<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Dezyderya miała lat siedemnaście, zawsze jednak śmiała się po dawnemu, jak dziecko kilkoletnie. Fizycznie była ładną, silnie rozwiniętą kobietą o pięknym biuście i ramionach. Rozrosła się jak bujna roślina, zadowolona, że żyje i oddycha. Zmiany, zaszłe w domowem otoczeniu minęły i pozostawały niedostrzeżone przez to dorosłe niewiniątko. Nie czuła pustki i smutku.
— Ojcze, dla czego się nie śmiejesz? — pytała. — Chodź ze mną do ogrodu, będziemy skakać przez sznurek... Powiadam ci, że nie ma nic przyjemniejszego.
Dezyderya przywłaszczyła sobie całą część ogrodu i bezustannie tam kopała, sadziła, polewała. Nie czuła zmęczenia, zajmując się tego rodzaju robotami, upatrując w nich największą swą radość. Chowała teraz kury, które wypuszczała na ogród a następnie po macierzyńsku czyniła im wymówki, że zjadają i psują jarzyny. Bawiąc się w ten sposób brudziła się bardzo i nigdy jej teraz nikt nie widywał czystą.
— Cóż to za szkaradny brudas z tej dziewczyny! — krzyczała Róża, spoglądając na Dezyderyę. Nie chcę, aby wchodziła do kuchni, bo mi wszystko zanieczyszcza... zaledwie umyję podłogę, już mi naznosi błota z ogrodu... Doprawdy, pani nie potrzebnie daje jej porządne suknie... na pani miejscu zostawiłabym ją, niechby się babrała w ziemi ze swojemi kurami.
Marta coraz mniej dbała o córkę. Opuszczona Dezyderya nie zmieniała bielizny jak co kilka tygodni. Chodziła w podartych, opadających pończochach i w wykrzywionem, dziurawem obuwiu. Suknia wisiała na niej bezładnie, strzępiąc się łachmanami. Wyglądała jak żebraczka. Któregoś dnia Mouret zaszył jej z wielkim trudem spódnicę, rozdartą z tyłu od góry do dołu. Lecz Dezyderya, chodząc w pół nago, śmiała się, potrząsała głową rzadko kiedy czesaną i machała rękoma czarnemi od brudu, mażąc się niemi po twarzy i ciesząc się ze swobody.
Widząc ją tak brudną i cuchnącą, nabierała Marta do niej wstrętu. Sama, przesiąkła zapachem kościelnych kadzideł, nie znosiła brutalnych wyziewów unoszących się dokoła Dezyderyi. Nagliła ją, by prędko jadła śniadanie i wyprawiała coprędzej do ogrodu, pogardliwie, patrząc na rozrośnięte jej ciało i z rozdrażnieniem, słuchając jej śmiechu.
— Boże mój! — szeptała z miną zdenerwowanej kobiety — jakże ona jest nieznośna! I jakże mnie męczy!
Mouret, posłyszawszy te narzekania żony, rzekł raz do niej gniewnie:
— Ty wyrzuć ją z domu, kiedy ci jest zawadą. Wyrzuć ją tak jak dwoje tamtych.
— O gdybym mogła, zrobiłabym to natychmiast, oświadczyła Marta głosem stanowczym.
Któregoś dnia pod koniec lata, Mouret zląkł się, nagle, nie posłyszawszy głosu Dezyderyi, która przed chwilą śmiała się i hałaśliwie rozprawiała, bawiąc się w ogrodzie. Wybiegł, by zobaczyć co się stało i ujrzał ją bezwładnie leżącą na ziemi. Spadła z drabiny, którą przystawiła do drzewa, dla zerwania fig. Na szczęście, spadając, zaczepiła się o krzewy bukszpanowe i to ją uratowało od silniejszego potłuczenia. Mouret chwycił ją z ziemi i zaczął wołać o pomoc. W pierwszej chwili myślał, że się zabiła, lecz dziewczyna otworzyła oczy, zaśmiała się, zapewniła, że ją nic nie boli i że chce znów wejść na drabinę.
Posłyszawszy krzyk męża, Marta wybiegła na taras, lecz widząc, że Dezyderyi nic się nie stało, rzekła z oburzeniem:
— Cóż to za niegodziwa dziewczyna! Z jej przyczyny wpadnę jeszcze w jaką chorobę! Nie wie, co wymyślić, żeby mi dokuczać i niepokoić swojemi głupstwami! Jestem pewna, że naumyślnie spadła z drabiny. Wytrzymać z nią niepodobna... Chyba zamknę się w moim pokoju na górze i jak wyjdę rano, to mnie zobaczycie dopiero przy obiedzie. I czegóż się ona śmieje?... Zupełna idyotka! Jak ja mogłam dać życie podobnemu stworzeniu! Istne bydlę! Ale poczekaj i ja zacznę ci dokuczać!
— To prawda, że świętemu zabrakłoby cierpliwości z tą dziewczyną! — zawołała Róża, która przed chwilą nadeszła z kuchni. — Tylko z nią kłopot, nic więcej, i to kłopot raz na zawsze, bo przecież nikt się nie ożeni z taką jak ona!
Mouret, tknięty okrucieństwem słów tych dwóch kobiet, słuchał w milczeniu, spoglądając to na jedną to na drugą. Wreszcie odeszły a on pozostał z Dezyderyą w ogrodzie i do wieczora bawił się z nią i rozmawiał przyciszonym głosem.
Nazajutrz Marta wraz z Różą puściły się od rana na pielgrzymkę do kaplicy św. Januarego o milę odległej od Plassans, gdzie raz w rok odbywała się msza solenna. Wszystkie dewotki śpieszyły na ten dzień do kaplicy. Pątniczki wróciły około południa i Róża zakrzątnęła się, by podać państwu zimne mięso i owoce, zamiast zwykłego śniadania. Marta jadła już od kilku minut, gdy wtem spostrzegła, że nie ma Dezyderyi przy stole.
— Cóż to Dezyderya nie jest głodna? — spytała — dla czego nie przyszła na śniadanie? Dezyderyi już nie ma w domu — odpowiedział Mouret, nie dotykając podanego sobie jedzenia. Odwiozłem ją na wieś do dawnej piastunki.
Marta położyła widelec i, trochę zbladłszy, zdziwiona a zarazem obrażona, rzekła:
— Mogłeś się mnie zapytać, czy sobie tego życzę.
Mouret, nie odpowiadając na uczynioną sobie uwagę, mówił:
— Będzie jej tam dobrze. Piastunka jest do niej przywiązana, więc nie spuści jej z oka. Tym sposobem Dezyderya nie będzie ci się naprzykrzała i wszyscy będziecie kontenci.
Marta wciąż milczała a on dodał:
Jeżeli mimo to czem jeszcze uznasz za niedogodny, to mi powiesz a wtedy i ja się wyniosę.
Uniosła się na krześle i wyciągnęła rękę ku karafce, jakby chcąc mu ją rzucić prosto w głowę. Powstrzymała się wczas jednak i po chwili zaczęła jeść spokojnie, jakby nic nie zaszło. Posłuszna, bierna dotychczas, Marta miewała teraz porywy gwałtownej złości. Nienawidziła męża, tego człowieka, któremu tyle lat ślepo ulegała. Sam jego widok drażnił ją, będąc zarazem wyrzutem sumienia.
Mouret złożył serwetę i siedział naprzeciwko żony, słuchając szczęku jej widelca. Zaczął rozglądać się po ścianach tego pokoju, w którym bywało tak głośno i wesoło, gdy bawiło się w nim troje dzieci, teraz z domu usuniętych. Pokój wydał mu się nieznośnie pustym i smutnym. Łzy zaczęły mu nabiegać do oczu, wtem Marta zawołała na Różę, by podała deser.
