Po rozwodzie/Część I/VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Po rozwodzie |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Aleksander Tadeusz Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | Dopo il divorzio |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała Część I Cały tekst |
Indeks stron |
W trzy lata blizko po swem uwięzieniu, wczesną, jesienią, Konstanty obudził się smutniejszy niż zwykle. Gorąco było nie do wytrzymania; powietrza brakło w więziennej celi. Zaduch był straszliwy. Jeden z więźniów chrapał i sapał, jak gotujący się garnek.
Konstanty spał z ostatnim listem żony pod głową, a list był smutny i treściwy: opowiadał o ubóstwie, w jakie popadły kobiety. Dziecko też chore było bardzo. Nie przychodziło na myśl Konstantemu, że pisać to do niego było okrucieństwem. Pragnął wiedzieć prawdę, chociażby najgorszą i zdawało mu się jego obowiązkiem dzielić cierpienia Giovanny, choć im zapobiedz ani nawet pocieszać jej nie mógł. Poczucie niemocy tej zdwajało własne jego cierpienie.
W więzieniu nabrał wprawy w szewctwie. Pracował dobrze i szybko, lecz zarabiał mało, a to co zarabiał, przechodziło w znacznej mierze w ręce Króla Pikowego za jego usługi. Resztę odsyłał żonie.
— Słowo honoru — mawiał ex-feldfebel — głupiec z ciebie skończony. Wołałbyś przejeść zarobione pieniądze. Ich to tam rzecz w domu myśleć o zapomodze dla ciebie.
— Ubogie są.
— Ależ gdzie tam! Mają słońce, czegóż można chcieć więcej! Obowiązkiem twoim odżywiać się lepiej. Spójrz, podobnyś do kościotrupa a ja, ja, kochanku, tyję; ale niezdrowa to otyłość, wydęcie, tyle tego, ale tyję.
Wistocie wyglądał jak rozepchana torba, ale, cerę miał żółtą, policzki obwisłe. Konstanty zaś wychudł straszliwie, oczy mu zapadły głęboko, ręce stały się przezroczystemi niemal.
— Słońce! — myślał z goryczą — gdybym to miał trochę słońca! ale niewiele, pomoże ono, gdy głód dokucza, nędza ściska, choroba się w domu rozgości i cierpienie zewsząd włazi.
Myśląc tak, zacinał się w bólu, innym znów razem płakał niby dziecko.
Zresztą, bądź co bądź, nadziei nie tracił. Lata mijały, dnie biegły jeden za drugim monotonne, równe, do kropel wody podobne, podobne do ziarn piasku. Wszyscy niemal więźniowie, ci zwłaszcza, których terminy były krótsze, liczyli na ułaskawienie, obliczając dzień po dniu godziny przebytej kary, nie myląc się w rachunku o chwilę jednę. Byli tacy, co obliczyli wszystkie godziny, minuty. Konstanty uważał to za dzieciństwo i uśmiechał się, myśląc, że można przecie umrzeć albo i zostać uwolnionym przed wyznaczonym terminem. Nie byłoż wszystko w ręku Boga? Lecz chociaż miał nadzieję otrzymania ułaskawienia, chwila upragniona wydawała mu się tak daleką, czas szedł tak powoli... Nie czuł tego nigdy może tak dotkliwie, jak tego poranka, przebudziwszy się z listem żony w ręku.
Wstał i ubrał się, wzdychając. Towarzysz jego z prawej strony przebudził się też, popatrzył na niego mętnym wzrokiem i znów przymknął oczy.
— Co ci to — spytał, słysząc, że Konstanty wzdycha — czyś chory? Aha! prawda, zapomniałem, dziecko twoje chore. Czemu nie powiesz dyrektorowi?
— Po co mam mówić dyrektorowi? Posadzi mnie na chleb i wodę, gdy się dowie, że się porozumiewam z żoną.
— Do ciupy — zawołał żartobliwie jakiś głos ironiczny. Dalej zaśmiał się ktoś drugi.
Konstanty odczuł żywo obojętność otaczających go towarzyszów niedoli. Ten brak współczucia dał mu wrażenie samotności, niby w pustyni o skażonem powietrzu.
Pracował ranek cały, wyczekując z utęsknieniem godziny przechadzki, w której mógłby pomówić z Królem Pikowym. Człek ten opasły i żółty, którego szanować nie mógł, stał mu się niezbędnym, był mu jedyną pociechą; ten go przynajmniej słuchał, rozumiał, uspakajał. Z egoistycznym też żalem przewidywał zbliżenie się chwili, w której Król Pikowy, odsiedziawszy karę, wypuszczony zostanie z więzienia.
W dniu tym do warsztatu szewców wprowadzony został nowy więzień, mieszkaniec Włoch północnych, długi i chudy, o rysach twardych i cerze ziemistej, o małych, wyblakłych oczkach. Z wyglądu trudno było wiek jego określić i wszyscy się roześmieli, gdy oświadczył, że liczy dopiero lat dwadzieścia dwa. Skarżył się na gorąco, na swąd więzienny, na wszystko.
Nie był mydlarzem, był synem kupca obuwia en gros, rodzajem panicza. Odrazu, nieproszony, niepytany, zaczął opowiadać bolesną swą przygodę: zabił rywala, wyzwano go. Przebił nożem nędznika. Kobieta, powód zajścia, chora była na piersi, umierająca teraz, umierająca — tyle tylko. Jeszcze jedno, miał syna z tą kobietą, drobne, kilkoletnie dziecię... Gdy matka umrze, chłopiec zostanie sierotą, opuszczonym...
Konstanty drgnął. Przygoda nowego towarzysza niedoli nie budziła w nim szczególnego współczucia, lecz przypomniała mu się Giovanna i chory Malthineddu.
Nowoprzybyły wziął się raźno do pracy i zamilkł, krając parę podeszew, lecz warga dolna opadła mu jak opada gotowym do płaczu dzieciom. Widząc to, Konstanty pomyślał, że człowiek ten cierpieć musi srodze. Ba, obojętny był teraz na cierpienia cudze, jak i na własne; popadł tylko w głębszy smutek, ciężką apatyę.
Wyszedłszy na spacer, zbliżył się do Króla Pikowego, pociągnął go w kąt cienisty, pod rozpalony mur, lecz mu nic nie mówił o tem, co się w duszy jego działo Po co? Natomiast rozpowiadał o nowym towarzyszu niedoli.
