Po rozwodzie/Część I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Wróciło lato.
— Jak to czas leci — mówiła zia Martyna, przędąc wełnę w cieniu rozpostartego nad bramą swego domostwa łuku. — Zdaje się, Jakóbie, żeś wczoraj dopiero wszedł do nas na służbę, a oto zbliża się pora odnowienia kontraktu. Ach! jak czas leci nam, biednym gospodarzom! Uzbierałeś sobie co najmniej trzydzieści skudów i możesz rozpocząć budowę domu, a nam, a nam, gospodarzom, co zostaje?
— A niech cię piorun trzaśnie, z tego wrzeciona — oburzył się kręcący z pilści powróz sługa. — Gadać to umiecie. Za nicże, ptaszyno, nie macie, potu mego czoła, pracy rąk moich?
— A ty za nic nie masz, co tu zjadasz — powiedz za nic, że to liczysz?
— A niech cię kruki... — myślał w duszy Jakób, nie śmiąc kląć głośno. Wysługiwał się gospodarzom, starej sknerze i popędliwemu w gniewie młokosowi, co mu uszy prześwidrował mówiąc ustawicznie o projekcie ożenienia się z Giovanną, jeśli ta wystara się o rozwód. Jakób chciał odnowić kontrakt na rok następny, więc przygryzł sobie języka w gębie.
Skręciwszy powróz, odniósł go do kuchni, prosząc starą o pozwolenie wyjścia dla załatwienia jakiegoś interesu. Pozwoliła, choć niechętnie.
Przechodząc koło chatki sąsiadek, Jakób dostrzegł synka Giovanny. Mały Matthineddu dosiadł był kijka jak konia, a w biednej swej koszulince, ze stopkami i ramionkami obnażonemi, w świece słońca śliczny był jak aniołek z obrazu. Jakób przystanął i wyciągając do malca ramiona, zawołał pieszczotliwie:
— Dokąd tak szybko, mój mały? Precz do domu, bo cię schwyci Maria Pettena[1] o ognistym grzebieniu, oczaruje cię i odda ludożercy. Precz domu!
— Nie, n-i-e! — wrzeszczał malec, harcując na kijku.
— Nie chcesz! — groził mu Jakób, głos zniżając i przymkniętem lewem okiem wskazując bramę sąsiedniego domu, — nie słuchasz, ptaszku! Patrz, gorsza tam od Maryi Pettena siedzi wiedźma, zia Malthina, co zamiast chleba, zjada małe dzieci! A co? widzisz!
Argument ten przekonał malca, pozwolił odprowadzić się do domu, z pomiędzy kolan nie wypuszczając domniemanego konia.
Giovanna była przy kominie: biała, różowa, pulchna, wyglądała jak gdyby żadne ją nie było nigdy dotknęło nieszczęście. Na czoło opadały jej pasma gęstych i lśniących włosów. Spostrzegłszy Jakóba z dzieckiem, podniosła głowę i uśmiechnęła się.
— Masz! odprowadzam ci go — mówił wesoło sługa sąsiadów — biegał po słońcu, wprost na ciotkę Malthinę, co zamiast chleba, zjada małe dzieci.
— E! — oburzyła się młoda kobieta — Bój się Boga! Kto podobne rzeczy opowiada dzieciom?
— Gotów jestem opowiadać to i dorosłym, bo ciotka Malthina strawny ma żołądek i dorosłego połknie Ot! samabyś się lepiej miała na baczności, gdyż Giovanna zje cię, niby dojrzałą pigwę... Co tam, pigwa — żółta, a ty wyglądasz niby...
— Figa indyjska! — podpowiedziała, śmiejąc, się młoda kobieta.
— Gdzież ciotka Bachisia? — pytał.
— Dawnoście mieli wieści o Konstantym?
Giovanna zamyśliła się i zniżając głos tajemniczo, oświadczyła, że otrzymała list z więzienia.
— A! — zauważył Jakób obojętnie. — A nie wiecie czasem, gdziebym mógł zastać Izydora Pane? Chciałbym z nim pomówić!?
— Pewnie w domu — odparła Giovanna, wracając zamyślona do komina.