— Pani ma zapewne dobry apetyt po spacerze? — spytała kucharka, stawiając na stole tackę z owocami. — Bo też nachodziłyśmy się po świeżem powietrzu!... Gdyby pan był poszedł z nami i pomodlił się jak przystało, z pewnością nie siedziałby teraz jak malowany, tylko jadłby zimną baraninę, aż by mu się uszy trzęsły... a tak tylko pani jedzenie smakuje...
Zmieniając talerze, zaczęła opowiadać swoje wrażenia z pielgrzymki:
— Już to co śliczna, to śliczna ta kaplica św. Januarego; trochę za mała... tak, Bogiem a prawdą, bardzo mała... Mnóstwo pań, nieco później przybyłych, nie dostało się wewnątrz... musiały klęczeć na trawie... a nawet cieniu nie miały nad sobą, chociaż upał był wielki... cóż dopiero na słońcu!... Ale też pani de Condamin, żeby na taką mszę przyjeżdżać powozem... nie wierzyłam własnym oczom; bo przecież dobrowolnie zrzekła się w ten sposób odpustu, jakiego mogła dostąpić, pielgrzymując piechotą... Tak... powozem przyjechać to żadna zasługa... Nie ma jednak co mówić, udał się nam ranek dzisiejszy! Wszak prawda proszę pani, że się nam udał?...
— Tak, bardzo było przyjemnie — rzekła Marta. — Zwłaszcza kazanie było bardzo wzruszające.
Teraz dopiero Róża spostrzegła, że Dezyderyi nie ma przy stole, a dowiedziawszy się, że ją ojciec odwiózł na wieś do piastunki, zawołała:
— Przynajmniej raz się zdarzyło, że pan zrobił coś rozsądnego! Teraz będzie można odetchnąć. Dziewczyna znarowiła się nachodzić mnie w kuchni i zabierała mi wciąż rondelki, żeby niemi polewać swoje sałaty... Chwała Bogu, że jest na wsi... niechże sobie tam pozostanie jak najdłużej!
— Ja też jestem tego zdania — rzekła Marta, zabierając się do obrania sobie gruszki.
Oburzenie tamowało dech w piersi słuchającego tych słów ojca Dezyderyi. Zerwał się z krzesła i uciekł, nie zatrzymując się, chociaż kucharka wołała za nim, że zaraz poda czarną kawę. Pozostawszy sama przy stole, Marta spokojnie kończyła jeść gruszkę.
Niosąc kawę do stołowego pokoju, Róża spotkała w sieni schodzącą z góry panią Faujas.
— Niech pani wejdzie do nas — rzekła. Pan uciekł juk szalony, to przynajmniej niech pani skorzysta z jego porcyi kawy.
Stara kobiecina weszła i zajęła miejsce pana domu.
— Zdawało mi się, że państwo nie piją czarnej kawy? — spytała, słodząc swoją filiżankę.
— Tak... dawniej nie pili — odpowiedziała Róża. — Bo pan wszystkiego skąpił... ale teraz pani ma klucz od kasy, więc może sobie niczego nie żałować. Głupio byłoby, żeby sobie odmawiała...
Rozpoczęła się rozmowa, trwająca przeszło godzinę. Marta, wzruszona obecnością matki księdza Faujas, zaczęła jej opowiadać o swem nieszczęśliwem pożyciu z mężem. Zwierzyła się jej, że dopiero co zrobił jej gwałtowną scenę z powodu Dezyderyi, którą bez jej wiadomości odwiózł na wieś do piastunki. Wywiózł dziecko, korzystając z nieobecności matki. Marta udawała zmartwienie i miłość dla Dezyderyi.
— Szkoda, że Dezyderya jest hałaśliwa, zauważyła pani Faujas. Niejednokrotnie szczerze żal mi było pani z tego powodu. Naprzykrzała się też mojemu synowi... czy pani wie, że z powodu Dezyderyi nie mógł spokojnie czytać brewiarza?... Tak, z powodu harców i śmiechów Dezyderyi, byłby zaniechał chodzić do ogrodu...
Odtąd, spotkawszy się przy śniadaniu lub obiedzie państwo Mouret milczeli. Jesień tegoroczna była chłodna i wilgotna, co niemało się przyczyniło, by stołowy pokój był smutny i ponury. Cienie zalegały kąty a zimno zdawało się opadać z sufitu. Róża powtarzała coraz więcej, że śniadania i obiady mają pozór pogrzebu. Stawiając półmiski na stole o dwóch nakryciach przedzielonych szeroką przestrzenią, mówiła:
— To państwo hałasują! Przynajmniej w ten sposób języki się państwu nie zedrą! Dla czego pan teraz nigdy nie zagada?... Przecież stołowy pokój to nie kościół... Z pana powodu pani się chyba rozchoruje! To bardzo szkodliwie dla zdrowia nic nie mówić przy jedzeniu...
Gdy nastały pierwsze mrozy, Róża zaproponowała pani Faujas, by korzystała z ognia zawsze od rana rozniecanego w kuchni i palącego się dzień cały. Z początku, pani Faujas zagotowywała tylko wodę, mówiąc, że nie ma ognia u siebie a proboszcz chce się ogolić przed wyjściem. Lecz wkrótce zaczęła pożyczać żelazka, rondli, rożna. Wszakże okazało się, że przed kominkowym ogniem nie można było upiec baraniej pieczeni na rożnie, więc opowiedziała to Róży, która natychmiast nakładała całe naręcze drzewa w piec nad fajerkami i zaczynała sama obracać zniesione na dół pieczyste, mówiąc:
— Przecież nasza kuchnia jest obszerna i wybornie możemy razem w niej gotować. Zmieścimy się tutaj obiedwie... niech pani rozporządza naszą kuchnią jak swoją... Doprawdy, nie wiem, jak pani dawała sobie radę dotychczas, gotując na swoim kominku... Takie schylanie się jest bardzo niezdrowe... jabym się była oddawna rozchorowała... Ale to wszystko jest wina pana Mouret! Jakże to można wynajmować mieszkanie, nie urządziwszy w niem kuchni! To tylko on mógł się dopuścić takiego nadużycia! i widać, że państwo jesteście bardzo dobrymi, żeście to znosili bez narzekania. Oj tak, z takimi ludźmi jak państwo, to aż miło człowiekowi żyć i spotykać się na świecie!
Niewiele dni minęło a pani Faujas gotowała swoje śniadania i obiady w kuchni państwa Mouret. W pierwszych czasach przynosiła swoje węgle, oliwę i przyprawy. Zwolna jednak zaczynała zapominać o tem a Róża nie pozwalała jej trudzić się chodzeniem po schodach, mówiąc, że ma pełną szafę wszystkiego co potrzeba.
— Proszę, niechajno pani patrzy! — mówiła, pokazując faskę z masłem. — Proszę wziąść! Przecież jakaś okruszyna nas nie zuboży... Wreszcie moja pani wykrzyczałaby mnie, gdybym nie postępowała, jak postępuję...
Przyjaźń i zażyłość rosła z dniem każdym pomiędzy panią Faujas i Różą, która była uszczęśliwiona, mając z kim rozmawiać i przed kim się popisywać ze swym kucharskim talentem. Stanęły z sobą niemal na stopie równości; pani Faujas bowiem chętnie wyrażała się jak chłopka i ubierała się w proste perkalowe suknie wiejskiego kroju. Twarz jej o brutalnie przebiegłej masce, nie imponowała też kucharce, więc polubiły się wzajemnie, przedłużając całodzienną gadaninę do późnej nieraz wieczornej godziny, siadłszy na stołkach kuchennych po zmyciu talerzy i wyszorowaniu naczyń. Pani Faujas zawładnęła jednak Różą i gospodarowała w kuchni, wydając rozkazy przyjaciółce. Zachowywała przytem tę przewagę, że mówiła tylko to co chciała, umiejąc zachęcić Różę do najtajniejszych zwierzeń. Wkrótce nie Róża, lecz ona dysponowała śniadania i obiady państwa Mouret, kosztując pierwej, aniżeli oni podawane im do stołu potrawy. Zdarzało się, że chciała przyrządzić jakiś przysmak dla syna, wówczas Róża wyręczała ją, smarząc jabłka w cieście, bijąc piankę, zapiekając kremy. Częstokroć takie powstawało zamięszanie z powodu wspólnego gotowania, że Róża, śmiejąc się, pytała w chwili podawania do stołu:
— Sama nie wiem, czy ten omlet jest dla nas, czy też dla państwa na górę?... Dalibóg najlepiej byłoby, żebyście państwo wszyscy razem jadali przy jednym stole!
