Podbój Plassans/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podbój Plassans |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Conquête de Plassans |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Doktór Porquier począł się niepokoić o zdrowie Marty. Nie chcąc wzniecać niepotrzebnych obaw w swych pacyentkach, doktór wmawiał w nie, że choroby omijają ładne i miłe kobiety, powtarzał to obecnie Marcie, lekceważąc kaszel, który jej dokuczał i zapewniając, że wkrótce zniknie bez śladu. Wszakże wyraz twarzy doktora pozwalał się domyślać, że nie wierzy we własne słowa i uważa Martę za nieuleczalnie chorą. Zalecił jej szukanie rozrywek, spacery powozem i unikanie wszelkiego zmęczenia. Podlegała ona niczem nieuzasadnionym smutkom, była rozdrażniona, nerwowa i łatwo popadała w porywczą niecierpliwość.
Stosując się do przepisu doktora, Marta odbywała dwa razy tygodniowo wycieczki na wieś. Wyjeżdżała świeżo odmalowanym i odkrytym powozem, który wynajmowała u jednego z powoźników osiadłych w Plassans. Spacer trwał zwykle od godziny drugiej do szóstej po południu, co pozwalało zwiedzać miejscowości odległe o kilka mil od miasta. Marzyła, iż w owych spacerach ksiądz Faujas zechce jej towarzyszyć; tylko w tej nadziei zgodziła się iść za radą doktora, lecz proboszcz, nie odmawiając stanowczo, wymawiał się zawsze nawałem zajęć. Jeździła więc na spacer z panią Faujas, albo z Olimpią.
Pewnego razu woźnica skierował konie ku Tulettes, gdzie Macquart miał swoją posiadłość. Gdy Marta wraz z Olimpią przejeżdżały wzdłuż jego ogrodu, zobaczył je i zaczął wołać, stojąc na tarasie przed dworkiem ocienionym dwoma wyniosłemi morwami:
— A Mouret? Dla czego Mouret z tobą nie przyjechał?
Zatrzymał gwałtem powóz i długo trzeba było mu tłomaczyć, że Marta, będąc niezdrową, używa przejażdżki, lecz nie może pozostać u niego na obiedzie. Chciał koniecznie zabić kurczaka i upiec go na prędce.
— Kiedy nie chcesz go zjeść u mnie — rzekł wreszcie — to go sobie zabierzesz do Plassans. Zaraz go zabiję... za chwilę będę z powrotem.
Rzeczywiście wrócił prawie natychmiast i z tryumfującą, rozpromienioną miną położył ciepłe jeszcze kurczę na kamiennej płycie przed domem.
— No, cóż ty mówisz, czym nie prędko się załatwił?... Popatrz no, jaki tłusty!
W chwili, gdy zobaczył powóz Marty, wuj Macquart popijał białe wino w towarzystwie młodego człowieka w szarem odzieniu. Rozpoczęta butelka stała na kamiennym stole w cieniu morw, a przy niej złociły się szklanki świeżo napełnione winem. Przyniósł parę krzeseł i poprosił panie, by zechciały wypocząć wpierw nim pokaże im ogród i całe swoje gospodarstwo. Rad był gościom, chociaż zdawał się szukać sposobności, by dać ujście swej brutalnej chęci dokuczania i okazywania wzgardy!
— Cóż... podoba ci się moja siedziba? — rzekł, zwracając się do siostrzenicy. — Moje drzewa morwowe dają sporo cieniu?... To też latem palę fajkę tutaj, w chłodzie. A zimą siadam na krześle pod tym oto murem, bo tam zawsze mam słońce... Widzisz, mój ogród warzywny?... Kurniki z tyłu... A po za domem mam pole z kartoflami i kawałek łąki. Tak, słusznie mi się należała taka zagroda... bo już się starzeję... więc potrzebuję wypoczynku i cichego kąta... Tutaj mam to wszystko... więc mi dobrze i teraz dopiero trochę zaczynam używać życia...
Zacierał ręce, kiwał głową i z miłością ogarniał wzrokiem całość swej siedziby. Wtem spochmurniał i rzekł pod wrażeniem nurtującej go myśli:
— Kiedy widziałaś się z twoim ojcem?... Czy wiesz, że on niebardzo grzecznie względem mnie postępuje... Oto tutaj na lewo, to pole zasiane zbożem jest do sprzedania. Chciałem, aby je kupił i do mojej ziemi przyłączył. Przecież taki bogacz, jak on, nie potrzebuje oglądać się za pieniędzmi, tembardziej iż to pólko byłoby go kosztowało jakieś marne trzy tysiące franków, co jak na jego kasę jest istną fraszką... Otóż wyobraź sobie, że mi odmówił! A nawet gdy byłem u niego temi dniami, to przez twoją matkę kazał mi powiedzieć, że jest bardzo zajęty i nie może się ze mną widzieć... To brzydko z jego strony!... I lękam się, że podobne postępowanie ze mną może bokiem mu wyleźć... W każdym razie nie przyniesie mu szczęścia.
Zamilkł i, zapatrzony w stronę pożądanego przez siebie pola, kiwał znacząco głową i kilkakrotnie powtórzył, chcąc, by Marta dobrze zapamiętała jego słowa:
— Tak, to mu nie przyniesie szczęścia!...
Zerwał się z miejsca i poszedł do domu po dwie szklanki, chcąc poczęstować panie winem, zachwalając przytem nadzwyczajnie jego zalety. Odkrył to wino w sąsiedniej wiosce, w Saint-Eutrope; pił, ciągnąc powoli i z rodzajem nabożeństwa. Marta zaledwie dotknęła ustami swojej szklanki, lecz natomiast Olimpia dolewała sobie ciągle, objąwszy butelkę w swoje posiadanie. Ulegając grzeczności wuja, Maria piła teraz wodę z sokiem, mówiąc że nie może pić wina, bo jest dla niej za mocne.
— A twój ksiądz?... Cóżeś z nim zrobiła, że go nie masz z sobą? — zapytał niespodziewanie wuj, patrząc bystro w oczy siostrzenicy.
Marta nieco zbladła i drgnęła, zaskoczona tem niespodziewanem pytaniem, on zaś mówił:
— Słyszałem, że się klecha przypiął do twojej spódnicy?... Ale klechy to ćwiki do takiej służby! Gdy posłyszałem, żeś się puściła w ten sposób, powiedziałem, że Mouret ma tylko to, na co zasługuje. Bo przecież ostrzegałem go, że nie trzeba klechom dawać dostępu a cóż dopiero wpuszczać pod własny dach na stałego mieszkańca. Oho, na miejscu twego męża zobaczyłabyś, cobym urządził z twoim świątobliwym proboszczem... Ale twój mąż postępuje jak safanduła. Niechajby do mnie przyjechał w odwiedziny, to nauczyłbym go pewnych a wypróbowanych sposobów przepłaszania takich dobrodziejów... Niech rzeknie tylko słowo, a dopomogę mu, z miłą chęcią dopomogę oczyścić dom z plugastwa,.. Ja bo znieść nie mogę tych próżniaków, żyjących z głupoty ludzkiej... Znam jednego z nich, księdza Fenil, jest moim sąsiadem... ma tutaj dom... właśnie po drugiej stronie drogi... Nie jest on lepszy od swoich kolegów, ale mnie bawi... przebiegły jest i zręczny jak prawdziwa małpa... Zdaje mi się, że nie bardzo kocha twojego proboszcza?...
Marta cierpiała tortury, lecz hamując się, rzekła, wskazując na Olimpię, która chciwie słuchała rozmowy:
— Pani jest siostrą księdza Faujas.
— To mi wszystko jedno — rzekł Macquart, bynajmniej niezmięszany. — Wszak ja nic złego na tę panią nie mówię. Popatrz na nią, a przekonasz, że nie ma ochoty gniewać się. Wreszcie dla załagodzenia, dam jej wody z sokiem, bo już wino wypiła.