Jakób odszedł też zamyślony przez wieś całą, gdyż Izydor mieszkał po drugiej jej stronie.
Izydor nie same łowił pijawki, lecz, jak się zdarzyło, pstrągi i węgorze, naprawiał właśnie sieć, siedząc w cieniu okapu swej chaty. Oddalona od innych i wysunięta w pole, zdawała się w nędzy swej jakimś przedpotopowym zlepkiem ułamków łupkowego kamienia, cegły, drzewa, z których szpar i chropowatości wyrastała cała bujna flora.
Słońce piekło w upalne popołudnie; żaden liść nie drgał na pokrytych kurzawą, na straży wioski rozstawionych drzewach. Na ziemi żółtej, suchej, rozpalonej, kładły się tu i ówdzie podłużne cienie i krajobraz nurzał się w czerwieni zachodu, a na skraju horyzontu sine góry podobne były do sfinksów olbrzymich, rysujących się na zaróżowionem niebie. Ciszę zaledwie przerywał oddalony świegot samotnego kosa. W pobliżu były zaniedbane sady figowe o liściach zczerniałych, twardych, opasane żywym płotem dzikiej akacyi, pokrzyw wybujałych, białawych jakichś traw i liści. Z progu stojącej po za tem chaty rybaka oko biegło na dalekie, mgliste i głębokie jak morze, horyzonty. W powietrzu unosiły się silne zapachy suchej słomy i złotogłowiu. Drzazgi, sieczka, suche liście pokrywały dziedziniec, głusząc kroki zbliżającego się Jakóba.
— Co porabiamy? — zawołał nad samem uchem rybaka.
Ten wzniósł oczy, nie ruszając się z miejsca, i w milczeniu spojrzał na sługę Dejas’ow.
Jakób przykucnął na ziemi przy rybaku, na skrzyżowanych nogach, przypatrując się robocie Izydora, reparującego sieć grubą i zardzewiałą iglicą.
— Na honor — zaśmiał się Jakób — dziurami temi ryby wygodnie wchodzić i wychodzić mogą.
— Niech wchodzą i wychodzą sobie — odparł pomału rybak i naśladując przysłowie Jakóba, dodał:
— Co ci do tego, ptaszku mój. Czego się włóczysz po wsi, czyś już nie na służbie?
— Czemu nie? Mamże być niewolnikiem bogatych krewnych? Zresztą mam do pomówienia z wami, wuju, w kwestyi ważnej, lecz przedewszystkiem powiedzcie, jak tam z waszą nogą? Boli, co? A święty Konstanty czy się wam znów czasem nad rzeką nie objawił?
Rybak brwi zmarszczył, bo nie lubił żartów z rzeczy, które uważał za święte.
— Gdyby mnie zawołał — odrzekł sucho — poszedłbym śmiało, gdyż z czystem sumieniem.
— No! nie gniewajcie się. Powiem, z czem przyszedłem. Sprawa ważna i pilna. Nie chcę, byś mnie miał za poganina, ty, przyjacielu świętych w niebie. Za grzechy moje będę miał dość czasu żałować przed śmiercią. Słuchajcie. Onegdajszej nocy widziałem gwiazdę spadającą. Warkocz iskier leciał za nią, a Bronta i przypadł do ziemi jęcząc: „ostatnia to nasza chyba chwila, Chryste! zmiłuj się nad nami!” Na honor, o małom go nie kopnął nogą.
— A ty... niby nic?
— Ani trochę, ptaszku mój. Widziałem spadającą gwiazdę i tyle tego.
— Tak... ale potem, nie zdjąłże cię strach?...
— A no... tak, do stu dyabłów! Ale... przyszedłem pomówić o moim gospodarzu. Jeśli ten przy zdrowych zmysłach, nie ma waryatów pod słońcem. Wyobraźcie sobie, chce, abyście namówili Griovannę Era, by się rozwiodła i wyszła za niego.
Izydor wypuścił z rąk robotę, zamgliły mu się jasne oczy, złożył ręce, wsparł na nich brodę i kiwał głową.