— Jeśli chcesz, to i jemu pomogę porozumiewać się z tą tam jego... ale musimy być na baczności, mury mają uszy.
— Co poczniemy — mówił Konstanty zamyślony — co poczniemy, gdy nam ciebie zabraknie?...
— Chciałbyś może, żebym pozostał w tej norze na wieki, łotrze ty jakiś — zaśmiał się tamten.
— Uchowaj Boże. Owszem! życzę ci, byś jak najprędzej, chociażby jutro, wypuszczony był na wolność.
Król Pikowy westchnął.
— Ah! — zaczął — wrogowie moi coraz nowe zastawiają na mnie sidła i nie liczę już na ułaskawienie... no... bądź co bądź, zbliża się z dniem każdym koniec kary, a wówczas — ciągnął, wydymając usta — otrzymam posłuchanie u króla i opowiem mu wszystko, wszystko.
I opowiadał długo, jak to król nakaże rewizyę procesu, jak niewinność jego stwierdzona zostanie, jak wróci na poprzednie stanowisko... Kto wie, obdarzą, go orderem, który zawiesi sobie na piersiach razem z wielu innemi, otrzymanemi przed tem... a wówczas... Hojny był w obietnice, Konstanty zwłaszcza pewnym być mógł prędkiego ułaskawienia. Tak często powtarzał to, że w konch sam uwierzył we wszystko, co mówił.
— Jutro może... — kończył — na szczęście wasze....
— Szczęście, czy nieszczęście — odparł zamyślony Konstanty.
— W każdym razie — dorzucił Król Pikowy — nie będę ci już wówczas pomocnym.
Pożałował słów swych, widząc smutek Konstantego.
— Sądzi, że mam na myśli ułaskawienie — pomyślał, a zwracając się do Konstantego, mówił:
— Ale czy istotnie niewinny jesteś? Teraz bo widzisz, przyjacielu, wszystko mi wyznać winieneś. Przypomnij sobie, mówiłeś mi, gdyśmy tu po raz pierwszy rozmawiali, mówiłeś mi, że winnym będąc, nie śmiałbyś spojrzeć na swego syna.
— Najpewniej — potwierdził, podnosząc głowę Konstanty — czy myślisz, że... że nie zobaczę go już?... Niech się stanie wola Boża... Alem niewinny.
Król Pikowy zwrócił się twarzą do muru, splunął.
— Cierpliwości — doradzał — cierpliwości, prawda wcześniej, czy później, nawet więzienne przebija mury...
W głosie jego brzmiała nuta szczerości i współczucia. Miał siebie za człeka wyższego, szanował w sobie to zwłaszcza, że umiał szanować uczciwość w innych, to też poznawszy Konstantego, jego dobroć, cierpliwość, prostoduszność, której nie skalały trujące więzienne wpływy, wysokiego o nim nabrał wyobrażenia. Zresztą, ex-sierżant czytywał przechodzące przez jego ręce listy. Niedawno otrzymał pod adresem Konstantego list bezimienny, pisany nieczytelnie, wykrzywionemi niezgrabnemi literami. W niezgrabnych literach pełno było jadu. Pisano, że Giovanna, żona więźnia, pozwala na zaloty bogatego sąsiada, że zia Bachisia ma właśnie zamiar, udania się do Nuoro, do adwokata, w celu przeprowadzenia rozwodu córki.
Ex-sierżant rozgniewał się i zwierzył towarzyszowi niedoli, zwanemu „elegantem”, temu właśnie, do współki z którym pisał dzieło, mające wywołać przewrót w nauce współczesnej.
— Głupcy, sardyńskie osły — mruczał, nie mogąc się uspokoić. — I poco to mu piszą? Cóż on temu może zaradzić? Głową muru nie przebije.
Nie oddał listu Konstantemu, schował, a spotkawszy więźnia, patrzył nań ze szczerem współczuciem, ciesząc się w duszy, że jest zdolnym do tak wzniosłych uczuć.
Synek Konstantego umarł w kilka dni potem, o czem oznajmiono więźniowi oficyalnie. Płakał cicho, pokryjomu, boleść swą skrywając przed współwięźniami. Arnolfo Bellini, ten, co zabił rywala i miał umierającą z suchot kochankę, dowiedziawszy się o stracie poniesionej przez spółwięźnia, zaczął łkać i płakać rzewnie, przyczem jego starcza twarz skurczyła się tak komicznie, że to pobudziło do śmiechu innych więźniów. Inni znów popychali w milczeniu śmiejących się łokciem. Konstanty popatrzył w zdumieniu na płaczącego Arnolfą, wstrząsnął głową i jął się pracy. W sali więziennej zapanowało głuche milczenie; nawet Arnolfo uspokoił się równie nagle, jak był rozszlochał. Na pochylone głowy spadało światło ostre. W gorącem powietrzu rozlegały się duszące wonie skór krajanych, rąk i nóg spoconych. W sali pracowało trzynastu więźniów, pod okiem dozorcy, wzrostu wysokiego; o rudych bakembardach, milczącego zawsze. Odzieżą, ogoleniem twarzy i głowy więźniowie na pierwszy rzut oka podobni byli pomiędzy sobą, jak bracia rodzeni, co najmniej jak krewni, a jednak Konstanty w dniu tym bardziej niż kiedy bądź czuł się obcym, dalekim od towarzyszów niedoli. Pochylony, zgarbiony, z nogą założoną na kolano, szył zapamiętale. Od czasu do czasu przerywał robotę, przypatrywał się jej przez chwilę i szył znowu, obu rękoma wyciągając dratwę z pewną rzekłbyś zajadłością. Ah! czuł potrzebę pracy... wszak dziecko umarło! Czy je tak bardzo kochał? Sam nie wiedział. Może i nie tak bardzo... Raz je tylko widział, w Nuoro, w więzieniu, poprzez żelazną kratę... widział na łonie płaczącej Giovanny. Dziecko miało twarzyczkę mniejszą od pięści, czerwoną, pomarszczoną jak brzoskwinia przejrzała i oczy błyszczące, siwe jak dwa ziarna winogron, przysłonięte rzęsami. Płakało, pamiętał, i wyprężało się cały czas, gdy rozmawiał z żoną. Kto wie, bało się może uzbrojonej straży lub tej żelaznej kraty, o którą się czepiało różowemi piąstkami.