Mówiąc, to napełnił szklankę Olimpii. Ale Marta wstała, chcąc koniecznie zaraz odjeżdżać. Mimo to zmusił ją do obejrzenia swego gospodarstwa. Przystanął z nią w głębi ogrodu i wskazał palcem na olbrzymi, biały budynek stojący na wzgórku o paręset metrów po za Tulettes. Budynek dzielił się na liczne wewnętrzne podwórza i miał wygląd więzienia, albo szpitala. Mnóstwo wązkich, wysokich okien przecinało czarnemi strychami białość wapnem bielonych murów. Całość czyniła przykre, przygnębiające wrażenie.
— To zakład dla obłąkanych — szepnął wuj — a ten chłopak, którego u mnie zastałaś, jest jednym z dozorców. Jestem z nim w dobrych stosunkach i zapraszam go czasami na butelkę wina.
Odwróciwszy się w stronę tarasu, gdzie dozorca kończył pić swoje wino, krzyknął:
— Aleksandrze, chodźno tutaj! Pokażesz mojej siostrzenicy okno pokoju naszej biednej starej!
Aleksander zbliżył się i zaczął objaśniać z wielką uprzejmością:
— Czy pani widzi te trzy drzewa, rosnące na głównem podwórzu?... Otóż z boku na prawo widać pompę... Wszak tak?... Od pompy licząc okna parterowe, gdy dojdziemy do piątego, właśnie będzie okno pokoju, który panią interesuje.
Marta stała, milcząc, z pobladłemi ustami i z wielkiem przejęciem wpatrzona w to okno, które teraz wyraźnie odróżniła od innych. Macquart patrzył też w tym kierunku, lecz z pewnem zadowoleniem i zmrużywszy oczy.
— Czasami widuję ją w oknie — rzekł. — Rano słońce jest po drugiej stronie, więc sadzają ją przy otwartem oknie. Aleksander mi dziś mówił, że jest zdrowa, to jest, że ją nic nie boli. Ale to zwykły jej stan... przecież zawsze wam to samo powtarzam, gdy was odwiedzam w Plassans... Już to trzeba przyznać, że domek mój dobrze wybrałem pod tym względem... Jestem blizko naszej starej i, nie ruszając się z miejsca, czuwam nad nią bezustannie. Tak być powinno...
Tu zaśmiał się w zwykły sobie szyderczy sposób i mówił dalej:
— Widzisz, moja kochana, ani Rougonowie, ani Macquarci, nie szczycą się zdrowemi mózgami. I co rano, patrząc na okno pokoju matki, mówię sobie, że cała wywiedziona przez nią na świat rodzina może skończyć na tem co ona... Tak, wcaleby mnie to nie zadziwiło, gdyby to wielkie domisko pochłonęło całą bandę, jednego po drugim... Co do siebie, nie mam żadnej obawy, bo łeb mam tęgi... lecz nie o wszystkich w rodzinie można to samo powiedzieć. Większość jest chora, mniej lub więcej, lecz jest chora... Jeszcze się doczekam, siedząc w mojej zagrodzie, że tu zaczną ich zwozić... będę nad nimi czuwał tak jak teraz czuwam nad matką... polecę każdego z nich Aleksandrowi, by im się krzywda nie działa... widzisz, że zachowałem dla rodziny serce, chociaż wielu i tych krewniaków dało mi się we znaki...
Znów roześmiał się straszliwie i rzekł z miną wilka:
— Macie szczęście, moi kochani, że mieszkam tak blizko przyszłej waszej siedziby.
Marta drżała ze wzruszenia, jakkolwiek wiedziała, że wuj lubuje się w tego rodzaju żartach. Darzył królikami i owocami ze swego gospodarstwa, lecz zarazem z tej sposobności korzystał, by męczyć najdokuczliwszemi spostrzeżeniami. Zamyśliła się i przyznała, że jest wiele słuszności w jego słowach. Tak, niezawodnie, prawie wszyscy członkowie rodziny posiadają zadatki czyniące ich kandydatami na lokatorów tego wstrętnego budynku.
Osiądą tu na dożywanie resztek dni swoich...
Drgnęła... i jakby nagle zbudzona chciała natychmiast odjechać, pomimo że wuj błagał ją, by jeszcze została, obiecując przynieść drugą butelkę białego wina. Pomimo jego nalegających zaprosin, wsiadła do powozu.
— A kurczak! — zawołał wuj. — Zapominasz o kurczaku zabitym naumyślnie z powodu twoich odwiedzin.
Chwycił go z ziemi i położył na kolanach siostrzenicy.
— Każesz go upiec na obiad dla męża. — rzekł, uśmiechając się złośliwie. Tylko dla męża, słyszysz?... Nie chcę, abyś nim częstowała kogo innego, wiesz... Wreszcie ostrzegam cię, że gdy przyjadę do Plassans, rozpytam się twego męża, czy smakował mu kurczak mojego chowu i dla niego przez ciebie posłany.
Przy tych słowach patrzał szyderczo na Olimpię. Już konie miały ruszyć, gdy zawołał na woźnicę, by je wstrzymał i rzekł z naciskiem:
— Pamiętaj, żebyś poszła do ojca i pomówiła z nim o tem polu, na które mam ochotę. Popatrz no jakie zboże na niem rośnie... toż to złoto nie ziemia... Powiedz ojcu, że źle robi, nie chcąc mi kupić tego szmata ziemi... Przypomnij mu, że zbyt dawno się znamy i wspólne obrabiamy interesa, by chciał mnie zbyć niczem... Nie powinien doprowadzać mnie do złości... udziel mu tej przestrogi, że mógłby źle wyjść na tem... niech się zastanowi to sam to zrozumie... ze mną trzeba być uprzejmym, bo i ja jestem uprzejmym dla rodziny... Dobrze mu to wytłomacz...
Nareszcie powóz odjechał, a Olimpia, odwróciwszy się po chwili, zobaczyła, jak wuj, wróciwszy na taras, odkorkowywał drugą butelkę, śmiejąc się do Aleksandra. Marta zaleciła woźnicy, by już nigdy nie jeździł w stronę Tulettes. Wkrótce potem, przekonawszy się, że ksiądz Faujas nigdy nie zechce jej towarzyszyć, coraz rzadziej wyjeżdżała na spacer a wreszcie zupełnie przestała stosować się pod tym względem do porady doktorskiej.
Zewnętrzny wygląd Marty zmienił się teraz bardzo na jej korzyść. Żyjąc przeważnie nerwami, stała się wytworniejszą. Straciła ociężałość mieszczki, która przez lat piętnaście drzemała pochylona nad księgą handlową, siedząc przykuta do sklepu i zajęta wyłącznie myślą materyalnych spraw codziennego życia. Gorejący w niej płomień dewocyi przetopił ją na inną, zda się, kobietę. Ubierała się staranniej, była ożywioną na czwartkowych zebraniach w zielonym salonie pani Felicyi.
— Pani Mouret młodnieje i ładnieje! — powtarzała ze szczerym zachwytem pani de Condamin.
— Tak — potwierdzał doktór Porquier. — Zamiast iść naprzód do swojego kresu, idzie do niego tyłem i dobiega już lat młodocianych.