— Tyś to — rzekł pomału, ale głośno i wyraźnie — waryat, jeśliś z tem przyszedł do mnie. Rozumiem. Nie chcesz postradać miejsca! Ah, nikczemniku!
— No! no! — wołał tamten, udając rozgniewanego — łatwowierny jesteś, pijawki twoje wyprowadzić cię w pole potrafią.
— A dajże raz już pokój żartom i facecyom i powiedz, powiedz-no swemu gospodarzowi, by zaniechał bezbożnych zamiarów. Wszyscy już o tem wiedzą i wszyscy się gorszą.
— Aj, aj! ptaszku mój! nie tak prędko. Mówicie o końcu, a, myśmy jeszcze nie schwycili początku. Wierzcie mi, nie tak to łatwo. Jak w dzień tak w nocy opilec ten o tem tylko gada. Uprosił mnie, że się z tem do was udam, przyrzekłem, co bynajmniej nie dowodzi, bym go miał popierać. Sama Giovanna przykrócić może ten skandal, a wy właśnie wuju, możecie jej powiedzieć, by stuliła pysk psu temu wściekłemu. Mam tego już po uszy.
Izydor nie spuszczał mówiącego z oka, chociaż zadumany głęboko zdawał się słów nie słuchać wcale. Ujął pomału iglicę i wracając do przerwanej pracy zamruczał:
— Biedny, biedny Konstanty! Baranek mój niewinny, w co go obrócono.
— Tak, właśnie, niewinny — podchwycił Jakób — to też z dnia na dzień wrócić może i właśnie dlatego trzeba przeszkadzać zamysłom Bronta, a tu ciotka Bachisia ze szpon nie chce wypuścić zdobyczy.
— Biedny, biedny Konstanty! w co cię obrócono — mruczał rybak, nie słuchając słów Jakóba.
Ten powstał z miejsca, przeciągnął się i podnosząc głos, co się rozległ w ciszy wiejskiego popołudnia, zawołał:
— Nie na wiatr przecie gadam. Czemu więc nie słuchasz, stary ośle! Trzeba iść tam natychmiast, słyszysz! Kobieta młoda, krew z mlekiem, zmięknąć gotowa, choć serce ma dobre, to też nakłoni ucha ku waszym perswazyom. Wytłomaczywszy jej o co chodzi, jakie są jej obowiązki, uniknie się może wielkiego nieszczęścia. Czegóż stoicie, jak koł drewniany? Poruszcie-no się, a jeśli naprawdę jesteście świętym, to chyba pora cud uczynić.
— Ah! ah! ah! — zawołał stary, powstając na nogi. Jego wysoka, łachmanami obwieszona postać zdawała się królewską, rysując się na tle zaróżowionego nieba, dzikiej zieleni, samotnych horyzontów. Wyglądał jak pustelnik.
— Idę, idę — westchnął, a Jakóbowi zdało się, że mu ciężar spada z serca.
Od tej chwili obaj rozpoczęli dzieło miłosierdzia względem osądzonego, mając do zwalczenia trzy potęgi nie ladą, nie licząc w to bierności żony więźnia. Potęgami temi były: namiętność, rozpalona we krwi młodego Bronta, zimne wyrachowanie jego matki i chciwość starej Era. Zia Martina łaskawem okiem patrzała na zamiary syna. Giovanna ubogą była wprawdzie, lecz skromnych wymagań, zdrowa, silna, pracowita, dobrym byłaby nabytkiem. Bogatsza, z lepszem położeniem synowa, nie zastosowałaby się do wielu rzeczy, zresztą koszta wesela... Ubogą rozwódkę pojąć było można bez skrzypek, zachodu, wprowadzając do domu bezpłatną niewolnicę. Przebiegła była zia Martina!
Czas płynął zwykłym swym biegiem, po nad wioską lepioną z odłamów łupkowego kamienia, po nad górami cichemi i smętnemi, po nad ich jak piaski pustyni żółtemi szczytami. Nadeszła jesień, tym razem mroczna i dość ciepła. Morze szumiało głośniej, obostrzając horyzonty i ciężkie chmury zwieszały się nizko, zasuwając mgłą powietrze, lub rozdzierając się na szare szmaty, odkrywały kawałki nieba jasne, przezroczyste i chłodne, jak kałuże wody.