Innego wspomnienia o dziecięciu swem nie zachował. Lata mijały, lat kilka przeszło, a on je sobie przedstawiał zawsze płaczącem, czerwonem, pomarszczonem, jak morela przejrzała, o siwych, do ziarn winogron podobnych, rzęsą delikatną przysłonionych oczętach... Tak je sobie przedstawiał, lecz jednocześnie myślał o przyszłości, gdy dorosły Malthinedu, potrafi zaprządz, konia do wozu, wskoczyć mu na grzbiet, siać, żąć, kosić, pomocą będzie i pociechą matki. Ah! wówczas Konstanty miał nadzieję prędkiego powrotu do domu...
A gdy nadzieja zamierała pomału w jego duszy, myślał jeszcze o dziecku i kochał je, przez miłość dla Giovanny raczej niż z egoistycznego zwykle przywiązania, zrodzonego z blizkości i przyzwyczajenia.
A teraz... dziecko umarło... znikły marzenia lube. Niech się stanie wola Pańska. Konstanty cierpiał srodze, myśląc o cierpieniu Giovanny.
Król Pikowy, spotkawszy się z nim dnia tego w kącie ocienionym, pod rozpalonym murem, okalającym dziedziniec więzienny, dostrzegł, że mu więcej żal żony niż zmarłego dziecka. Zaczął go pocieszać po swojemu.
— Daj pokój, przyjacielu, nie bądź waryatem, myśl o sobie, a i o tem, że jeśli Bóg powołał do siebie niewinną duszyczkę, tem lepiej dla dziecka.
— Dlaczego tem lepiej? — spytał Konstanty, stojąc z pochyloną głową, zgarbiony, z opuszczonemi dłońmi. — Czy dlatego, że było ubogie?
Dnia tego Król Pikowy był w filozoficznym nastroju, to też dowodził długo i szeroko, że ubóstwo nie jest bynajmniej nieszczęściem, owszem, bodźcem bywa.
— Inne są, gorsze rzeczy — mówił — myśl o sobie, żona twoja pocieszy się, da sobie radę. Nie troszcz się o nią.
— Ah! — westchnął Konstanty, wyciągając przed siebie ręce. — Słońce aż tu zagląda. Piecze. Co jej tam dziś, biedaczce, po słońcu.
— Uf! — wydął trzykrotnie żółte, obwisłe policzki Król Pikowy, poczem zaczął się pilnie przypatrywać wydłużonemu swemu paznogciowi na małym palcu prawej ręki, wreszcie przemówił głośno i obojętnie:
— A cobyś, przyjacielu, powiedział na to, jeśliby żona twoja wyszła za innego?
Konstanty nie zrozumiał zrazu, ręce mu się jednak zatrzęsły.
— Po co mi dziś mówisz podobne rzeczy? — spytał smutnym, przyciszonym głosem.
— Uf! Uf! — sapał ex-sierżant, a po krótkiem milczeniu zaczął:
— Ecco! Nie zrozumiałeś mnie przyjacielu! Nie to chciałem powiedzieć. Żona twoja uczciwa zapewne kobieta, no, ale tak... a nużby wyszła za drugiego? Nie rozumiesz jeszcze, co? Ależeś bo naiwny! Słowo honoru, z podobną naiwnością winienbyś chodzić wolno po świecie, a nie gnić w więzieniu... Czyżbyś istotnie nic nie wiedział o prawie rozwodowem? Otóż wiedz, że kobieta, której męża skazano na więcej niż dziesięć łat więziennej kary, może domagać się rozwodu, a tem samem wyjść za drugiego.
Konstanty wzniósł głowę, zapadłe jego oczy roziskrzyły się i chwilę patrzały w przestrzeń, olśnione niby. Po chwili opadły na nie powieki.
— Giovanna tego nie uczyni — rzekł i zamilkł.
— Giovanna tego nie zrobi — powtarzał sobie w duchu, lecz czuł zarazem, że mu usłyszane słowa ostrzem chłodnego żelaza przeszyły serce. Jedna połowa serca twierdziła głośno, absolutnie: „nie zrobi, nie”, a drugą coś bolało... Myślał przytem o zmarłem dziecięciu.
— Ecco! — mówił Król Pikowy — chcę wierzyć, że nie zrobi tego... Ale, powiedz mi, przyjacielu, czy nie lepiej byłoby przedsięwziąć co bądź, teraz właśnie po śmierci dziecka, gdy ta kobieta straciła oparcie na macierzyństwie... Widzisz bo, teraz byłaby szaloną, jeśliby się nie dała porwać pokusom... a no, pokusy zawsze znaleść się mogą...
— Bronta Dejas! — mknęło błyskiem ostrza stali w sercu więźnia, lecz powtórzył spokojnie:
— Nie zrobi tego.
— Głupi jesteś — zniecierpliwił się Król Pikowy — powinieneś zrozumieć, że ma prawo to zrobić.
— Wszak wrócę.
— Pewnąż tego być może?
— Pisuję do niej, pisuję ciągle!
Król Pikowy z trudnością powstrzymał uśmiech, zamyślił się, a potem rzekł niedbale:
— E! głupstwo! — Zapewne! — potwierdził Konstanty, lecz od chwili tej z myśli mu nie schodził Bronta Dejas i jego dom biały z bramą ukośną, pastwiska, pola, trzody... I myślał o ubóstwie Giovanny, osamotnieniu... Teraz już miecz boleści przerzynał obie połowy jego serca.
Wieczorem pisał do żony, pocieszał ją, mówił o miłosierdziu Bożem i o Opatrzności: „Bóg — pisał — chciał nas widocznie doświadczyć, odbierając nam dziecię, poczęte w grzechu. Niech się dzieje wola Jego Święta! Przeczucie mówi mi, że chwila uwolnienia się zbliża...
Zamyślił się. Miałże coś nadmienić o przypuszczeniach ex-sierżanta? Lepiej, że nie. Sam przewrotny, ex-sierżant łatwo podejrzewał drugich, a Giovanna pewnie nic nie wie o ohydnem tem prawie i niech się ani domyśla, że on się o tem tu, w więzieniu, dowiedział.
Skończywszy list, uspokoił się, w głębi duszy Pozostał mu jednak robak toczący, zresztą Król Pikowy uważał za obowiązek i dowód istotnego Współczucia dopomagać wewnętrznej pracy toczącego go robaka.