Ksiądz Faujas po raz pierwszy zasiadł do drugiego śniadanie w jadalni państwa Mouret w dzień Wszystkich Świętych. Śpieszył się bardzo, by powrócić do kościoła. Marta poprosiła go, by nie wchodził na górę, albowiem prędzej matka poda mu śniadanie tutaj, nie potrzebując biegać po niewygodnych schodach. W tydzień później ksiądz i jego matka, mieli już obrane miejsca przy stole w jadalnym pokoju państwa Mourat i weszło w zwyczaj, że jadali razem śniadania i obiady, pozostając aż do podania czarnej kawy. Pierwszych dni, kuchnia prowadzoną była oddzielnie, lecz Róża znajdowała, że to „bardzo jest głupio“, albowiem mogła jedno i to samo gotować dla czterech osób. Postanowiła porozumieć się z panią Faujas, która nie omieszkała przyjąć jej propozycyi z wdzięcznością.
— Proszę mi nie dziękować — rzekła. — To państwo łaskę nam robią... inaczej pani zanudziłaby się na śmierć... państwo ją rozweselą... Nasz pan tak zdziwaczał, że z nim wytrzymać niepodobna... ze strachem podawałam im nieraz potrawy do stołu... siedzieli osowiali, raczej jakby na śmierć się szykowali niż zasiadali do jedzenia śniadania lub obiadu... Teraz kiedy państwo będziecie się u nas stołowali, to pan może się nadymać i dąsać, ile mu się podoba... nikt na niego nie będzie zwracać uwagi...
W stołowym pokoju zawsze było ciepło, w piecu paliło się całemi dniami. Zima zapowiadała się przyjemnie, Marta była zupełnie zadowolniona. Róża nakrywała do stołu starannie, dbała, by obrus i serwety były czyste a krzesło proboszcza skierowywała w ten sposób, by mu piec ogrzewał plecy. Ze szczególniejszą dbałością wycierała jego szklankę i całe nakrycie a jeżeli okazała się plamka na obrusie, odwracała ją zdala od miejsca, które jemu wyznaczyła. Bezustannie tylko nim i dogadzeniem jemu była zajęta.
Gdy przyrządziła jakąś potrawę, którą lubił, ostrzegła go, by na nią zachował apetyt. Innemi zaś razy bawiła się w robienie mu niespodzianek. Przynosiła wtedy półmisek zakryty, przystawała, chcąc wywołać zaciekawienie a gdy spojrzenia obecnych skierowane już były na niesioną przez nią potrawę — mówiła z rodzajem tryumfu.
— To dzika kaczka duszona z oliwkami dla księdza proboszcza... Wiem, że będzie mu smakowała... Proszę, niech pani da piersi na talerz księdza proboszcza... Bo tę potrawę umyślnie tylko dla niego zrobiłam...
Marta wydzielała porcye. Zwykle rozpoczynała od niego. Długo się wahała w wyborze kawałka, zanim osądziła go za najlepszy kąsek, godny talerza księdza Faujas. Dopomagała jej w tem Róża, która, przechylając się przez poręcz jej krzesła, wskazywała palcem, który właściwie należy wybrać kawałek. Czasami spierały się nawet, nie zgadzając w wyborze, następowało to zwykle wtedy, gdy na pieczyste była pularda lub królik. Dla większej wygody księdza, Róża podsuwała mu pod nogi wzorzystą poduszkę z kanapy. Marta zaś zażądała, by miał oddzielną dla siebie butelkę lepszego, niż oni czerwonego wina, oraz chlebek dobrze wypieczony, apetycznego złotego koloru, który codziennie sama wybierała dla niego w najlepszej piekarni. Czasami, ksiądz zwracał uwagę na troskliwe starania obu kobiet i z konieczności dziękował. Wtedy Róża przerywała mu, wołając:
— Księdzu proboszczowi jeszcze większe względy się należą... wszak to obowiązek, najprostszy obowiązek zniewala nas do dbania o takiego człowieka! Inaczej spadłaby na dom zasłużona kara Pana Boga...
Pani Faujas siadała do stołu naprzeciwko swego syna, i widząc pieszczotliwe zabiegi, jakich był celem, uśmiechała się z zadowolenia. Nie dziwiła się temu, uznając za właściwe i naturalne, by wszyscy, padłszy na kolana, czcili go tak jak ona, wszakże Marta i Róża zyskiwały w ten sposób coraz wyraźniejszą sympatyę starej kobiety. Sama jadła dużo, zwolna i rozważnie, z prawdziwie chłopskim apetytem, lecz chociaż mogło się wydawać, że wyłącznie była zajętą swoim talerzem, zważała na najdrobniejsze szczegóły. Ona była tu właściwie panią domu, uważając Martę za podległą jej synowi korną służebnicę, szczęśliwą z przypadłej jej roli. Pani Faujas spoglądała z dumą i z prawdziwą uciechą na nowo wytworzony porządek rzeczy. Mówiła mało, zaledwie słów kilka, by zawiadomić o takiej lub też innej potrawie, którą lubił jej syn, albo też dla powstrzymania jego podziękowań. Znajdowała tę jego grzeczność nietylko zbyt wygórowaną, lecz najzupełniej zbyteczną. Wyrażała to dobitnie, ruszając ramionami, lub też trącając go nogą pod stołem. Dla czegóż on dziękuje za jakąś uprzejmość? Czyż tu wszystko nie należało do niego? Mógł jeść i pić, co chciał i ile chciał a jeżeli skutkiem tego nie wystarczy dla innych... tem gorzej dla nich... nasycić się powinni, patrząc na niego...
Ksiądz Faujas pozostawał też prawie obojętnym na pieszczotliwe zabiegi, jakich był celem. Z natury nie był łakomy, jadł zwykle prędko i z myślą zajętą czem innem, nie mógł więc ocenić przysmaków, przygotowywanych wyłącznie dla niego. Ulegając naleganiom matki, zgodził się stołować u państwa Mouret, lecz oceniał to jedynie ze względu na dogodność i pozbycie się gospodarskich kłopotów, przybywał tu do gotowego, nie potrzebując myśleć o tej nieprzyjemnej, materyalnej stronie życia. Nie rozpatrując a przez to i nie oceniając drobiazgowych korzyści nowo ustanowionego stanu rzeczy, zachowywał się obojętnie, prędko przywykłszy do usług oddawanych mu przez Martę i Różę. Nie zniżając się do składania im podziękowań, pozwalał kobietom, by mu dogadzały.
Mouret siedział przy stole naprzeciwko Marty. Nikt do niego się nie zwracał, nikt mu w niczem nie dogadzał. Patrzał zaniepokojony, jako dziecko, które się lęka, czy nie zapomną wydzielić mu jego porcyi. Wreszcie nadchodziła kolej i na niego dostawał resztki z półmiska i to w małej ilości, a Róża przestrzegała Martę, jeżeli ta wypadkowo położyła na talerz męża jakiś lepszy kawałek.
— Niech pani zostawi na jutro ten kawałek pan lubi obgryzać kostki, niech mu pani da łepek ot tak, to będzie w sam raz co potrzeba.
