Po rozwodzie/Część II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ II.
I.

W domu Poru, w pokoju gościnnym, Giovanna składała materyę, kupioną dnia tego w Nuoro. Przytyła i straciła wygląd młodociany, lecz świeżą była i piękną jeszcze.
Przypatrywała się płótnom, materyom, dotykała ich, próbując dobroci, zdawała się zadowolona z wyboru, zwijała je, obwijała starannie w gazety i składała do worów podróżnych.
Były to zakupy na wyprawę, otrzymała bowiem rozwód i wkrótce miała wyjść za młodego Dejas’a.
Przybyła z matką do Nuoro po sprawunki z pieniędzmi pożyczonemi u zia Anny Rosa Dejas, siostry Jakóba, przychylnej dla Giovanny, którą niegdyś pomagała wykarmić ciotce Bachisii.
Było to wpośród zimy, lecz kobiety narażały się śmiało na trudy podróży dla zakupu płótna, chust, sukna i innych materyj.
Ślub, cywilny zresztą tylko, miał się odbyć cicho, gorzej niż ślub wdowi; lecz mniejsza z tem, ciotka Bachisia żądała, ażeby córka jej weszła do domu bogatych sąsiadów z odpowiednią wyprawą, jak gdyby była narzeczoną z najlepszego domu.
W okolicy panowało zdumienie, wyrzekano na skandal, lecz mówiono jednocześnie, że druga jakaś para małżonków stara się, za zobopólną zgodą, o rozwód. Wielu niechętnem okiem spoglądało na Giovannę i jej matkę. Niektórzy nie wierzyli w miłość młodego Bronta. Jakób Dejas, Izydor Pane, inni jeszcze zaprzestali bywać u kobiet, po wyrządzeniu im scen gwałtownych, wyrzutów zasłużonych. Jakób zwłaszcza wrzeszczał, upominał, przeklinał, aż go zia Bachisia wypchnęła za drzwi.
Nawet ciotka Porreda, w Nuoro, chociaż syn to jej przeprowadzał rozwód Giovanny, przyjęła kobiety chłodno, natomiast „Doktór, ” jak zwykła była nazywać swego syna, był dla gości niezwykle uprzejmym.
Giovanna składała kupione materye w zamyśleniu. Zakupy ją tak pochłaniały. To oto płótno zdawało się jej nie dość równe, a chustka tybetowa czarna, w róże, miała trendzie za krótkie... i plamki w rogu... rzeczy to nie małej wagi!
Wieczór zapadał, jak przed laty, lecz wszystko się odtąd zmieniło, wszystko... Dokoła zaległa wielka cisza... Nawet pokój gościnny w domu Porru zmieniony został. Teraz miał duże okno, przez które wtargał mrok zimowy, a nowe, zapach świeżego pokostu roniące jeszcze sprzęty, tu i owdzie, w mroku, błyszczały jaśniejszym zrębem. Drzwi wychodziły na ganek kryty, zkąd schody kamienne wiodły na wewnętrzny dziedziniec. Cały dom uległ przeróbce, odnowiono wszystko; snąć syn, prawnik, pokaźne miewał dochody. Kancelaryę trzymał w najbardziej ożywionej części miasta; stawał w sprawach i cywilnych i kryminalnych; niezbyt skrupulatny w wyborze klientów, obrońca każdego, co się pod jego udawał opiekę, a dobrze płacił.
Wreszcie Giovanna skończyła układać płótno, chusty, sukno, materye. Sakwy pełne były. Podjęła je, wstrzęsła, ażeby się towar lepiej ułożył na dnie, poczem wyszła na ganek zamyślona, z brwią ściągniętą. Schodziła ze schodów pomału, założywszy obie ręce w krótkie otwory, przy pasku kraśnej swej spódnicy, skrajanej na wzór zwykłych spódnic wieśniaczek Sardynii.