Niech się oswaja ze swym losem — myślał, Przypatrując się Konstantemu — gdy się dowie nagle, zabić go to może. Serce pęknie biedakowi.
Zdawało mu się jednak czasem, że lepiej byłoby dla biedaka, jeśliby mu serce pękło odrazu, lecz natychmiast przypomniał sobie, że mu obiecał wyjednać ułaskawienie. Więc trzeba było zapowiedz rozwodowi, o którym Giovanna myśli już zapewne. Wzdrygał się i niecierpliwił, gdy mu Konstanty z miłością mówił o żonie.
— Widzisz bo przyjacielu! — mówił w pewne Popołudnie październikowe — nie znasz kobiet. Puste to, jak bańki mydlane. Byłem raz zaręczony. Co? Nie wierzysz? Dziwnem ci się to zdaje? Mnie samemu zdaje się to dziwnem, lecz raz byłem jednak zaręczony. A potem? Co potem? nic zgoła zdradziła mnie, zanim wyszła za mnie i tyle tego, tyle! Gniewasz mnie doprawdy swą naiwnością. Możeż być żona twoja wyjątkiem? Uboga, młoda, w żyłach krew ma, nie wodę. Wszak prawda, krew nie wodę ma w żyłach? Gęsią byłaby, jeśliby odrzuciła tego tam... Dejasa.
— Kogo? Dejas’a! Kto ci to powiedział? — zawołał zdławionym głosem Konstanty.
— Chyba... żem słyszał od ciebie samego.
Konstanty pewien był, że o tem nie mówił nigdy nikomu, lecz nie był pewien, czy sam o tem nie myślał i to bardzo często od jakiegoś czasu. W głowie mu się mieszało. O Jezu miłosierny! O! dobry święty Konstanty! zkąd człowiek ten mógł wiedzieć o tem.
— Tak... — mówił cicho — prawda! boję się tego... sąsiad starał się o nią niegdyś.... Ah! pijaczysko to, głupiec, błoto! Nie! nie! Giovanna nie zgodzi się nigdy, ohydy tej nie popełni. Na Boga! mówmy o czem innem.
I o czem innem mówili, a ciągle w narzeczu sardyńskiem, by nie być zrozumianymi przez innych wieśniaków. Mówili o studencie suchotniku, co szybkim krokiem oddalał się co wieczór; o Arnolfie Bellinim, co nad umierającym studentem potoki łez wylewał; o Delegacie przechadzającym się około studni, o sroczce, co chudła i liniała ze starości.
Plotki, gawędki, obmowy, nienawiści wzajemne i wzajemne sympatye, wspólne wady i nikczemności pokrewne, zbliżały więźniów w szeregi zwarte przeciw dozorcom i władzy, lecz Konstatnty pozostawał obcy i obojętny na wszystko i dla wszystkich. On, student suchotnik i tak zwany Delegat, trzymali się zdala od innych, zachowując tylko pewną zażyłość z ex-sierżantem, wtajemniczonym we wszystkie więzienne arkany, wyższym od wszystkich i wszystkim mniej więcej niezbędnym.
Wszyscy też zazdrościli Konstantemu względów, okazywanych mu przez więziennego potentata i nie jeden udawał się doń z prośbą o protekcyę do Króla Pikowego. Konstanty wzruszał tylko ramionami. Niektórzy ofiarowywali mu drobne datki i Konstanty ulegał pokusie, zwyciężony, złamany swą niedolą, z nieodstępującą go na chwilę rozpaczną myślą o domu i żonie.
Król Pikowy ciągłemi insynuacyami, kolącemi jak ostrza sztyletu, stawał mu się z dniem każdym wstrętniejszym, aż się wreszcie posprzeczał z nim dnia pewnego i przez czas jakiś nie zamieniali nawet ukłonu.
Lecz Konstanty doznawał wówczas dziwnego uczucia: coś go dławiło. Zdawało mu się, że został oderznięty od świata całego, żywcem pogrzebany; to też pierwszy poczynił kroki pojednawcze, przeprosił nawet Króla Pikowego.
Jesień mijała. Powietrze ochłodło, przymroczone zlekka nieboskłony zdawały się wyższe, dalsze... Były dnie, w których powiewy wiatru donosiły aż za więzienne mury woń dojrzałych owoców.
Konstantemu lżej było na sercu, ogarniał go tylko niewypowiedziany smętek. Stracił też siły, pozbawiając się nawet posiłku, by uzbierać więcej pieniędzy dla Giovanny i gdy inni więźniowie zapracowywali sobie ten mniej, ów więcej, Konstanty, pracując najlepiej, nic nie miał, gdyż cały zarobek odsyłał do domu.
— Nie rozumiem cię, — mawiał ex-sierżant — masz rumieńce i młodniejesz, chociaż stajesz się z dniem każdym szczuplejszy i przezroczystszy.
Często też Konstanty czuł, jak mu krew bije do głowy i pali policzki. Często zapadał w prostrakcyę, tęskniąc za żoną i domem tak, jak nie tęsknił był nawet w pierwszym roku więzienia. Śniły mu się wielkie góry, ubarwione jesienią, żółte pod niebem jasnem, błękitnem, słońcem zalane, zkąd zalatywały go wonie owoców, siana, miodu, owiec beczenie, pszczół brzęczenia. Śniły mu się wilki i zające, szmer strumieni, dzikiego ptactwa świegoty, kopyt końskich tętenty, płoty rumiane od jerzyny, wszystko, co wypełniało jego sieroce dzieciństwo, na ubogą młodość rzucało hojnie kwiecie wiejskich wrażeń i uciech. Przypominając sobie stryja, starego sknerę, drapieżne zwierzę, który go nawet po śmierci dręczył tak okrutnie, doznawał uczucia nienawiści, lecz przypominając sobie, że już nie żyje, kajał się i modlił za jego duszę.
Pozatem do nikogo nie żywił nienawiści, ani żalu do nikogo, ani nawet do nieznanego sobie zabójcy stryja, ani do Bronta Dejasa... Nie miał mu zresztą nic jeszcze do zarzucenia, chociaż mu Król Pikowy mówił o tem ciągle... Nie, nie miał poprostu dość siły, by się zdobyć na nienawiść. Czuł tylko w sobie smętek bezbrzeżny, znużenie podobne do tego, jakie ogarnia usypiających, a w głębi serca wielką miłość, smętną i głęboką, jak zamglone jesienne niebo, i myślał tylko ciągle, ustawicznie o niej, o Giovannie, o niej samej. Czuł, że ją z dniem każdym kocha bardziej, głębiej. Była mu ojczyzną daleką, wioską rodzinną, domem, rodziną, wolnością, życiem, wszystkiem. Była mu wiarą i nadzieją, siłą i spokojem, radością życia i bólu osłodą — wszystkiem mu była... duszą duszy jego.