Mouret, milcząc, znosił upokarzające swe położenie i coraz bardziej czuł się w domu zbytecznym. Pani Faujas spoglądała na niego z ukosa, gdy dokrawał sobie zbyt często chleba. Nie śmiąc się ruszyć, spoglądał długo na butelkę, zanim się odważył nalać drugą szklankę wina. Pewnego razu omylił się i zaczął nalewać w swoją szklankę wino przeznaczone dla księdza. Zatrzymał się... powstrzymany przez Różę, która przez miesiąc lub dłużej jeszcze, wymawiała mu tę pomyłkę. Czasami Róża piekła jakie ciasto na deser, lub inny słodki przysmak, lecz podając go na stół wołała:
— Nie chcę, aby pan to kosztował! Nigdy mnie pan nie pochwalił za moje leguminy! Pamiętam nawet, że pan powiedział raz, iż przypaliłam omlet z konfiturami... więc też zaraz rzekłam do niego: „Kiedy tak, to już nigdy pan nie dostanie leguminy przezemnie zrobionej; zawsze będą przypalone!“. Więc proszę, niechaj pani ani dźbła nie położy na talerzu pana!
Lecz niedość na tem. Róża znęcała się, podając mu najgorsze, powyszczerbiane talerze, nakrycie kładła dla niego koło nogi od stołu, by mu było niedogodnie ruszyć kolanami, szklankę miał zawsze źle wytartą a tackę z chlebem, wino i sól stawiała, jak można najdalej od niego. Ponieważ on jeden wśród stołowników lubił musztardę, nigdy jej w domu nie było a gdy sam kupił i przyniósł, wyrzucała ją, mówiąc, że „śmierdzi“. Ów brak musztardy był mu bardzo przykry i mięso przestało mu smakować. Większej jeszcze doznawał przykrości, widząc księdza usadzonego na dawnem swem miejscu koło okna, do miejsca tego przywykł od lat dawnych i, jedząc, rozkoszował się widokiem swojego ogrodu. Teraz posadzono go wprost drzwi. Ta zmiana miejsca sprawiła, że zdawało mu się być w gościnie, w obcym domu, u obcych ludzi.
Marta nie dokuczała mu w sposób tak drobiazgowy jak Róża. Nie zważała nań, nigdy do niego nie zwracała się z rozmową, zapatrzoną będąc w surową i spokojną twarz księdza, który był prawdziwym panem domu, panem słuchanym i czczonym.
Mouret przestał się buntować i znosił swój los z zadziwiającą pokorą. Czasami przemówił parę słów przez grzeczność, jadł zapatrzony w swój talerz, milczał i tylko długiem spojrzeniem odpowiadał kucharce na jej drażniące dokuczania. Zdarzało się teraz oraz częściej, że śpieszył się z jadłem, zwijał serwetę i odchodził od stołu przed podaniem deseru.
Róża utrzymywała, że „pan robi tak, chcąc wszystkim dokuczyć“. A podczas długich rozmów z panią Faujas w kuchni — opowiadała jej:
— O znam ja go dobrze... lecz nigdy go się nie bałam... Pani bo drżała przed nim... teraz się dopiero rzeczy zmieniły, od czasu jak państwo do nas częściej przychodzicie... Pani truchlała przed nim, bo wiecznie zrzędził, krzyczał i chciał budzić postrach w nas wszystkich. Oj dał się nam we znaki! Ciągle do najmniejszej rzeczy musiał się wtrącić, wszędzie go było pełno... Ale teraz zrobił się potulny jak baranek, zamilkł i boi się odezwać, bo pani wzięła nad nim górę... o gdyby to był kto inny a nie ksiądz proboszcz, narobiłby piekła... ale zauważyłam, że on drży ze strachu przed księdzem proboszczem... Przecież nie z czego innego tylko ze strachu zgłupiał i zniedołężniał w tak prędkim czasie... Wreszcie niech sobie będzie, jaki chce, byle cicho siedział... nic więcej od niego nie żądam.
Pani Faujas brała go lekko w obronę, mówiąc, że wygląda na zacnego człowieka, jakkolwiek jest bezreligijnym. Ciężka to zbrodnia, lecz trzeba mieć nadzieję, że się wreszcie upamięta i zacznie wypełniać obowiązki przez kościół nałożone.
Pani Faujas rozgospodarowała się na dobre w mieszkaniu państwa Mouret. Bezustannie dreptała pomiędzy stołowym pokojem, a kuchnią, pełno jej, było w sieni, na korytarzu, wszędzie. Mouret, spotykając ją na każdym kroku, przypominał sobie dzień jej przybycia, gdy odziana w czarny łachman, mający być suknią, stała, trzymając oburącz wielki kosz przed sobą i wyciągała szyję, chcąc wszystko w domu obejrzeć, jakby chciała sprawdzić wartość rzeczy wystawionych na sprzedaż. Otóż stała się teraz posiadaczką tego domu i zawartych w nim sprzętów a nawet ludzi, wypierając ich zwolna z pod dachu rodzinnego.
Od czasu, jak ksiądz Faujas wraz z matką stołowali się na dole, państwo Trouche prawie samodzielnie rządzili na drugiem piętrze. Stawali się hałaśliwymi. Coraz częściej i głośniej rozlegały się po domu trzaskania drzwiami, swary małżeńskie, dolatujące słowa. Pani Faujas przerywała wtedy prowadzoną rozmowę z Różą i wlepiała oczy w sufit, jakby to spojrzenie miało uspokoić przewracanie się mebli i hałaśliwość państwa Trouche, będących o dwa piętra wyżej. Róża wzdychała w takiej okazyi, mówiąc, że biedna pani Olimpia już wiele zła w życiu przebyła. Którejś nocy, proboszcz usłyszał jakiś niezwykły szmer na schodach. Wstał z łóżka i, zapaliwszy świecę, poszedł się przekonać, co to być mogło; ujrzał tu swego szwagra tak pijanego, że, zamiast nogami, stąpał kolanami po stopniach schodów. Chwycił go więc za kark i uniósłszy w silnych dłoniach, wrzucił go do mieszkania. Olimpia leżała w łóżku zaczytana w jakiś romans i popijała zwolna grog, stojący w szklance na nocnym stoliku.
— Słuchajcie — krzyknął do małżonków blady z gniewu ksiądz Faujas — spakujcie wasze rzeczy bo jutro rano ztąd wyjedziecie...
— Dlaczego? — spytała obojętnie Olimpia, składając książkę na kołdrze. — Nie wyjedziemy, bo nam tutaj jest wcale nieźle...
Ksiądz przerwał jej, mówiąc z gniewem:
— Milcz, milcz nędznico! Ty byłaś i jesteś zakałą naszej rodziny! Matka miała racyę, nie chcąc, bym was tutaj sprowadzał, nie chcąc, bym was z błota na nowo wyciągał! Pięknie pilnujesz męża... zbierać go muszę po schodach jak marnego pijaka. Wstydem chcecie mnie okryć! Pomyśl, jaki byłby skandal, gdyby go widziano w tym stanie! Dość tego, jutro się wynosicie; jutro was ztąd wyprawię!
Olimpia usiadła na łóżku i spokojnie poprawiwszy poduszki, napiła się trochę grogu.
— Nie, mój kochany — rzekła — mylisz się, my ztąd nie wyjedziemy.
Trouche śmiał się na całe gardło. Wpadał w wesoły humor podpiwszy, a był zupełnie rozkoszny, napiwszy się do syta. Rozciągnął się teraz w fotelu i bawił się wybornie. Postanowił wmięszać się do rozmowy, tylko język chodził mu niewprawnie:
— Nie gniewajmy się... w rodzinie powinna być zgoda... powinniśmy się kochać... Cóż z tego, że mam lekki zawrót głowy?... To powietrze temu winno... dziś jest mróz... Ale muszę wam powiedzieć, że ulice Plassans są wesołe wieczorną porą... Byłem w towarzystwie młodych ludzi, bardzo przyzwoitych... Był między nimi, syn doktora Porquier. Przecież wiecie, kto jest doktór Porquier?... Z jego synem spotykam się w kawiarni z tyłu za więzieniem... Gospodynią kawiarni jest piękna brunetka rodem z Arles, one wszystkie są tam ładne... dalibóg że ładne...