Marta była teraz szczupłą i rumianą, oczy miała błyszczące i bardziej czarne, zrobiła się piękną, szczególniejszą, przejściową pięknością. Twarz miała promienną wewnętrznem szczęściem a z całej jej istoty tryskać się zdawało potężne źródło życia, czyniąc ją ponętną i niezwykle uroczą. Zdawało się, że w tej czterdziestoletniej kobiecie gore naraz cała jej młodość, niemająca dotychczas żadnego ujścia. Żarem modlitwy powodowana, stała się nieposłuszną penitentką. Ksiądz Faujas gromił ją, lecz napróżno. Ścierała sobie do krwi kolana, czołgając się na klęczkach po kamiennej posadzce kościoła św. Saturnina. Żyła w bezustannej ekstazie hymnów, ubóstwieniu ołtarzy, oddychając gorączkowem uwielbieniem na widok promiennych monstracyj, jarzących się kaplic, księży w złotogłów przybranych i połyskujących jak gwiazdy na tle ciemnych głębin nawy. Potrzebowała wszystko to widzieć i wielbić. Porwana, uniesiona, jednoczyła się z chwałą czczonego przez siebie bóstwa, traciła przytomność, pochłonięta nadmiarem bezbrzeżnej swej szczęśliwości. Gdy była łaknąca a nienasycona, czuła męczarnię bólu fizycznego, łamiącego jej piersi, wysysającego mózg, obumierała, trawiona niezaspokojoną swą żądzą i dopadała kratek konfesyonału, lub słaniała się wstrząsana dreszczem potężnych akordów muzyki i śpiewów kościelnych, by znów wpaść w omdlenie, dozwalające jej przeżywać chwile zupełnego zachwytu, błogości zespolenia. Wtedy już nic nie czuła, traciła świadomość o bolejącem przedtem ciele swojem, uniesiona po nad ziemię, rozkosznie konała, przeobrażając się w czysty, gorejący miłością płomień.
Ksiądz Faujas stawał się dla niej coraz surowszym spowiednikiem, lecz z trudem mógł powodować tą kobietą, która go zadziwiała gwałtownością swych namiętności, żądzą miłości i śmierci. Nie rozumiejąc jej dokładnie, wypytywał się jej o lata dawne, sięgał do czasów, gdy była dzieckiem, był nawet w tym celu u pani Rougon, lecz pozbierane wiadomości nie dawały mu dostatecznych objaśnień, więc pozostawał w niepewności a przedewszystkiem niezadowolniony był z samego siebie.
— Pani Mouret znów się skarżyła na ciebie przedemną — rzekła do syna pani Faujas. — Dla czego ty jej nie pozwalasz chodzić do kościoła tyle ile zechce?... Niepotrzebnie jej dokuczasz, bo ona jest bardzo dla nas dobra.
— Nie pozwalam, bo wiem, że jej to szkodzi. Ta kobieta dobrowolnie się zabija.
Pani Faujas wzruszała wtedy ramionami, patrząc jednak zarazem z ubóstwieniem na syna, mówiła:
— Wiem, że tak jest dobrze, kiedy tak robisz. Ale mnie żal naszej gospodyni. Po cóż nie ma użyć szczęścia, którego łaknie?... Przecież lepiej chyba już, by się marnowała na służbie bożej, aniżeli jak ta wstrętna Olimpia, która ciągle teraz choruje z obżarstwa. Owidzie, bądź mniej surowym dla pani Mouret! Gotowa się jeszcze zniecierpliwić i zwrócić do innego spowiednika a wtedy wszystko dobre skończy się dla nas. Zastanów się ze względu na nas. Pozwól jej żyć tak, jak tego pragnie.
Któregoś dnia, gdy dawała mu tego rodzaju rady, rzekł głosem ponurym:
— Matko, ta kobieta może mi być przeszkodą.
— Ona, jakim sposobem?... Ona ciebie ubóstwia. Zrobisz z niej swoje narzędzie, ona wszystko dla ciebie uczynić gotowa, tylko bądź z nią łagodniej. Ona gotowa padać na ziemię, byś po niej stąpał i nóg o ziemię nie kaleczył...
Ksiądz Faujas sam doszedł do przekonania, że powinien być mniej surowym względem Marty. Bał się otwartego buntu z jej strony, chciał uniknąć skandalu. Więc stopniowo dawał jej coraz większą swobodę, pozwalał jej na odmawianie różańca i modły przed każdą stacyą drogi krzyżowej. Pozwolił jej wreszcie, by dwa razy tygodniowo spowiadała się w kościele św. Saturnina.
Marta, nie słysząc już gromów jego głosu, karcącego ją za zbyteczną żarliwość modłów, czuła się szczęśliwą. Więc przestał jej czynić zarzut z gorączkowej jej żądzy, przestał jej grozić karą za namiętną pożądliwość łaski, zatem przejednała go ogromem palącej ją miłości i oddać się jej może, nie ściągając jego gniewu. Marta doznała wrażenia, ii dotarła do wrót niebieskich rozkoszy. Ulegała teraz gwałtownym rozczuleniom. Płakała, nie wiedząc, że płacze, nie czując łez płynących strumieniami z rozpalonych oczu. Tego rodzaju nerwowe przypadłości chwytały ją coraz częściej. Gdy minęły, bywała niezmiernie osłabiona, omdlała, jakby życie sączyło się z niej wraz ze łzami. Róża niosła ją wtedy na łóżko i godzinami leżała tak bezwładna, z blademi, zaciśniętemi usty i z nieruchomo zapatrzonym wzrokiem. Wyglądała wtedy raczej na zmarłą, aniżeli na żyjącą.
W czasie jednego z silniejszych ataków, Róża się wylękła, przypuszczając, że Marta naprawdę skonała. Nie pomyślawszy nawet o wezwaniu pana, który był zamknięty tuż obok w swojem biurze, pobiegła cwałem na drugie piętro, błagając księdza Faujas, by zechciał zobaczyć, co się dzieje z panią Mouret. Gdy wszedł do sypialni, Róża pobiegła na dół po eter, zostawiając go sam na sam z chorą, leżącą na łóżku bez czucia, prawie bez ubrania. Nie zważając na tę okoliczność wziął jej ręce w swoje dłonie. Poruszyła się i zaczęła coś mówić niewyraźnie. Wreszcie otworzyła oczy i, poznawszy go, zarumieniła się, odwróciła nieco głowę i zaczęła szukać kołdry, by nią zakryć obnażone swoje ciało.
— Czy się czujesz lepiej, moje dziecko? — zapytał ją łagodnie. — Byłem bardzo zaniepokojony.
Chciała coś powiedzieć, lecz z nadmiaru wzruszenia głosu jej brakowało, więc ukryła twarz w dłoniach księdza i wybuchnęła gwałtownym płaczem.
— Ach — jakże jestem szczęśliwa! — szepnęła, Ojcze pozwól, niech zapłaczę ze zbytku szczęścia mojego! Ojcze, jakże jesteś dobry dla mnie. Dziękuję ci za niezrównaną dobroć twoją! Tak dawno ciebie wyczekuję! Tak dawno ciebie przyzywam!
Głos jej drżał i mówiła jakby rodzajem modlitwy:
— Któż użyczy mi skrzydeł, bym wznieść się mogła na wysokości, wśród których jest panowanie twoje? Dusza moja w oddaleniu od twojej, schnie z niecierpliwości w wyczekiwaniu obcowania z tobą! Dusza moja przepełniona jest tobą, obumiera w sieroctwie opuszczenia, w jakiem ją, pozostawiasz, w żalu bez ciebie! Dusza moja pragnie ciebie i pożąda ciebie, panie mój i władco, jedyne ty dobro moje, jedyna ty słodyczy moja, skarbie mój, jedyne bóstwo i wszystko ty moje!
Uśmiechała się, szepcząc tę modlitwę pożądliwości. Złożyła ręce i wpatrzyła się w twarz surową księdza, po nad głową którego, widziała promienną aureolę świętości. Uląkł się gwałtowności jej wyznań, więc chcąc je powstrzymać i nadać im charakter właściwej modlitwy, rzekł poważnie i bardzo spokojnie:
— Jeszcze jesteś osłabiona, moja córko, nie trzeba modlić się głośno. Bóg nie chce wysłuchać twej modlitwy, jeżeli składać mu ją będziesz, szkodząc swemu zdrowiu. Bądź rozsądna, uspokój się i staraj się wyzdrowieć.