Pewnego wieczoru, gdy po jasnem niebie przepływały szmaty chmur sinych, a z wiatrem dolatywały dymy pni palonych przez rolników w celu użyźnienia ziemi, Bronta dla rozgrzania wychylił niezliczoną liczbę kieliszków i skręciwszy się w kłębek w głębi chaty, rozegrzany i zadowolony, jak kot stary, rozmyślał z wzrokiem utkwionym w dalekie horyzonty. Dokoła chaty należące do Dejas’ow pola i łąki mieniły się srebrzystą falą w wieczornym zmroku. Pomiędzy brunatnemi ścianami widać było grudki ziemi napęczniałej deszczem jesiennym, a rzadkie trawy i liliowe kwiecie roniły woń wilgoci. Stada dzikiego ptactwa, duże, czarne gromady kruków i gawronów, zrywając się z zarośli, wzlatywały pod szare obłoki i znów opadały w gąszcz zarośli.
W poblizkiej zagrodzie dwóch wieśniaków, służących Dejas’ow, paliło karcze i rozbijało ziemię pod zasiew owsa i pszenicy. Ogniska, blade jeszcze w lekkim zaledwie zmroku, przezroczyste i podobne do szkła żółtawego, trzeszczały rozdmuchiwane wiatrem; dymy lekkie jeszcze kładły się nizko, roznoszac woń niby kadzideł. Płoty zagrody suche i kolczaste dzierżgały sine wzory na tle szarego wieczoru; trzody wróciły z pastwisk i tylko gdzie niegdzie, w zapadającym zmroku błąkały się cienie spętanych, nozdrzami ziemię obwąchujących koni. Słychać było głos Jakóba za chatą, pobrzękiwanie dzwonków w oborze, dalekie szczekanie psa; dalsze jeszcze krakanie kruka, czy wrony.
W chacie, siedząc, jak beduin, na skórach i futrach baranich, Bronta zapadał w ogarniającą go nieprzemożoną senność. Wódka paliła go w piersiach, napełniając serce ciepłą i dziwną słodyczą. Lubił bo ją, gorzałkę lubą, mniej dla smaku ostrego i woni surowej, jak dla tej słodyczy, która zalewała mu serce. Żadnych już wówczas nie czuł smutków i niepokojów, ustępowały wszelkie wątpliwości, słodycz zastępowała ponure i żółciowe usposobienie: zdawało mu się, że równie błogo zasypiać muszą spuszczone z łańcucha psy: po wściekłości — ukojenie, sen głęboki.
Lubił i wino, lecz gorzałkę przekładał nad wino. Już ojciec Bronta upijał się chętnie, aż raz nietrzeźwy powalił się w ogień i spalił żywcem. Co tam! Poco podobne wywoływać wspomnienia? Bronta uważniejszy i nie wpadnie w ogień, zresztą w sercu młodego Dejas’a nałóg pijaństwa walczył z miłością dla Giovanny. Ach! wódka i Giovanna, rzeczy najsłodsze, najpiękniejsze, najbardziej upajające pod słońcem! A jednak Bronta, upiwszy się, nabierał szczególnej nieśmiałości, drżąc na samą myśl przemówienia do młodej kobiety. W dnie, w które wiedział, że pracuje u jego matki, paliło go pragnienie rzucenia pastwiska, wrócenia do wsi, do domu, spojrzenia chociażby tylko na Giovannę, lecz nie śmiał i pozostawał w chacie, w polu, śród pastwisk swych, i gruntów ornych. W miarę, jak dnie mijały, pożerała go coraz większa tęsknota; bał się, że zwlekając tak z dnia na dzień, może bezpowrotnie utracić Giovannę. A nuż go znów odrzuci? Lepiej byłoby okazać skwapliwość, niechby wiedziała, że myślał o tem od pierwszej chwili uwięzienia Konstantego. Zapewne nie był on taki niż inni, odmiennego widocznie w tej mierze, jak i innych wielu, był zdania, ale tak już, a nie inaczej być musiało. W istocie nie złe miał serce, jak wszyscy zresztą pijacy, niezły w gruncie był chłopak i po za gorzałką, odkąd pamięta, odkąd wyszedł z dzieciństwa, jedyną jego namiętnością była Giovanna. Zaledwie piętnaście lat miała wówczas i była tak ładną i świeżą. Za każdym razem, gdy ją spotykał, czerwieniał po uszy, za co się wcale nie gniewała, nie spostrzegając zresztą tego wcale. Rumienił się po uszy, lecz milczał uparcie i gdy się wreszcie zdecydował na wyznanie, wysyłając matkę swą do jej matki) serce dziewczyny nie było już wolne. W owym czasie Giovanna, dumna i płochliwa, jak koza dzika, nie rozumiała wartości pieniędzy; wyszłaby może za Bronta, dla jego białych, w uśmiechu połyskujących zębów, lecz pokochała innego i nie zamieniłaby ubogiego Konstantego na wice króla, jeśliby go posiadała jeszcze Sardynia.