Ksiądz słuchał gadania pana Trouche z założonemi rękoma, wpatrując się ze zgrozą w twarz pijaka. Ten mówił dalej:
— Nie powinieneś mi brać za złe, kochany szwagierku, że mam gust wyrobiony... Wreszcie to ciebie w niczem nie kompromituje... Możesz mi wierzyć i mieć do mnie zaufanie, wszak wiesz, że jestem człowiekiem dobrze wychowanym, wiem co można a czego nie można... Otóż przez miłość dla ciebie, przez wzgląd na twoją karyerę, za nic na świecie nie piłbym trunków podczas jasnego dnia... tak... w dzień pijam wodę z sokiem... i tego się nawet wystrzegam!... Możesz oddać mi sprawiedliwość, że od czasu przybycia do Plassans, prowadzę życie wzorowo... rano idę skromnie do biura, trzymając w ręku koszyczek z bułką nasmarowaną powidłami i zadawalniam się tem śniadaniem dobrem dla dziesięcioletniego żaka... wyznaję, że chwilami jestem tem wszystkiem dyabelnie znudzony... lecz cóż chcesz?... Mam dobre serce i poświęcam się dla dobra rodziny... a właściwie dla twojego dobra... tak... słowo honoru daję, że mówię prawdę... Lecz nocą... dla czegóż nie mam sobie pozwolić?... Nocą nikt mnie nie dojrzy... wreszcie każdy ma prawo spacerowania nocą... Mnie zwłaszcza jest to koniecznie potrzebne... lekarze oświadczyli... że inaczej zdechłbym... Tak, mój kochany, zdechłbym... jak ci mówię...
— Wstrętny opoju! — syknął ksiądz z najwyższą pogardą.
— Więc cię nie przekonałem, szwagierku?... Chcesz jeszcze na mnie fukać?... Tem gorzej... ja tego nie lubię. I wiesz co?... Rozstańmy się... mam dosyć twoich głupich dewotek... Tylko jedna z nich jest niczego... wiesz ta... co ma starego męża... dozorcę wód i lasów... ale chociaż szykowna nie pilno mi, wolę moją brunetkę z kawiarni za więzieniem.. Przewracasz oczami, jakbyś chciał mnie połknąć!... Daj pokój... nikogo i niczego się nie boję... mam pieniędzy, ile chcę... Może ci pożyczyć sto franków?
Mówiąc to, Trouche wyciągnął z kieszeni kilka banknotów, rozłożył je na kolanach i śmiał się do rozpuku... Poczem wstał i, chwyciwszy drogocenne papierki za same brzegi, zaczął niemi potrząsać, podsuwając je przed oczy księdza, poczem puścił je z ręki, rozrzucając po podłodze. Jednym susem Olimpia wydostała się z pod kołdry i w pół naga przypadła do ziemi, szybko zbierając pieniądze rzucone przez męża. Zwinęła je i włożyła pod poduszkę, niezadowolona, że ksiądz przypadkowo poznał świetny stan ich kasy. Okoliczność ta, rzeczywiście zastanowiła księdza. Zaczął się rozglądać po mieszkaniu państwa Trouche. Na komodzie stało kilka rzędów butelek ze słodkiemi wódkami, na kominie obok rozpoczętego pasztetu, widać było cukierki wysypujące się ze starego pudełka. Pokój był przepełniony świeżo zakupionemi strojami, na krzesełkach leżały suknie, zwój źle zwiniętych koronek a na klamce od okna wisiało wspaniałe czarne ubranie pana Trouche, dar żony, której się odwzajemnił, kupując niedźwiedzią skórę przed łóżko. Na nocnym stoliku obok grogu, ksiądz spostrzegł złoty, damski zegarek, spoczywający na porcelanowej podstawce.
— Kogo oni zrabowali? — pomyślał.
Wtem przypomniał sobie, że widział Olimpię całującą ręce Marty.
— Nieszczęśni — zawołał — staliście się bezczelnymi złodziejami!
Trouche powstał znów z fotela, chcąc bronić honoru, lecz żona, która też wyskoczyła z łóżka, pchnęła go w stronę kanapy; padł, nie mając siły powstać.
— Siedź cicho, durniu, i śpij, bo ci tego potrzeba pijaku!
To rzekłszy, pani Olimpia zwróciła się w stronę brata już zupełnie uspokojona:
— Mój drogi, jest już bardzo późno i mógłbyś nam pozwolić spać... bo nie znajduję przyjemności w twojem towarzystwie. Prawda, że mój mąż niepotrzebnie się upił, lecz ztąd nie wynika, abyś miał prawo wymyślania mu i znęcenia się nad nami. Już kilkakrotnie mieliśmy z tobą rozmowy bardzo niemiłe, chciałabym, aby dzisiejsza była ostatnią. Jestem twoją siostrą, ty, Owidzie, jesteś moim bratem a więc cóż słuszniejszego jak podział rzeczy zdobytych?.. Opływasz jak pączek w maśle, jesteś w dobrobycie, zajadasz smaczne kąski podawane ci na klęczkach przez, gospodynię domu i jej kucharkę. Dla czego one ci tak służą?... Nam nic do tego! My nie tacy jak ty! Lubimy wolność nietylko dla siebie, lecz i dla drugich. Możesz robić, co ci się podoba, nigdy się tem gorszyć nie będziemy, ale pod warunkiem, że i nam pozwolisz żyć i urządzać się podług naszego widzi mi się... Wszak nie jestem wymagająca... i łatwo ze mną trafić do ładu?...
Ksiądz pogardliwie wzruszył ramionami, a ona, spostrzegłszy to, mówiła:
— Ty nam nie dowierzasz... zawsze się lękasz, że ci szkodzić zamyślamy?... Otóż, mój kochany, masz na to sposób najpewniejszy: nie dokuczaj nam, zostaw nas w spokoju i nie wsiadaj na wielkiego konia, wyrzekając: „Po co ja was sprowadziłem, po co was wyciągnąłem z błota!“ Widzisz, mój drogi, tego rodzaju lamenty nie przystoją powadze, w którą się tak chętnie przystrajasz... Pamiętaj, że my jesteśmy twoją najbliższą rodziną i że razem powinniśmy zdobywać, co się tylko nawinie pod rękę. W zgodzie zrobimy więcej i będzie nam bardzo przyjemnie żyć razem... Lecz to wszystko od ciebie zależy... A teraz idź spać. Jutro Trouche odemnie dostanie, co mu się należy a potem poślę go do ciebie i ty mu wydasz swoje rozkazy.
— Tak, żoneczka moja dobrze mówi — zamamrotał Trouche głosem rozespanym. — Ty, kochany szwagierku, bądź spokojny... ja twojej dewotki nie ruszę... wolę posiadać jej złoto, aniżeli jej osobę...
Olimpia roześmiała się głośno i bezczelnie, słysząc dowcip pijanego męża i, popatrzywszy na brata, zaczęła poprawiać się w pościeli, szukając dogodnej pozycyi do zaśnięcia. Ksiądz stał jeszcze chwilę, jakby gromem rażony, wreszcie wyszedł, nie rzekłszy słowa a Olimpia czytała dalej rozpoczęty romans przy odgłosie donośnego chrapania męża, który spał, leżąc na kanapie.
Nazajutrz rano, Trouche miał długą rozmowę z księdzem Faujas. Następnie wrócił do żony, by jej opowiedzieć o warunkach zawartego przymierza.
— Słuchaj, mój drogi — rzekła Olimpia po uważnem wysłuchaniu męża, zastosuj się do jego wymagań, staraj się być pożytecznym w jego zamiarach, bo z tego niemałe korzyści mogą dla nas wyniknąć... Ja wczoraj udawałam zucha, ale duszę miałam na ramieniu... bo czułam, że muszę ostro się stawić a jednak ty wiesz, że się go boję... bo go znam! On nie ma serca... i z chwilą gdy spostrzeże, iż nie ma z nas ani korzyści, ani pomocy, to bez wahania wyrzuci nas na ulicę i gdybyśmy konali z głodu to suchej kromki chleba za nami nie rzuci... Nie trzeba go doprowadzać do złości... Ja nie chcę się ztąd ruszać... tutaj nam dobrze i może być coraz lepiej... Czy aby jesteś pewien, że cię teraz zatrzyma?...