W tej chwili wróciła właśnie Róża, rozpaczając, że nie mogła znaleźć flaszeczki z eterem. Ksiądz zalecił jej, by nie odstępowała chorej, i zwróciwszy się do tej ostatniej, rzekł nieco łagodniej:
Nie martw się, córka moja. Bóg cię wysłucha. Nadejdzie godzina, gdy wstąpi do serca twojego a wtedy doznasz wieczystej szczęśliwości.
Gdy wyszedł z pokoju, Marta długo patrzała na drzwi, po za któremi zniknął. Wkrótce wstała uzdrowiona, promienna szczęściem, ożywiona rozbudzoną nadzieją.
Począwszy od tego dnia Marta stała się powolnem narzędziem w rękach księdza Faujas. Używał jej jako wiernej i posłusznej posłanniczki w załatwianiu różnych drobnych spraw, do których nie chciał być zbyt widocznie zamięszanym. Posyłał ją do pani de Condamin, do pani Rastoil, z którą chciał, aby weszła w bliższe stosunki. Słuchała go ślepo, nie wnikając w znaczenie rzeczy, lecz powtarzając słowa nauczonej lekcyi. Wpływ na nią wywierał nieograniczony, byłaby poszła żebrać na ulicy, gdyby taki wydał jej rozkaz. A gdy chwilami budziła się w niej namiętność domagająca się praw swoich, uspakajał ją wzrokiem, przykuwał wylew jej uczuć surowym głosem, przypominającym o poddaniu się wyrokom nieba. Onieśmielona, milkła. Pomiędzy nią a nim wznosił się mur, zbudowany wolą księdza, jego pogardą dla niewieściej słabości, wogóle dla kobiety. Gdy oddalał się od niej, uspokoiwszy miotające nią żądze, czuł wstręt i odrazę, gniewał się, iż musi się z nią liczyć i ruszał ramionami ze wzgardą atlety zatrzymanego chwilowo chwiejnemi siłami dziecka. Zdarzało się, iż wróciwszy do swego mieszkania po odbytej spowiedzi Marty, mył się, czyścił swoją odzież, jak po zetknięciu się ze zbrukanem stworzeniem.
— Dla czego nie używasz chustek do nosa, które ci dała pani Mouret?... — zapytała go raz matka. — Ona taka byłaby szczęśliwa, gdyby zobaczyła je w twoich rękach... Pomyśl, że kobiecisko ślęczało przynajmniej miesiąc, by ładnie wyhaftować twoją cyfrę.
— Nie będę ich używał. Weź je, matko, dla siebie, to kobiece chustki. Przytem gdy wspomnę na ich pochodzenie, budzą we mnie najwyższą odrazę.
Marta była łagodna i uległa tylko wobec księdza Faujas. Z innymi stawała się kapryśną, kłótliwą, z każdym dniem gorszą. Róża mówiła, że nigdy ją taką nie znała. Zły humor Marty odczuwał zwłaszcza Mouret, którego ostatecznie znienawidziła. Naraz poczuła się z rodziny Rougonów i ożyła w niej uśpiona wzgarda dla bękarckiego rodu Macquartów. Przypomniała sobie, że mąż jej urodził się z kobiety tegoż nazwiska. Wyrzucała mu pochodzenie, nie chcąc wiedzieć, że od lat dziecinnych uważali się za blizkich krewnych. Ale obecnie Mouret był tylko dla niej człowiekiem, który złamał całe jej życie. Podczas długich pogadanek z panią Faujas lub z Olimpią, wyznawała im swą nienawiść względem męża, obwiniając go ze wzrastającą zawziętością.
— Powiedzieć, że ten człowiek trzymał mnie przez dwadzieścia lat w cuchnącym swoim sklepie, przykutą jak niewolnicę pomiędzy gąsiorami z oliwą i workami migdałów. Nigdy nie zaznałam żadnej rozrywki, nigdy nie dostałam od niego żadnego podarku... Teraz, pozbawił mnie moich dzieci... Może sam ucieknie z domu, by ludziom rozpowiadać, że nie mógł ze mną wytrzymać! Na szczęście mam świadków! Państwo staniecie w mojej obronie, będziecie po stronie prawdy!
Czerniła męża i znęcała się nad nim bez żadnej przyczyny. Wszystko ją w nim niecierpliwiło i doprowadzało do złości. Każde jego słowo, giest, spojrzenie — wywoływały burzę z jej strony. Sam jego widok był do tego dostateczny. Łajała go zwłaszcza przy stole, gniewając się, że odchodził przed końcem obiadu.
— Mógłbyś poczekać i wstać od stołu razem z nami — mówiła cierpko, widząc, że Mouret składa spokojnie swoją serwetę i wstaje w milczeniu. — Zachowujesz się jak człowiek źle wychowany.
— Skończyłem, więc odchodzę — odpowiadał zwolna.
Marta upatrywała w tem chęć obrażenia proboszcza, więc nie powstrzymując gniewu, wołała:
— Wstyd mi robisz swoją rubasznością!... Życie z tobą jest nie do wytrzymania! Jedyną moją pociechą są państwo Faujas, którzy zaszczycają mnie swoją przyjaźnią. W ich towarzystwie znajduję osłodę gorzkiego mego życia... Bo ty umiesz mi tylko dokuczać... teraz udajesz, że nie umiesz zachowywać się przyzwoicie przy stole... uwziąłeś się, bym przy każdem śniadaniu i obiedzie musiała cię strofować... przyjemna sprawa! Siadaj, słyszysz, rozkazuję ci, byś usiadł napowrót! Nie chcesz jeść, to nie jedz... rób, co chcesz, ale zostawaj, dopóki my nie wstaniemy!
Ale Mouret, systematycznie złożywszy serwetę, kładł ją spokojnie na stole i drobnemi krokami kierował się ku drzwiom, zupełnie jakby nie słyszał, że do niego mówiono. Poszedł na górę i zamknął się na klucz w swojej kancelaryi. Marta dusiła się wtedy ze złości, wołając głosem urywanym:
— Potwór, potwór! On mnie zamęczy, on mnie codziennie zabija!
Pani Faujas uspakajała ją, jak mogła, a Róża wpadała na schody i wrzeszczała na całe gardło pod drzwiami biura:
— Pan jest prawdziwym potworem! Pani słusznie mówi, że pan jest potwór, tak, potwór!
Czasami sprzeczki przybierały jeszcze drażliwszy charakter. Marta, ulegając osłabieniu władz umysłowych, wyobraziła sobie, że mąż zamyśla ją obić. Myśl ta prześladowała ją bezustannie. Utrzymywała, że czyha na nią i szuka okazyi. Dotychczas nie odważył się tego uczynić, bo nigdy nie zastawał jej samej w pokoju a nocą bał się, że będzie krzyczała, co mogło wywołać skandal na mieście. Róża przysięgała, że pan zaniósł gruby kij do siebie na górę a pani Faujas, oraz Olimpia, uwierzyły temu bez żadnego wahania. Ubolewały nad losem Marty i postanowiły być kolejno jej strażą bezpieczeństwa. „Ten dziki człowiek“, jak nazywały obecnie jej męża, nie będzie się śmiał rzucić na swoją ofiarę w ich obecności. Mówiąc Jej dobranoc wieczorem, zalecały jej, by w razie czego wzywała ich pomocy. Niepokój i trwoga zawisły teraz nad domem.
— On gotów jest dopuścić się zbrodni — utrzymywała kucharka.