Mrok zwiększał się, niebo pogłębiało, nabierając coraz większej lustrzanej przezroczystości. Sina chmura bladła, wydłużała się, mieniła, podobna teraz do olbrzymiego, brodzącego, w obłokach nurzającego się wieloryba. We wzmagającej się ciszy wieczornej głosy ludzkie i zwierzęce nabierały doniosłości. Brońcie zdawało się, że go aż tu doleciał głos ciotki Bachisi:
Santa Juanne Battista meu, — wołał głos twardy i piszczący zarazem — Tyś to, Jakóbie Dejas?
A głos Jakóbą brzmiał zdziwieniem.
— Do usług waszych, zia Bachisia. Jakie cię tu, ptaszku mój, zagnały wiatry?
— Ah! Ah! Wreszcie! Gdzie jest Bronta Dejas?
Bronta wyskoczył z chaty. Nogi się pod nim uginały, w głowie mu szumiało, zaledwie mógł dostrzedz postać kobiecą w chustce na głowie i z trzewikami w ręku.
Zia Bachisia! — bełkotał zmieszany — jestem tu, proszę, dobry wieczór.
Rzuciła się ku niemu, za nią wszedł Jakób.
— Ah, Bronta, chłopcze kochany! jeślim nie umarła dziś wieczorem, nie umrę chyba nigdy. Od trzech godzin jestem na nogach, w drodze, umieram ze zmęczenia... Potrzebuję pomówić z tobą synku! cierpliwości.
Nie do cierpliwości mu było. Wzruszony był do łez niemal. Ujął ją za dłoń, wprowadził do chaty a Jakób zrozumiał, że bytność jego przy rozmowie poufnej, na jaką, się zanosiło, była niepożądaną, pozostał więc za drzwiami, nastawiając tylko ciekawie ucha, niespokojny, jak pies wyrzucony na dwór.
Niczego jednak pochwycić nie mógł. Rozmowa zresztą trwała krótko i ciotka Bachisia nie chciała nawet usiąść, dowodziła, że upada ze zmęczenia, długo odnaleźć nie mogła zagrody i plantacyi oliwek Dejas’ow. Zresztą córka wyczekuje niecierpliwie jej powrotu, sądząc, że się wybrała w pole zbierać zioła, bo żywią się teraz przeważnie zieleniną, bieda je ciśnie niemiłosiernie, to też przyszła prosić Bronta o pożyczkę, tylko o pożyczkę, dzięki Bogu! Jeśli nie będą mogły zwrócić, opłacą się pracą, ona i Giovanna. Od kilku miesięcy zalegają im podatki za grunt i chatę. Adwokat grozi wystawieniem na sprzedaż.
— Oto do czegośmy doszły — kończyła żałośnie, składając żółte i pomarszczone dłonie — do czegośmy doszły!
Bronta czuł, jak mu serce w piersiach zamiera. Gdyby śmiał, uściskałby starą, wołając:
— Ależ dom mój może zostać domem waszym! — Nie śmiał.