Wieczór styczniowy jasny był, lecz chłodny, i na tle szafirowego nieba gwiazdy drgały, jak gdyby im zimno było. Po drugiej stronie dziedzińca, w izbie stołowej, Giovanna dostrzegła przez szyby okna lichą twarz i rozbłysłe oczy Gracyi, przeglądającej żurnale mód. Dziewczyna urosła, wypiękniała, a odziana była wedle ostatniej mody, w szerokie muślinowe rękawy, spadające z ramion nakształt skrzydeł anielskich, co nieraz przeszkadzało modnie odzianym damom przejść przez wązkie drzwi domów.
Gracya powitała Giovannę uśmiechem, nie powstając z miejsca. I kuchnia odnowiona była jak dom cały. Ściany były świeżo pobielone, ceglana posadzka lśniąca, z pułapu zwieszała się lampa naftowa.
Zia Bachisia rozglądała się ciekawie dokoła swemi zielonkawemi, błyszczącemi, siną obwódką podbitemi oczami drapieżnego ptaka. Nie zmieniła się stara jędza. Przy kominie, obok służącej, dziewczynka nie zbyt czysto odziana, rozczochrana, śmiała się głośno, wyszczerzając popsute zęby. Zia Porreda, zajęta gotowaniem, łajała śmiejącą się z dziewczynką służącą. Gdzie-bo widziano, aby pani domu gotowała, a służąca siedziała, nic nie robiąc i śmiejąc się, Bóg wie z czego! Gdzie widziano?
Biedna zia Porreda! nie miała chwili wytchnienia, chociaż była matką słynnego adwokata.
Giovanna usiadła dalej od ognia, garbiąc się nieco i nie wyjmując rąk z za paska.
Ecco! — wołała zia Bachisia. — Kuchnia wygląda teraz jak salon. Powinnaś, Giovanno, tak samo urządzić w domu, u siebie.
— Zapewne — odrzekła roztargniona Giovanna.
— Tak, tak, a nie inaczej, duszko. Kuma Malthina sknera, wiadomo to wszystkim! Twoją rzeczą przekonać starą, że pieniądze Bóg dał na to, aby je wydawać! Podobna kuchnia to raj prawdziwy, rozkosz życia! Słyszysz, duszko?
— Czemu powtarzacie ustawicznie „duszko! i duszko?” — zaśmiała się służąca.
— Pieniądze są jej i wydaje je, jak się jej podoba — westchnęła Giovanna.
Służąca zaśmiała się głośniej, lecz pani domu, nie chcąc widocznie mieszać się do tej rozmowy, upomniała ją srogo, zlecając trzeć ser suchy do makaronu. Służąca usłuchała.
— Co ci, duszko? — pytała wzdychającą córkę zia Bachisia.
— Ah! wspomniała przeszłość — myślała zia Porreda.
— Mogłażby zapomnieć?... Bądź co bądź chrześcijańska to dusza, nie zwierzę jakieś.
Giovanna odrzekła ze złością:
— Ha! dałam się oszukać! płótno nic niewarte, sukno już ma plamy, ot takie.
— Duszeczko! — zawołała służąca, przedrzeźniając starą Bachisię, lecz spotkawszy się z piorunującym wzrokiem swej pani, spuściła głowę, trąc energicznie suchy ser o tarkę. Ciotka Porreda spędzała na służącej gniew i oburzenie, jakiem kipiała względem gości. Na służącą też spadły gradem nazwy: „bezwstydnej, nędznicy, niewdzięcznej, głupiej, pogańskiej duszy,” przeznaczone dla kogo innego. Wtem służąca zadrapała sobie palec o tarkę i wzniosła skrwawiony, lecz w tej samej chwili, do jadalni wbiegł młody prawnik, owinięty w długi i szeroki płaszcz czarny. Jego twarz zaróżowiona pomiędzy baczkami włosów blond, tchnęła zadowoleniem i dziecinną niemal wesołością. Zaledwie wszedł, już spytał, co będzie jadł i siadając obok Bachisi zaczął z nią gwarzyć i żartować. Za nim wbiegła zarumieniona i rozczochrana Minnia, dziewczynka, która przedtem śmiała się ze służącej; braciszek, z którym się niegdyś przekomarzała, zmarł przed trzema laty. Teraz Minnia ubrała się w bluzkę czerwoną z czarnem, lecz ręce i pończochy miała brudne. Wracała z ogrodu i natychmiast poszła coś szeptać ze służącą:
— „Duszko, ” „duszeczko” — śmiała się, głos tłumiąc, służąca.