Podczas Wielkiego tygodnia tego roku, Marta uczęszczała bardzo skwapliwie do kościoła św. Saturnina na wszystkie odprawiane tam ceremonie religijne. W Wielki piątek omdlewała pod wrażeniem żałośnych śpiewów kościelnych i w nadmiernej żarliwości modłów; zdawało się jej, że kona, gaśnie, wraz ze światłami świec rozstawionych dokoła krzyża. A gdy ostatni płomyk znikł i kościelne nawy zaćmiły się cieniem, uleciało z niej tchnienie, zemdlała, pozostawszy wszakże w tej samej pczycyi klęczącej, nizko pochylona, prawie krzyżem leżąca u stóp klęcznika. Przeszło godzinę pozostała nieprzytomna, nieporuszona a modlące się wraz z nią kobiety nie spostrzegły jej zemdlenia. Gdy wróciła do przytomności, kościół był zupełnie pusty. Ogarnięta jeszcze ekstatycznem rozmarzeniem, odczuwała na swem ciele srogie biczowanie a z członków jej ranami okrytych ciekły strugi krwi; do bolejącej głowy podniosła ręce, jakby chcąc z niej zerwać cierniową koronę, której kolce, głęboko wpite w skronie i czoło, sprawiały jej ból nie do zniesienia.
Dnia tego podczas obiadu była inną niż zazwyczaj. Nerwowe wstrząśnienie trwało dalej. Przymykając oczy, widziała gasnące świece w kościele płomyki ich ulatywały w ciemności nawy, zatapiając się w jej głębiach. Patrzała machinalnie na swe ręce, chcąc na nich dopatrzeć ran, z których tak obficie krew dziś broczyła. Przebyła całą mękę biczowania i długiego skonu na krzyżu.
Pani Faujas, widząc ją cierpiącą, wymogła, by zaraz poszła na spoczynek. Odprowadziła ją do sypialni, rozebrała i położyła do łóżka. Mouret, który podług przyjętego przez siebie zwyczaju, wcześniej od innych wstał od stołu, zamknął się w biurze i nic nie wiedział o niedomaganiu żony.
Pani Faujas, okrywszy Martę ciepłemi kołdrami, pozostała przy niej czas jakiś a widząc, że się uspokoiła, chciała zgasić świecę i odejść do swego mieszkania. Ale Marta, ujrzawszy ten giest, siadła na łóżku i z przerażeniem błagać poczęła: Proszę nie gasić światła... proszę świecę postawić na komodzie! Chcę ją widzieć... umarłabym w tych ciemnościach.
Patrzała rezwartemi szeroko oczyma i, wstrząśnięta gwałtownym dreszczem, szepnęła jakby na wspomnienie o straszliwym dramacie, któremu współczuła z głębi całej swej istoty:
— Ach jakie to okropne, okropne!
Padła na wznak na poduszki i po chwili zdawało się, że zasypia. Pani Faujas postała przy niej, a upewniwszy się, że śpi, wyszła z pokoju. Zdarzyło się, że wszyscy w domu poszli dziś wcześnie na spoczynek. Róża, idąc do swego pokoju o godzinie dziesiątej, zauważyła światło w biurze, ztąd wywnioskowała, że Mouret jeszcze czuwa. Spojrzała przez dziurkę od klucza i ujrzała, że śpi z głową wspartą o stół, na którym paliła się łojówka z knotem wydłużonym i dymiącym.
— Nie myślę go budzić — szepnęła, odchodząc — mniejsza o to, że mu niewygodnie. Jutro będzie go bolał kark, ale sam będzie temu winien!...
Około północy, gdy cały dom spoczywał w uśpieniu, rozległy się naraz krzyki na pierwszem piętrze. Najpierw była to stłumiona skarga, potem jęk przeciągły zamieniający się w rodzaj wycia, wreszcie niewyraźne, lecz głośne wołanie o pomoc, rzężenie i chrapanie ofiary ginącej pod ciosami mordercy. Ksiądz Faujas zbudził się pierwszy i zaczął przywoływać matkę. Ta czemprędzej zarzuciła na siebie spódnicę i pobiegła pod drzwi pokoju Róży, wełając:
— Chodź, biegnij na dół! Ktoś zabija panią Mouret!
Krzyki ciągle się wzmagały. Wszyscy się rozbudzili i poczęli śpieszyć na ratunek. Olimpia zbiegła w nocnej koszuli z chusteczką przewieszoną przez ramię, za nią podążał Trouche, jeszcze nierozebrany, bo dopiero co wrócił nieco podchmielony z kawiarni obok gmachu więziennego.
— Niech pani otworzy, proszę, niech pani otworzy! — wrzeszczała Róża, bębniąc pięściami w drzwi pokoju Marty.
Lecz drzwi się nie otwierały i tylko słychać było po za niemi ciężkie westchnienia. Nadsłuchiwano, nie wiedząc co począć. Wtem, mogło się zdawać, że runął ktoś na ziemię i że rozpoczęło się straszliwie szamotanie na gołej podłodze. Meble usuwały się i przewracały z hałasem a zadawane razy padały jeden za drugim ze złowrogim łoskotem. Śmiertelne chrapanie ozwało się z taką mocą, iż osoby stojące pod drzwiami zbladły, trwożnie spoglądając po sobie.
— To mąż ją zabija — szepnęła Olimpia.
— Tak, z pewnością — potwierdziła Róża. — Idąc na górę, widziałam u niego światło. Udawał, że śpi. Przygotowywał się do zbrodni.
I znów zaczęła dobijać się do sypialni, wołając:
— Niech pan otwiera, bo zawołamy policyę, jeżeli pan nie roztworzy!... Łotrze, zaraz mi otwórz! Szubieniczniku, otwieraj!
Jęki znów się wzmogły. Trouche utrzymywał, że musiał jej teraz podrzynać gardło.
— Trzeba się przekonać, co się tam dzieje — rzekł ksiądz Faujas.
Zbliżył się do drzwi i, przyparłszy się do nich silnem ramieniem, wysadził je powolnem a silnem parciem. Kobiety wtedy wpadły do sypialni, gdzie zadziwiający przedstawił się widok.
W pośrodku pokoju, na ziemi, leżała Marta z porozrywaną koszulą, dysząca, krwią zalana, sina od uderzeń. Rozpuszczone jej włosy okręciły się o nogi krzesła, rękoma zaś wpiła się w komodę, która teraz stała na ukos, zdaleka od ściany. W jednym z kątów sypialni stał Mouret ze świecą zapaloną w ręku i patrzał na konwulsyjnie miotające się ciało żony. Twarz miał wylękłą, nieprzytomną.
By zbliżyć się do Marty, trzeba było usunąć sprzęty pozrzucane na ziemię.
— Potworze! — wrzasnęła Róża, podchodząc do wylękłego Moureta i grożąc mu zaciśniętemi pięściami.
— Tak, trzeba być potworm, by tę świętą kobietę mordować tak okrutnie! — krzyczała wciąż Róża. — Byłby ją zabił, gdybyśmy nie nadbiegli... Biedaczka ledwo uszła śmierci z rąk tego potwora.
— Droga nasza przyjaciółka! — wtórowały matka z córką, pochylając się nad Martą.
— Ona już przeczuwała coś złego — rzekła pani Faujas. — Przez cały wieczór była niespokojna, przerażona...
— Co panią boli? — pytała Olimpia. — Czy nie czuje pani jakiego złamania?... Ach, jakie czarne ma ramię!... A kolana ma spuchnięte!... Pani moja, uspokój się. My jesteśmy przy tobie! My ciebie obronimy!
Marta już tylko kwiliła jak niemowlę a kobiety, zapominając, że mężczyźni są w pokoju, oglądały jej ciało, ubolewając nad nią głośno. Trouche z wyciągniętą szyją przyglądał się tej scenie, rzucając przytem spojrzenia na księdza, który spokojnie zajął się ustawaniem mebli i zebraniem odzieży zawalającej podłogę. Kobiety przeniosły Martę na łóżko. Ułożywszy ją i rozplątawszy jej włosy, wszyscy stali w milczeniu, czekając wyjaśnienia, podczas gdy Mouret pozostawał wciąż ze świecą w ręku jakby skamieniały, nie śmiąc wierzyć w rzeczywistość sceny, którą widział. Wreszcie rzekł, zacinając się:
— Ręczę, że to nie ja... zapewniam, że jej nie dotknąłem...
