanie, przypomniał sobie, że Bronka w dnie powszednie, w dnie pracy, nie bywa nigdy w domu. W sercu więźnia jakieś uczucie niejasnej błogości mieszało się z niejasnem uczuciem trwogi i wielkiego żalu.







  1. Pastwiska zamknięte w sobie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.