Nie miał pieniędzy przy sobie, więc postanowił wrócić natychmiast do wioski, tembardziej, że chciał towarzyszyć starej. Wybiegł, rozkazując Jakóbowi siodłać prędzej konia.
— Co się tam stało? — pytał ciekawie sługa, — czy matka twoja zmarła? Niech ją Bóg przyjmie do swej chwały!
— Nie to — odrzekł, przypuszczeniem bynajmniej niewzruszony — nic się nie stało, co ci do tego.
Jakób siodłał konia, paląc się z ciekawości, co to wszystko znaczy? po co aż tu przylazła stara wiedźma? czemu Bronta wraca tak nagle do domu? Domyślił się, pewnie prosiła o pieniądze, których Bronta przy sobie nie ma. W tem rzecz. Zbliżył się do panicza i szepnął mu na ucho:
— Słuchaj Bronta, jeśli stara prosi o pieniądze, a nie masz przy sobie, to ci dam....
— Tak — potwierdził cicho, lecz cały rozradowany Bronta — właśnie prosi o pieniądze... pożyczka... Ale muszę zaraz wrócić do domu, okazya jedyna, dziś jeszcze wieczorem zobaczę Giovannę, pójdę do nich, powiem... Tak! powiem wreszcie, sam powiem, nie będę potrzebował was, osłów...
— Człowieku! — obraził się Jakób — czyś oszalał?
— A tak, oszalałem, ale co ci do tego, jeśli mi się tak spodoba! Przyciągaj popręgi. Dobrze. A ty Kosiu! — zwrócił się do konia — nie nadymaj brzucha. Nie chce ci się iść w drogę, na noc. Czekaj bestyo! niech zia Bachisia wgramoli ci się na grzbiet i mnie w pół obłapi.
— A to co nowego! — zawołał sługa.
— Nowe nie nowe, nie twoja rzecz. Zięciem jej przecież będę.
— W głowie ci się pomieszało, ptaszku mój, i lecisz w przepaść na złamanie karku... Co! myślałbyś o tem naprawdę? Chciałbyś ożenić się z żebraczką, mężatką, ty, co zerwać możesz najpiękniejszą różę, lilię? Zresztą Konstanty niewinnie został osądzony, wróci, ja ci to mówię, wróci.
— Dajże mi spokój! Nie mieszaj się w to, co do ciebie nie należy. Zarzuć torbę na siodło. Gotów jestem, ciotko.
Jakób wszedł szybko do chaty, z której wybiegała stara Era.
— Jak ci nie wstyd — napadł na nią, drżąc cały z oburzenia. — Hańba. Zmysły postradałaś, ale sam się rozmówię z Giovanną...
— Tyś to zmysły — postradał — odparła stara — i dodając obelżywe słowo biegła do siedzącego już na koniu Bronta.
Odjechali. Jakób patrzył, jak się oddalali w polu pustem, drogą, ścieżką, pomiędzy krzaki, zarośla, dymy karczowiska, opary horyzontu. Porwany wściekłością, zdjął czapkę z głowy, długo targał sobie włosy; obił psa niewinnego, co uciekł skowycząc i wyciem przeciągiem i żałosnem przerywał ciszę poetyczną wieczoru, a echo niosło to dalej, coraz dalej.
Noc zapadła. Jakób przykucnął na skórach i kożuchach, na których z wieczora w kącie chaty leżał Bronta. Poczuł zapach gorzałki. Pozostał w miejscu, wziął zostawioną przez panicza butelkę, pił. Skręcił się znów w kłębek i legł na kożuchach; coś go paliło w piersiach; zalewało serce, biło do głowy, wypiekało powieki. Gniew wrzał w sercu, lecz przedewszystkiem zdejmował go nieopisany smutek. Przez uchylone drzwi izby widział, jak wzrastające cienie walczyły na karczowisku z ostatniemi blaskami wieczoru, a gasnące niebo i poniżej ognie i dymy zlewały się w jeden odcień siny, niewymownie smętny. Od czasu do czasu odzywało się jeszcze żałosne skomlenie psa obitego. Oh! jak boli, jak boli. Po co, za co bo go obił, skrzywdził? Doświadczał ostrych wyrzutów sumienia, ostrych, upartych a niejasnych, jak te, co czasem zmorą padają na myśl pijanego człowieka. Jednocześnie skomlenie psa gniewało go, drażniło i zdejmowała go chęć powstać i obić go powtórnie, okrutniej.