— Tak, bądź zupełnie spokojna — odrzekł. — Potrzebuje nas a zatem po za jego plecami możemy zbijać pieniążki i ciułać na własny nasz użytek.
Od tej pory, Trouche codziennie wychodził na miasto o godzinie dziewiątej wieczorem, wtedy bowiem nikogo już nie można było spotkać na ulicach spokojnego Plassans. W żonę wmawiał, że idzie w celu szerzenia propagandy na rzecz proboszcza. Olimpia, nie będąc zazdrosną, śmiała się i udawała, że wierzy. Było jej z tem dogodnie. Pozostawszy sama, jadła ciasta, popijała grogiem lub likworami i kładła się do wygodnie usłanego łóżka, by czytać powieści, które sobie znosiła z wypożyczalni książek odkrytej przez siebie przed kilku tygodniami. Trouche wracał niezbyt późno i na wpół pijany. Pamiętał, że nie należy robić hałasu na schodach i z tego względu zdejmował buty w sieni, by stąpać cicho, na bosaka. Gdy mu się zdarzyło upić się na dobre, żona nie pozwalała mu przystąpić do łóżka, mówiąc, że bucha wyziewami wódki i fajki. Kładł się niezadowolony na kanapie. Po chwili wstawał i podchodził ukradkiem do łóżka, domagając się zwykłego swego legowiska. Odpędzany, szturchany, chwytał na rogi kołdry, lecz Olimpia wzmagała wtedy ilość i jakość razów wydzielanych pijakowi, dopóki nie padł na ziemię, gdzie najczęściej zasypiał. Jeżeli zaś Trouche miał ochotę krzyczeć i wzywać pomocy, chwytała go za gardło i, dusząc mocno, powtarzała przyciszonym głosem:
— Cicho, bo zawołam Owida! Cicho, bo Owid przyjdzie i uspokoi cię, pijaku!
Trouche uspakajał się natychmiast i, drżąc, przepraszał żonę, poczem kładł się jak długi na ziemię i bąkał niewyraźnie dalszy ciąg uniewinnień. Budził się o wschodzie słońca i z miną stateczną mył się, starannie śledząc swoją twarz w lustrze, by jej nadać wygląd poważny, bogobojny. Jeżeli ślady nocnej hulanki zbyt były widoczne, kładł wyższy niż zwykle kołnierzyk i zawiązywał krawat, w pewien udoskonalony przez siebie sposób, co mu nadawało pozór księdza przybranego po cywilnemu. Szedł wtedy ku ochronce pod wezwaniem Przenajświętszej Panny z niesłychaną powagą i spuszczał oczy, przechodząc mimo kawiarni. W ochronce byt ogólnie szanowany. Nikt bowiem nie widział, z jakiemi połyskującemi oczami spoglądał on na podwórze z po za firanki, przysłaniającej okno przy stole, na którym pisał, gdy w godzinach odpoczynku dziewczęta bawiły się w różne gry na świeżem powietrzu.
Państwo Trouche bezustannie swarzyli się z panią Faujas. Sprzeczki toczyły się zwłaszcza pomiędzy matką i córką. Olimpia narzekała, że przez całe życie była popychadłem matki i brata, pani Faujas zaś wyrzekała, iż nie zdusiła córki jak gada, gdy była w kolebce. Obecnie wysysały krew i jednej i tej samej ofiary, patrzały więc na siebie nienawistnie, pilnując jedna drugą i zarzucając sobie dokonywane łupieztwa. Pani Faujas pragnęła wszystko w swoje ręce zagarnąć, żałując oddać nawet wzgardzone przez siebie resztki. Dowiedziawszy się o znacznych kwotach, które Olimpia wyłudzała u Marty, pani Faujas zatrzęsła się od straszliwego gniewu. Opowiedziała całą rzecz synowi, lecz ten wzruszył tylko ramionami, jak człowiek niechcący się mięszać do spraw tak mizernych. Wówczas pani Faujas postanowiła sama rozprawić się z córką i zaraz na wstępie nazwała ją złodziejką.
— Co?... co? — zawołała Olimpia. — Proszę się miarkować i patrzeć swego nosa. Czy to mamy pieniądze?... Wreszcie ja tylko pożyczam... mnie nie karmią ludzie z łaski... nie zjadłam cudzych kąsków!..
— Co ty mówisz, przeklęta małpo! — zabełkotała nieprzytomna z gniewa pani Faujas. — Cóż ty sobie myślisz, że my nie płacimy tego, co jemy?... Idź do kucharki i powiedz, żeby ci pokazała swoją książkę rachunkową, to się przekonasz i zamkniesz gębę!
Olimpia wybuchnęła śmiechem.
— A to mi się podoba! Któż owym rachunkom uwierzy! Ja się na te plewy nie łapię! Oto lepiej pomówmy rozsądnie. Niech mama gospodaruje na dole a mnie niechaj nie przeszkadza przyjaźnić się z panią Mouret na górze. Ja się nie wtrącam do tego, co wy jadacie a mnie zostawcie możność pożyczania pieniędzy, gdy ich potrzebuję. Proszę, aby tak było. Inaczej będę hałasowała tak, że dom się zatrzęsie. A przecież mama wie, że Owid żąda, abyśmy zachowywały się spokojnie. Otóż proszę mamy nie przychodzić do mojego mieszkania, bo będę krzyczeć i Owid będzie się gniewał.
Pohamowana tą groźbą, pani Faujas, mrucząc, schodziła na dół, lękając się niezadowolenia syna a Olimpia, zatrzasnąwszy drzwi za matką, śpiewała na głos, by jej dokuczyć odniesionem nad nią zwycięztwem. Pani Faujas mściła się, spotkawszy córkę w ogrodzie. Śledziła ją, drepcząc tuż za nią i spoglądając podejrzliwie na jej ręce i kieszenie. Do kuchni zaś i do stołowego pokoju nie pozwalała jej wejść chociażby na chwilę. Postarała się o poróżnienie jej z Różą z powodu, jakiegoś rondla pożyczonego przez kucharkę i nieoddanego dotychczas. Jednakże nie śmiała szkodzić jej w przyjaźni z Martą, obawiając się skandalu, któryby mógł zaszkodzić ukochanemu przez nią synowi.
— Szkoda, że ty nie umiesz ciągnąć należytych korzyści ze swego położenia — mówiła czasami do syna. — Ale ja robię, co mogę, by ci się nie działa krzywda... tylko się nie lękaj... ja wszystko robię ostrożnie... nie tak jak twoja siostra... która odziera się z twojego dobra, zagarniając dla siebie, co jest najlepszego... gdyby nie ja... nie pozostawiłaby skrawki chleba dla ciebie...
Marta nie zdawała sobie sprawy z łupieztwa na jakie był dom wystawiony. Zdawało się jej tylko, że obecnie jest o wiele lepiej, weselej, że ci wszyscy ludzie napełniający sień, schody i korytarze kochają wszystko, co ona kochała. Czasami dziwiła się wrzawie rozlegającej się zewsząd. Dom jej był podobny do oberży. Dolatywały przyciszone sprzeczki, biegania po schodach, trzaskania drzwiami. Wszyscy żyli niby wspólnie, lecz zarazem każdy lokator stanowił oddzielne gospodarstwo a w kuchni płonął wciąż ogień i Róża znosiła pełne kosze jadła, jakby miała nie kilku, lecz kilkunastu stołowników. W sieni i na schodach bezustannie snuli się posłańcy z magazynów. Olimpia, chcąc mieć piękne, białe ręce, przestała się zajmować gospodarstwem i kazała sobie przynosić jedzenie z sąsiedniej restauracyi. Marta czuła się teraz szczęśliwszą niż kiedykolwiek, bawiła się wrzawą, wzmagającą się w spokojnym dawniej domu. Lubiła to podniecone życie, które dostosowywało się do gorączki, jaką samą płonęła.