— Może pan ręczyć i zapewniać, lecz nikt panu nie uwierzy — oburknęła go Róża. — Przecież od miesiąca czatował pan na nią, szukając sposobnej okazyi... wiemy o tem dobrze... i nikt nas nie wywiedzie w pole... Biedna moja pani nieraz mówiła, że się obawia napaści ze strony pana... Proszę więc nie kłamać... bo tego już za wiele...
Pani Faujas i Olimpia nie śmiały mu rzucać obelg otwarcie, lecz piorunowały go wzrokiem.
— Kiedy ja naprawdę ręczę, że jej nigdy nie biłem — zapewniał Mouret z wielką łagodnością. Wszedłem tu, chcąc się położyć do łóżka i, owinąwszy sobie głowę na noc, podniosłem lichtarz, chcąc zgasić świecę. Wtedy, nagle się zbudziła, podniosła ręce w górę i zaczęła krzyczeć a potem tłukła głową o ścianę i paznogciami drapała się po całem ciele...
Róża trzęsła głową przecząco, wreszcie spytała:
— A dla czego pan nie chciał nam otworzyć?... Zdaje się, żeśmy głośno prosili i stukali.
— Ale ja zapewniam, że nic nie jestem winien — powtarzał Mouret jeszcze łagodniejszym głosem. — Nie mogłem zrozumieć, co się z nią dzieje. Rzuciła się na ziemię, gryzła się, rzucała całem ciałem, roztrącając meble po wszystkich kątach. Nie miałem odwagi przejść do drzwi. Zgłupiałem, patrząc na nią. Dwa razy krzyknąłem, byście wchodzili, ale jej wrzaski zagłuszały wszystko. Byłem wprost przerażony. Ale nie dotknąłem jej nawet małym palcem... Ona sama poraniła się dobrowolnie...
— Jak można w nas wmawiać coś podobnego! — krzyczała Róża uniesiona gniewem. — Kto takim bajkom może uwierzyć?... Ona sama siebie pobiła! Czy to kto kiedy słyszał coś podobnego!
A zwróciwszy się do pani Faujas, dodała:
— Musiał wyrzucić swój kij przez okno! Zląkł się, gdy usłyszał, że idziemy na pomoc.
Mouret postawił wreszcie lichtarz trzymany w ręku i siadł, opierając się na krześle. Nie bronił się dłużej i patrzał osłupiałym wzrokiem na żonę, to znów na osoby zebrane w sypialni, nie mogąc sobie zdać sprawy z położenia. Kobiety kręciły się i pochylały nad Martą, wymachując w powietrzu chudemi rękoma, nie zważając, że są na wpół nagie, roztargane, przerażające szpetotą swego ciała. Trouche i ksiądz Faujas porozumieli się spojrzeniem. Mouret nie wydawał się im niebezpiecznym. Biedne człowieczysko śmiertelnie był blady i trząsł się, siedząc w koszuli i z żółtą chustką fularową na głowie. Odwróciwszy się więc od niego, zwrócili się ku Marcie, która zdawała się teraz budzić z jakiegoś z bezprzytomnego odrętwienia.
— Różo — szepnęła — co się to stało?. Dla czego tyle jest osób w tym pokoju?... Jestem niezmiernie zmęczona... Powiedz, proszę, aby wszyscy ztąd wyszli, chciałabym odpocząć.
Róża zawahała się, lecz rzekła:
— Jakże to będzie, gdy my wyjdziemy?... Znów może być źle, bo pan jest w pokoju. Czy pani się nie boi zostać z nim sama jedna?...
Marta spojrzała na nią z zadziwieniem a po chwili odpowiedziała:
— Nie, ja się nie boję. Idźcie sobie... potrzeba mi zaraz zasnąć.
Stało się zadość jej życzeniu i zbiegłe jej na pomoc osoby wyszły z sypialni, pozostawiając ją z mężem, który siedział nieruchomie z oczami wlepionemi w alkowę, gdzie stało łóżko.
Wyszedłszy na schody, Róża rzekła:
— Na szczęście nie będzie mógł zamknąć drzwi od sypialni, więc w razie czego łatwo będzie tam się dostać. Jeżeli pani znów zacznie krzyczeć, natychmiast zbiegnę, ale z kijem i poczęstuję tego okrutnika. Nie będę się kładła dziś do łóżka, tylko przysiądę, by nie zasnąć zbyt głęboko. Jaka ona dobra! Czy państwo zauważyli, że wcale się nie skarżyła... Gotowa jest kłamać, byle go nie wydać i nie narazić na słuszną karę z naszej strony. Ona wolałaby dać się zabić, byle się nie stała krzywda temu katowi. Ale jaką też miał minę przerażoną i jaką przytem chytrą, fałszywą! Zwyczajnie jak zbrodniarz.
Jeszcze chwilę porozmawiały z sobą, przystanąwszy na zakręcie schodów a trzymane przez nie świece uwydatniały chudość ich ramion wysuwających się z pod wyciętych koszul i źle narzuconych chustek. Osądziły, iż Mouret jest zbrodniarzem najgorszego gatunku i że nie ma dość srogiej kary na takiego jak on człowieka.
Trouche, będący jeszcze w wybornym humorze pod działaniem trunków wypitych w kawiarni, zbliżył się do księdza Faujas i szepnął mu na ucho tonem rubasznego żartu:
— Ale Mouretowa wcale niczego... nawet nie myślałem, aby była taka pulchna... tylko przyznam się, że nie chciałbym mieć do czynienia z kobietą, która wije się jak wąż po gołej podłodze...
Rozeszli się każdy do siebie i znów zaległa nocna cisza w całym domu, niczem już nie przerwana dzisiejszej nocy.
Gdy nazajutrz kobiety wspomniały Marcie o wypadkach zaszłych tej nocy, zarumieniła się, zadziwiła i, ale odpowiadając im wprost zaczęła, mówić o czem innem, jakby wstydząc się poruszać kwestyj przykrych i bardzo dla niej drażliwych. Upatrzyła chwilę, gdy nikogo nie było w domu, by przywołać robotnika, w celu wprawienia drzwi od pokoju sypialnego. Wobec zachowania się pani Mouret, wszystkie trzy kobiety zawyrokowały, że nie chce widocznie mówić o doznanych torturach, pragnąc uniknąć skandalu.
W dzień pierwszego święta Wielkiej nocy, Marta czuła się swobodną, lekką i szczęśliwą w kościele św. Saturnina. Napełniała ją bezgraniczna radość zmartwychpowstania. Trwożna ciemność zalegająca kościół w Wielki piątek pierzchła, ustępując miejsca tryumfalnie jaśniejącej jutrzence; kościół wypełniały wesołe słoneczne promienie, w powietrzu unosiły się przezrocze chmurki wonnych kadzideł, wszystko tchnęło białością jakby na tajemnicze niebiańskie ślubowiny. Dziecinne głosy chórów zawodziły przeczyste pienia, wzmagające się w hymn radosny, upajający serca nadzieją szczęścia. Marta unieść się dała głębszej jeszcze rozkoszy, aniżeli było jej onegdajsze cierpienie ukrzyżowania. Wróciła do domu z twarzą pałającą, z oczyma błyszczącemi zachwytem. Wieczorem, przedłużyła zwykłe posiedzenie w pokoju stołowym, podczas którego mówiła z wielkiem ożywieniem. Gdy poszła na górę, zastała już męża w łóżku. Około północy, przeraźliwe krzyki znów wywołały popłoch w całym domu.
Onegdajsza scena powtórzyła się z tąż samą gwałtownością, tylko na pierwsze zawołanie połączone ze stukaniem do drzwi, Mouret natychmiast otworzył. Był w koszuli i twarz miał przerażoną. Marta jeszcze ubrana leżała na podłodze z twarzą zwróconą do ziemi i głośno szlochając, uderzała głową o nogę łóżka. Stanik miała rozerwany i krew ciekła jej po obnażonej szyi.