I gdy okrutny Król Pikowy groził mu tą rzeczą straszną, bez nazwy, ohydną... to tak, jak gdyby śmiercią mu groził. Radby pozostać choć czterdzieści lat więźniem, byle nie stracić Griovanny, a jednocześnie, jeśli tak gorąco pragnął wolności, to tylko, by jej nie utracić.
Zimy tej dokuczało mu zimno. Blady był na twarzy, paznogcie miewał sine, a w czasie przechadzki wygrzewał się na słońcu, skulony jak starzec. Spowiadał się często, zwierzając młodemu kapelanowi z doznawanych udręczeń.
— Kto ci, mój synu, poddaje podobne myśli i przypuszczenia? — pytał kapelan o błyszczących czarnych oczach.
— Ziomek mój, exsierżant, Burrai, ten, którego Królem Pikowym zowią.
— A niechże go... — zaklął zcicha zamyślając się spowiednik. Znał dobrze Króla Pikowego.
Starał się uspokoić więźnia, pytał, czy o czemś podobnem żona jego nadmienia w swych listach? Niestety, listy Griovanny były coraz rzadsze, coraz krótsze. Zdawało się, że od śmierci dziecka niema nic do powiedzenia mężowi. W ostatnim liście pisała, że panuje u nich ostra zima, śnieg padał dwa razy i ostatnim razem znaleziono w górach zwłoki zmarzłego człowieka. Oprócz tego pisała, że w okolicy wielka bieda.
Śniło mu się często, że wraca do Nuoro, odzyskawszy wolność, że pieszo idzie z miasta do swej wsi, że mu zimno, członki drętwieją i odmawiają posłuszeństwa, że stygnie, zamiera... budził się cały zlodowaciały, z niewypowiedzianym ciężarem na sercu.
Spowiednik uspokajał go, mówiąc:
— Słaby jesteś, bracie, tracisz siły i ztąd też upadasz na duchu. Uspokój się. Żona twoja jest, jak mówisz, dobrą chrześcijanką, nie skrzywdzi cię i nie odważy na krok przeciwny zasadom Kościoła. Otrząśnij się ze złych myśli. Wzmocnij się też na siłach, jedz więcej, potrzebowałbyś wypić czasem coś wzmacniającego. Czy zarabiasz?
— Trochę, lecz wszystko, co zarabiam, odsyłam do domu, żonie, ona taka uboga. O! jem podostatkiem, nie mógłbym więcej, nie, nie czuję się wcale słabym, a pić bym wcale nie mógł, sprawia mi to nudności.
— Więc uspokój się, zdaj na wolę Bożą, Pomówię z tym Barrai, powiem mu, by cię nie niepokoił czczem gadaniem.
Istotnie, spowiednik zburczał ex-sierżanta za rzucanie niepokoju w duszę towarzysza niedoli.
— Biedaczysko, słaby, anemiczny, nie dręcz go, bo się rozchoruje.
Król Pikowy popatrzył na księdza swemi małemi, przymrużonemi, chytremi oczkami, wysapał się i wstrząsnął głową.
— Robię to dla jego dobra.
— Piękne mi dobro — oburzył się kapelan. — Ty bo...
— Mówię, przyjacielu mój... o! pardon, pomyliłem się. Mówię tedy, że zimę tę przetrwa jako tako, uf! zimno, ale tymczasem ta stara wiedźma, teściowa Konstantego, nie zasypia gruszek w popiele i ręczę, codziennie wkłada w uszy córce, by nie wypuszczała z rąk losu. Bah! Po zimie wiosna! Zobaczymy co przyniesie wiosna... To tylko mówię, nic więcej.
Kapelan skrzywił się, odwrócił niechętnie, a exsierzant nie spuszczając go z pod przymkniętej powieki, powstrzymując wijący się na ustach uśmieszek, zaczął mówić wyraźniej: podkreślał chciwość teściowej, młodość Giovanny, ze wszystkiemi prawami młodości, zdradzieckie wpływy wiosny, niebezpieczne podmuchy... Rozgniewał się kapelan.
— A niech cię.., — plasnął w dłonie i skry mu się posypały z oczu — cynik jesteś nieznośny! Ot czem zaprzątasz nietylko sobie, lecz i innym głowy! Dość i bez tego biedak ten ma męki, a że kobieta ma starającego się, nie dowodzi to jeszcze...
— Pomału, przyjacielu mój — uśmiechał się Król Pikowy i wyjmując z zanadrza list dodał.
— Poco się gniewać? Oto!
Zamyślił się kapelan, list przeczytawszy, a potem spytał ex-sierżanta:
— A pieniądze to bierzesz od Ledda?
— Drobiazgi. Miałożby i to być nieuczciwe? Wszak ryzykuję ciupę za oddawane mu usługi.
— I uważasz za obowiązek postępować jak postępujesz?
— Na czem zasadza się obowiązek? Jeśli na czynieniu dobrze bliźniemu, spełniam go niewątpliwie.
Kapelan wzrok miał wlepiony w list anonimowy.
— Więc spełniam obowiązek chrześcijański — ciągnął Król Pikowy — i nie koniec na tem. Gdy odzyskam swobodę i osobistości wpływowe, na które liczę, dopomogą mi odzyskać stracone stanowisko, zamierzam poświęcić czas mój i zdolności na zorganizowanie tajnej korespondencyi więziennej w całych Włoszech, coś w rodzaju agentury...
— Nie omieszkasz tu wrócić.
— Ha! spełnię obowiązek, agentura zresztą sekretną będzie.
— Przyjdzie powtórne ułaskawienie, zapewne — prawił mu kapelan, oddając list przeczytany. — Po co łudzisz siebie i nieszczęsnych tych ludzi? — spytał srogo.
— Powtórne ułaskawienie — powtarzał nie zbity z tropu Król Pikowy. — Dobra jest złuda, co pociechę niesie... Cóż nam pozostało, oprócz nadziei?