Mouret, nie mogąc znaleźć spokojnego kąta na dole, szedł na pierwsze piętro i zamykał się w pokoju, który nazywał swojem biurem. Przemógł potrzebę gadania i wiódł życie osamotnione. Do ogrodu nie zaglądał, lękając się niemiłych spotkań. Całemi dniami przesiadywał na górze, ukazując się tylko na krótko podczas śniadania i obiadu.
— Chciałabym wiedzieć, co też pan robi, zamykając się jak wilk w klatce — mówiła Róża do pani Faujas. — Siedzi cicho jakby malowany a tam u siebie też ani go słyszeć. Możnaby myśleć, że umarł. Ale jeżeli tak się ukrywa przed ludźmi, to znaczy, że nic dobrego tam nie robi... Tylko niegodziwości knują się tak cichaczem.
Nastąpiło lato a wraz z piękną pogodą, ożywił się ogród. Ksiądz Faujas przyjmował gości w altanie w pobliżu furtki wychodzącej na zaułek. Odwiedzało go towarzystwo, bywające w podprefekturze, równie jak i znajomi państwa Rastoil. Z rozkazu Marty, Róża kupiła dwanaście krzeseł ogrodowych, które stanęły w altanie i na ulicy do niej prowadzącej, by w razie przybycia gości, nie potrzebowano znosić krzeseł ze stołowego pokoju. Goście przychodzili regularnie co wtorek, schodząc się tutaj z dwóch sąsiednich ogrodów, których drzwi, wiodące na zaułek pozostawały otwarte. Panowie i panie przychodzili odwiedzać księdza proboszcza, zaniedbawszy dawną ceremonialność. Sąsiedzi byli w pantoflach, rozpiętych tużurkach, panie w dużych, słomkowych kapeluszach od słońca, z uniesionemi sukniami. Zasiadano na krzesłach i bawiono się wybornie, albowiem w ogrodzie księdza proboszcza każdy czuł się jak u siebie. Dwa niegdyś wrogie sobie kółka łączyły się tutaj w jedno i rozmawiano z nieograniczonem na pozór zaufaniem.
— Jak sądzisz — zapytał pewnego razu pan de Bourdeu swego przyjaciela pana Rastoil — czy nam to nie zaszkodzi w opinii publicznej, że się tutaj spotykamy z tą bandą z podprefektury?
— Dla czegożby to miało nam szkodzić? — odpowiedział pan Rastoil. — Wszak nie chodzimy do parku podprefekta. Spotykamy się z nim na gruncie neutralnym. Weź także pod uwagę, że składane przez nas wizyty proboszczowi nie mają żadnego oficyalnego charakteru. Jak widzisz, ja naumyślnie kładę płócienną marynarkę. Zatem przychodzę jako najbliższy sąsiad a nikt nie ma prawa do wtrącania się w szczegóły prywatnego życia. Front mojego domu podpada pod wyroki opinii publicznej, lecz to co się dzieje w tylnych pokojach lub w ogrodzie — to rzecz prywatna... Bądź przekonany, że dobrze się nad tem zastanowiłem i nie zapominam o tem, że należymy nie do siebie, lecz do narodu, do obozu politycznego, którego jesteśmy przedstawicielami... Podprefekt też to rozumie... przy spotkaniu na ulicy udajemy, że się nie znamy i nie kłaniamy się sobie... Stało się to samo przez się, bez wspólnego porozumiewania się w tej kwestyi... lecz jest to człowiek inteligentny i równie jak my zajmujący się polityką...
— Tak — zauważył eks-prefekt — pan Péqueur des Saulaies niezmiernie zyskuje przy bliższem poznaniu.
— Tak — potwierdził pan Rastoil. — Bardzo jestem zadowolony, że go poznałem... Również jestem rad ze znajomości z księdzem Faujas. Cóż to za zacny człowiek! Wiesz, co mój kochany, można nic sobie nie robić z plotek i zawiści ludzkiej, gdy się ma do czynienia z podobnymi do nich ludźmi i na nic nie zważając, będę chodził odwiedzać proboszcza, przy każdej okazyi.
Pan de Bourdeu był zaniepokojony kwestyą zbliżających się wyborów. Nieco stracił na humorze, utrzymując, że to upały tak na niego wpływają. Budziły się w nim różne skrupuły, z których się zwierzał przed panem Rastoil, licząc, że przyjaciel zdoła je uspokoić i rozwiać. Wreszcie pocieszał się tem, że w ogrodzie państwa Mouret nigdy nie mówiono o polityce. Raz wszakże sam o tem zaczął, zwracając się do doktora Porquier:
— Doktorze, czyś czytał dzisiejsze sprawozdanie z posiedzenia Izby?... Margrabia, nasz deputowany, po raz pierwszy zabrał głos. Ale mowę miał krótką, bo składającą się z trzynastu wyrazów! Tak, z trzynastu, sam je przerachowałem, więc wiem na pewno. Ośmieszył się tem przemówieniem! Biedny margrabia de Lagrifoul!
Tu ksiądz Faujas podniósł palec w górę i rzekł łagodnie z prostodusznym uśmiechem:
— Panowie, ostrzegam, że tutaj się nie mówi o sprawach dotyczących polityki!...
Podprefekt był zajęty rozmową z panem Rastoil i obadwaj udawali, że nie słyszeli mówiących. Pani de Condamin spojrzała na nich i uśmiechnąwszy się przelotnie, prowadziła dalszą indagacyę księdza Surin:
— Wszak prawda, że komże praczki zwilżają wodą z gumą, by nadać im trochę sztywności?...
— Tak. Niektóre praczki używają krochmalu, lecz to jest zły sposób. Matuje bowiem muślin, robi go sztywnym i łatwo przecierającym się przy lada zagięciu.
— Otóż i ja jestem tego zdania — odpowiedziała. — A proszę sobie wyobrazić, że nie mogę wymódz na mojej praczce, by się obchodziła z mojemi spódnicami jak z komżami, chociaż wiem, że niemało ich prasuje.
Ksiądz Surin zalecił jej swoją praczkę i zapisał jej adres na odwrotnej stronie swej kartki wizytowej. Na zebraniach u księdza Faujas rozmawiano o pogodzie, o żniwach i urodzajach, o wiadomościach bieżących, nawet o praczkach i strojach damskich, lecz nigdy nie poruszano polityki. Rozmowa była zawsze ogólna, ożywiona i wesoła. Młodzież grała w wolanta, napełniając zaułek głośnemi wybuchami śmiechu. Ksiądz Bourette bywał też częstym gościem i opowiadał budujące wydarzenia i anegdoty, których tylko pan Maffre wysłuchiwał do końca. Pani Rastoil raz tylko jeden spotkała się tutaj z panią Delangre i chociaż rozmawiały z sobą z ceremonialną grzecznością, w oczach ich wszakże można było dostrzedz płomyki nienawiści pozostałej za lat dawnych, gdy z sobą rywalizowały w zapałach miłośnych. Pan Delangre rzadko przekraczał furtkę ogrodu państwa Mouret. Państwo Paloque, ci części goście w podprefekturze, unikali godzin, w których pan Péqueur des Saulaies składał wizytę proboszczowi, pani sędzina bowiem była w niepewności, jakie powinna zająć stanowisko po zaszłej scenie w ochronce pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Wiernie stałym gościem był pan de Coudamin. Wytwornie ubrany, w świeżych rękawiczkach, zasiadał to na jednem, to na drugiem krzesełku i, bawiąc innych, bawił się sam, drwiąc ze wszystkiego i ze wszystkich. Kłamał, dowcipkował, opowiadał słone żarciki i dopatrywał się nitek wiążących się intryg. Przeważnie lubił towarzystwo młodzieży, z którą wyśmiewał się ze „starych”, lub też rozweselał panny, opowiadając im na ucho wybrane dla nich anegdoty.