— Widocznie chciał ją zadusić — szepnęła Róża.
Kobiety, rozebrawszy Martę, zaniosły ją do łóżka, w którem drżał Mouret, przyparłszy się do ściany. Blady był jak chusta i zdawało się, że nie słyszy łajań do siebie zwróconych.
Odtąd, co jakiś czas, bez ściśle dających się oznaczyć terminów, powtarzały się nocami hałaśliwe sceny w sypialni państwa Mouret. Wszyscy żyli w bezustannej trwodze, spodziewając się z dnia na dzień dokonania straszliwej zbrodni. Za pierwszem ozwaniem się krzyku Marty, zbiegano się do sypialni. Nazajutrz zaś, pani Mouret unikała rozmowy w tym przedmiocie i zakazała Róży urządzać oddzielny pokój sypialny dla pana Mouret. Światło dzienne zdawało się zacierać w pamięci Marty wszelkie ślady wspomnień o dramatach powtarzających się wśród ciemności nocnych.
Głuche wieści zaczęły krążyć po mieście o dziwnych rzeczach odbywających się w domu państwa Mouret. Opowiadano, że każdej nocy mąż bije kijem żonę. Róża wymogła przysięgę ze strony pani Faujas i Olimpii, że się zobowiązują nikomu i nigdy nie mówić o tych scenach, niepokojących dom nocami. Należało zachować tajemnicę, ponieważ Marta zdawała się życzyć sobie tego. Pomimo tej przezorności, Róża litowała się nad losem swojej pani i częste czyniła aluzye do tych spraw domowych, gdy rozgadała się w sklepikach, robiąc codzienne zakupy. Zaczęła się zwolna tworzyć legenda. Rzeźnik twierdził, że pan Mouret bije swoją żonę, bo ją zastaje w objęciach księdza; zieleniarka zaś twierdziła, że tak pobożna kobieta nie mogła zejść na manowce grzechu, żałowała „biedną panią Mouret“, nazywając ją zarazem bezbronnym barankiem. Piekarka zaręczała, że jest wielu „mężów, którzy biją swoje żony dla przyjemności dokuczania“. Przekupki na targu powtarzały sobie o strasznych gwałtach dziejących się nocami w domu państwa Mouret i, podnosząc oczy ku niebu, wzywały ztamtąd pomocy i obrony dla uciśnionej kobiety, którą nazywały najczulszemi mianami, jak chore dziecko, wzbudzające szczere współczucie. Gdy Olimpia szła na targ celem kupienia owoców, zarzucano ją natychmiast pytaniami odnoszącemi się do Marty i przynajmniej przez kwadrans płynął wezbrany potok słów przerywany westchnieniami, akcentowany kiwaniem głów i łzawością spojrzeń.
— Cóż u tej drogiej pani słychać?..
— Zawsze to samo... już wolałabym nie być na tym świecie... Biedaczka zalewa się bezustannie łzami w obawie nocy... Każdyby się ulitował, patrząc na jej nieszczęście... Ja, co ją kocham jako moją najlepszą przyjaciółkę, chwilami życzę jej śmierci...
— A jak się zmieniła niebożątko! Wczoraj kupowała karczochy na moim straganie i wyraźnie widziałam szramy i strupy, jakie ma na twarzy i na szyi.
— O na twarzy i na szyi to nic... On się strzeże bić ją w takie widoczne miejsca. Ale na jej biedne ciało toż litość bierze patrzeć!... Całe jest pokryte ranami, miejsce na niem nie ma zdrowego! Całe jest skopane, zmarnowane... On tłucze ją obcasami, tratuje po niej w butach podkutych gwoździami... Co noc myślę, że to już ostatnia godzina jej męczarni...
— Czyż pani się nie boi mieszkać w takim domu? Jabym ztamtąd uciekła, chociażby mi chcieli darmo dawać mieszkanie... nie mogłabym patrzeć na takie okropności.
— Nie mogę opuszczać tej nieszczęsnej kobiety, wolę przychorować moje poświęcenie, lecz pozostanę na miejscu, bo to stanowi jedyną jej pociechę... Po czemu te wiśnie?...
Opowieść o mężu, czekającym na ciemności nocne, by się wtedy rzucać z kijem na własną żonę, mogła zająć i podniecić głowy straganiarek i tej że miary kumoszek. Codziennie mnożyły się szczegóły pełne dziwacznych niedorzeczności. Jedna z dewotek twierdziła, że Mouret jest opętany przez szatana, czego dowodem jest, że chwytał swoją żonę zębami za szyję i dotąd nie wypuszczał ofiary, dopóki ksiądz Faujas nie nakreślił w powietrzu tuż nad jego głową trzykrotnego znaku krzyża i to koniecznie wielkim palcem od lewej ręki. Wtedy szatan ustępował a Mouret padał na ziemię jak nieżywy, wypluwszy olbrzymiego, czarnego szczura, który znikał bez śladu, chociaż drzwi i okna były pozamykane a w ścianach nie było najmniejszej szpary. Wędliniarz zaprzeczał możliwości czegoś podobnego, mówiąc z powagą, że Mouret jest tylko pokąsany przez psa, dotkniętego wścieklizną.
Wszystkie te wieści podawane były w wątpliwość przez osoby, należące do lepszego towarzystwa w Plassans. Drobni przemysłowcy i kapitaliści gromadzący się w popołudniowych godzinach w alei Sauvaire, śmieli się, siedząc rzędem na ławkach i wygrzewając plecy na majowem słońcu.
— Nigdy temu nie uwierzę, by Mouret bił swoją żonę — rzekł kupiec, handlujący migdałami. — Prędzej można przypuszczać, że ona go bije... Wszak uważaliście panowie, jaką on ma minę wystraszoną? A teraz nawet nie śmie z domu się ruszyć!
— Różnie można o tem sądzić — odezwał się były kapitan utrzymujący się z emerytury. — W moim pułku mieliśmy oficera, którego żona biła z lada powodu. Po kilka razy dziennie policzkowała go od lat dziewięciu. Otóż któregoś dnia, zamiast go spoliczkować, kopnęła go nogą, wpadł w taką złość, że o mało co nie udusił żony. Kto to wie?... A może nasz przyjaciel Mouret także nie lubi być kopanym?...
— Najmniej musi on lubić księży, zwłaszcza zamieszkujących pod tym samym co on dachem — zauważył jakiś głos, po czem wszyscy ci panowie zaczęli się śmiać nad trafnością tego spostrzeżenia Przez jakiś czas pani Rougon udawała, że nic nie wie o skandalu, którym zajmowało się całe miasto. Była uśmiechnięta, jak zwykle i pomijała zręcznie wszelkie aluzye przy niej wypowiadane. Ale pewnego dnia, po długiej wizycie, jaką jej złożył pan Delangre, przybiegła do córki z twarzą zakłopotaną, z oczami łez pełnemi.
— Droga moja Marto — zawołała, chwytając córkę w objęcia — czegóż ja się dziś dowiedziałam o tobie! Czyż to prawda?... Czy to możebne, aby twój mąż zapominał się do tego stopnia! Nie chcę wierzyć, by mógł się odważyć na podnoszenie ręki na ciebie... Prawda, że to są niegodziwe kłamstwa? Zaprzeczyłam temu jak najformalniej. Przecież go znam. Twój mąż jest człowiekiem źle wychowanym, lecz nie jest brutalnym i złośnikiem.
Marta się zaczerwieniła i stała, milcząc. Była zakłopotaną jak zwykle, gdy się jej pytano o szczegóły hałaśliwych scen nocnych.
— Próżno starsza pani pyta — zawołała Róża, — Pani nie chce o tem rzec ani słowa. Przecież jabym była oddawna do starszej pani pobiegła opowiedzieć okropności, jakie się u nas w domu dzieją, lecz nie mogłam, bo pani mi zakazała.