Zapomniał był o Brońcie i o ciotce Bachisii, Przypomnieli mu się nagle. Wstrząsnął się cały. Co też noc ta przyniesie? Czy się Giovanna da nakłonić? Ptaszku ty mój, ptaszyno. A pies ten wyje jeszcze niby zagrobowe echo... przypomina to skomlenie Bazylego Ledda, zabitego starego krogulca. Ha! Umarli głosu nie mają... Wycie to psa... tylko psa wycie...
I śmiał się sam do siebie. Jednocześnie nieprzemożona zdejmowała go senność, opadały ociężałe powieki, w dali zacierało się tło sine, gruby cień padał na roztwarte drzwi izby. Zdawało mu się, że go przywalał ciężar jakiś miękki, ciepły, niezbyty... ruszyć się nie mógł, bo błogą mu była niemoc. Zapadał w sen głęboki. Marzenia stawały się coraz dziwaczniejsze. Śniło mu się, że umarł od ukąszenia jadowitej żmii i odżył w ciele małego, płowego psiaka, myszkującego w kuchni ciotki Bachisi w poszukiwaniu ogryzionej kości. Konstanty siedział oparty o komin, cały w czerwień odziany, a łańcuchy miał na nogach. Spostrzegł psa, cisnął weń łańcuchem, rozbijając czaszkę żelaznem ogniwem. Próżno Jakób chciał przemówić, dać się poznać... Zbudził się potem zlany, krzycząc:
— Ptaszku mój! ptaszyno!
Noc była głucha, chata pusta i pusto na dworze, tylko w górze, w lazurach, połyskiwały niezliczone gwiazdy, a na karczowisku tlały czerwone ognie.
Jakób leżał długo, przewracając się z boku na bok i nie mogąc zasnąć. Zmora wysuszyła mu gardło, a usta gorzką jak żółć napełniła śliną. Powstał, odnalazł butelkę z wódką i znów pił chciwie. Zdawało mu się też, że czuje głód, przypomniał sobie, że nic nie jadł z wieczoru, zatrzymał się na progu izby, a od płonących karczy łuna padła mu na twarz.
— Jeść, nie jeść — rozmyślał leniwie. Wzniósł oczy w górę, wzrokiem zatoczył po gwiazdach. Północ już była na niebie... Jakże się tam udało utrapieńcowi-paniczowi? Na myśl tę nowa go porwała wściekłość, zwłaszcza na tę wiedźmę, zia Bacchisię, którą tu dyabli przynieśli pożyczać pieniądze, właśnie pod humor tego młokosa; boć łacno się domyśleć, że był to fortel starej harpii, której szło o przyciągnięcie do domu Bronta. A! Jędza, przeklęta baba!... Że też to niema wstydu i sumienia. Drwi sobie z Boga, co?
I w coraz głębszą zapadał zadumę. Zbudził się z niej wreszcie, przypomniawszy sobie, że głodny jest i zjeść coś musi.
Ależ nie, to zdaje mu się, a wcale głodny nie jest, spać mu się tylko chce okrutnie. Ale ni stojąc, ni siedząc, ni leżąc, nie mógł się uspokoić, tak, że zaczął się śmiać i na głos sam z sobą rozmawiać dla dodania sobie odwagi, Na myśli stało mu jednak ciągle jedno i to samo... Straszne, okropne! Brać w małżeństwo zamężną już kobietę? A jeśli Konstanty wróci? Nic niema w świecie niepodobnego! Wróci, nie wróci, jest przecie i dziecko.... Co powie syn Konstantego, gdy dorośnie i dowie się, że matka, za życia jego ojca, za drugiego wyszła? Kto to podobne mógł pisać prawa? Ah! Głupi, głupi prawodawcy.
Roześmiał się na głos, lecz w piersi nie do śmiechu mu było.
Powstał, odszukał butelkę z wódką.