Wkrótce też zjawił się sam gospodarz domu, Efes Maria, o szaro-marmurowej, doszczętnie ogolonej twarzy, z roztwartemi zawsze, obwisłemi, grubemi, sinemi wargami.
Wszedłszy, chciał zaraz wieczerzać. W jadalni stały dwa kredensy, z lakierowanego, jasnego drzewa, umeblowanie było niemal pańskie, na posadzce były chodniki dywanowe. Ciotka Porreda, wielkiemi swemi stopami niezręcznie po nich chodziła, ale wuj Efes Masia wodził dokoła siebie zadowolonem okiem. Grazia wysoka, zgrabna wzdragała się, gdy starzy wchodzili do przybytku, w którym oddawała się z zamiłowaniem studyowaniu dzienników mód: „Paryżanka,” „Prawdziwa Elegantka” i tym podobnych. Ah! te suknie strojne, uczesania głowy, misterne siatki przetykane złotem, bluzki ze srebrnemi galonami, te sztuczne brylanty, boa z piór i kwiatów, te materye po trzydzieści lirów metr, te rękawiczki wyszywane, wachlarze inkrustowane, jakże to musi być piękne, piękne! Czytając o tem wpadała w zachwyt, a przeczytawszy ze wzgardą i wstrętem spoglądała na najbliższe swe otoczenie, na dobrą, kochającą ją babcię, na ogoloną twarz dziadka, na wszystko i wszystkich.
Jak wówczas, niegdyś, tak i teraz zia Porreda wkroczyła majestatycznie do jadalni, niosąc półmisek makaronu, z którego buchała para. Wszyscy zasiedli do stołu.
Ciotka Bachisia siedziała w cieniu skrzydeł rękawów Gracyi, podziwiając je.
— Nie, u nas nie widać nic podobnego! Nie dziw! Kto toby się u nas tak mógł ubierać! Tu, co innego, tu wszystkie damy podobne do aniołów.
— Raczej do nietoperzy... — zauważył dziadek. — Eh, moda! Pamiętam za młodych lat moich, kobiety okrągłe były, jak nabite obręczami beczki... naprzykład żona intendenta, albo...
— A potem — zaśmiała się babcia — modne były, pamiętam, ot takie siodła poniżej stanu. Wierzcie mi, czy nie wierzcie, jak wam się podoba, lecz raz facet jakiś usiadł najwygodniej...
— Pewną jestem — mówiła ciotka Bachisia — że za drugim razem, gdy tu przyjadę, rękawy u sukien będą wąziutkie, teraz to się rozszerzają, rozszerzają...
Gracya spożywała milcząc wieczerzę.
Adwokat jadł za trzech, nożem i widelcem. Spojrzał na siostrzenicę z dziecięcym swym, pełnym zadowolenia uśmiechem:
— Rozszerzają, wydymają... chwila a fruną...
Gracya wzruszyła tylko ramionami, raczej skrzydłami rękawów, milcząc i nie podnosząc oczu. Wuj, chociaż był niegdyś jej ideałem, zdawał się jej teraz nudnym i pospolitym, nieznośnym, śmiesznym, pomimo, że w mieście rozeszły się wieści o małżeństwie zamierzonem pomiędzy adwokatem a jego siostrzenicą i że prawnik, badany w tej sprawie, nie twierdził wprawdzie, ale też i nie przeczył.