— W każdym razie — mówił znacznie łagodniej kapelan — zrób to już dla mnie i przestań dręczyć tego biedaka. Budź w nim raczej nadzieję niż zwątpienie, bo tem, wierz mi, dowiedziesz go do rozpaczy i choroby.
Exsierżant obiecał, chociaż niechętnie. Metoda ta nie zgadzała się z jego wyobrażeniami.
— Zabije go cios niespodzianie — myślał. — Oho! niechno nadejdzie wiosna, a przekonamy się, kto ma racyę: ksiądz, czy ja; kto lepiej zna świat, życie, ludzi. — Myśląc tak kładł rękę na sercu.
Gdy się spotkał z Konstantym i ten go spytał z uśmiechem, czy się widział z księdzem i co mu kapelan mówił, Król Pikowy stał oparty o mur zczerniały i wilgotny, z rękoma zaożonemi za plecy. Zaklął w narzeczu swem, zamruczał, jak gdyby do samego siebie:
— A niech go kula rozerwie, wilka...
— Co ci? co mówisz?
— Ebbene, nic nie mówię. Widziałem go, księżynę; zbeształ mnie jak smarkacza. Smarkacz jestem, ale sadło moje zjełczałe. Słyszałeś może, czytałem to gdzieś, że w Kosyi ludzie właśnie jedzą jełkie sadło i to im smakuje.
— Powiedz mi, co mówił?
— Co mi mówił! — mówił mi... co prawda jużem zapomniał. Aha! mówił mi, że wszystko to jest złudą mej wyobraźni. Może... istotnie. Fantazyę mam bogatą... Tak tedy przyjacielu mój! daruj jeślim cię trwożył i niepokoił: żona twoja nie zdradzi cię, nie wyjdzie za drugiego. Taka to prawda, jak ta, że tu dziś jeszcze jesteśmy.
Konstanty nie spuszczał z niego oka. Nie, nie, nie drwił zeń Król Pikowy. Prawdę mówił.
— Więc mu wyznałeś wszystko, — zawołał.
— Mur ten — mówił exsierżant, pokazując czerwone swe, powalane ręce — patrzno! mur niby z czekolady. Wilgotny a ciepły. Ho! ho! można się tu ogrzać i nasycić. Czyś jadł kiedy czekoladę?
— Czemu nie? Giovanna ją lubi, tylko, że drogie to, za drogie. Cóż dalej?
— Dalej?... a dajże mi święty spokój! Wściec się z tobą można... Dalej? żona twoja czekać cię będzie całe lat dwadzieścia i drugie tyle, licz na to...
— Ależ wypuszczą mnie ztąd prędzej... nadejdzie ułaskawienie, sam mi je tylekroć obiecywałeś, otrzymasz od króla.
— Król! aha! król! co, nie wierzysz może? Pójdę do niego wprost, jak wchodzą dygnitarze. — Czy nie byłem urzędnikiem? Król lubi wojskowych. Młody, lecz czytałem gdzieś, że tyje... No chyba nie tak jak ja — roześmiał się Król Pikowy.
Próżno go Konstanty dopytywał, wykręcał jak mógł, lecz w rzeczy samej przestał go niepokoić.
W tym samym czasie położono pięć lirów na książeczkę Konstantego.
— On to, on, niewątpliwie, kapelan — upewniał więzień — taki dobry! Ależ ja nie chcę tego, nie potrzebuję, nie przyjmę.
— Głupiś jak baran — zadecydował Król Pikowy — bierz, bo go obrazisz. „Nie potrzebuję, nie chcę.” Piękna mi rzecz! tak się nie odpowiada na dobrodziejstwo.
— Wstyd mi... zresztą, co z tem zrobię? Po co mi to?
— Przejesz, przepijesz; a toś, widzę, gotów i to odesłać do domu? Jeśli popełnisz podobne szaleństwo, w twarz ci plunę. Słuchaj! wszak ztamtąd już nie piszą...
— Co mają pisać — odpowiedział Konstanty, usiłując zachować spokój. — Zima się kończy, praca zaczyna, nie ma czasu na pisanie.
— A! prawda, zima się kończy, zaczyna się wiosna — zamruczał niechętnie exsierżant.
— A tak.
— Tak!
— Kiedy się u was zaczyna ciepło? U nas ciepło już w marcu.
— O! u nas dopiero w czerwcu. Tak pięknie wówczas, tak ślicznie! Trawy ot takie wysokie na pastwisku, owce się strzygą, pszczoły miód zbierają,...
— Idylla! Ale... nie rozumiesz zapewne, co to słowo znaczy? Idylla jest równoznaczną, z głupstwem. Ha! czekajmy czerwca! Dawnoś się spowiadał?
— Przed dwoma tygodniami.
— O! to już dawno! Naiwnyś, doprawdy, przyjacielu. Ja bo widzisz nie spowiadam się nigdy, gdyż sumienie mam czyste jak kryształ. Ecco — dodał po chwili, spostrzegłszy studenta o woskowo-żółtej twarzy, o krótkich włosach tak jasnych, że wyglądały jak upudrowane, — temu to chyba pora wyspowiadać się. Szybko zbliża się do progu... wieczności.
Istotnie, wkrótce potem przeprowadzono studenta do szpitala. Umarł w końcu marca. Bellim, kochanek suchotnicy, dowiadywał się ustawicznie o stan jego zdrowia, a gdy student umarł, płakał rzewnie dzień cały, nie po zmarłym, lecz myśląc o kochance. Śmierć studenta zasmuciła nawet exsierżanta. Zaczął filozofować na temat życia i śmierci, miewał długie dyskusye z Delegatem, odpowiadającym mu głosem przyciszonym, z przymrużonemi oczami. Z Konstantym mówił teraz najchętniej o oddalonej rodzinnej stronie. Tęsknił widocznie.
— Raz — mówił — przechodziłem w pobliżu twej wioski. Pamiętam: były tam drzewa korkowe, krzaki złotojeściu i krzaki męcznicy, oblane, rzekłbyś, krwi kroplami. A pachniało — jak najlepszym tytoniem! Prawda, jest tam krzyż wprawiony w kamień i widać w oddali morze?
— Poznaję! — zawołał Konstanty — przechodziłeś przez gaj Cherbomine, wiesz, gaj człowieka jelenia, a było to tak. Raz strzelec pewien spostrzegł przy tym właśnie kamieniu jelenia ze złotemi rogami. Strzelił, trafił, a tu jeleń ludzkim przemawia głosem: „skończony czas próby pokuty” — mówi. Musiała być w skórze jeleniej pokutująca żywa ludzka dusza, to też na miejscu tem krzyż postawiono.