Pani Felicya uznała za stosowne opuścić ręce pod naciskiem spadającego na nią nieszczęścia i z bolesnem zadziwieniem szepnęła pytająco do córki:
— A więc to nie wymysł, to okrutna prawda?... On ciebie bije?... Ach, ja nieszczęśliwa!
Zaczęła płakać, mówiąc:
— Dla czegóż ja dożyłam czegoś podobnego?... I kto mi zadaje taki cios niepowetowany?... Kto?... Ten człowiek obsypany naszemi dobrodziejstwami...
przecież myśmy się nim zaopiekowali po śmierci jego ojca... Prócz troskliwej opieki, daliśmy mu posadę w naszym sklepie... był naszym urzędnikiem... Co za szkoda, że mąż mój wydał cię za niego! Ale uparł się i postawił na swojem! Czy pamiętasz, Marto, że ja zawsze byłam przeciwna twojemu małżeństwu?... Utrzymywałam już wtedy, że Mouret ma oczy pełne fałszu... Słuszne miałam przeczucie, bo całe późniejsze jego postępowanie jasno dowiodło jego wielkiej niewdzięczności względem mnie i twojego ojca. Chociażby już ta okoliczność, że uzbierawszy sobie jakiś fundusik gdzie osiadł?... W Plassans — a dla czego? — aby nam dokuczać, aby nam być solą w oku. Chwała Bogu nie jesteśmy od niego zależni! Jesteśmy bogatsi od niego, ale właśnie nasz majątek doprowadza go do złości, do zawiści... To człowiek bardzo ciasnego umysłu, przez zawiść osobistą nie chciał nigdy u mnie bywać na czwartkowych zebraniach... Bał się, że pęknie z zazdrości... To potwór i sumienie nie pozwala mi pozostawiać ciebie dłużej w jarzmie, jakie znosisz z tak zadziwiającą cierpliwością! Dziecko moje kochane, masz matkę, która cię nie opuści a prawo wyzwoli cię od męża, będącego twoim katem!
— Mamo, uspokój się! Nie trzeba wszystkiemu wierzyć co ludzie mówią! — prosiła Marta z coraz większem zakłopotaniem.
— Starsza pani zobaczy, że pani zacznie zaraz bronić pana! — zawołała Róża, nie myśląca o odejściu do kuchni.
Ksiądz Faujas rozmawiał z panem Trouche w głębi ogrodu i widocznie dawał mu jakieś ważne przestrogi czy polecenia. Właśnie ukończywszy z nim konferencyę, zbliżył się do drzwi domu, gdy dostrzegła go pani Felicya i natychmiast przywołała, mówiąc:
— Księże proboszczu, ratuj mnie swoją światłą radą, bo oto jestem najnieszczęśliwszą z matek. Jedynem dzieckiem, które mam blizko siebie, jest moja córka... otóż dowiaduję się, że biedaczka we łzach tonie każdodziennie, tak jest srodze ciemiężona przez okrutnego swego męża... Księże kochany, wszak mieszkasz w tym samym domu... zechciej mnie uspokoić obietnicą, że będziesz czuwał nad moją nieszczęśliwą córką, że będziesz dawał jej rady i nie będziesz jej szczędził udzielania pociechy.
Ksiądz Faujas patrzał na panią Felicyę z pewnym podziwem dla objawów nagłej jej boleści i chciał zrozumieć tego przyczynę. Dostrzegłszy, to pani Rougon otarta łzę z powieki i rzekła po chwili, patrząc znacząco w oczy księdza:
— Dopiero co widziałam pewną osobę, której nazwiska nie chcę wymieniać... Otóż ta osoba przeraziła mnie opowiedzeniem złowrogich wieści, krążących po mieście o małżeńskiem pożyciu mojej córki... Nie chcę mówić, co sądzę o moim zięciu!... Ale jako matka, mam obowiązek stanąć w obronie mojego rodzonego dziecka! Nie mogę obojętnie zbyć wiadomości, które mnie strwożyły! Nie mogę dozwolić, by mój zięć skandalizował miasto swojem nieludzkiem obchodzeniem się z żoną. Bije żonę, zadaje się z ludźmi, o których chodzą same brzydkie pogłoski... gotów ostatecznie się skompromitować, zajmując się polityką w czasie wyborów... Przecież tak zrobił ostatnim razem! Był dowódcą całej hołoty żyjącej w norach po przedmieściach... On mnie do grobu doprowadzi! Księże proboszczu i łaskawy mój dobrodzieju, ratuj, pomagaj mi swem rozumnem zdaniem, bo dalej tak trwać nie może!
— Pan Mouret nie pozwoli, bym mu robił jakiekolwiek uwagi dotyczące jego postępowania — rzekł ksiądz Faujas po krótkim namyśle.
— A jednak nie mogę pozostawić mojej córki w ręku tego okrutnika! Nie mogę też pozwolić, by nas kompromitował, by nas gubił! Przecież jest jeszcze wymiar sprawiedliwości, trybunały nie są — dla psów, ale dla ludzi!...
Trouche stał wyprostowauy, wreszcie zaczął przestępować z nogi na nogę i, korzystając z chwilowego milczenia, zawołał na całe gardło:
— Pan Mouret dostał pomięszania zmysłów!
Słowa te padły jak grom, wszyscy drgnęli i spojrzeli po sobie. Trouche zaczął objaśniać swoje twierdzenie.
— Może nie jest on jeszcze zupełnym waryatem, ale choroba wzmaga się u niego szybko. Proszę uważać na wyraz jego oczów... zmienił się nie do poznania. Ja osobiście bardzo jestem o niego niespokojny, bo w Besançon znałem pewnego człowieka, u którego pomięszanie zmysłów objawiło się zupełnie tak samo... otóż ów człowiek miał córkę, którą niezmiernie kochał, lecz w napadzie obłędu zamordował ją w nocy... zupełnie spokojnie zamordował, nie wiedząc, co czyni.
— O ja oddawna zauważyłam, że pan ma tęgiego ćwieka w głowie — szepnęła Róża. — Tylko nie mówiłam ze względu na panią... bo by się na mnie gniewała...
— Ach, jakie to wszystko jest okropne! — zawołała pani Rougon. — Tak, rzeczywiście jest on bardzo zmieniony od jakiegoś czasu... ma nieprzytomny wyraz twarzy... Prawdę powiedziawszy, zawsze grzeszył brakiem inteligencyi... trudno było z nim się porozumieć i słyszeć trzeźwe zdanie... Ach, ty moja najdroższa biedaczko, ile musiałaś wycierpieć! Proszę, błagam cię, byś mi się z wszystkiego zwierzyła! To ci ulży... Już teraz wiem treść rzeczy... Ty mi opowiesz szczegóły! Pamiętaj także, byś mi natychmiast opowiedziała, gdy się twój mąż dopuści pierwszej niedorzeczności...bez wahania, przybiegnij wtedy do mnie... nie narażaj się bezpotrzebnie... Pamiętaj, że ja teraz chwili spokoju nie będę miała, bolejąc nad twojem nieszczęściem, nocami nie będę mogła sypiać! Proszę cię, byś się oswoiła z myślą, że waryatów zamyka się w domu zdrowia!...
Wyrzekłszy to, pożegnała się i wyszła. A gdy Trouche pozostał sam na sam z księdzem, roześmiał się hałaśliwie, ukazując resztki czarnych zębów i rzekł:
— Tom się przysłużył naszej gospodyni! Powinnaby mieć dla mnie wdzięczność dozgonną! Jak jego zamkną, będzie mogła wyprawiać swoje hece po nocach i nikt jej nie przeszkodzi wić się jak wąż i gryźć się do syta!
Ksiądz przybrał poważny wyraz twarzy, spuścił oczy ku ziemi i milczał zamyślony, jakby nie słysząc słów szwagra. Wreszcie wzruszył ramionami i poszedł w głąb ogrodu, by się zagłębić w czytaniu brewiarza.