Przez czas jakiś mówiono za stołem o rzeczach obojętnych. Ciotka Porreda wstawała, wychodziła do kuchni, wracała. Rozmowa nie wiązała się, aż wszyscy wreszcie zamilkli. Jak wówczas, jak niegdyś, tak teraz zdawało się, że było coś, co cięży wszystkim, o czem wszyscy unikają mówić. I tym razem stara Bachisia niezręcznem odezwaniem się wywołała rozmowę, której unikano. Spytała, czy prawdą było, co w mieście mówiono o zamierzonym związku pomiędzy prawnikiem a jego siostrzenicą?
Członkowie rodziny spojrzeli po sobie, a Gracya, spuściwszy twarz nad talerzem, śmiała się zcicha.
Paweł, patrząc na nią, odezwał się z kwaśną ironią:
— Oho, dla panny naszej nadprefekt nie byłby jeszcze dość dobrą partyą.
Dziewczyna podniosła szybko głowę, otworzyła usta, oczy jej ciskały błyskawice, a czoło pokryło się rumieńcem.
— Eh, stary! — zachichotała młodsza. — Znam go, chodzi na spacer na dworzec kolei żelaznej. Ma rudą brodę i nosi cylinder.
— Doprawdy! aż cylinder!
— A tak, cylinder. Wdowiec.
— Kto wdowiec, cylinder?
— Milczałabyś — zwróciła się z ostrem słowem starsza siostra do młodszej.
— Czemu mam milczeć! — oburzyła się młodsza. — Mówię, co wiem. Farmazon! i to wiem: synów nie dał chrzcić i z pierwszą żoną ślubu nie brał kościelnego, to i ciebie do kościoła na ślub nie powiedzie.
— Panienka dobrze poinformowana — odezwał się dziadek.
Wówczas milcząca dotąd babka popuściła wodze oburzeniu:
— Farmazon i ateusz, z tych, co czczą dyabła! Byłżeby to mąż dla mojej wnuczki? Zgorszenie! Wszyscyśmy tu winni. Grracya całemi dniami czytuje żurnale i romansy zdrożne i nie chce chodzić do spowiedzi. Ah! książki bezbożne, przeklęte! Spać nie mogę, myśląc o tem. I Paweł nasz, Pawełek, doktorek, adwokat, co nauki pobierał na kontynencie, stracił, jak widzę, wiarę. To złe, to dobre mówi, ale w Boga nie wierzy. Dobrze to im młodym, ale my, starzy, co ani złych, ani dobrych nie czytamy książek, na kontynent nie jeździmy, czemu i my nie wierzymy w Boga i święte Jego przykazania, w przykazania słodkiego Pana naszego Jezusa Chrystusa, co umarł za nas na krzyżu? Czemu, pytam, czemu? Ty naprzykład, Giovanna Era czemu zgadzasz się na ślub cywilny z jakimś tam gachem, mając już męża?
Słowa staruszki padły jak kamienie na obecnych.
Gracya, z uśmiechem spoglądająca na okruchy chleba, przestała się uśmiechać i podniosła czoło. Paweł, co słuchał zrazu z uśmiechem, bawiąc się widelcem i nożem, słów matki, odwrócił się przy ostatnich. Dziadek spoglądał tragicznie na Giovannę.
Ta zczerwieniała cała, lecz odparła cynicznie:
— Mylicie się, ciotko, nie mam już męża, spytajcie syna, on prawnik, to powie.
— Nie mam syna, znać go nie chcę, dyabelski to pomiot! — zawołała stara. — Ah! smarkata ta winę chce zrzucić na jej doktorka, Pawełka, dlatego, że prowadził sprawę rozwodową. Patrzcie ją, rozpustnica!
Wszyscy się śmieli z gniewu starej, nie wyłączając podlotka Minni i służącej, która wniosła ser i owoce.
Pomimo, że była rozgniewana, pani domu podała uprzejmie ser ciotce Bachisii.