— A cóż się stało z rogami, ze złotymi rogami?
— Mówię, że strzelec zbliżywszy się, zobaczył jak się rogi mieniły, szczerniały...
— Ha! Ha! Jacyście łatwowierni, wy wieśniacy — i patrząc na niebo exsierzant dodał:
— Wiosna w powietrzu! działa mi na nerwy. Raz też pamiętam, polowałem...
— O!
— Polowałem nad stawami w pobliżu Cagliari.. — O, stawy te! Zdawały się rozrzuconemi po ziemi taflami luster. Dokoła rosły liliowe irysy. Flamingi ciągnęły sznurem pod niebem tak roziskrzonem, żem aż zmrużył oczy. Paf! paf! i ot flaming pada w wodę. Inne lecą, niby nic. Rzuciłem się wpław po ptaka. Żwawy byłem, mówię ci, jak rybka. Miałem lat ośmnaście...
— Na co się zdać mogą flamingi?
— To do niczego — dają się wypchać. Ot, takie długie mają nogi i skrzydła, jak aksamitne. Czy znasz tamte strony? A! prawda, byłeś w kopalniach i musiałeś zaglądać do Cagliari. Wrócę tam, odzyskawszy wolność, tam chcę żyć i umierać.
— Wydajesz mi się smutnym od dni kilku?...
— Cóż chcesz, przyjacielu! Wiosna na bożym świecie, a Wielkanoc smutna w więzieniu. W tym roku odbędę spowiedź wielkanocną.
— Ja odbyłem już.
Umilkli, pogrążeni we wspomnieniach.
Minął kwiecień, maj i minął czerwiec. Smutne mury więzienne rozpaliły się nanowo, robactwo się rozmnożyło, rozpoczęły się tortury więźniów; zaduch zabójczy panował w powietrzu, a w izbie szewckiej, gdzie straż trzymał milczący, czerwony na twarzy dozorca, skóry i podeszwy ciała i pot pracujących ludzi wydzielały ostre wyziewy.
Konstanty, coraz bardziej osłabiony i niedokrwisty, cierpiał okrutnie od robactwa. Uprzednich lat sen miał twardy i to go broniło, nie czuł zjadliwych ukąszeń, teraz budził się co chwilę, nagle, zirytowany, bezsenność go trapiła, a zmory zatruwały krótkie chwile snu. Przewracał się z boku na bok na twardem posłaniu, cierpiał niewymowne męki, słońce wschodziło nieraz zanim zdołał skleić powieki, a gdy obezwładniał go wreszcie sen ciężki, trzeba było wstawać.
Giovanna przestała pisywać; raz tylko, ostatnich dni maja, pisała słów kilka, prosząc, by zaprzestał przysyłać pieniądze, gdyż zarabia sama dostatecznie na skromne życie. Potem nie pisała więcej.
Konstanty jednak spokojny był, przestał wątpić o wierności żony i list jej ostatni uważał za nowy i wymowny dowód przywiązania.
Król Pikowy, z niepokojem pewnym, wyczekiwał codziennie chwili spotkania się z nim na przechadzce. Spotkawszy, przeszywał go swemi małemi, złośliwemi oczkami, zatopionemi w okrągłych, obwisłych, żółtych policzkach. I codziennie pytał go: „co słychać nowego?”.
Pytanie to dziwiło Konstantego lecz Król Pikowy zdawał się dziwić czemuś jeszcze bardziej. Mówił o rzeczach obojętnych:
— Uf! gorąco.
— Gorąco.
— Minęła wiosna.
— Minęła.
— Minął już u was ciężki przednówek.
— Minął zapewne. — Żona moja pisała, bym jej pieniędzy nie posyłał.
— A! słusznie! słusznie! przyjacielu mój! Ex-sierżant gubił się w domysłach i o mało nie gniewał, że się przepowiednie jego nie sprawdzały. Wreszcie, pewnego popołudnia, Konstantynie zjawił się na przechadzce. Król Pikowy dowiedział się, że ziomka jego przeprowadzono do szpitala. Serce mu się ścisnęło, a w tej chwili właśnie stara sroka, skacząc na murze, z główką wsuniętą w nastroszone pierze, zakrakała:
— Kos-tan-ti! Kos-tan-ti.
Król Pikowy zniecierpliwił się i zawołał na głos:
— Piorun uderzył w Konstantego!
Otoczyli go więźniowie i co mu się stało, pytali ciekawie.
Król Pikowy odpowiedział:
— Nic mu się nie stało, dajcie mi pokój!
— Do dziewiątej — opowiadał po chwili Bellini — Konstanty pracował jak zwykle, obok nas. O dziewiątej zjawił się dozorca, wywołał go i odtąd nie wrócił. Wstał był z miejsca śpiesznie, pobladł strasznie, oczy mu w słup stanęły; wyszedł z dozorcą i nie wrócił więcej.
Dzień ten został Konstantemu pamiętnym na zawsze. Banek był duszny, pochmurny; chmury przelatywały nad szewcką izbą, rzucając na ściany szare cienie, z których wyłaniały się blade twarze więźniów, stosy cuchnących skór. Wszyscy byli smutni, pochmurni, przygnębieni.
Jeden z więźniów, lękający się duchów i umarłych, opowiadał, że w jego rodzinnych stronach widywano w noce ciemne, przebiegające ponad łożyskami rzek i strumieni postacie rozwiewne, białawe. Pytał Bellini’ego, czy w jego rodzinnych stronach bywały podobne zjawiska, czy widział kiedy coś podobnego.
— Ja? Nie widziałem i nie wierzę w te głupstwa.
— A! głupstwem to nazywasz — odpowiadał tamten monotonnym głosem, nie odrywając oczu od butów, które szył.
Inny, nie przestając pracować, zauważył półgłosem:
— Barania głowa.
Wierzący w duchy odwrócił się rozgniewany, lecz tamten zaprotestował żywo:
— Cóż to, nie wolno mi już mówić do samego siebie. Mam prawo mówić, co mi się spodoba: głowa barania, cielęca, psia, nawet kurza i gęsia głowa. Nie zaczepiam cię, ot mówię do... tej podeszwy.