— Panienki, chodźcie tu do mnie! — wołał z uśmiechem. — Zostawmy starych, niech się sami bawią...
Któregoś dnia o mało że nie uderzył księdza Surin, niezadowolony z niego przy grze w wolanta. Narzucał się młodemu towarzystwu i częstokroć dokuczał. Ofiarą jego drwinek był syn pana Rastoil, chłopak prostoduszny, który wszystkiemu zwykł był wierzyć. Obecnie napadał nań, że zbyt natarczywie umizga się do jego żony; przybierając srogą minę zazdrosnego męża, piorunował go wzrokiem, tak że Seweryn bladł i ocierał pot występujący na czoło. Sprawiało to panu de Condamin tem większą uciechę, iż Seweryn rzeczywiście począł czuć niezwykły afekt ku ładnej żonie nadzorcy wód i lasów i, zapatrzony w nią, drżał, pragnąc by to uszło niepostrzeżenie przed wzrokiem zazdrośnika.
Wobec panien Rastoil, pan de Condamin zachowywał się z wyszukaną galanteryą młodego wdowca, wahającego się w wyborze pomiędzy dwoma pięknościami. Były one przedziwną dla niego zabawką. Chociaż były już nie pierwszej młodości, kręciły się bowiem około trzydziestki, uważał je za podlotki, mówił do nich jak do pensyonarek i zachęcał do gier dziecinnych. Pewnego razu, popatrzywszy na syna pana Delangre, szepnął do ucha doktorowi Porquier, czyniąc aluzyę do dawnego miłosnego stosunku pani Rastoil z merem:
— Która z tych panien jest jego siostrą?... Czy Aniela, czy też Aurelia?... Nikt tego nie wie, nikt tego nie odgadnie, najprędzej siostrami Lucyana są obiedwie. Tak wnioskując, nie można się przynajmniej pomylić w określeniu ich stosunku rodzinnego...
Ksiądz Faujas był zarówno uprzejmy dla wszystkich swoich gości, nawet dla złośliwego i niepokojącego pana de Condamin. Nawiązywał rozmowę, sam potem milcząc i słuchając z uśmiechem człowieka, podziwiającego dowcip i rozum swoich gości. Twarz miał rozpromienioną i z radością obejmował rolę łącznika pomiędzy dwoma kółkami towarzyskiemi, wyraźnie dając im do zrozumienia, że cieszy się ich pojednaniem, które musiało nieodzownie nastąpić pomiędzy ludźmi tak dalece do siebie podobnymi.
Marta ukazała się dwukrotnie na zebraniach w altanie księdza Faujas. Zdawało się jej, że powinna od czasu do czasu brać w nich udział, chociażby ze względu, że jest właścicielką ogrodu. Nie lubiła jednak brać udziału w rozmowie, albowiem cierpiała, widząc tylu ludzi a zwłaszcza kobiet wpatrujących się w proboszcza i rozmawiających z nim. Wolała pozostawać z nim sam na sam w ogrodzie. Wolała nawet patrzeć nań zdaleka, gdy przechadzając się zwolna, odczytywał swój brewiarz.
Państwo Trouche nie schodzili do ogrodu we wtorki po południu. Z zawistną zazdrością patrzyli z po za firanek swego pokoju na bawiące się towarzystwo. Zaś pani Faujas i Róża, stojąc w cieniu korytarza, wychylały głowy i zachwycały się wzajemnie uprzejmością proboszcza, który tak pięknie umiał bawić wyborowe koło gości.
— To zaraz można poznać — mówiła kucharka — że nasz ksiądz proboszcz zna się na ludziach i potrafi sobie dobierać znajomych. Niechajno pani patrzy jak się ładnie ukłonił panu podprefektowi! Co do mnie, o to wolę urodę naszego księdza proboszcza, chociaż tyle osób zachwyca się pięknością podprefekta. Ja nie mówię, żeby on był brzydki, owszem, ładny z niego pan, ale nasz ksiądz proboszcz jest ładniejszy... Dla czego pani tam do nich nie pójdzie? Ja na pani miejscu przywdziałabym materyalną piękną suknię i poszłabym zasiąść pomiędzy nimi. Przecież pani jest matką księdza proboszcza, więc się pani to należy...
Stara chłopka ruszyła ramionami i rzekła:
— Wiem dobrze, iż on się mnie nie wstydzi., Ale jabym się bała mu przeszkadzać... Wolę patrzeć na niego zdaleka, nie będąc widzianą.. To mi sprawia więcej przyjemności...
— Jaka pani musi być dumna z takiego syna! Bo takiego jak on człowieka, to ze świecą szukać drugiego! On w niczem nie jest podobny do naszego pana, który, żal się Boże... prawdę rzekłszy, jest do niczego. Przecież ta furtka, przez którą teraz przechodzi tyle strojnego państwa, była na głucho zabita niewiedzieć przez jak długo! Nigdy nikt nie przychodził do nas z wizytą, nikogo nie prosił nasz pan na obiad, ogród stał pusty, że aż strach było pomyśleć, by chodzić po nim o zmierzchu. Żyliśmy jak wilki. Ale wiem teraz powód... pan Mouret nie umiałby gości bawić tak jak ksiądz proboszcz... Toż pamiętam, gdy kto wypadkiem do nas się przybłąkał, pan miał minę wystraszoną i nie umiał do niego po ludzku zagadać. Proszę pani, czyżby on nie powinien nauczyć się od księdza proboszcza?... Niechajby choć popatrzył, przysłuchał się, to może cośby pojął... Ale nie, woli się zamykać na górze, siedzieć jak odludek, zamiast się ubrać i zająć miejsce pomiędzy gośćmi... Na jego miejscu byłabym całkiem inną.... Nie ustępowałabym nikomu... Ale on ani o tem pomyśli! Co też on robi tam na górze u siebie?...
Któregoś wtorku, nie mogąc dłużej powstrzymać ciekawości, poszły obiedwie na górę, by podpatrzyć pana Mouret. Właśnie ksiądz Faujas miał liczniejszych gości niż zazwyczaj, bawiono się wesoło i śmiechy dolatywały do mieszkania państwa Mouret przez otwarte okna na dole i na pierwszem piętrze. Korzystając z hałasu na schodach, czynionego przez chłopca z winiarni, który przyniósł pełen kosz trunków dla państwa Trouche, podeszły śmiało pod drzwi pokoju, gdzie schronił się Mouret, zamknąwszy się na klucz.
Róża spojrzała przez dziurkę od klucza, lecz wkrótce szepnęła, podnosząc głowę:
— Nic a nic nie widać. Klucz zasłania zamek.
— Poczekaj, ja temu zaradzę — odszepnęła pani Faujas.
Bardzo zręcznie i delikatnie przesunęła paznokciem serce klucza. Ujrzały wtedy kolejno, zaglądając przez dziurkę, że Mouret siedział przed stołem, na którym, prócz potężnej warstwy kurzu, nie leżało nic, ani świstka papieru, ani też książki. Siedział z głową przechyloną przez tył poręczy, ręce opuścił ku ziemi, był przeraźliwie blady i nieruchomy, oczy miał utkwione w przeciwległą ścianę.
Napatrzywszy się do woli, zeszły na dół.
— Mnie aż zimno trzęsło, gdym na niego patrzyła — rzekła Róża. — Czy pani zauważyła, jak oczy w słup postawił?... A cóż tam za brud u niego w pokoju! Kurz leży nietknięty chyba od roku! A ja myślałam nieraz, że on się tam zamyka, chcąc czytać lub pisać spokojnie! Doprawdy, głowę można postradać. Bo niechajże mi pani powie, dla czego on taki smutny i blady jak z trumny wyjęty, kiedy w domu u nas wesoło i wszystkim nam dobrze?...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.