— Duszko moja — mówiła słodkim bardzo głosem, biorąc ser — dobra jesteś, poczciwa, święta kobieta. Ależ pomyśl! łatwo to być świętą, mając taki dom, kościół niby, dostatek, czego dusza zapragnie, męża, co choć stary, lecz jary — nie gniewajcie się, wuju — i koronę z gwiazd... dzieci. Ah! duszko moja! nie wiesz, co niedostatek, bieda, starość żebracza... zrozumiej, żebracza starość.
— Brawo! — zawołał prawnik — podajcie mi czystego noża — zwrócił się do służącej.
— Wszystko to nic nie znaczy — twierdziła matka — wszystko w ręku i z ręki Boga. Wyrzekasz na Opatrzność, gdyż straciłaś wiarę. Zkąd ci wiadomo, czy cię czekają dostatki, czy ubóstwo. Niechno wróci Konstanty Ledda...
— Niech go dyabli porwą — zaklęła Bachisia.
— Bóg wie, czy wróci — zaśmiał się prawnik, biorąc podany sobie przez służącą nóż i krając kawał sera.
Wiedziano, że Konstanty chory. Mówiono, że ma suchoty.
Giovanna, udając wzruszoną, skryła twarz w dłoniach. Po chwili odezwała się:
— Zresztą, ślub cywilny...
— Aha! — zawołał prawnik — trzeba poprzestać na cywilnym, bo księża nie udzielą kościelnego. Nie rozumieją rzeczy, rozumieć nie chcą, jak i wy, matko. Czem-że bo jest związek małżeński? Kontraktem zawartym pomiędzy dwoma osobnikami płci odmiennej w celach społecznych. Kościół nic w tem nie ma do roboty.
— Milcz! — zawołała matka. — Małżeństwo jest sakramentem.
— Milcz! — zaśmiał się prawnik. — Przyjdzie dzień, że i śluby cywilne zastarzałym będą przesądem. Mężczyzna i kobieta łączyć się będą dowolnie i rozłączać, gdy się nie zgodzą z sobą... mężczyzna...
— Milczże, dyabelski adwokacie! — zawołała stara — gdyż nie mogła znosić, gdy syn jej wygłaszał podobne teorye. — Bydlę jesteś, nie człowiek z duszą chrześcijańską! Koniec świata! Kara Boża. Bóg stracił cierpliwość i odwrócił się od niedowiarków, bluźnierców. Spuści kary, ogień, potop, sąd ostateczny... Słyszeliście, jakie to już bywają trzęsienia ziemi...
— Trzęsienia ziemi bywały zawsze — zauważył uprzejmie staruszek, sam nie wiedząc, w pojednawczem swem usposobieniu, czy ma stanąć po stronie żony, czy syna? Bał się trochę pierwszej, lecz imponowała mu nie mało uczoność drugiego.
Adwokat milczał, żałując słów wyrzeczonych, gdyż nie chciał irytować matki.
Giovanna opuściła dłonie, mówiąc pokornie:
— I z tamtym... nieszczęsnym, ślubu kościelnego nie brałam... odkładało się to, aż go uwięziono. Może i nie jestem prawą jego żoną... nikt nie wie, a Bóg dobry widzi okoliczności...
— Ukarał i słusznie — odparła surowo matrona.
— Czy to za was, czy za zgładzenie ze świata Wasyla Ledda? — spytała złośliwie, rozgniewana stara Bachizya.
— W takim razie — odparła twardo pani domu — karałby samego Konstantego.
— A więc — mówiła połyskując żółtemi oczkami stara jędza — tak się też i stało. Cierpienia niewinnej mej córki skończone i Bóg łaskawy zsyła jej męża młodego, przystojnego, przy którym zapomni o przebytej biedzie...
— Oho! bogacz! — zauważył stary, a niktby nie odgadł czy drwi z obecnych, czy mówi poważnie.