I w tę to właśnie chwilę wszedł dozorca, wołając Konstantego. Ten, po bezsennej nocy, blady, pobladł bardziej, roztwierając szeroko zmęczone oczy.
— Kto mnie woła — pytał, odchodząc z dozorcą.
Wprowadzono go do izby zadymionej, pełnej kurzu, szaf, napełnionych papierami, o pobitych szybach, zakratowanych oknach, a przez rdzawe kraty pochmurne niebo wyglądało zadymione i zapylone. W pokoju, za wysokiem, zakurzonem biurkiem siedział urzędnik i pisał. Przed nim piętrzyły się stosy papieru. Papiery i kurz wypełniały izbę. Spostrzegłszy więźnia, urzędnik wzniósł głowę. Twarz miał różową, okrągłą, brodę pomiędzy wązkiemi paskami jasnych bakembardów. Zatrzymał na Konstantym duże, wypukłe, okrągłe, jasno błękitne oczy. Wzrok przemknął po więźniu bezmyślnie, urzędnik pisał dalej. Konstanty znał go z widzenia. Stał przed biurkiem z bijącem sercem, w głowie mu wirowało, mknęły w wyobraźni widzenia rozwiewne, wywołane świeżem opowiadaniem lękliwego towarzysza w szewckiej izbie; w uchu dźwięczał przyciszony głos tego, co był zamruczał: „barania głowo”. Konstanty w chwili stanowczej i której stanowczość instynktowo bijącem sercem odczuwał, zaprzątniętą miał myśl obojętnem dlań pytaniem: czy lękliwy towarzysz słusznie, czy nie słusznie obraził się na tamtego?
W ciszy kancelaryi szeleścił szybki skrzyp pióra piszącego urzędnika. Znów się na więźnia podniosły jasne, wyłupiaste jego oczy, i znów opadły na biórko. Konstanty czuł, jak go dreszcz przebiega od stóp do głowy, czekał, a tamten pisał dalej. Serce więźnia kołatało mu w piersiach, jak ptak pochwycony w sidła, a po głowie mknęły myśli, raczej ułamki myśli, z szybkością chmur pędzonych i rozrywanych przez burzę, a tamten pisał. Nagle, śród szmat najdziwniejszych przypuszczeń mignęło w myśli Konstantemu:
— Kto wie, stwierdzono może mą niewinność.
Myśl ta olśniła go błyskawicą, a tamten pisał, aż wreszcie, nie odrywając pióra ni oczu od papieru, spytał głośno i sucho:
— Imię, nazwisko?
— Konstanty Ledda.
— Zkąd?
— Z Orlei, w Sardynii, prowincyi Sasfari.
— Benissimo, doskonale.
I znów zaległo milczenie i tamten pisał dalej. Pióro skrzypnęło głośniej, podniosła się nad stosem papierów różowa twarz blondyna, wyłupiaste, jasne oczy znieruchomiały na więźniu. Konstanty opuścił powieki.
— Va bene. Masz żonę?
— Mam panie.
— Dzieci?
— Miałem... synka... umarł.
— Żonie swej życzysz zapewne dobrze?
— O tak! — Konstanty wzniósł oczy. Na białej, pulchnej ręce urzędnika połyskiwał pierścień ametystowy, a pomiędzy palcami czerniało okrągłe, nieruchome pióro. Oczy więźnia zatrzymały się na piórze, a serce ścisnęło mu uczucie trwogi, jak przed klęską. Urzędnik mówił ciszej jakoś:
— Sam wiesz dobrze — mówił — jak bardzo żona twoja została skrzywdzoną. Młoda, piękna, niewinna, skazana została na osamotnienie, łzy, bańkę, ubóstwo. Trudno wyobrazić sobie smutniejsze życie, a pomyśl, na nieszczęście, to, że żona twoja niczem na to nie zasłużyła. Mogła to znosić mężnie, dopóki dziecko żyło. Było jej pociechą i podporą. Cóż jej pozostało, odkąd umarło? Jeśli Bóg pozwoli ci nawet wrócić kiedy do domu, stary będziesz, złamany, bezsilny, do niczego. Biedaczka miała przed sobą przyszłość nędzy i hańby. — Przerażająca starość. Pomyślała, że los jej iście gorszy od twego...
Konstanty, blady jak śmierć, bez tchu, przytomności, chciał zaprotestować, krzyczeć, że wróci, wrócić musi kiedyś, lecz mu głos uwiązł w gardle, a tamten, nie spuszczając zeń okrągłych swych, jasnych, a zamglonych oczu, ciągnął:
... Gorszy od twego. Powinieneś zastanowić się nad tem i powinno to pobudzić cię do skruchy za popełnioną zbrodnię. Otóż...
Tu urzędnik zaczerpnął powietrza.
... otóż, prawo opatrzne i przewidujące przewidziało podobny zbieg okoliczności i by zapobiedz krzyczącej niesprawiedliwości... niewinny nie może, nie powinien cierpieć za winnego! Otóż... wiedzieć o tem musisz, istnieje rozwód, co wraca swobodę żonom skazańców. Otóż, jeśli twoja żona... uspokój się, proszę, usiądź, słaby być musisz?... jeśli twoja żona chce korzystać z pozostawionego sobie prawa, obowiązkiem twoim, obowiązkiem chrześcijanina, uczciwego człowieka, dobrego męża..
Konstanty oparł się obu dłońmi o biurko, i drżał cały, lecz siląc się na spokój spytał.
— Jest już podanie?
— Usiądź, usiądź — uspakajał urzędnik. — Jest tam kto? — plasnął w ręce, sądząc, że więzień upadnie na ziemię, ale Konstanty ciągnął ze spokojem? dziwnie odbijającym od podrzucających nim dreszczów:
— Wiem, jaki jest mój obowiązek, lecz zezwolić na to nie mogę. Niewinny jestem, odzyskam wolność i żona moja żałowałaby wówczas...
Po różowej twarzy blondyna, pomiędzy jasnemi baczkami, przebiegł mimowolny, lecz okrutny uśmiech, powieki jednak nie zadrgały mu nad wyłupiastemi źrenicami. Zamyślił się.
— Widzisz, kochanku, zezwolenie więźnia żądane jest dla formy tylko... dla dania mu sposobności do spełnienia chrześcijańskiego obowiązku, wykazania skruchy... Jeśli odmawia... a no!... Co ci! jest tam kto? — plasnął znów w dłonie, Konstanty runął bez życia na ziemię.