— Jeśli Bronta spyta — myślał — kto wypił — powiem mu, że to dzieło czarownic.
Znów się roześmiał na głos, wypił i legł na kożuchach, w kącie izby. Zasnął i tym razem śniło mu się, że jest ze swą siostrą i opowiada jej sen poprzedni o żmii, psiaku, Konstantym i łańcuchu.
Gdy się obudził, słońce powstawało na horyzoncie ponad opalowym oparem. Poranek był chłodny, a krzaki, zarośla, ścierniska, trawy łączne, wszystko mieniło się kroplistą rosą pod skośnym i jeszcze bladym promieniem wschodzącego słońca. Z krzaków, zarośli, oczeretów wzbijały się roje ptactwa, z świergotem próbując lotu w mgłach porannych. Chwilami świergot wzmagał się i dzwonił jak deszcz srebrny, a z powodzi melodyjnego dźwięku wyłaniało się gardłowe krakanie kruków i kawek, aż wszystko znów opadało w ciszę polną.
Jakób wyszedł, przeciągając się i ziewając. Zdawało się, że mu szczęki z zawias wyskoczą, wszystkie zmarszczki twarzy bez zarostu zbiegały się około szeroko rozwartej gęby, a oczy małe, skośne, żółtawe, w słonecznym promieniu zwężały się załzawione.
Ebbene! — mówił, chwytając się za żołądek — czuję kurcze. Aha! co też zjadłem wczoraj wieczorem?
Poszedł, roztworzył obory. Barany stały z rogami do drzwi, wyjść gotowe, i gromada żółtawych owiec, wyszedłszy za nim, zaczęła skubać trawę. Wkrótce trzoda rozpierzchła się po pastwisku, obora opustoszała, lecz Jakób pozostał na progu zamyślony.
— Ależ nic wczoraj wieczorem nie jadłem, piłem tylko wódkę gospodarza, a potem mi się śniło... Aha! Pamiętam! Śnił mi się Konstanty i siostra moja, Anna Rosa i psiak płowy... pal go! bestyę, ropuchę... Otrząsnął się. Spiłem się jak bydlę. Bydlęciem bo zostać łatwo, myślał, wracając do izby i głośno zaklął:
— Duszę swą gubisz, Jakóbie Dejas! głowo łysa, zapamiętaj to sobie. Nie, nie, dość tego! niech mnie Pan Bóg ukarze, jeśli pić będę.
Wkrótce potem wrócił ze wsi Bronta. Jakób przypatrywał mu się, zagryzając wargi.
— Aha, ptaszku mój — mruczał — wyglądasz jak pies osmagany. Dobrze ci tak, ptaszku mój! — i głośno spytał:
— Co ci się stało, ptaszku mój?
— Nic — odrzekł tamten gniewnie — idź sobie.
Ale Jakób nie odchodził, kręcił się koło Bronty, nalegał, chciał wiedzieć, aż się młodzieniec wygadał. Więc tak, istotnie! Griovanną zbeształa go, strzepnęła, jak uprzykrzony owad. Nie wiedział, że ma syna, co ją kiedyś spytać może, dlaczego ma dwóch mężów?
— Na sumienie moje, pewny tego byłem — wołał rozradowany sługa.
— Czegoś był pewny?
— A no, tego, że ma syna.
— O tem to i ja wiedziałem... odpędziła mnie, w tem rzecz. Wyszedłszy, słyszałem jak się matka z córką darły.
Bronta zaczął szukać butelki z wódką, dziwiąc się, że do dna wypróżniona. Jakób czuł się wesół, chciał śmiać się.
Ecco! — mówił, starając się zachować powagę — nocy tej wiedźmy straszne tu wyprawiały hece. One to wypróżniły butelki. Ah! cha! cha! Ale zostało jeszcze na dnie, aha, zostało, patrz.
Bronta pił chciwie, nie odpowiadając słudze. Potem rzucił butelkę Jakóbowi. Ten porwał ją w locie i pił na radość, tak jak Bronta zalewał był robaka.







  1. Strach, jakim straszą, dzieci, by nie wybiegały na słońce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.