Giovanna zmieszała się, lecz ciągnęła łagodnie i pokornie, zwrócona ku pani domu:
— Nie wiecie wszystkiego, ciotko! Lecz Bóg widzi głąb serca i daruje mi, jeśli popełnię grzech śmiertelny, bo nie z mojej to winy. Pragnęłabym wziąć ślub kościelny... ale nie mogę..
— A tak, bo jesteś żoną innego..
— Ależ tamten... tak, jak gdyby umarł. Nie może wyżywić mnie, ani opiekować się mną. Jeśli sędziowie i ci, co piszą prawo, uczeni przecie, ustanowili śluby cywilne... Może nie rozumiem dobrze i ksiądz Eliasz Postolu, tam u nas, taki dobry, zacny — znacie go przecie? — co naucza niby święty, i ten, choć się nigdy gniewem nie unosi, mówi na to „nie, nie, nie, sama śmierć zerwać może małżeński związek.” Nie rozumiem... Muszę żyć przecie, a jak tu żyć w takiem ubóstwie? Gdy zabraknie pracy, nie mamy nic zgoła. Cóż robić, osądźcie sami, ciotko! Gdyby nie było rozwodu, mogłoby być gorzej... Grzech śmiertelny...
— Śmiertelny grzech — twierdziła Bachisia — i nędza na starość.
Służąca wniosła kosz owoców, winogrona sine, pełne, i gruszki żółte jak liście jesieni.
Pani domu podsunęła uprzejmie kosz z owocami starszej kobiecie, spoglądając na nią z mimowolnem spółczuciem. Gniew jej, oburzenie, ustępowały w obec bezzasadnej nędzy dwóch tych kobiet. W duszy mówiła sobie:
— O dobry święty Franciszku! daruj im, bo nie wiedzą co czynią, ciemne to — ubogie wieśniaczki.
Głośno zaś dodała:
— Obieśmy stare, Bachisio Era, a ty, Giovanno postarzejesz, a co przychodzi po starości?
— Śmierć...
— A widzisz, śmierć. A po śmierci co jeszcze?
— Wiekuistość! — zaśmiał się, spożywając łakomie winogrona prawnik.
— A widzisz, wiekuistość.. — Minnia zwróciła się do młodszej wnuczki: — Czemu odchodzisz? pozostań!
Minnia wzruszyła, ramionami i wyszła do kuchni, a babka jej ciągnęła:
— Co powiesz na to, Giovanno Ero i ty Bachisio, co powiesz, jest-li wieczność?
— Zapewne...
— Tak! Ale o wieczności zapominacie właśnie.
— Co tam o tem myśleć — odezwał się prawnik, powstając od stołu i ocierając obrusem usta. — Dawno mi pora. — Zabawił dłużej dla tych dwóch kobiet, które mu zresztą jeszcze nie zapłaciły za prawną pomoc.
— Czekają mnie w kancelaryi interesanci — ciągnął — pełno mam ich. Do widzenia! wszak zobaczymy się jeszcze? — zwrócił się do gości — kiedy odjeżdżacie?
— Jutro, wczesnym rankiem...
— E! pozostańcie dłużej — mówił, nakładając płaszcz swój długi i szeroki. Zia Bachisia wytrzeszczała nań małe swe, żółte oczy, myśląc w duchu, że doktorek w płaszczu tym podobny jest do tych zabawnych, a zarazem straszliwych figurek woskowych, jakiemi owczarze i czarna magia posługiwać się zwykła.
Wyszedł, za nim wyszła przez całą wieczerzę milcząca panna Gracya. Wuj Efes Masya przekręcił krzesło, siadł okrakiem i zaczął czytać gazetę.
Z kuchni dolatywały chichoty Minni ze służącą, a za stołem siedzące trzy kobiety spożywały w milczeniu każda gruszkę. Coś ciężyło nad niemi. Ciotka Porreda wzdychała żałośnie, czując instynktowo, że tak dni jej nie okrzesanych, wieśniaczych gości, jak własnego jej potomstwa, zatrute zostały stały jednym i tym samym jadem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.